Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fruwające figurki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 lipca 2020
Ebook
14,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Fruwające figurki - ebook

Artur był człowiekiem poukładanym – przykłady mąż i ojciec, dobre wykształcenie, które chciał zwieńczyć doktoratem. Jednak na swojej drodze spotyka nietuzinkowego władcę haremu, który wprowadzi do jego życia spojrzenie na świat dotąd mu nieznane, tym samym kompletnie zmieniając jego perspektywę.

Adam Molenda to polski pisarz specjalizujący się w literaturze pięknej i młodzieżowej – porusza tematy bliskie każdemu człowiekowi, takie jak miłość, samotność, walka o szczęście, która towarzyszy jego bohaterom, niezmiennie sprawiając, że czytelnikowi bardzo łatwo jest się z nimi utożsamić.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-48613-1
Rozmiar pliku: 433 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Kłócili się z Żyłami.

Mógłbym go udusić! – pomyślał Grono, starając się zajrzeć w oczy palącego nieodłącznego papierosa Józia. Uwagę Artura, nie wiedzieć dlaczego, rozpraszał różowy prosiaczek, stojący na gipsowej atrapie kominka zajmującego kąt pokoju. Świnka była większa niż tamta sprzed pół roku, którą szukająca rozpaczliwie gotówki Żyłowa cisnęła z rozmachem o podłogę, pozbawiając Maciusia skarbonki. Chłopczyk wrzeszczał, podczas gdy Żyłowie liczyli wypadłe ze świnki monety i banknoty, by móc dołożyć gotówkę do aportu, mającego stanowić połowę wkładu do spółki. To wtedy Maciuś dostał nerwicy, przez którą do dziś moczył się noc w noc niczym niemowlak.

Mógłbym Józia kopnąć – planował Artur w myślach. Nie musiałbym nawet wstawać, gdyż jego ryj mam dokładnie naprzeciw siebie.

Nos Żyły wyglądałby niepięknie, rozkwaszony obcasem i Artur, wyobraziwszy sobie ów paskudny obrazek, wzdrygnął się z obrzydzenia, porzucając agresywny zamiar. W dawnych czasach wezwałbym sukinkota na pojedynek – pomyślał, lecz przypomniawszy sobie „Kodeks Boziewicza”, dyskwalifikujący w roli przeciwników ludzi, którzy utracili honor, ciężko tylko westchnął.

Józio przybrał w jego wyobraźni postać obleczonego w ludzką powierzchowność łajna. Jakże go nienawidzę! – myślał Grono bezsilnie. Plułbym na niego, tłukł jego pyskiem o ścianę i wdeptywał typa zelówkami w błoto. Artur, z lubością wyobrażając sobie te czynności, schrypłym ze zdenerwowania głosem zażądał:

– Oddaj moje pieniądze!

Józusiowi nie drgnęła brew, gdy wymawiał słowo:

– Wała!

Renata czule pogłaskała męża po włosach.

Czy ona jest ładna? – zastanawiał się Artur.

Żyłowa podnosząca do ust szklankę z kawą wydała mu się pociągająca jak dawniej. Miała kruczoczarne włosy, owalną twarz, świeżą cerę i niemały wzrost. Była grubawej kości, co może nie rzucałoby się w oczy, gdyby nie lubiła odkrywać kolan. Artur pamiętał ciepło jej ciała i pożałował, że aktywność Żyłowej w zdobywaniu pieniędzy była znacznie większa niż podczas miłosnych uścisków na rozkładanych siedzeniach samochodu.

– Nie oddacie długu, który macie wobec nas?! – raz jeszcze, z nikłą nadzieją na odpowiedź, zaatakował Józusia.

Żyła milczał uważnie wpatrzony w dymek z papierosa.

Przynajmniej nie był obrażalski – Grono spróbował myśleć o byłym wspólniku pozytywnie, ale gdy raz jeszcze spojrzał na fizjonomię Józusia, zrobiło mu się niedobrze.

Basia kopnęła męża pod stołem. Dostrzegając bezsens sprzeczki, dawała sygnał wzywający do wyjścia. Artur nie lubił jej teraz. Za to, że straciła nadzieję, że nie pomagała mu walczyć i że wczorajszego wieczoru pastwiła się nad jego ambicją, powtarzając: „Taki Józuś robi z tobą co chce, jak z gówniarzem!”.

– Napijmy się po kieliszku... – pojednawczo namawiała Żyłowa.

Była układna, spięta w chęci poprawienia nastroju.

Gronowie poczęstunku nie tknęli, wierni zasadzie, że w domu wroga się nie konsumuje.

– Żebyście wliczyli sobie w koszty? – ironicznie prychnęła Basia.

Renata uniosła brwi, udając, że nie rozumie.

– Bardzo bym chciała, żeby rozstanie w interesach nie oznaczało zerwania naszej przyjaźni – stwierdziła.

– Mieszkamy na tym samym osiedlu – nieoczekiwanie, wpół haustu papierosowego dymu, poparł małżonkę Żyła.

– Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi! – prychnęła Basia.

– Łotry! – nie wytrzymał Artur. – Zostawiacie nas na lodzie, z długami, kłopotami oraz wstydem... I jeszcze chrzanicie o przyjaźni?!

Żyłowa, rozchyliwszy wargi, przesunęła końcem języka po zębach i Grono pohamował pełną pasji przemowę, wyrywającą się wprost ze spiętego wielomiesięcznym stresem serca. Pamiętał, jak sprawny w dostarczaniu przyjemności potrafił być ten czerwony kawał szorstkiego mięsiwa i na wspomnienie zrobiło mu się gorąco.

– Zniszczę was, jeżeli nie oddacie gotówki! – wycedził, wściekle wpatrzony w Żyłów. – Udławicie się naszymi pieniędzmi! – dodał z rozpaczą, widząc, że groźby nie odnoszą skutku.

Szczęknęła klamka i w pokoju pojawił się zadowolony z siebie Maciuś. Ręce i buzię upaprane miał akwarelami, na talerzu niósł pobazgrane kolorowo jajka.

– Ładne, mamusiu?! – zapytał, podsuwając kraszanki Renacie przed oczy.

– Śliczne, syneczku! – zawołała Żyłowa.

W sobotę zaczynają się Święta Wielkanocne... – przypomniał sobie Artur, lecz wcale z tego powodu nie zrobiło mu się weselej.Rozdział II

Basia miała wypieki na policzkach.

Trzymając w dłoni tomik wierszy, oznajmiła:

– Niektórzy polscy kochankowie muz jakże pięknie potrafili pisać o miłości… Posłuchaj strof Emila Zegadłowicza:

„Gdy mi nagle zarzucasz nogi na ramiona

(wrzącej w żyłach rozkoszy warem rozogniona),

gdy ręce moje, oszalałe żądzą,

po udach Twych i brzuchu ślepe, gniewne błądzą,

gdy Twe trzewia nasienia opryskuje wrzątek,

gdy krzyczę, żeś Ty wieczność, koniec i początek...”

Odłożyła książkę, uśmiechając się do męża zalotnie. Wpatrzony w ekran telewizora nie zwracał na nią uwagi, wstała zatem z fotela i usiadła mu na kolanach. Bujak kiwnął się pod ciężarem dwóch ciał. Basia lubieżnie, kilkakroć pocałowała Artura w szyję. Poczuł budzącą się namiętność, ochoczo przesunął dłonią po żoninym udzie, lecz z pokoju córki dobiegało nucenie, powściągnął tedy rozbudzone instynkty.

– Dajmy spokój, Agna może wejść... – szepnął, ale że Basia nie miała zamiaru przestać, dmuchnął w jej rozpuszczone włosy.

Kosmyk zsunął się na błyszczące z pożądania oczy kobiety, przełożyła go na ramię i biorąc w zęby ucho Artura, poprosiła:

– Possij chociaż cycuszka...

Grono włożył dłoń w rozchyloną bluzkę i wydobył z biustonosza aksamitną pierś żony. Gładził leciutko jasnobrązowy sutek, a gdy ów urósł pod kciukiem, pochylił się i polizał elastyczny guziczek, obejmując go wargami. Kąsając delikatnie, długą chwilę drażnił nabrzmiały wzgórek, przy czym Basia coraz głośniej oddychała przez nos.

– Mocniej... – spazmatycznie jęknęła.

Artur czuł, że palce obejmujące jego głowę zaciskają się kurczowo.

– Tato, Sznaucek gryzie buty! – zawołała Agna z przedpokoju.

Basia szybko wstała, nerwowo upychając pierś w miseczkę stanika.

– Pysznie mnie pieściłeś. Tak słodko, po mistrzowsku, jak robaczek Lukrecję u Tommaso Landolfiego... – zachichotała zmysłowo. – Ależ ten włoski świntuch potrafił bezwstydnie sprawozdawać miłość fizyczną… Ile on musiał mieć kobiet, żeby doświadczać rozkoszy z seksu tak feministycznie, po damsku, wręcz waginalnie, bezbrzeżnie zatracony w pragnieniu spełnienia absolutnego, które tak dojmująco przeżywa płeć piękna… Co południowiec, to południowiec jednak, całodobowo napalony i gorący niczym wulkaniczna lawa tuż po erupcji z krateru…

Basia była do arturowego doktoratu przygotowana lepiej niż on sam. Nie lada satysfakcję przynosiło jej gromadzenie obcojęzycznych oryginałów dzieł, kupowanych w księgarniach stolicy, gdzie bywała służbowo co najmniej raz w miesiącu. Wieczorami pochłaniała oczami, ba, całą swą świadomością i podświadomością, dziesiątki pulsujących erotyką stronic, czego jej zazdrościł, gdyż jego znajomość języka Byrona cechowała się zbytnią topornością, by mógł wystarczająco plastycznie odczytywać opisy miłosnych uniesień bohaterek i bohaterów.

Małżonka była w języku mieszkańców Albionu znacznie lepsza, doskonalsza, tym bardziej że kupiwszy nowatorski słownik z hasłami dobranymi bez żenady, łatwo mogła wyszukiwać określenia, których śmiałość przyprawiała o dreszcze. Basia tak się przejęła pracą doktorską Artura, że zaczęła zgłębiać także język Balzaca, z imponującymi rezultatami poniekąd. Przepełniona wyuzdaniem literatura, u progu każdej nocy pochłaniająca ich oboje dogłębnie i bez reszty, napełniała ciała ustawiczną ochotą na miłosne spełnienia.

Być może przekroczyliśmy ów próg wzajemnego dopasowania, za którym jest już tylko dobrze o czym tak obrazowo przekonują autorki i autorzy poradników małżeńskich? – rozmyślał Grono. Jesteśmy dojrzali i perfekcyjnie scaleni psychicznie. Kiedyż ostatni raz się kłóciliśmy – rok, dwa lata temu?

Seks z Basią był przyjazny. Tak właśnie: przyjazny – dobre słowo. Za każdym razem, gdy Artur po wieczornej kąpieli kładł się w pościel, przepełniało go wrażenie, jak gdyby zbliżał się do przyjaznego pieca, dającego ciepło i sycącego pachnącym smakowicie chlebem.

Jeszcze niedawno, kiedy znudzeni długoletnim małżeństwem karmili się nawzajem ciałami, bardziej bodaj z potrzeby wynikającej z fizjologii niż z namiętności, coraz mniej było między nimi ekstazy. Nie należąc do par pruderyjnych, uprawiali jednak miłość fizyczną bez inklinacji do eksperymentów. Stosowali pewien stały szablon zachowań w łóżku i poza nim, za który zbytnio nie wychodzili: nóżka tak... nóżka inaczej, Artur na górze, Basia na dole i odwrotnie… Sporadycznie zdarzało im się łamać utarte schematy miłosnych zespoleń, lecz bez fajerwerków, po czym rychło wracali do utartych sposobów rozładowania seksualnego napięcia.

Od pewnego czasu erotyka zajmowała w ich życiu miejsce o niebo ważniejsze niż niegdyś, nawet i wtedy, gdy byli młodzi. Oboje teraz nieustannie wczytani byli w dzieła mistrzów pióra, kreślących zdania mniej lub bardziej frywolne. Byli zdumieni, jak ciągi drukowanych słów, określające części ludzkich ciał oraz sposoby ich używania, mogą tworzyć w umysłach tyle emocjonujących skojarzeń. Dyskutowali te kwestie codziennie, w celach głównie naukowych, a że czasu dla siebie mieli najwięcej przed zaśnięciem, dysputy, ku coraz większemu zadowoleniu obojga, kończyły się miłosnymi aktami.

Basia przyjmowała wzmożoną łóżkową pomysłowość Artura z nieskrywaną błogością. Odnajdywała w jego męskiej aktywności echa pikantnych wierszy i nieobyczajnej prozy, dziwiąc się sobie samej, że tak łatwo przystaje na czynności, które do niedawna wydawały jej się wstydliwe lub nieprzyzwoite. On natomiast, poszukując w żonie kochanki z zabarwionych perwersją kart literatury erotycznej, smakował uroki kobiecych atrybutów, bezbrzeżnie zatracając się w zmysłowości podczas długich, wypełnionych lubieżnością nocnych godzin.

Basia przytyła, co z początku budziło arturową rezerwę, lecz z czasem przyznał przed samym sobą, że gustuje w nowych żoninych kształtach bardziej niż w dawnych. Wszystkie te miejsca, które lubił dotykać, stały się sprężyście miękkie, milsze podczas gładzenia i całowania. Czuł się, jak gdyby do zwykłego codziennego obiadu otrzymywał teraz pyszny deser w postaci królewskiego tortu. Cudowne było i to, że Basia okazywała bezustanną gotowość do uprawiania seksu na najbardziej wymyślne sposoby. Wystarczyło, żeby otarli się niechcący bokami w przedpokoju, usiedli obok siebie na kanapie, musnęli dłońmi, by jej oczy zaciągnęła mgiełka podniecenia. Musiał uważać, żeby nie podchodzić do żony przy dziecku, bywało bowiem, że się zapominała, sięgając w miejsca, których ludzie dotykają nawzajem zazwyczaj tylko w sytuacjach sam na sam.

Nasze łóżko... nasze małżeństwo na nowo zakwitło, co stanowi najbardziej satysfakcjonujący efekt uboczny mojej decyzji o rozpoczęciu doktorskiego przewodu – kwitował Artur z radością.Rozdział III

Kupowali sznaucera.

Piesek przypominał czapkę z karakułów, porzuconą niedbale w kącie pokoju obok donicy z juką. Dotknięcie zbudziło go, błysnąwszy ślepkami spod strzępiastej grzywki, warknął ostrzegawczo i Artur cofnął rękę z obawy przed zębcami. Szczeniak podniósł się, stanął na szeroko rozstawionych łapach i węsząc zabawnie, wysunął do przodu nos błyszczący niczym czarny węgielek.

– Dobry będzie z niego obrońca, ostry! – zachwalała właścicielka hodowli.

Suka za oknem zanosiła się tęsknym ujadaniem.

– Artur... – odezwała się Basia. – Może lepszy byłby rottweiler...?

Grono wiedział, co żona zamyśla. Chciała oddalić zakup na czas nieokreślony. Nie posiadając nigdy wcześniej żadnego zwierzaka, bała się zniszczeń i obecności ruchliwego stworzenia w blokowym mieszkaniu.

– Niech pani zapomni o rottweilerach! – zawołała hodowczyni. – W Ameryce przestali używać tej rasy jako obrończej od czasu, kiedy międzynarodowe gangi rozszyfrowały jej psychikę!

– Dlaczego szczeniak jest taki tani? – spytał Grono.

– Mogłabym nie mówić, ale uczciwa jestem... – zawahała się kobieta, biorąc psa na ręce.

Wskazała palcem białą plamkę na brzuszku sznaucerka.

– Wystawowy nie jest, lecz jeżeli kogoś nie rajcują medale, będzie miał z niego obrońcę i przyjaciela... – stwierdziła zachęcająco.

Artur, wahając się, skierował do małżonki pytanie zasadnicze:

– Co robimy?

W błękitnych oczach Basi widać było kiepsko skrywaną radość.

– Chciałabym mieć psa medalistę, a ten tutaj… sam widzisz... Poczekajmy na następny miot – odpowiedziała z ulgą.

Grubo umalowana twarz hodowczyni przestała być uśmiechnięta.

– Może masz rację – mruknął Grono. – Co będzie z nim? – wskazał zawzięcie gryzącego sztuczną kość pieska.

– Hm... Nikomu się nie podoba, ja dłużej karmiła go nie będę, bo to kosztuje. Mąż wróci z pracy po południu, zawiezie szczeniaka do kliniki, znajomy weterynarz da zastrzyk i zewłok pójdzie do utylizacji.

Arturowi zrobiło się przykro, Basi jeszcze bardziej.

– Poczekaj – złapała męża za rękaw. – Zastanówmy się. Może jednak...?

Litość dla sznaucerka odebrała jej głos.

– Spuszczę z ceny maksymalnie – rozpromieniła się gospodyni. – Niech państwo zaprzyjaźniają się z nowym przyjacielem, ja tymczasem zrobię kawę.

Wracali do domu ze szczeniakiem. Basia tuliła zwierzątko, trzymając je przy piersi. Na tylnym siedzeniu auta leżał poradnik hodowlany pod tytułem: ”Sznaucery” oraz worek suchej karmy.

– Trzeba wymyślić imię dla niego – zauważył Grono, wolną ręką gładząc szorstką sierść. Malec, instynktownie czując, że trafił do rodziny, był spokojny. Zadowolony Artur obserwował, jak żona, która zazwyczaj unikała dotykania zwierząt, z rozczuleniem w oczach gładzi sznaucerka po karku.

Wjeżdżali do miasta, gdy Basia odezwała się niepewnie:

– Zatrzymaj...

Skręcił na parking koło supermarketu.

– Zobacz, jak wyglądam – poskarżyła się z obrzydzeniem.

Na płaszczu i spódnicy ciemniały mokre plamy. Wysiadłszy z samochodu, Grono wczepił karabińczyk smyczy w obrożę i postawił psa na ziemi. Szczeniak niezwłocznie jął przewąchiwać zapachy ukryte w majowej trawie. Przedpołudnie było chłodne, ziemia nadal parowała nocnym przymrozkiem.

– Śliczny piesek! – usłyszał Artur pełen zachwytu kobiecy okrzyk. – Wasz?

Pytanie skierowane było do Basi, która przyjaźnie witała się z brunetką ubraną w bordowy płaszcz.

– Co się stało, Basieńko? – dopytywała kobieta.

– Kupiliśmy zwierzaka… – wyjaśniła Basia. – I widzisz... – wskazała plamy na odzieniu.

Brunetka, wybuchnąwszy śmiechem, spytała, zerkając ciekawie na Artura:

– Nie przedstawisz mnie?

Chcący przywitać się Grono pociągnął za smycz, lecz napotkał sprzeciw. Zaparty przednimi łapami w ziemię pies wściekle ujadał na nieznajomą.

– O co chodzi? – zdziwiła się Basia.

Przepełniony awersją malec był nie do opanowania. Klapnąwszy na brzuch, zaległ z rozłożonymi na boki kończynami i zastygł tak, szeroko rozkraczony, wyjąc przejmująco niczym dorosły wilk.

– Pani Żyłowa, mój mąż – dokonała prezentacji Basia.

– Jestem Renata... Spotykamy się u fryzjerki z twoją małżonką – oznajmiła brunetka, podnosząc wysoko dłoń do ucałowania.

– Artur... – bąknął Grono, który nie lubił poufałości z marszu.

– Z nim też się zaprzyjaźnię – oznajmiła Żyłowa, kucając naprzeciw pieska.

Miała zamiar go pogłaskać, lecz gdy dotknęła palcami zjeżonego karku, szczeniak kłapnął zębami.

Renata krzyknęła, fajtając koziołka w tył. Pomagając kobiecie wstać, Grono zobaczył krew na jej dłoni.

– Nic, nic...

Żyłowa, trzymając się dzielnie, szukała w torebce chusteczki. Sznaucerek schował łeb pomiędzy przednie łapy, śmiesznie łypiąc swymi wielkimi oczami.

– Trzeba pojechać do lekarza! – zawołała Basia.

– Wystarczy do domu – sprzeciwiła się Żyłowa.

– Przepraszam, bardzo przepraszam... – bełkotał Grono, otwierając drzwi samochodu.

Pies, widząc, że do auta wsiada również Renata, rozjuszony miotał się na kolanach Basi, bucząc wściekle grubym charkotem niczym zwiastun co najmniej siedmiu nieszczęść.Rozdział IV

Urządzili przeprosiny.

Przeznaczenie przyszło do nich poprzedzone wspaniałym koszem kwiatów. Żyła wręczył je Basi, przy czym wydał jej się dostojny i męski. Józio, albo raczej, jak nazywali go wszyscy: Józuś lub Józiu, był mężczyzną mocno ponad trzydziestkę. Wzrostu więcej niż średniego, szczupły, lecz nie chudy, z przenikliwymi oczami i płową grzywą, podobał się kobietom.

– Piękny pokój – powiedziała Renata, zakładając nogę na nogę.

Minispódniczka odważnie odsłaniała zbyt grube uda, lecz w półmroku rzucanym przez lampę wyglądały kusząco i Artur zerkał na nie co chwila.

– Kominek – odezwał się Żyła.

– Wspaniały! – pochwaliła Renata. – Można w nim napalić?

– Niestety, tylko podświetlić żarówką. To wykonana z gipsu atrapa – tłumaczyła Basia. – Sznauc, spokój! – zawołała w stronę kuchni.

Szczeniak wył. Nie tak histerycznie jak wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczył Renatę, ale wył. Przeciągle, ponuro, niegłośno niczym mechaniczna syrena.

– Agnisiu, wyprowadź psa na spacer! – poleciła Basia córce.

Agnieszka była ośmiolatką, spokojną i wrażliwą. Trochę bała się Sznaucka, jego żwawości, uporu i ostrych kiełków.

– Jeszcze raz serdecznie przepraszam za cierpienie – powiedział Grono. – Mam nadzieję, że rana goi się dobrze?

Renata nie nosiła plastra, dwie małe plamki na wierzchu dłoni były już ledwo widoczne.

– Głupstwo – mówiła, mieszając podaną przez Basię kawę. – Szczęściem, dawno mamy za sobą czasy, kiedy człowiekowi, którego pogryzł nieszczepiony pies, walili serię zastrzyków w brzuch. Bolało podobno tak, że można było skonać. Pamiętam… kiedyś owczarek podhalański poszarpał łydkę Aldony Szyskiej... Znacie Aldonę?

– Kupimy kominek – oznajmił Józiu, korzystając z tego, iż żona zawiesiła głos.

Zaciekawiony obserwował, jak Grono rozstawia na stole kieliszki i lokuje butelkę wódki pomiędzy półmiskiem ze śledziami a paterą z ciastem.

– Nie znasz Dony, Basieńko? Wysoka, szykowna... – tłumaczyła Żyłowa. – Musisz kojarzyć o kogo chodzi, wypiórczona taka chodzi zawsze. Parę lat temu wzięła truciznę, głośno było o tym w mieście. Przyjeżdżał do niej cwaniaczek z Opola, Aldona twierdziła, że istny miodzio w łóżku. Zrobił dziecko, Szyska miała nadzieję, że wyjdzie za mąż, ale on wywiózł ją na skrobankę do Czech i jeszcze kazał dziewczynie zapłacić za zabieg! W styczniu pojechał na narty i siedział dwa tygodnie w górach. Dona nie mogła mu towarzyszyć, nie dostała urlopu. Dojeżdżała do niego w weekendy, dopóki ktoś z obsługi nie szepnął jej, z dobrego serca, że facet wyhaczył sobie nową laskę. Szyska zażyła jakieś świństwo, ledwie ją odratowali. Była potem u czubków i kiedy wyszła, pogryzł ją pies sąsiadów.

Żyła wyczekująco trzymał kieliszek na wysokości twarzy.

– Proponuję wznieść toast za zdrowie Renaty – Artur złapał w dwa palce stojące przed nim szkło.

Podobnie jak panie, umoczył tylko usta. Lubił dobre trunki, lecz w niewielkich ilościach.

Józuś, wychyliwszy kieliszek do dna, wstrzymał oddech. Oczy zdążyły mu się zaczerwienić, nim z lubością wypuścił powietrze. Szczerze zdziwiony wpatrzył się w prawie pełen kieliszek Grona, by po chwili zapytać:

– Chory, szuja, czy słabo się trzyma na stołku?

Żyłowa, spoglądająca na męża z podziwem, że jakimś cudem wypowiedział tyle słów na raz, wyjaśniła:

– Ruski dowcip, ha, ha, ha... Słyszeliśmy go w ubiegłym roku, podczas wakacji w Soczi. Fajnie było, prawda, Józiu? Gdyby nie karaluchy i bycze napiwki, które trzeba było dawać, żeby dostać cokolwiek, byłoby cudownie.

– Herbata – wtrącił Żyła.

– Właśnie – podjęła Renata. – Wydawaliśmy majątek na wody mineralne i inne napoje chłodzące, tymczasem miejscowi piją podczas upałów gorącą zieloną herbatę, która gasi pragnienie najlepiej.

Józiu podniósł kieliszek i kołysząc nim przed oczami, zachęcał do spożycia wódki. Zdeprymowany niedawną uwagą Grono zmusił się do przełknięcia całej porcji. Śliwowica, sparzywszy wpierw wargi, podstępnie wolno spływała do żołądka, katując przewód pokarmowy. Artur dusił się, co było tym bardziej nieprzyjemne, że usiłował nie dać tego po sobie poznać. Basia, zauważywszy co się dzieje, niby żartem klepnęła go w plecy, dzięki czemu wziął oddech.

Z przedpokoju dobiegł szczęk zamka. Agna wracała z psem. Szczeniak, gdy tylko znalazł się w mieszkaniu, przeraźliwie zabuczał. Artura ogarniała wzbierająca irytacja. Drażniły go opowiastki Żyłowej i to, że on sam pozwala zmuszać się Żyle do picia ponad własną miarę.

Józiu nalewał, Renata nie dawała nikomu dojść do słowa:

– Czytałam gdzieś, że małżonkowie nie powinni kłócić się w kuchni. Tam kobiety najczęściej zabijają mężczyzn. Gdy faceci prowokują konflikt, zdesperowane żony lub kochanki łapią za noże i dźgają partnerów, mordując ich w afekcie.

Józuś podniósł kieliszek, toteż Grono wypił do dna po raz wtóry. Tak minęła reszta wieczoru. Żyłowa opowiadała, Żyła poganiał do picia, Sznaucek wył, wypędzana co kwadrans na spacer z psem Agna popłakiwała. Po wyjściu gości, kiedy pijany Grono kładł się obok żony do snu, wybełkotał z przekonaniem:

– Nigdy więcej nie chcę widzieć Żyłów na oczy!

– Jakaż ulga, że sobie poszli... – wtórowała mu Basia.Rozdział V

Artur wstydził się.

Nie przypuszczając, że kiedykolwiek przyjdzie mu prosić Józusia o pomoc, siedział teraz naprzeciw Żyły w przepastnym i ciemnym dyrektorskim gabinecie. Twarz Józia ogarniał półmrok, przez co zdawała się być bardziej nieodgadniona, niż Grono ją zapamiętał.

– Ojciec pozwolił niejakiemu Otrząskowi trzymać samochód na naszej działce, z zastrzeżeniem, że tylko do ubiegłorocznych Świąt Bożego Narodzenia. Facet się rozpanoszył, stawia obecnie już sześć samochodów, umożliwiając parkowanie członkom swojej rodziny i nie wiadomo jeszcze komu. Kluczy nie oddaje, nie chce się wynieść, ogłuchł na prośby i groźby. Gdybyś ty, Józiu, jako dyrektor właściwego wydziału, zechciał wysłać urzędowe pismo, w którym pod karą grzywny wzywasz do likwidacji parkingowej samowolki, Otrząsek musiałby się zmyć i mielibyśmy z powrotem wolną parcelę – poprosił Artur niepewnym głosem.

Nękało go pytanie czy on sam, opatrzony akcesoriami w postaci biurka, telefonu, sekretarki i mosiężnej tabliczki z poprzedzonym słowem: Dyrektor własnym nazwiskiem na drzwiach, wydaje się ludziom równie nieprzystępny jak Żyła jemu. Józiu z pewnością zarabia więcej ode mnie – pomyślał z zazdrością.

Żyła pstryknął zapalniczką. Dużo kopcił – różne gatunki papierosów dobrych marek, nie przejmując się obowiązującym w urzędzie zakazem palenia. Wnętrze gabinetu pachniało mieszaniną szlachetnych tytoniów i drogiej wody kolońskiej. Wystudiowany szyk codziennego bytowania Żyłów uderzył Artura już przy pierwszym spotkaniu. Nic nie można było zarzucić krawatom Józia ani garsonkom Renaty. Żyłowa była choreografką w domu kultury, gdzie prowadziła kilka zespołów tanecznych, Józiu pracował na budżetowej dyrektorskiej posadzie, lecz oboje eksponowali prezencję właścicieli dobrze prosperującego biznesu.

Grono wrócił do rzeczywistości. Zamyślony nie zauważył, że Józiu, zdążywszy wypalić papierosa, przycisnął palcem guzik telekomunikacyjnego kombajnu. Zdawał się ignorować gościa i Artur poczuł się głupio.

– Nie możesz mi pomóc…? – spytał przekonany, że nadzieje na urzędową eksmisję cudzego taboru samochodowego z działki okazały się płonne. Nie trzeba było do bęcwała przychodzić – przemknęło przez głowę Artura. Żyła traktuje mnie niczym natręta na co, obiektywnie rzecz biorąc, zasłużyłem. Akuratny urzędnik musi przestrzegać przepisów.

– Przepraszam cię, Józiu – powiedział, wstając. – Nie będę zabierał ci czasu.

Żyła wziął w palce długopis, życząc sobie:

– Adres tego Otrząska.

Grono przystawił krzesło bliżej do biurka.Rozdział VI

Doktor Ludwik przemawiał:

– Wiek chrystusowy stanowi dla mężczyzny nader ważną cezurę. Twój dzisiejszy jubileusz winien skłonić cię do zbilansowania dotychczasowej drogi życia. Owa niepowtarzalnie znamienna rocznica urodzin winna również dawać asumpt do rozmyślań nad dalszymi perspektywami męskiego jestestwa. Tyle jest jeszcze przed tobą szczytów do zdobycia, synu...

Agna wyciągnęła rękę po eklerkę, lecz Basia powstrzymała ją, nieznacznie szarpiąc dziecko za bluzkę. W samą porę, gdyż dziadek Grono zmarszczył brew.

Ciekaw jestem, jak długo ćwiczył wystąpienie. Cały dzień może dłużej? – zastanawiał się Artur.

Uwielbiający przemówienia ojciec przyrządzał je z takim pietyzmem jak wytrawny cukiernik wymyślne mamałygi. Były piękne i treściwe, lecz Artur miewał wrażenie, iż przełożone są masą nazbyt słodką, toteż korciło go nieraz, by zawołać: „Korniszona na odtrucie, proszę!” Nigdy się nie odważył.

– Cenię twoje osiągnięcia – kontynuował doktor Ludwik. – Bardzo młodo zostałeś dyrektorem najbardziej prestiżowego liceum ogólnokształcącego w mieście...

– Ludwik, daj spokój! – przerwała babcia Grono, pokazując się w drzwiach kuchni.

Bez ceregieli gasiła retorskie zapędy małżonka, a że była jedyną osobą, u której to tolerował, przez pokój przeszło zbiorowe westchnienie ulgi.

Artur od czasu, gdy osiągnął dojrzałość własnych sądów, przypatrywał się ojcu z mieszaniną estymy i rozdrażnienia. Ludwik Grono obronił był niegdyś doktorat i pracował krótko w jednej z prowincjonalnych państwowych uczelni. Dlaczego stamtąd odszedł, należało do jego osobistych tajemnic. Przy najróżniejszych okazjach przebąkiwał, iż w młodości totalitarny system ukarał go za nieprawomyślność, co zgrabnie komponowało się z powszechnie głoszoną przez wielu krewnych, znajomych i nieznajomych indywidualną martyrologią, w którą nikt poza opowiadaczami nie wierzył.

– Niezależność wraz z trwałą pozycją zawodową bez względu na zajmowane stanowisko… – oto co dał mi doktorat. Dzięki literkom: dr przed nazwiskiem nie musiałem czepiać się dyrektorskich stołków i zawsze byłem sobą! – dumnie powtarzał dziadek Grono, zwłaszcza po koniaku.

W te akurat ojcowskie słowa Artur nie wątpił. Doktor Grono we wszystkich szkołach, w których uczył, budził atencję. Dzięki doktoratowi oraz posturze. Z ponadprzeciętnie inteligentnym spojrzeniem, zwalistą sylwetką i sumiastym wąsem wyglądał niczym szlachciura przez przypadek odziany w garnitur zamiast w kontusz. Artur wiedział z cichych, nieumyślnie podsłuchanych rodzinnych oraz towarzyskich rozmów, że wiele zachodu kosztowało mamę w młodości odganianie od męża rozmaitych chętnych niewiast. Z czasem, kiedy uwłosienie głowy ojca zmieniło barwę na siwą, Ludwik Grono kroczył korytarzami zaszczycanych przezeń etatem placówek oświatowych niczym żywy pomnik dostojeństwa, zdając się być osobnikiem godnym szacunku znacznie bardziej niż wszyscy patronujący szkołom Kołłątaje oraz Staszice razem wzięci.

Śniący czasami, że ojciec pracuje w „jego” szkole, Artur budził się zlany zimnym potem. Trudno byłoby rozmawiać z rodzicem na służbowe tematy, nie tylko ze względu na synowską zależność, ale też z powodu nieprzejednanej dominacji starego.

Wśród uczniów uchodził doktor Ludwik za wzorzec sprawiedliwości, według ciał pedagogicznych był nieocenionym dydaktykiem. Dyrektorów trzymał na dystans chłodną wyższością, nawet i teraz, gdy przeszedłszy na emeryturę, zależał od nich bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Gremialnie skarżyli się Arturowi podczas kuratoryjnych narad na ciężki charakter ojca. Grono nie pytał o szczegóły, spodziewając się, jak bardzo mogą być nieprzyjemne. W każdej wszechnicy, w której przyszło wykładać doktorowi Ludwikowi (sam podkreślał – wykładać – nie uczyć!) tworzył wokół siebie, bez specjalnego wysiłku, drugi ośrodek szkolnej władzy, doprowadzając formalnych szefów do tłumionej pasji, zmieniającej się z czasem w podbudowany szczerą nienawiścią permanentny stres.

Był przy tym Ludwik Grono człowiekiem nie wolnym od słabostek znanych najbliższej familii. Lubił rozkosze kuchni, słodycze w każdej postaci, mądre książki oraz filmowe westerny.

– Agusiu, najpierw starsi! – wyrwał Artura z zamyślenia surowy głos Basi.

Artur nigdy nie był pewien czy zasady, według których trzymał w ryzach rodzinę dziadek Grono, wynikają z jego pedagogicznych przekonań, czy też mają służyć ochronie jego hegemonicznej pozycji oraz własnej wygody.

– Przejdźmy do gabinetu – usłyszał, czując dotyk dłoni ojca na ramieniu. Zrezygnowany, podniósł się z krzesła.

Gabinetem nazywano najmniejszy pokoik w mieszkaniu rodziców Artura, liczący dwa metry na trzy, z półkami pełnymi książek, biurkiem, krzesłem i rozłożystym fotelem, w którym ojciec wieczorami czytał.

Czas jakiś ogrzewali dłońmi koniakówki wypełnione złotym płynem. Dopiero gdy obaj wzięli na języki po kilka cierpkich kropel, dziadek Grono oznajmił:

– Załatwiłem ci otwarcie przewodu doktorskiego. Ta fantastyczna szansa na włączenie i ciebie w szeregi klanu ludzi prawdziwe mądrych stanowi mój prezent urodzinowy dla ciebie, synu.Rozdział VII

Profesor prosił siadać.

Artur, znając go trochę z opowiadań ojca, widział naukowca po raz pierwszy w życiu. Baden-Siemanko był mężczyzną średniego wzrostu, krępym, lecz nie otyłym, posiadał ogromną głowę i potężnie sklepione czoło nakryte bujną czupryną bez śladu siwizny. Jego policzki były ciemne od gładko zgolonego zarostu barwy tak intensywnej, że błyszczały granatem.

Czas zdawał się być dla owego mężczyzny wyjątkowo łaskawy. Grono nie potrafił wyjść ze zdumienia, że ma przed sobą równolatka ojca, taki mu się profesor wydał młody i pełen wigoru.

– Będę ci mówił przez „ty” – zdecydował Baden-Siemanko, dodając: – O mało co byłbym twoim ojcem.

Artur zamrugał powiekami, nie wiedząc, czy słyszy pod adresem matki komplement, czy przytyk.

– Zosiu, Zosiu... – teatralnie zawołał Baden. – Coś w Ludwiku zobaczyła? Nie zdążyłem się zakrzątnąć, a tyś już została jego żoną!

Grono niespodzianie pojął, że bardziej mamie niż ojcu zawdzięcza przychylność profesora.

– Wiesz... – ciągnął dalej naukowiec – podejrzewam twego rodzica, że rzucił uczelnię przez twoją matkę.

– Tak?

– Najpierw przestraszył się, że ktoś mu ją porwie i zaciągnął dziewczynę przed ołtarz szybciutko, tuż po jej maturze. Wkrótce potem urodziłeś się ty, w związku z czym ona na studia już nie poszła. A my, współpracownicy Ludwika, zaczęliśmy z czasem żenić się z robiącymi uczelniane kariery koleżankami, co wpędziło Ludwika w kompleksy.

– Proszę?

– Wstydził się, że nasze żony mają stopnie oraz tytuły naukowe, jego połowica zaś nie. Że nasze ślubne w trakcie przyjęć towarzyskich drążą teorie Arystotelesa, roztrząsają problemat entropii wszechświata lub zalety i wady panslawizmu, podczas gdy Zosia woli rozmawiać o wczorajszym filmie wyświetlanym w telewizji albo o twoich kupkach. Kiedy Lolek Bajer zrobił habilitację i rozwiódł się z żoną będącą magistrem filozofii, podając przed sądem jako powód różnicę w poziomie intelektualnym, z twoim starym zadziało się coś niedobrego. Stał się zamyślony, opryskliwy i przestał prowadzać swoją śliczną Zosię na przyjęcia do znajomych kolegów – naukowców. Wkrótce niespodzianie zrezygnował z kariery, wybierając przeprowadzkę na zadupie oraz wiążący się z tą decyzją splendor noszenia kaganka oświaty po podstawówkach lub szkołach co najwyżej średnich.

Naukowiec przerwał, by przy pomocy długiej zapałki przypalić fajkę z okrągłą wiśniową główką. Artur nie miał pojęcia, co powiedzieć, tym bardziej że relacja pasowała do ojca jak ulał.

– Z dzisiejszej perspektywy myślę, że Ludwik postąpił najmądrzej z nas – westchnął profesor. – My swoje przemądrzałe panie wymienialiśmy na coraz to nowe po trzy, cztery razy. Zjadły nam nerwy i urodziły chmary dzieci, które nieustannie doją nas z forsy. Ludwik natomiast miał przez cały ten czas jedną kobietę przy boku. Kobietę wspaniałą. I święty spokój, który jest w życiu najważniejszy.

Fajka nie chciała się palić, tedy Baden-Siemanko zamilkł i wyjąwszy z zanadrza błyszczący przyrząd, dziobał nim zawzięcie w cybuchu.

Do gabinetu weszła młoda, ubrana w biały fartuch kobieta, niosąca w ręku szmatkę oraz odświeżający płyn w sprayu.

– Dezynfekcja telefonów – oznajmiła.

Odłożywszy fajkę, Baden-Siemanko oburącz przylizał włosy i gdy niewiasta pochyliła się nad telefonem, zdecydowanym ruchem włożył dłoń pod jej spódnicę. Artur z niedowierzaniem patrzył, jak widoczna pod cienkim materiałem górna kończyna akademika gładzi pośladki kobiety. Ta nieśpiesznie spryskała słuchawkę obłoczkiem pachnącej mgły, przetarła ją ścierką i wyprostowała plecy.

– Idźże won, piździelcu! – burknąwszy na profesora, bez specjalnej złości smagnęła go szmatą przez głowę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: