Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fiva - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
24 maja 2017
Ebook
31,90 zł
Audiobook
36,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Fiva - ebook

W 1969 roku młodzi wspinacze, Gordon i John Stainforth, postanowili zmierzyć się z najwyższą w Europie pionową ścianą skalną, norweską Ścianą Trolli. Zachęceni przez „ekspertów”, pewni swoich umiejętności i zaopatrzeni w marny prowiant oraz sprzęt, który dziś określilibyśmy jako przestarzały, wybrali drogę nazywaną „Fiva” (słowo wymawiane jak angielskie fever – gorączka).

 

Niestety bracia zlekceważyli kapryśną i groźną naturę gór. Przygoda, która miała im zająć jedno popołudnie, okazała się trwającym ponad 50 godzin testem sprawności fizycznej, a także prawdziwą próbą charakteru i zaufania. To była wyprawa, która mogła kosztować ich życie.

 

Minęło 40 lat, nim autor – który dziś wspina się, pisze książki i fotografuje góry – zdecydował się opisać te dramatyczne wydarzenia. To bardzo osobista, wspaniale opowiedziana, a zarazem nietypowa relacja, pozwalająca czytelnikowi dotrzymać kroku młodym Stainforthom, pokonującym nieprzyjazną i trudną skalną drogę.

 

Unikalne, intensywne doświadczenie, o którym powinien przeczytać każdy pasjonat gór, każdy wspinaczkowy nowicjusz, by ustrzec się błędów. Ale również każdy doświadczony wspinacz – by przekonać się, że wszyscy je popełniamy. Fiva to pisarstwo najwyższej próby; nie tylko wpisuje się w nurt najlepszych książek alpinistycznych, lecz także dotyka tematów uniwersalnych, ogólnoludzkich.

 

 

„Nigdy nie czytałem książki lepiej opisującej przygodę alpinistyczną niż Fiva – tak bardzo ją przeżywałem, że docierając do ostatniej strony, odczuwałem stres pourazowy!”

Andy Kirkpatrick, autor Psychovertical: przestrzeń obłędu

 

„Zakochałem się w szczegółach z epoki i łagodnym autoironicznym humorze, który rozładowuje napięcie, a jednak nigdy nie przesłania trudów wspinaczki.”

Joe Simpson, autor Dotknięcia pustki

 

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-669-7
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Gordon wykonał świetną robotę, odmalowując drogę „Fiva” i Ścianę Trolli w całej ich ponurej i stęchłej chwale. Są one w gruncie rzeczy trzecim pierwszoplanowym bohaterem tej książki . Nigdy nie czytałem opowieści lepiej opisującej górską przygodę niż Fiva – przeżywałem ją tak bardzo, że gdy dotarłem do ostatniej strony, odczuwałem stres pourazowy!”

Andy Kirkpatrick, autor Psychovertical. Przestrzeń obłędu



„Lapidarna autoironia czyni lekturę tej książkę wyjątkowo przyjemną. Opowieści wspinaczy pełne są przygód, Fivę wyróżnia jednak sposób, w jaki Gordon Stainforth je opisuje. Jeśli w świecie wydawniczym panuje jakakolwiek sprawiedliwość, to będzie bestseller. Dotknięcie pustki? Zapomnijcie!”

Stephen Goodwin, redaktor „Alpine Journal”



„Najbardziej inteligentna historia katastrofy, jaka ukazała się od lat.”

Stephen Venables, autor A Slender Thread



„Gordon sprawia, że czujemy się tak, jakbyśmy byli naocznymi świadkami tej historii, a tempo opowieści powoduje, że odwracamy kartki w oczekiwaniu na kolejny zwrot akcji . Doskonale oddaje emocjonalną huśtawkę, którą przeżywają bohaterowie. To rewelacyjnie opowiedziana historia dla wszystkich, nie tylko dla wspinaczy.”

Nick Gregory, magazyn „Climber"Przez całe dorosłe życie wiedziałem, że pewnego dnia napiszę książkę o tym, jak w 1969 roku z moim bratem bliźniakiem otarliśmy się o śmierć w ścianie Store Trolltind, najpotężniejszej górze regionu Romsdal w Norwegii. Nazwa tej drogi, krótkie słowo „Fiva” (wymawiane jak angielska gorączka fever – fi:va:), na zawsze wryła mi się w pamięć niczym tajemne hasło do rytuału przejścia.

Gdy w maju 2009 roku mój brat zasugerował od niechcenia, że zabawnie byłoby w czterdziestą rocznicę wyprawy znów pojechać do Romsdal, skwapliwie podchwyciłem ten pomysł. Zdaliśmy sobie sprawę, że jeśli tylko dostatecznie się zmobilizujemy, istnieje szansa, iż dotrzemy na miejsce na początku lipca, a więc dokładnie wtedy, gdy czterdzieści lat wcześniej zaczęła się nasza przygoda.

I tak po czterdziestu latach od dnia, w którym zostaliśmy uwięzieni na górskim szczycie, znów przycupnęliśmy nad półtorakilometrową przepaścią, wpatrując się w jej dno. Nie spotkał nas zawód, było to jedno z najbardziej nieziemskich doświadczeń w naszym życiu. Kilka dni później szliśmy długim i łatwym podejściem na Nordre Trolltind, północny szczyt Store Trolltind, w nadziei, że zdołamy zobaczyć górną część drogi. Powiedziano nam, że widok jest oszałamiający, niestety, kiedy dotarliśmy na szczyt, spowiły nas chmury.

Czekaliśmy kilka godzin, aż wreszcie bezlitośnie ostry szczyt Store Trolltind przebił chmury kotłujące się dziesiątki metrów nad naszymi głowami i po chwili wyłoniła się przed nami cała Ściana Trolli, najwyższa pionowa ściana w Europie, a nam zaparło dech w piersiach. Chmury w głębokim żlebie poniżej szczytu wreszcie zniknęły i niczym okiem Boga ujrzeliśmy z odległości 400 metrów górne 600 metrów drogi „Fiva”. Staliśmy z otwartymi ustami, wpatrując się w ten niegościnny krajobraz, i czuliśmy się szczęściarzami, że mamy tak wspaniałe życie, choć czterdzieści lat temu mogliśmy je stracić w tej ponurej otchłani.

Następne cztery miesiące ja i John spędziliśmy na intensywnym poszukiwaniu informacji i kompletowaniu wszystkich szczegółów dotyczących wspinaczki – przeglądaliśmy zapiski w naszym dzienniku wyprawy i wspomnienia. Choć każdy miał inne, były niezwykle przydatne. Bardzo pomogły nam w tym nowe zdjęcia góry, które zrobiliśmy, gdy znów odwiedziliśmy Norwegię. Rysowaliśmy plany, prowadziliśmy niekończące się dyskusje, dzięki czemu stopniowo udało się nam odtworzyć przebieg wydarzeń z dokładnością do pięciu minut i dojść do wspólnej ich wersji.

Po kilku falstartach – pisarzom zdarza się to często – postanowiłem opowiedzieć tę historię w pierwszej osobie i w czasie teraźniejszym. Było to dla mnie ogromne wyzwanie, ponieważ musiałem wskoczyć w górskie buty dziewiętnastoletniego chłopaka, niedoświadczonego i zdecydowanie przeceniającego swoje umiejętności, odtworzyć wszystkie moje młodzieńcze wady i błędne przekonania. Na przykład za wiele naszych problemów niesłusznie obwinialiśmy przewodnik, podczas gdy były one wynikiem tego, że w ogóle nie mieliśmy doświadczenia we wspinaczce na wysokich ścianach, których opisy są zazwyczaj bardzo oszczędne. Korzystaliśmy z przewodnika wydanego przez Rimmon Mountaineering Club w 1966 roku w odpowiedzi na prośbę jego sponsorów, pragnących promować wspinanie w Norwegii po zakończonej sukcesem wspinaczce klubowiczów na Ścianie Trolli. Opisy w większości opierały się na notatkach alpinistów, którzy wspinali sę tam wcześniej, a rok po naszej wyprawie przewodnik wydano w przejrzanej i poprawionej wersji, zawierającej skorygowany opis szlaku. Z radością mogę powiedzieć, że Tony Howard wziął sobie do serca komentarze nastolatka na temat wcześniejszego wydania. Powinienem również dodać, że ostatnia wersja przewodnika, z 2005 roku jest niezastąpiona dla każdego wspinacza znającego angielski, który odwiedza ten region (zob. przydatne lektury, s. 276).

Podobnie rzecz się miała z rękawiczkami bez palców firmy Millar z Nottingham (niestety firma dawno wycofała się z biznesu), których używaliśmy. Nie były przeznaczone do asekuracji, tak jak sądziłem. Powinienem też wspomnieć, że współczesne płachty NRC w niewielkim stopniu przypominają te z 1969 roku i są jak najbardziej godne polecenia jako wyposażenie wspinacza.

Na koniec chcę podziękować wszystkim osobom, które pomogły tej książce pojawić się na świecie. W pierwszej kolejności tym, którzy przeczytali ostateczną wersję maszynopisu i opatrzyli ją pomocnymi komentarzami. Niech wyrazy mojej wdzięczności przyjmą: Chris Bonington, Steve Dean, Peter Gillman, Tony Howard, Charles Masefield, Hilary i Kevin McKayowie, Jenny Trigona i Stephen Venables. Podziękowania kieruję także do Nils-Inge Salen i Ragnhild Hjelmstad za pomoc w Trollstigen Resort, naszej bazie podczas wyprawy w 2009 roku, Billa i Elizabeth Bromley-Davenportów za goszczenie nas w Fiva Farm w 2009 roku, Briana Cappera i Hugha Tassella za ich wspomnienia dotyczące naszego powrotu do Fiva Farm w 1969 roku, Nicholasa Ashtona za udostępnienie mi angielskiego tłumaczenia relacji Eirika Heena na temat pierwszego przejścia „Fivy” w 1932 roku.

Chciałbym też podziękować Tony’emu Howardowi za to, że pozwolił mi zamieścić reprodukcje pierwszych trzech stron swojego osobistego przewodnika z 1966 roku; Chrisowi Fitzhugh za niezachwianą wiarę we mnie, mojemu agentowi, Johnowi Parkerowi, za to, że dodawał mi otuchy i służył radą. I wreszcie dziękuję moim dwóm „połówkom” – Fredzie, która zawsze mnie wspierała, oraz Johnowi, za nieocenioną pomoc w zbieraniu informacji i redagowaniu, no i oczywiście za rolę, jaką odegrał w naszej młodzieńczej przygodzie.

Gordon Stainforth

Belper, październik 2011

Reprodukcje dostępne w wydaniu angielskim: Gordon Stainforth, Fiva, Golden Arrow Books 2012, s. 203-205.ØVER-FIVA FARM, DOLINA ROMSDALEN

NIEDZIELA, 6 LIPCA 1969 ROKU

GODZINA 3.45

Oto wielka chwila – nie ma już odwrotu. W głębi duszy wiemy, że to czyste szaleństwo, mimo wszystko jesteśmy zdecydowani. Rozpoczęło się odliczanie, zupełnie jak przy starcie promu kosmicznego, za minutę wyruszymy na wspinaczkę, a ja kulę się na ocienionej leśnej polance i czuję się tak, jakby górowała nade mną gigantyczna wspaniała katedra o kamiennych murach wznoszących się na wysokość 1500 metrów. Pierzaste chmury powoli mijają potężne iglice, przypory i wieżyczki tej świątyni.

Mój dziewiętnastoletni brat bliźniak, John, z plecakiem na plecach obserwuje w milczeniu, jak szamoczę się z kartką przyciśniętą do przewodnika opartego na kolanie i z trudem bazgrzę coś długopisem…

W ten niedzielny poranek zimnego, ponurego, norweskiego lata czujemy się niczym dwa maleńkie okazy rasy ludzkiej we wnętrzu ogromnego prehistorycznego wąwozu. Różni się on od wszystkich poranków, jakie do tej pory przeżyliśmy.

Panuje niemal idealna cisza, zakłócana tylko pluskiem wody i szmerem tysięcy wodospadów. Nad całym tym pradawnym górskim krajobrazem unosi się para, jakby u zarania kolejnego dnia, roku, tysiąclecia skały brały oddech i ożywały, wydychając prastarą jak świat energię…

A teraz pora przelać to na papier. Oto najważniejsza chwila tego szczególnego rytuału, w którym zawarte są wszystkie uczucia przełomowego momentu życia. Kilka minut wcześniej tak gruntownie omówiliśmy każde słowo, że John mógłby mi dyktować tekst bez otwierania ust.

Najpierw zapisałem dużymi drukowanymi literami:

FIVA

Poprawiam litery, bo długopis zaczyna lepiej pisać, i podkreślam to słowo z największą pewnością, na jaką potrafię się zdobyć. Niżej, bardziej pośrodku, dopisuję:

POWRÓT W NIEDZIELĘ W NOCY

NAJPÓŹNIEJ W PONIEDZIAŁEK RANO

Tylko dziewięć słów. Jak nieodwołalnie można przypieczętować ludzki los kilkoma prostymi słowami.

– W porządku? – pytam.

– Tak – potwierdza John.

Precyzyjnym, zdecydowanym ruchem nabijam kartkę na metalowy szpikulec na szczycie naszego dziwacznie przekrzywionego namiotu firmy Good Companion – spłowiałego, pomarańczowego wigwamu, przypominającego miniaturowy górski szczyt.

Teraz już nie ma odwrotu. Jesteśmy zdecydowani. T-minus 10 sekund – zaczęło się odliczanie.

Zostawiamy też wiadomość dla reszty naszej grupy, która dotrze tu za dzień lub dwa – koledzy są w Jotunheim, łańcuchu górskim leżącym 160 kilometrów na południe – i mimo złej pogody wyruszamy.

Dolina Romsdalen to teraz bardzo ważne miejsce, wiemy, że za kilka dni przybędzie tu więcej brytyjskich wspinaczy. Mamy po prostu pewną przewagę nad innymi, nic więcej. Wiecie, Apollo 11 ciągle jeszcze stoi na wyrzutni na Przylądku Kennedy’ego, czekając na wystrzelenie na Księżyc, a my już wystartowaliśmy.

Jesteśmy dorośli, właśnie skończyliśmy szkołę i chcemy przeżyć prawdziwą, wielką, wspinaczkową przygodę. Każdy z naszych przyjaciół powie, że ogarnął nas istny wspinaczkowy szał. Niech im będzie. Wspinaliśmy się z przewodnikami na dość wysokie szczyty w Alpach i zrobiliśmy kilka tuzinów dróg w skałach w północnej Walii (w zeszłym roku). A teraz mamy zamiar zmierzyć się z największą skalną ścianą w Europie.

Tak, Ściana Trolli zalicza się do czołówki wielkich europejskich ścian wspinaczkowych, a dla alpinizmu, jak i innych dziedzin, nadeszły prawdziwie rewolucyjne czasy.

– My iść, ja? – pyta John, przedrzeźniając Heinricha Taugwaldera, naszego szwajcarskiego przewodnika, z którym odbyliśmy pierwszą, wielką, alpejską wspinaczkę.

Zarzucam plecak na ramiona. Jest zaskakująco ciężki, bo chociaż staraliśmy się nie brać ani grama sprzętu więcej, niż to konieczne, zeszłej nocy przegrałem w orła i reszkę i teraz niosę linę, ogromny, dziewięćdziesięciometrowy zwój jaskrawoczerwono-żółtej nylonowej liny.

– Nie rób niczego, czego ja bym nie zrobił – dodaje z uśmieszkiem brat. Teraz bezczelnie naśladuje naszą babcię, która wypowiedziała te słowa dziesięć dni wcześniej, kiedy odjeżdżaliśmy z dworca w Knebworth, a ja uśmiecham się jak uczniak. Mój Boże, hrabstwo Hertford wydaje się takie odległe! Knebworth jest niesamowicie nudne, tak bardzo, że wszyscy nazywają je Deathworth – w tym mieście nie dzieje się zupełnie nic, a już na pewno nie coś, co jest w jakikolwiek sposób związane na przykład z muzyką pop.

Idę, a wokół bezczelnie górują nade mną górskie olbrzymy. Serce wali mi z podniecenia, odczuwam dziwną mieszankę strachu i oczekiwania. Dlaczego uważam, że to, co robimy, to wariactwo? Ponieważ na drodze, którą wybraliśmy, warunki są zdecydowanie złe, oto dlaczego! Jest mokro, w szczelinach zalega dużo śniegu, a sześćsetmetrowe płyty na początku drogi lśnią od wody. I chociaż dzięki wiatrowi wiejącemu na północ pogoda się poprawia, unosząca się tajemnicza mgła nie wygląda szczególnie obiecująco. My jednak nie postrzegamy tego w taki sposób. I to się nie zmieni!

A zatem wyruszamy, rzucając ostatnie spojrzenia na nasz samotny, mały, pomarańczowy namiot, nasz Przylądek Kennedy’ego, który powoli znika nam z oczu. Zmierzamy w stronę drzew za polaną, gdzie zaczyna się ścieżka. Sprawdziliśmy, którędy iść, ostatniej nocy, kiedy przebyliśmy przez las, żeby rano nie marnować czasu.

Nikt nie może nam niczego zarzucić. Chcieliśmy wyruszyć przed czwartą rano, zaoszczędziliśmy jednak kwadrans, bo nie zjedliśmy śniadania. Początkowo zamierzaliśmy wypić coś gorącego, lecz John powiedział nagle: „Nie marnujmy czasu na użeranie się z prymusem”, a ja skwapliwie mu przytaknąłem. Cała ta krzątanina i zamieszanie ze spirytusem i parafiną jest ostatnią rzeczą, której potrzebujesz przed wyruszeniem na poważną wspinaczkę. Nie musieliśmy zresztą tego robić, bo w nocy każdy z nas zjadł po dwie puszki wołowiny curry z ryżem, a nie, John zjadł chow mein z kurczakiem, wciągnęliśmy też trochę purée ziemniaczanego w proszku firmy Cadbury, więc teraz jesteśmy nabuzowani glutaminianem sodu i gotowi na wszystko. I doskonale przygotowani!

Kiedy wczoraj gotowaliśmy kolację, minęło nas dwóch innych angielskich wspinaczy zmierzających pod sławny Filar Trolli, który jako pierwszy przeszedł legendarny wspinacz norweski Arne Randers Heen. Było to w 1958 roku, a więc ponad dziesięć lat temu. (Przed niemal trzydziestoma laty, w roku 1931, wspinacz ten jako pierwszy przeszedł „Fivę” – którą to nazwę wymawia się jak fever, gorączka – co ze względu na datę uznaliśmy za dobrą wróżbę. Do czasu, aż cztery lata temu poprowadzono pierwszą drogę na Ścianie Trolli, od strony doliny Romsdalen, w masywie Trolltindane istniały tylko dwie drogi, a jedną z nich poprowadzono dopiero cztery lata temu).

Anglicy wyglądali na doświadczonych, poprosiliśmy ich więc, żeby dali nam jakieś wskazówki dotyczące „Fivy”. Jeden z nich – miał chyba na imię Tony – wyrażał się o niej lekceważąco, a kiedy zapytaliśmy, co powinniśmy zabrać do jedzenia, wybuchnął śmiechem i odparł: „Och, wystarczy wam parę marsów”. Cóż, nie mieliśmy marsów, ale mieliśmy kilka batonów Cadbury’s Fruit and Nut, które są chyba lepsze, wzięliśmy też trzy kanapki z serem. (Zrobilibyśmy cztery, gdyby nie zabrakło nam chleba). Aha, i jeszcze kawałek sera.

GODZINA 4.00

W lesie jest mokro i kapie. Tworzy go chaotyczny, splątany gąszcz wiekowych brzóz rosnących na podłożu usianym głazami i kamieniami różnej wielkości pokrytymi mchem, plątaniną korzeni i spróchniałych gałęzi. Gdy je rozgarniamy, z gałęzi spada na nas deszcz kropli. Ostrożnie wybieramy drogę, upewniając się, że wciąż idziemy ledwie widoczną błotnistą ścieżką, którą z łatwością można pomylić z dróżką wydeptaną przez zwierzęta.

Jak wielu najlepszych wspinaczy z całej Europy – no dobrze, właściwie ze Skandynawii, Anglii i Francji – musiało w ciągu ostatnich trzech, czterech lat iść tą ledwie dostrzegalną ścieżką dla wybrańców. Teraz, kiedy przeszliśmy wspinaczkowy chrzest, nadeszła pora, byśmy i my dołączyli do tej elity.

Mamy naprawdę spore doświadczenie. Latem ubiegłego roku, które już zawsze będziemy nazywać naszym wielkim „latem ‘68”, po raz pierwszy przeszliśmy drogi nadzwyczaj trudne i skrajnie trudne. Przez cały ten rok, gdy tylko nadarzyła się okazja, jeździliśmy w góry. Ja ukończyłem kurs wspinaczki zimowej w Glencoe, więc jeśli chodzi o technikę, to powinniśmy sobie poradzić.

Mamy też najnowszy sprzęt: siedem haków typu CVM różnej wielkości, w tym dwa listki, do najwęższych poziomych szczelin, i osiem kostek różnego kształtu i wielkości, największe z nich, o pięciocentymetrowej średnicy, przeznaczone do większych szczelin – a każda na nylonowej pętli. Wzięliśmy też pięć pętli, każda z karabinkiem. A nawet czekan, bo widzimy, że skała jest zalodzona, choć Tony Howard w swoim przewodniku napisał, że nie jest niezbędny. Przygotowaliśmy się na wszelkie okoliczności. Zdecydowanie.

Och, i jeszcze folia NRC! Koniecznie muszę wam opowiedzieć o tym wspaniałym, nowym gadżecie. To cienka metalizowana płachta ze sztucznego tworzywa. Ma około pół metra kwadratowego, jest więc wystarczająco duża, żeby mogły się nią przykryć dwie osoby, a mimo to mieści się w malutkiej srebrnej torebce wielkości batona Mars. Jest nie tylko nieprzemakalna, lecz także kumuluje ponad dziewięćdziesiąt procent ciepłoty ciała. Od srebrnej folii odbije się też światło reflektorów ekipy ratunkowej… To prawdziwy przełom w dziedzinie bezpieczeństwa, jeden ze wspaniałych „produktów ubocznych” ery kosmicznej – używają jej w NASA – a więc i my jesteśmy jej częścią i będziemy mieli własną kosmiczną odyseję, hura!

Idziemy na „Fivę”, ponieważ Tony Willmott z londyńskiego sklepu YHA3 powiedział nam: „To wspaniała droga… Musicie ją zrobić! Najlepszy jest ten niesamowity sześćsetmetrowy komin. Wspaniała klasyczna droga”.

Nasz plan jest taki: jeśli na „Fivie” wszystko pójdzie dobrze, wybierzemy się na Filar Trolli.

Wyszliśmy z lasu na otwartą przestrzeń, gdzie strzela w niebo monstrualny jak dinozaur (1600 m) masyw Trolltindane. Kolosalne limby i wilgotne zbocza parują w pierwszych promieniach brzasku. Jeśli chcemy schwytać tego potwora i bezpiecznie usadowić się między ogromnymi fałdami na jego wiekowym cielsku, popękanym i pobrużdżonym, musimy zakraść się niepostrzeżenie. Myśl o tym, jak to będzie na górze, wywołuje ekscytację, która popycha nas i wabi. A równocześnie onieśmiela. W miarę, jak się zbliżamy, sześćsetmetrowe płyty wydają się rosnąć i sprawiają wrażenie jeszcze gładszych. Dolna część przypomina olbrzymi, spuchnięty jęzor, który stara się nas dosięgnąć i zagarnąć, potem wije się, aż wreszcie spiętrza w ogromną, wydętą falę przewieszek. Kojarzy mi się to trochę z ohydną zupą ogonową, którą podawano nam w szkole. Jej powierzchnię pokrywał zawsze tak gruby kożuch, że można było przechylić miskę, a ciecz – choć tworzyła wybrzuszenia na kożuchu – nigdy się nie wylewała.

Na szczęście tuż nad przewieszoną częścią dolne płyty przecina wielki, biegnący na ukos żleb i tamtędy właśnie prowadzi nasza droga. Nie wygląda jednak zachęcająco, bo najwyraźniej porośnięty jest roślinnością. Natomiast widok ściany powyżej zapiera dech – ponad 1200 metrów prawie idealnego pionu. Nigdy wcześniej nie widziałem niczego równie dalekiego, a może lepiej: dalekiego i odpychającego.

Nasze serca są jednak gotowe i nie wolno nam się wahać ani przez chwilę. Lepiej nie patrzeć w górę. Lepiej pochylić głowy, skupić się na stromym trawiastym stoku przed nami. Który nie wygląda zachęcająco, bo nie mogę nie zauważyć ogromnej ilości niepokojąco świeżych, ostrych odłamków skalnych rozrzuconych wokół nas niczym łuski dinozaura. W końcu dochodzę do wniosku, że pod ścianą tych rozmiarów można się spodziewać właśnie czegoś takiego. W porównaniu z górą to zaledwie pyłek. Hej, słuchajcie, to łupież dinozaura!

Boże, ten stok to prawdziwe wyzwanie! Na sam jego widok zrobiło mi się gorąco w norweskim swetrze, a koszula z mieszanki wełny i bawełny nasiąkła potem. Dziewięćdziesięciometrowa lina wydaje się tego ranka wyjątkowo ciężka (tak, właśnie ja mam ją nieść), mam zmęczone nogi, choć jeszcze nie zacząłem się wspinać.

GODZINA 4.30

Stoimy pod zadziwiająco gładką płytą z szorstkiej szarawożółtej skały, która, ku naszemu zaskoczeniu, przypomina początek drogi wspinaczkowej na Idwal Slabs w Snowdonii. Ponieważ w dole drogi żebro skręca, nie widać, co jest wyżej. Równie dobrze moglibyśmy znajdować się u stóp jakiejś ściany w Walii, tyle że ta ma ponad 1800 metrów wysokości...

Milczymy. Wyjmujemy z plecaków sprzęt, by rozpocząć wielki rytuał: robienie uprzęży z sizalowej liny. Taka lina ma zwykle pół centymetra średnicy, jest jedwabista w dotyku i bardzo szczególnie pachnie – to ostry, migdałowy zapach, który w ciągu ostatnich lat stał się dla nas cudownym zwiastunem okrutnej przygody (o mało nie powiedziałem zawistnego losu!). Tak bardzo działa na wyobraźnię, że kiedy trzymam linę przy nosie, jej woń zawsze wywołuje u mnie wizję bohaterskich czynów.

Uwielbiam ten rytuał oznaczający początek wchodzenia w nowy wymiar, kiedy to zostawiamy za sobą terra cognita, a pod stopami mamy tylko przestrzeń. Wyznaczamy środek lin, po czym owijamy je dość ciasno wokół talii, całe siedem metrów. Nasze ręce raz za razem krzyżują się z przodu, siedem razy, lina biegnie przez lędźwie, aż wreszcie starannie związujemy końce węzłem płaskim. Następnie kciukiem odciągamy linę i wsuwamy pod nią końcówki. W liny wpinamy zakręcane karabinki z matowoczarnej stali i tak powstaje szyta na miarę uprząż wspinaczkowa. Jesteśmy gotowi do działania.

John ma prowadzić, przypina więc do uprzęży różne kostki, a przez ramię przerzuca pętlę z siedmioma ciężkimi hakami. Ja tymczasem klaruję linę – była zwijana dwa razy – i podaję Johnowi oba jej końce. Przy tym typie liny wspina się na dwóch żyłach jednocześnie, więc wyciągi mają maksimum 45 metrów długości. Lina jest prawie nowa, kupiliśmy ją zaledwie trzy tygodnie temu i użyliśmy raz na wapiennej grani w Stoney Middleton w hrabstwie Derby. Jakże odległe wydaje mi się teraz tamto miejsce!

Wiążę na linie ósemkę i wpinam ją do karabinka przy uprzęży. Gotowy? Niezupełnie. Jeszcze jedna rzecz: młotek. Wsuwam go do specjalnej szlufki z prawej strony spodni i przypinam linką do karabinka przy pasie.

Naglę zdaję sobie sprawę, że trochę zmarzłem. Północny wiaterek jest zdecydowanie odświeżający. Stojąc pod ścianą i asekurując Johna prowadzącego pierwszy wyciąg, zamarznę na kość.

– Włożę anorak – mówię do niego.

John spogląda na chmury.

– Masz rację, ja też to zrobię. Wiatr się chyba nasilił. Wolę, żeby było mi trochę za ciepło niż za zimno.

To pierwsze słowa, jakie wypowiadamy od jakichś pięciu minut.

Mamy już na głowach wielkie czerwone kaski firmy Compton, na wypadek gdyby zaczęło sypać się ze ściany, teraz więc, żeby włożyć anoraki na swetry, musimy je zdjąć. A potem znów założyć.

Kurtki są zupełnie nowe. Johna jest granatowa, moja pomarańczowa. Nie do końca był to nasz wybór, bo tylko w takich kolorach znaleźliśmy nasz rozmiar. Mają cudowny zapach bawełny Ventile i są niesamowicie wygodne, choć raczej nikt nie wkłada ich na wspinaczkę.

Wreszcie jesteśmy prawie gotowi. John przysiada na niewielkim głazie, żeby mocniej ściągnąć sznurowadła przy brązowych, nowych, wielkich skórzanych Galibierach Super Guide’ach. Moje czarne Terray Fitzroye nadal są bardzo ciasne, choć od czasu, gdy chodziłem w nich po Jotunheimen, zrobiły się nieco wygodniejsze.

Wkładam kostkę w szczelinę w wielkim głazie obok mnie, bo to dobry sposób przypięcia się do góry, na wypadek gdyby partner odpadł i zaczął zsuwać się po stromym zboczu. Kostka, która pasuje, to moja ulubiona, zwana MOAC – skrót od Mountain activities. Tak nazwali ją ludzie, którzy ją wymyślili.

Mountain activity! Akcja górska! Brzmi wspaniale!

– Uważaj – mówi John i bez dalszych ceregieli rusza do góry z miną człowieka, który wspinał się już tysiące razy.

– Jak tam skała? – pytam. To oczywiście pierwsza ważna kwestia. W tym właśnie miejscu kończy się teoria i trzeba zmierzyć się z surową rzeczywistością. Ostatecznie wszystko zawsze wychodzi w praniu.

– Bardzo dobra, trochę szorstka… bardziej szorstka, niż się spodziewałem. Ładny gnejs!

To stary żart, ale tym razem brat mówi poważnie.

Trochę wyżej:

– Hmm… Nie ma tu za dobrej asekuracji… (ma na myśli szczeliny i skalne zęby umożliwiające założenie przelotów). Właściwie to nic tu nie ma! Skała jest zupełnie gładka, ale bardzo łatwa.

Tak więc John, najpierw powoli i metodycznie, a później coraz szybciej, pnie się w górę, a podeszwy jego butów odcinają się od nieba. Wykorzystując tę kosmiczną metaforę, można powiedzieć, że przyciąganie ziemskie zostawia za sobą.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

T-minus to termin używany do odliczania czasu pozostałego do startu. T-minus 1 min. oznacza minutę przed startem. Czas do zakończenia misji określany jest jako T-plus.

W oryginale gra słów Deathworth – Knebworth; dead – martwy; worth – wart, wartość (przyp. red.).

To wycena w tzw. skali brytyjskiej, co odpowiada V i V+ w skali UIAA (tatrzańskiej), (przyp. red.).

Słowniczek terminów wspinaczkowych znajduje się na stronie 270.

Youth Hostels Association – Towarzystwo Schronisk Młodzieżowych (przyp. tłum.).

Aluzja do słynnego monologu Hamleta, w którym padają słowa: The slings and arrows of outrageous fortune. S. Barańczak używa określenia „zajadłe strzały losu”, W. Bogusławski „ciosy niesprawiedliwej fortuny”, J. Paszkowski „pociski zawistnego losu”, natomiast M. Słomczyński pisze: „wściekłego losu pociski i strzały” (przyp. red).

Ventile – nazwa zastrzeżona dla bawełnianej tkaniny nieprzepuszczającej wody i powietrza; początkowo używana była do szycia skafandrów lotniczych; przypomina drelich (przyp. red.).

W oryg. nice gneiss – słowa nice (ładny) i gneiss (gnejs) po angielsku brzmią bardzo podobnie (przyp. red.).O ile nie zostało zaznaczone inaczej, wszystkie zdjęcia są autorstwa Johna Stainfortha.

Zdjęcie 1. John i Gordon wyruszeniem w podróż do Norwegii, 27 czerwca 1969 (fot. Peter Stainforth), s. 6.

Zdjęcie 2. Gordon przed namiotem na Farmie Fiva (sobota, godz. 21.00), s.13.

Zdjęcie 3. Gordon zakłada stanowisko po drugiej stronie żlebu, (niedziela, godz. 9.20), s. 41.

Zdjęcie 4. Żleby na drodze „Fiva”, s. 60.

Zdjęcie 5. Ściana Trolli i górna część drogi „Fiva” widziane z Nordre Trolltind, s. 164-165.

Zdjęcie 6. Miejsce, gdzie gwałtownie zakończyła się nasza pierwsza próba zejścia do Isterdal, s. 221.

Zdjęcie 7. Gordon na Vengetind, s. 250.

Zdjęcie 8. John na Vengetind (fot. Gordon Stainforth), s. 251

Zdjęcie 9. Młotek Johna i czekan Gordona nadgryzione zębem czasu, (fot. Gordon Stainforth), s. 275.

Mapa na stronie 271 opracowana na podstawie przewodnika Tony’ego Howarda z 1966 roku
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: