Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Franciszek Starowieyski. Bycza krew - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Franciszek Starowieyski. Bycza krew - ebook

Franciszek Starowieyski pseudonim Byk – każdy pamięta go nieco inaczej, ale każdy jako żywo pamięta, bo czy o Franku można zapomnieć? Jest przecież bohaterem tysiąca anegdot. W opowieściach rodziny i przyjaciół znowu zaskakuje: w dzieciństwie na własne oczy widział siusiaka Hitlera (tak mały, że na inną nazwę ponoć nie zasługiwał), w liceum ścigał się z tramwajami, na studiach stworzył „Chuję Nową”, podziwiał maniery włamywacza, który ukradł mu zegary, podczas wystawy we Włoszech, ku zgorszeniu księży, pokazywał „Pejzaże z chujem”.

Żona artysty, Teresa Starowieyska, ujawnia nieznane szczegóły z jego życia. Po raz pierwszy opowiadają o nim synowie, Antoni i Mikołaj i brat, Kazimierz. Beata Tyszkiewicz, Ewa Telega, Andrzej Wajda, Daniel Olbrychski i jego pozostali przyjaciele tworzą wspólnie portret Franciszka Starowieyskiego w nowej odsłonie. Nie na darmo powiedział Elżbiecie Dzikowskiej, że widz oczekuje od twórcy, aby go zgorszył, obraził i zaszokował. Byk się odradza.  Byk, jakiego nie znacie!  

Książka jest zapisem życia jednego z najwybitniejszych polskich artystów naszych czasów, ale też zapisem epoki, która przeminęła. A zatem powróćmy razem z Franciszkiem Starowieyskim do klimatycznych czasów PRL-u...

Franciszek Starowieyski (1930-2009) – wybitny grafik, malarz, scenograf posługujący się pseudonimem Byk. Pochodził ze szlacheckiej rodziny, pieczętującej się herbem Biberstein. Profesor Europejskiej Akademii Sztuki. Znawca i kolekcjoner sztuki, głównie XVII-wiecznej. Autor dzieł o bogatej symbolice: plakatów, ilustracji, opracowań graficznych książek, barokowej kaligrafii oraz obrazów, które antydatował o 300 lat. Twórca Teatru Rysowania. Bohater filmu Andrzeja Papuzińskiego „Bykowi chwała”. Miał ponad 200 wystaw w kraju i za granicą. Był pierwszym Polakiem, który doczekał się wystawy w Museum of Modern Art (MoMa) w Nowym Jorku. Przez kilka lat pracował w Stanach Zjednoczonych, Austrii, Szwajcarii oraz we Francji.

Izabela Górnicka-Zdziech – dziennikarka i autorka książek. Wydała tomiki poetyckie: „Sianokosy” i „Przez Ucho Igielne” oraz portrety prozą, m.in. „Sukienkę ze starego płaszcza” we współpracy z Ludmiłą Marjańską, „Wszystko jest takie kruche” z Ewą Błaszczyk, „O trzeciej nad ranem” z Ernestem Bryllem. Przez kilka lat pisała książki z Franciszkiem Starowieyskim. Tak powstały: „Przewodnik inteligentnego snoba według Franciszka Starowieyskiego”, „Przewodnik zacnego kolekcjonera według Franciszka Starowieyskiego” i „Przewodnik po kobietach według Franciszka Starowieyskiego”. Po odejściu artysty opublikowała wraz z jego żoną, Teresą Starowieyską „Listy miłosne Franciszka Starowieyskiego”.  

Kategoria: Inne
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-450-0
Rozmiar pliku: 13 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Franek by się obruszył. Chronologicznie? Wolałby może, aby opowiadać o nim, odwołując się do przedmiotów, które tak pieczołowicie zbierał. Ustawić obok siebie jeden z każdej kolekcji i potraktować je jako czternaście różnych historii: dostojnych brązów, secesyjnych łyżek, tłuczydeł z Chin i Europy, pukawek, karabeli i szabli paradnych, srebrzonych wotów i wielu innych, szkicując w ten sposób portret ich właściciela. Tylko że zdobycze zbierackie Franka można znaleźć w innej, napisanej przez nas wspólnie, książce. Podążając jednak tropem przedmiotów, pomyślałam, że przecież zawsze były przez niego tak niezwykle porządkowane. Mógł rozrzucić szkice w nieładzie na biurku, ustawić wieże z książek na krześle czy umieścić w katalogach ołówki w charakterze zakładek, ale moździerze stały równo na półeczce nad schodami, a monety, nie stykając się nigdy, leżały w rządkach na zielonym suknie w szufladzie, żeby już nie sięgać do sztućców w szafie. I to ten jego kolekcjonerski porządek natchnął mnie, by stworzyć autorskie kalendarium, w którym choć chronologia zostaje zachowana, pojawią się tylko wybrane przez rozmówców daty, a pod nimi osobiste wypowiedzi tych, którzy znali Franka najlepiej. Podczas wywiadu do książki Przewodnik zacnego kolekcjonera według Franciszka Starowieyskiego Franek powiedział: „Kolekcjonerzy dzięki rozmyślaniu przed zaśnięciem odkrywają rzeczy, których aparat naukowy nie jest w stanie wykryć. Zawsze bowiem istnieje oficjalna część przedmiotu i ta druga – serdeczna”. Cenił wysoko każdą z nich. Ta książka też ma takie części.

Pragnęłam stworzyć portret interesujący, ale niejednorodny. Szukałam odpowiedzi na pytanie, kim Franek był najbardziej: wizjonerem, grafikiem, plakacistą, kolekcjonerem? Im więcej czasu poświęcałam na rozmowy z jego rodziną i przyjaciółmi, tym ciekawszy powstawał efekt. Znalazłam odpowiedź na moje pytanie i myślę, że czytelnik też znajdzie ją w tej książce. Na jej stronach spotykają się ludzie, dla których Franek był ważny, nawet jeśli jego obecność bywała dla nich nieznośna. Wielu moich rozmówców nie zna się nawzajem, mają więc unikalną możliwość współistnienia w tych szczególnych okolicznościach. To niezwykłe spotkanie ma wartość ponadczasową jeszcze z jednego względu – jest wspomnieniem czasów, które już przeminęły, opisuje życie artysty w PRL-u, ale i w latach współczesnych. Pozostało niewiele osób, które pamiętają Franka z okresu dzieciństwa. Z biegiem lat opowieść się zagęszcza, a wspomnienia przeplatają. Historia nabiera tempa.

Każdemu rozmówcy, który pojawi się w tej książce, Franek był bliski. Każdego frapował jako człowiek i artysta. Może nie każdemu podobała się jego twórczość, ale nikt nie przechodził obok niej obojętnie. Tak powstał literacki patchwork, którego wyrazistość opiera się na barwności przedstawionej na nim postaci. Powstał po to, by uchronić Franka od zapomnienia. Odkąd go poznałam, odkąd zaczęliśmy razem pracować przy kolejnych książkach, przyświecała mi myśl, że spotkanie tego wybitnego artysty powinno zaowocować ocaleniem pamięci po nim. Oczywiście pozostaną Teatry Rysowania, obrazy, rysunki, plakaty, jednak dzięki tej książce w jakiś sposób zostanie między nami żywy.

Izabela Górnicka-Zdziech

Istnieje głód mistyki. W powodzi pospolitości, która nas zalewa, ludziom potrzebne jest zaludnienie tej szarzyzny nowymi tworami, nową tajemnicą, która się gdzieś odbywa.

Franciszek Starowieyski,

w wywiadzie dla „Kultury” (1976)1937

KAZIMIERZ BIBERSTEIN STAROWIEYSKI: Z najdalszych wspomnień z życia Franka pozostało rodzinne opowiadanie o tym, jak przyjął mnie w domu, gdy matka przyniosła mnie ze szpitala położniczego w Krakowie. Po niepowodzeniach z pierwszym dzieckiem Franek był rozpieszczany. Rozwijał się bardzo szybko i jako szesnastomiesięczne dziecko znał już dość dużo słów. Gdy mnie zobaczył i pochwalił, jakiego ma pięknego braciszka, uderzył mnie i powiedział: „Do babuni, do Klakowa”. Później jednak stałem się towarzyszem do zabawy, poza tym, że ciągle się biliśmy, nie mogliśmy się bez siebie obejść.

Moje wspomnienia sięgają czasów, kiedy jako kilkulatek biegałem wokół domu z o półtora roku starszym ode mnie Frankiem. Nasz najmłodszy brat, Marek, dopiero co przyszedł na świat i długo jeszcze nie brał udziału w naszych zabawach. Franek już wtedy był fantastą. Wykraczał daleko poza dziecinne myślenie. Nieustannie coś tworzył, zawsze miał fenomenalne pomysły.

Przed wojną życie było bardzo zorganizowane. Wszystkie posiłki jedliśmy o ustalonych porach. Śniadanie rozpoczynało się o ósmej, a towarzyszyła nam przy nim bona – najpierw panna Helena, a po niej Fraulein Camilla, nasza nauczycielka niemieckiego. Często towarzyszyła nam też Jagusia, niania pokolenia naszego ojca. Franek jadł z przyjemnością. Jest takie zdjęcie z dzieciństwa, na którym widać, że był dosyć krągłym chłopcem. Wolno mu było jeść słodkie rzeczy, zalecane w tamtych czasach na tiki nerwowe, które jakoby miewał.

Po śniadaniu należało zrobić porządek w swoim pokoju. Potem, dopóki nie rozpoczynaliśmy nauki, szliśmy z wychowawczynią (zwaną często boną) na spacer do naszego parku ze stawem, w którym nigdy nie było wody, lub do lasów w górach, Pogwizdora bądź Biskupówki (dom Starowieyskich, Bratkówka, znajduje się na Podkarpaciu – przyp. autorki). Spacery przebiegały raczej spokojnie, choć kiedy tylko bona spuściła nas z oczu, natychmiast wdrapywaliśmy się na drzewa. Pod tym względem Franek nie był lepszy ode mnie, choć w innych sprawach nie potrafiłem mu dorównać. Jedynie nasza ostatnia nauczycielka, młodziutka i żywiołowa panna Irena, chodziła czasem po drzewach razem z nami. Byliśmy nią zachwyceni. Wchodziła w nasz świat, a dzięki temu chętniej się uczyliśmy. Nie wiem, czy Franek nie był w niej czasem zakochany... Rzadko spacerowaliśmy z matką, która zajmowała się gospodarstwem i ogrodem. W ogrodzie, gdy ją odwiedzaliśmy, snuła cudowne opowieści o roślinach i drzewach, o uprawach i szkodnikach. To dzięki tym opowieściom Franek do końca życia uważał się za znawcę przyrody.

Poza spacerami zawsze znajdowaliśmy w ciągu dnia czas na wspólne zabawy. Dom stał w parku, na skalistym brzegu, schodzącym ostro około dziesięciu metrów w dół do Wisłoka. Dla bezpieczeństwa ten brzeg był odgrodzony. Franek pierwszy wpadł na pomysł, że można przejść przez płot, zejść w dół i wspinać się po skałkach do Wisłoka. Wchodziliśmy na nie mimo surowego zakazu i grożącego nam niebezpieczeństwa. Nad skalistym brzegiem była nieduża skarpa, porośnięta barwinkiem, kwitnącym przez znaczną część roku. Kolor niebieski był moim kolorem, Franka był czerwony, ale w „naszym” barwinku był przez niego akceptowany. Wyżej rosły smutne, ale piękne czarne sosny, a między nimi stały trzy ławki, kolejne doskonałe miejsce do zabawy.

Z lubością oddawaliśmy się zbieractwu, co we Franku zostało na zawsze. Traktowaliśmy je jako wielką przygodę. Zbierało się wszystko: od kminku, głogu na wino, kwiatu lipy i innych ziół leczniczych po grzyby i żołędzie dla świń. Aby zebrać zioła na cały rok, przemierzaliśmy rowy, lasy, łąki, pastwiska, obrzeża pól uprawnych. Specjalistą od grzybów był Franek, miał wręcz sokole oko.

Innym zajęciem, które niezwykle nas pochłaniało, było wycinanie i rzeźbienie scyzorykiem w drewnie. Franek był w tym bardzo dobry. Nasz brat, Marek, ma do dziś wyrzeźbiony przez niego przed wojną niewielki drewniany posążek. Na drewno trzeba było polować. Najlepsze było lipowe, ale na wsi trudne do zdobycia, gdyż wykonywano z niego dzieże, miski oraz łyżki. Nie miało słoi i łatwo było z niego wydobywać kształt. Z leszczynowych gałęzi i patyków robiliśmy łuki, a następnie strzelaliśmy do celu, a czasem też do ptaków. Ptaki chyba się tym nie przejmowały, bo nawet nie uciekały przed naszymi niezbyt celnymi strzałami.

Nie pamiętam, kiedy to było, ale wspólnie z Frankiem stworzyliśmy teorię powstawania wiatru. Otóż zaobserwowaliśmy, że jak się trzepie koce w dwie osoby, to powstają silne podmuchy powietrza. Dlatego uznaliśmy, że drzewa wytwarzają wiatr, poruszając się; im bardziej się gną, tym silniejszy tworzą wiatr.

Jak wszystkie dzieci lubiliśmy też kopać. Na trasie do lasu zachowała się stara cegielnia. W naszych stronach była bardzo dobra glina. Wyszukiwaliśmy miejsca, gdzie dało się wydobyć najlepszą, i tam kopaliśmy. Robiliśmy z niej różne posążki, suszone później na słońcu i wypalane w kuchennym piecu. Trudno było dostać na to zezwolenie od kucharki.

Wszystkie pory roku należycie wykorzystywaliśmy, choć zimy były długie i srogie, ze śniegiem w styczniu i w lutym. Mieliśmy po cztery lata, kiedy stolarz, zwany wtedy stelmachem, zrobił nam deski do jeżdżenia, przypominające narty. Miały rzemyki do mocowania. Zjeżdżało się spod tak zwanej kapliczki na nartach albo na sankach, odziedziczonych jeszcze po pokoleniu naszego ojca. Przed moimi imieninami, czwartego marca, zaczynało się poszukiwania śnieżyczek. Ekscytowaliśmy się tym, czy udało im się przebić przez leżące jeszcze płaty śniegu.

Pora na drugie śniadanie nadchodziła o jedenastej. Składała się na nie kromka chleba z masłem i twarogiem oraz mleko. Obiady, złożone z trzech dań, przeważnie jedliśmy bez ojca, który wiecznie podróżował w interesach. Oprócz nas w domu była zawsze służba: służący, kucharka, służąca od sprzątania, kobieta do gospodarstwa zwierzęcego, furman, ogrodnik na etacie i chłopak dochodzący do ogrodu. Wszystko trzeba było wtedy robić ręcznie, stąd tylu ludzi do pomocy.

Franek niełatwo poddawał się zorganizowanemu życiu w Bratkówce, gdyż zawsze miał własne plany. W deszczową pogodę czas spędzaliśmy na werandzie. Jednym z rytuałów było leżakowanie po obiedzie. Było to coś absolutnie nieznoś­nego. Pamiętam, jak stara niania – jeszcze z pokolenia ojca – Jagusia, lamentowała, czego to Franek nie wyprawia, zamiast leżeć. Nie raz zjeżdżał na poręczy werandy. Nawet kiedy już położył się na leżaku, to w ten sposób, że leżak się przewracał. Oprócz tego, naturalnie, dochodziło w takich chwilach do bójek. Mieliśmy ustalone reguły, które natychmiast prowokowały starcie. Podchodziło się od tyłu, kładło rękę na głowie i mówiło: „prasa”, a wtedy bitka gotowa. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat „prasa”. Przypuszczam, że ktoś wspomniał przy nas o prasie jako o pismach, a my natychmiast skojarzyliśmy to z prasą do wyciskania. Kiedy chcieliśmy się podrażnić, ja mówiłem: „na na na”, Franek na to: „czy że czy”, a kiedy któryś z nas to powtórzył, dostarczał powodu do bitwy. Wygrywał zwykle Franek, jako że był starszy i silniejszy.

W ciągu dnia dużo też rysowaliśmy. Franek już od małego rysował w sposób wyjątkowy. Kiedy ja rysowałem krzes­ło, starałem się je odwzorować, a u niego miało ono... sześć nóg. Ołówki były drogie, podobnie jak farbki. Szanowaliśmy je, choć o ile ja byłem raczej porządny, to Franek zostawiał swoje rzeczy wszędzie, a było niesłychanie trudno zmusić go do sprzątania.

Kolejnym domowym zajęciem była lektura książek. Matka bardzo dużo nam czytała. Uwielbialiśmy schodzić do niej do sypialni, gdzie z tyłu stały dwa łóżka, a z przodu – kanapa, na której leżała masa poduszek. To tam słuchaliśmy, jak czytała lub opowiadała. Myślę, że Franek odziedziczył po niej talent do snucia opowieści. Nasza matka nie miała matury. Uczyła się tylko w domu. Wtedy nie uważano, że pani domu musi mieć papierek maturalny. Z domu jednak wyniosła ogromną wiedzę i niezwykły sposób rozumowania, które nam przekazywała. Kiedy miała możliwość zdania matury i pójścia na uniwersytet, jej ojczym przeciwstawił się temu, twierdząc, że studiować powinni ci, którzy muszą pracować zarobkowo, a nie prowadzić dom. Mimo to, mieszkając okresowo w Warszawie, uczęszczała na wszystkie możliwe publiczne wykłady.

Franek miał doskonałą pamięć i był kopistą wydarzeń. U dziadków, w Siedliskach, było wiele ładnych obrazów, które wisiały w różnych miejscach domu. Kilka lat po wojnie przyjechał do nas konserwator sztuki poszukujący resztek niezniszczonego wyposażenia, aby zapytać o obrazy z Siedlisk, a Franek, opowiadając o nich, naszkicował mu dużą akwarelę wiszącą na schodach: Szturm na Samosierrę na kartce, dokładnie oddając jej wygląd. W szczegółach pamiętał zdarzenia z okresu naszego wczesnego dzieciństwa. Miał pamięć słuchową i fotograficzną oraz zmysł obserwacyjny. Kilka lat temu pojechaliśmy zobaczyć Łaszczów, majątek naszego stryja, błogosławionego Stanisława, koło Zamościa, gdzie byliśmy tylko raz w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku, a on potrafił naszkicować wygląd dworku, po którym nie ma obecnie śladu, i to tak, że rodzina i starzy mieszkańcy miasteczka rozpoznali go natychmiast.

Po poobiednim odpoczynku nadchodził czas na nasz ulubiony posiłek, słodki podwieczorek. Jedno z moich wspomnień dotyczy właśnie jednego z takich podwieczorków. Mieliśmy w dzieciństwie jamnika, Smycię. Kiedyś wpadliśmy na pomysł, żeby zrobić mu na drzewie duże wyściełane gniazdko. Kiedy go tam wsadziliśmy, rozległ się dzwonek i pobiegliśmy na podwieczorek. Nagle usłyszeliśmy straszne skuczenie. Smycia nie chciała „miłego” gniazdka, zeskoczyła na ziemię i złamała łapę. Dotknęły nas nieprzyjemne konsekwencje, ale też bardzo się martwiliśmy z powodu cierpienia naszego małego przyjaciela.

Na kolację przeważnie jedliśmy kwaśne mleko, kaszę gryczaną albo kartofle. O ósmej wieczorem szliśmy spać. Taki był codzienny porządek rzeczy.1938

KAZIMIERZ BIBERSTEIN STAROWIEYSKI: Wtedy to Franek wymyślił Kurwę. Wszystko zaczęło się na strychu, cudownym miejscu, gdzie wśród starych rupieci zawsze można było znaleźć coś wspaniałego. Franek nigdy się nie przyznał, że bał się w nocy przechodzić obok schodów na strych, czego ja sam bałem się okropnie. Nie było wtedy oświetlenia elektrycznego, tylko nikłe światło naftowe, a mnie ciemność przerażała. Natomiast w dzień, kiedy przypadkiem strych nie był zamknięty, cichcem chodziliśmy tam, gdyż można było na nim znaleźć masę ciekawych przedmiotów. Były to czasy, kiedy nie wyrzucało się tylu rzeczy, co dzisiaj. Większość tych niepotrzebnych trafiała właśnie na strych. Kiedyś znaleźliśmy coś, co składało się z dwóch trybów, korby i połamanej konstrukcji. Cudownie się tym bawiliśmy. W niedzielę podczas obiadu, kiedy służący podawał do stołu, Franek, po uprzednim zapytaniu, otrzymał od ojca pozwolenie, że może coś opowiedzieć. „Tata, znaleźliśmy wspaniałą maszynę – mówi. – Ma dwa tryby i korbę”. „No i co z nią zrobiliście?”, spytał ojciec. „Nazwaliśmy ją kurwa” – odparł Franek. Ojciec, potwornie krzycząc, kazał mu zabrać talerz i jeść na schodach. Służący, zgięty wpół, wypadł na korytarz, a ojciec, który ostatecznie coś sobie przypomniał, wyszedł szybko z jadalni. Tylko matka zachowała kamienną twarz. Dlaczego Franek tak nazwał naszą maszynę? Przypadkowo. Nie wiedzieliśmy nawet, co to znaczy, prawdopodobnie usłyszeliśmy to słowo gdzieś na folwarku, a że konstrukcja miała „korrrbę” i „trrryby”, to „kurwa” pasowała doskonale.

Ukochanym zajęciem Franka było przerabianie słów i tekstów na własną modłę. Nieustannie układał wierszyki, a im więcej poznawał nieeleganckich słów, tym bardziej stawały się one nieprzyzwoite. W wieku przedszkolnym popisywał się wierszykiem: „Pipi kupka i gnojówka, i gnój srogi na pierogi”. Tego typu powiedzeń miał wiele. W owym czasie było to coś obrzydliwego i surowo zakazanego.

Franek zawsze wykazywał się inicjatywą, nie tylko jako starszy brat, ale też ten pełen pomysłów. Miał niesłychaną zdolność do wymyślania. Od najmłodszych lat był uzdolniony technicznie. Pamiętam, jak robiliśmy samoloty z puszek po sardynkach, wzorując się na rysunkach z książek i opowieści ukochanego Juliusza Verne’a. Koniecznie chcieliśmy, aby latały, mimo że nie miały żadnego napędu. Franek tworzył różne dziwne konstrukcje. Miał talent do rozkładania i składania. Szybko pojmował zasady działania różnych mechanizmów. Rozbieraliśmy na części wszystkie zabawki, aby dociec, dlaczego kółka się obracają albo jak to się dzieje, że samochód jeździ. Zawsze badaliśmy mechanizm. Czasami, jak sprężyna, płaska niczym w zegarze, uciekła, pojawiał się kłopot, ale Franek potrafił ją złapać. Potem te umiejętności stracił. Udawał, że wie, ale nie wiedział.

Ze względu na niezbyt dobrą sytuację finansową do tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku mało wyjeżdżaliśmy poza Bratkówkę. Kiedy marzyliśmy, aby wyjechać do Paryża, docieraliśmy do... Krosna. To było dla nas tym, czym dziś jest podróż z Warszawy do Paryża. Nowym Jorkiem był dla nas Kraków.

Matce udało się zlikwidować zwyczaj jeżdżenia do kościoła i kiedy pogoda dopisywała, chodziliśmy około półtora kilometra na piechotę, zamiast jeździć końmi. Środek drogi był twardy, a po bokach – kurz. Kurzenie było cudowną zabawą, której nikt nie mógł nas oduczyć. Niewielki odcinek drogi był wilgotny i w deszczowe dni błotnisty. Franek zawsze jakoś oszwabił matkę i wskakiwał w błoto, które nalewało mu się do butów; z ojcem było mu już trudniej.

Dobrą zabawą, choć niebezpieczną i zabronioną, było także czepianie się tyłu jadącego wozu. Nasz furman, Franek Słowik, z funkcją powiernika domu, nie patrzył nawet, kto jest podwieszony, tylko lał batem do tyłu z całej siły. Nie było miło, gdy trafił.

Żyliśmy sielsko, aczkolwiek nasz dom nie należał do zamożnych domów ziemiańskich, bo ojciec, z zawodu prawnik, nie znosił zarządzania gospodarstwem rolnym. Dzierżawił je najpierw pannie Mycielskiej, która dobrze sobie z tym radziła, a potem kolejnej osobie, która, niestety, nie potrafiła prowadzić gospodarstwa rolnego... Ciężko pracował, ale zadłużenie majątku rosło. Sytuacja zmieniła się dopiero w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku, kiedy ojcu zaczęło wieść się w interesach. Związał się ze znanym geologiem, przemysłowcem i nafciarzem, Jerzym Strzetelskim, i wspólnie prowadzili rozpoznania geologiczne. Kiedy wreszcie osiągnął stabilną sytuację finansową, wybuchła wojna i wszystko się skończyło...

1939

KAZIMIERZ BIBERSTEIN STAROWIEYSKI: Wybuch wojny poderwał nas potwornym hałasem, jako że zaledwie dziesięć kilometrów od naszego majątku mieściło się lotnisko wojskowe w Kroś­nie. Nadleciały niemieckie samoloty, później dowiedzieliśmy się, że to były junkersy, i zaczęło się bombardowanie. Mały Marek stanął w łóżeczku i wykrzyknął: „Bombaldują!”, a Franek, oglądając przelatujące nad nami samoloty, od razu zauważył, że mają po dwa silniki.

Ojciec przeczuwał wojnę. Pamiętam, że już w trzydziestym ósmym, gdy podsłuchiwaliśmy rozmowy starszych, mówił, że wojny na pewno się nie uniknie. Jako nafciarz bardzo się tego bał, bo domyślał się, że Niemcy będą wymagać od pracujących w branży naftowej kooperacji i przekazywania informacji, a poza tym miał już wtedy wraz z inżynierem Strzetelskim podpisane wstępne kontrakty na działalność geologiczną w Rumunii, a później w Iraku. Gdy wybuchła wojna, namawiał matkę, żeby wyjechać do Rumunii. Sprzeciwiła mu się, mówiąc, że jeżeli jesteśmy klasą uprzywilejowaną, to i w dob­rych, i w złych czasach... Niestety, dla ojca skończyło się to fatalnie. Matka odczuwała, że jego tragiczna śmierć była w jakimś sensie spowodowana jej decyzją, ale przyszłość wojenna ojca i tak była niepewna. Niemcy nadchodzili z zachodu i mówiło się, że wschodnia część Lubelszczyzny jest bezpieczna – zanim zaatakują, nasi będą się bronić, przy wsparciu Francuzów i Anglików. Zgodnie z tą ideą załadowaliśmy na samochód niektóre obrazy oraz kilka cennych pamiątek rodzinnych i pojechaliśmy do stryja Stanisława do Łaszczowa, gdzie bolszewicy ukradli nam wszystko, a ojca i stryja zabrali. Osądzili ich wspólnie z miejscowymi komunistami i skazali na śmierć za pochodzenie, a następnie wywieźli wozem do lasu. Stryj z ojcem umówili się, że kiedy będą przejeżdżali przez las, jeden z nich wyskoczy na jedną stronę lasu, a drugi na drugą. Uciekli. Oprawcy strzelali. Stryj wrócił. Ojciec nigdy nie dotarł do domu. Nie wiadomo, co się z nim stało. Na pewno nie zginął, ponieważ odnaleziono by zwłoki. Dochodziły nas słuchy, że był w obozie bolszewickim na Wołyniu, a te obozy, w których znajdowało się kilka tysięcy ludzi, według Józefa Czapskiego, pędzono w głąb Rosji. Doszły tam w liczbie kilkudziesięciu osób. Jedni padli z głodu, inni z wyczerpania. Jeśli ktoś się kładł podczas drogi, strzelano do niego, a kolumna szła dalej. Prawdopodobnie tam, właśnie w tym czasie, zginął nasz ojciec, który choć był wysportowanym człowiekiem, miał kłopoty z krążeniem w nogach.

Dla nas, małych chłopców, wojna była przygodą. Czas, kiedy Niemcy zostali odparci w okolicach Łaszczowa przez Wojsko Polskie, przesiedzieliśmy w parku. Pamiętam, jak leżeliśmy między drzewami, a nad nami latały kule. Potem weszło niechlujne wojsko bolszewickie. Kradli, co się dało, a najchętniej zegary. Pamiętam, że jeden z sołdatów chodził z dwoma budzikami przyczepionymi na sznurku na piersiach. Podśmiewaliśmy się z tego z Frankiem. Skończyło nam się dawne życie, ale mieliśmy inne zajęcia. Po odparciu Niemców w Łaszczowie szukaliśmy łusek po pociskach i elementów uzbrojenia wojskowego.1944

KAZIMIERZ BIBERSTEIN STAROWIEYSKI: Powrót do Bratkówki był trudny bez samochodu, bez ojca, z kompletnie zdezorganizowaną w tamtym czasie komunikacją. Nie zostaliśmy tam długo, bo Niemcy wyrzucili nas z majątku. Zamieszkaliśmy u stryja Ludwika koło Sędziszowa Małopolskiego, a koniec wojny zastał nas u brata matki w Sied­liskach w Kieleckiem... gdzie znajdowało się mnóstwo pozostawionej broni i amunicji. Rozbieraliśmy ją, aż dziw, że to przeżyliśmy. Pamiętam niedużą bombkę z wiatrakiem. Franek długo się jej przyglądał, aż w końcu ją rozebraliśmy. Po wojnie byłem w studium wojskowym w Szczecinie i opowiadano nam o tego typu bombkach zapalających. „Nie da się ich rozebrać”, usłyszałem. Kapitan nie uwierzył, że nam się to udało, dopóki nie opowiedziałem mu ze szczegółami, z jakich części została wykonana i że iglicę wepchnęliśmy do środka, a przytrzymaliśmy ją starą żyletką. Był zaskoczony, że nie wybuchła, ale wytłumaczyłem mu, że jak iglica odskoczyła, główka była już odkręcona. Nie odkręciłbym jej, gdyby nie Franek; bałbym się. Rozbieraliśmy też pociski do granatników. Leżało ich we wsi kilkaset. Nie było to trudne – wystarczyło umiejętnie odkręcić skrzydełka. Tacy jedni ze wsi podpatrzyli nas przy pracy, ale zamiast odkręcić skrzydełka, zabrali pociski do domu. Nie przeżyli. Rozbrajaliśmy rozmaite cuda. Kiedyś strzelała za nami milicja. Wpadliśmy wtedy na pomysł, że na dębie z długimi gałęziami powiesimy na sznurku bombki. Zapaliliśmy pod nimi wielkie ognisko i uciekliśmy. Bomby wlatywały do ogniska, rozgrzewały się i wybuchały. A my, schowani w lesie, obserwowaliśmy zaniepokojonych funkcjonariuszy.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: