Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gawędy w listach Jordana do pana Jana - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gawędy w listach Jordana do pana Jana - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 355 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

GA­WĘ­DY W LI­STACH JOR­DA­NA DO PANA JANA

przez

Au­to­ra Wę­dró­wek De­le­ga­ta

WAR­SZA­WA.

NA­KŁAD GE­BE­TH­NE­RA I WOLF­FA

1883.

Дозволено Цензурою.

Варшава, 20 Iюля 1883 года.

…..Wy­tłu­macz mnie więc, prze za­cny pa­nic Ja­nie, przed sza­now­nym pre­ze­sem, żem nie sko­rzy­stał z tyle za­szczyt­nych dla mnie za­pro­sin i na wi­gi­lią do War­sza­wy nie przy­był. Nie czu­łem ani tro­cłiy uspo­so­bie­nia do tak dłu­giej wy­ciecz­ki do wa­sze­go sto­łecz­ne­go gwa­ru, do wa­szych ele­ganc­kich to­wa­rzystw, i dla­te­go, nic chcąc wam ze­psuć we­so­łe­go na­stro­ju, wo­la­łem po­zo­stać w domu.

Wi­dzę już i sły­szę, jak mnie da­rzysz epi­te­ta­mi: dzi­ka… bor­su­ka… jam­ni­ka… dzi­wo­lą­ga… mi­zan­tro­pa… I za co?… zato, żem się za­ko­pał na wsi!

A ma­szże ty po­je­cie o na­szych świę­tach na wsi? Ty pro­fa­nie, miesz­czu­chu z ojca i dzia­da (bo co do twych dal­szych pro­to­pla­stów nic mam

Li­sty Jor­da­na. 1

do­kład­nych in­for­ma­cyj), ty, co prze­jeż­dża­jąc na ma­jów­ko, le­d­wieś się zna­lazł wśród wiej­skiej cisy, za­czy­nasz się prze­cią­gać, zie­wać i tę­sk­nem „kie­ra zwra­cać ku dwor­co­wi ko­lei, któ­ryś przed chwi­lą opu­ścił. Ty za­pa­mię­ta­ły szli­fi­bru­ku, któ­re­mu na wiej­skim pia­sku za­mięk­ko – na gli­nie za­twar­do–na ścier­ni­sku za­ostro–na łące za­gład-ko, któ­re­go na wsi wszyst­ko draż­ni i de­ner­wu­je, po­cząw­szy od peł­ne­go rzew­no­ści kwi­ku pro­się­cia za­ję­te­go w szko­dzie, aż do we­so­łe­go chó­ru ża­bek, wy­dy­ma­ją­cych gar­dla­ne pę­che­rze nad brze­giem trzci­ną za­ro­słe­go sta­wu…

By wa­szym uprze­dze­niom i nie­wcze­snej li­to­ści kres po­ło­żyć, po­zwól że ci na wstę­pie kro­ciuch­no opi­szę moje sa­mot­ną wiej­ską wi­gi­lią i po­rów­nam ją z tą, któ­rą w roku ze­szłym u was w War­sza­wie spę­dzi­łem.

Sa­lon pre­ze­sa, rzeź­bio­ny, zło­co­ny, go­rzał rzę-si­stem świa­tłem, od któ­re­go w oczach mi się emi­ło… Ol­brzy­mi stul orze­cho­wy, na któ­rym ani dźbła sia­na nie było, ugi­nał się pod cię­ża­rem świecz­ni­ków, chiń­skich wa­zo­nów, srebr­nych płat me­na­źów i ge­ri­do­nów z cu­kra­mi…

U mnie na wsi, w bie­luch­nej jak śnieg ja­dal­ni, – zdo­bio­nej fe­sto­na­mi cho­iny i świer­ku, stal stół – nowy sia­nem przy­trza­śnię­ty, ana nim paro lia – ko­nów cien­kuś­za,ba­te­rya piwa i pół­mi­sek z pier­ni­ka­mi, orze­cha­mi i owo­ca­mi, do­mo­wej pro­duk­cyi.

U was sie­dzia­łem mię­dzy po­stro­jo­ne­mi la­la­mi, z któ­rych jed­na z kiep­ska po fran­cuz­ku, dru­ga z kiep­ska po pol­sku roz­mo­wę ze mną wieść mia­ły. Bóg za­piać!… sie­dzia­łem jak na mę­kach, w do­dat­ku ru­szyć się bo­jąc, by któ­rej t są­sia­dek nie przy­dep­tać ogo­na, jak, nie przy­mie­rza­jąc, memu Be­ka­so­wi.

U sie­bie, mię­dzy Mag­dą a Kach­ną by­łem we­sół i swo­bod­ny; obie dzie­wi­ce, czer­wo­ne jak wi­śnie, pach­ną­ce od po­ma­dy, jak ma­jo­we pącz­ki to­po­li­ny, cią­gle się do sie­bie chi­cho­ta­ły. Ile­kroć za­ga­da­łem do Mag­dy od trzo­dy, Ka­sia od dro­biu gło­wę pod stół od śmie­chu cho­wa­ła; ile znów razy zwró­ci­łem się z za­py­ta­niem do Kach­ny od dro­biu, Mag­da od trzo­dy par­ska­ła śmie­chem, tu­ląc gło­wę mię­dzy ko­la­na. Przed­sta­wi­ciel­ki płci na­dob­nej, za­że­no­wa­ne tą wspól­ną do­rocz­ną bie­sia­dą z dzie­dzi­cem, mści­ły się na ob­ru­sie, któ­re­go zrąb­ki sku­ba­ły z za­wzię­to­ścią Sary Bern­hardt, szar­pią­cej chu­s­tecz­kę w gwał­tow­nej sce­nie Frou-

Frou.

A przy­po­mi­nasz tez so­bie, pa­nie Ja­nie, męz­kich współ­bie­siad­ni­ków u pre­ze­sa?… Owe­go hra­bie­go

Le­nia, bla­de­go jak upiór, z luf­ci­kiem w oku, ce­dzą­ce­go przez zęby i reń­skie wino i fran­cuz­kie słów­ka? Owe­go pana Al­fon­sa, któ­re­go świe­że ba­ro­no­stwo, ku­pio­ne gdzieś u ob­skur­ne­go za­gra­nicz­ne­go ksią­żąt­ka, a nic po­twier­dzo­ne żad­nym kra­jo­wym pa­ten­tem, pach­nia­ło jak świe­żo ku­pio­ny ko­żuch, lub droż­dże w dru­gim stop­niu fer­men-tca­cyi bę­dą­ce? Może my­ślisz, pa­nie Ja­nie, żem sio na­pa­wał to­wa­rzy­stwem wa­sze­go radz­cy czy też re­fe­ren­da­rza Śle­dzien­niec­kie­go, któ­ry przez jed­ne go­dzi­nę opo­wia­da! mi o swo­jem szczę­ściu do ko­biet… przez dru­gą o swo­jem nie­szczę­ściu w kar­ty… przez trze­cią o swo­jej pa­syi my­śliw­skiej… przez czwar­tą o swo­im wstrę­cie do li­te­ra­tu­ry… a przez pią­tą był­by mnie szcze­gó­ło­wo z timk­cy­ono­wa­niem SWe­go or­ga­ni­zmu w Karls­ba­dzie po­zna­jo­mił, gdy­bym mu się zręcz­nie nie był wy­mknął.

O pa­nie Ja­nie! od ta­kich bie­siad­ni­ków mil­szy­mi byli mi to­wa­rzy­sza­mi moi An­tek i Grze­la… owi pa­rob­cza­cy od koni, z któ­rych je­den, przy­wo­żąc cię la­tem ze sta­cyi, wy­rżnął bry­ką o ka­mień i wy­sy­pał na dro­gę, a dru­gi, od­wo­żąc cię w noc księ­ży­co­wą, po­etycz­ne w mięk­kim ro­wie urzą­dził ci le­go­wi­sko. Obaj ci nowi oby­wa­te­le kra­ju, wam miesz­czu­chom tak malo, a mnie tak nie­ste­ty do­brze zna­ni z przy­mio­tów swo­ich nie­pra­ic­nych–na cie­le zdro­wi, a na umy­śle z po­cząt­kiem zwłasz­cza bie­sia­dy zu­peł­nie jesz­cze przy­tom­ni… trą­ca­li się łok­cia­mi przy każ­dej ob­no­szo­ne) po­tra­wie, cho­wa­jąc gło­wy pod stół, lub śmie­jąc się w ku­łak, ile­kroć oczy ich ze ślip­ka­mi za­że­no­wa­nych dzie­wek na chwi­lę się spo­tka­ły.

A cóż za pysz­ną parę go­ści sta­no­wi­li mój sta­ry eko­nom i nie­wie­le młod­sza go­spo­dy­ni!…

Pierw­szy, z wą­si­ka­mi wo­skiem wy­krę­ca­ne­mi i na­stro­szo­nym czu­bem, w wy­kroch­ma­lo­nym pół­ko­szul­ku i sztyw­nych jak cho­mon­ta koł­nier­zach, w szczel­nie opię­tej cza­mar­ce… nie wie­dział do­brze iaka na­stro­ić minę w tem mie­sza nem to­wa­rzy­stwie… dzie­dzi­ca i chło­pów. Ile­kroć do.mnie za­ga­dał, głos jego sta­wał się mięk­kim, po­stać gięt­ką i uprzej­mą, a oczy wy­raz aniel­skiej sło­dy­czy przy­bie­ra­ły; ile znów razy któ­ra z dzie­wek za­chi­cho­ta­ła zbyt gło­śno, lub pa­rob­czak w ku­łak par­sk­nął, pan Grzę­da chrzą­ka tak sil­nie, że szy­by w oknach dzwo­ni­ły… brwi marsz­czył… wąsj jak sum stro­szył… a po­stać cała wy­ra­ża­ła szla­chet­ne obu­rze­nie na ho­ło­tę, któ­ra się przy nim do ja­kichś kon­łi­den­cyj po­su­wa­ła.

Pani Do­ry­wal­ska, moja go­spo­dy­ni, kry­ją­ca się przed go­śe­mi jak ti­jo­łek przed słoń­ca pro­mie­niem, to baba o sze­ro­kim krzy­żu i jesz­cze szer szych ba­rach, na któ­rych dźwi­ga cię­żar dwu­dziel­ni krów doj­nych, cztór­dzie­stu kwi­czo­ło­wi pa­ru­set pie­rza­stych osob­ni­ków.

Pulch­na.iak pul­pet, a doj­rza­ła wie­kiem jak roz­łu­pa­ny we dwo­je ogó­rek, pi­skli­wa jak prze­dę­te or­ga­ny na­sze­go ko­ściół­ka, a ru­chli­wa jak wy­żeł ay pierw­szem polu, na ten dzień uro­czy­sty przy­wdzia­ła cy­na­mo­no­wą suk­nie, suto na bio­drach sfał­do­wa­ną, za­rzu­ci­ła na szy­je sza­fra­no­wą chu­s­tecz­kę, z któ­rą ma jej być do twa­rzy, a ko­no­pia­ste swe locz­ki okry­ła wspa­nia­łym czep­cem, któ­re­go żół­te wstę­gi, jak śmi­gi wia­tra­ka, uno­si­ły się nad nią w prze­stwo­rzu.

W dniu tym mia­ła ona po­stać na­czel­ne­go wo­dza, na któ­re­go ski­nie­nie przy­by­wa­ły całe za­stę­py ryb i zni­ka­ły w boju z czy­cha­ją­ce­mi na nie pasz­cza­mi.

A ja­kież to były za­stę­py!

Je­że­li pre­zes my­śli, że ze­szło­rocz­ne dzie­ła stu­ki jego sto­łecz­ne­go ku­cha­rza le­piej mi sma­ko­wa­ły od pre­pa­ra­tów nie­go wiej­skie­go pa­rzy­gna­ta, to… upa­dam do nóg.

Na­sam­przód ów ro­sół ryb­ny dia­blo mi się po­dej­rza­nym wy­da­wał i aż do wiel­ka­noc­nej spo­wie­dzi mia­łem pew­ne oba­wy, aża­li­ni się ukry­tym tam bu­lio­nem nie stre­iil. Da­lej… jego ryby na

"i bia­ło były za­sza­re, zaś na Sza­ro go­to­wa­ne za­bia­le, ro się każe do­my­ślać, że mu pierw­sze ku­po­wa­no w sia­nie hyp­no­ty­czrie­go uśpie­nia, a dru­gie w sta­nie na pól su­ro­wym po­da­no. No… a je­śli są­dzi pan pre­zes, że jogo bom­by lo­do­we le­piej mi do sma­ku przy­pa­dły, od na­szych mro­żo­nych klu­sków z ma­kiem, to mu gu­stu win­szu­ję, ale nie za­zdrosz­czę!

(idy­by nie mar­na bu­tel­czy­na dos, już po­waż­ne­go wę­grzy­na, któ­rąm so­lue pra­wem ka­du­ka przy­własz­czył i ku zgor­sze­niu mych ogo­nia­stych są­sia­dek do­ku­ment­nie wy­su­szył, to kto wie… pa­nie Ja­nie, czy­bym tej sto­łecz­nej wi­gi­lii byl nic przy­pła­ci! cho­ro­bą. Dzię­ki nie­bu i ma­śla­czo­wi, wy­sze­dłem obron­ną ręką, ale z moc­nem po­sta­no­wie­niem spę­dze­nia na­stęp­nych świąt u sie­bie, jak Bóg przy­ka­zał!

Do­ry­wal­sia dala nam zup­kę mig­da­ło­wą… per-ie­keya! Eko­nom wy­li­zał li­te­ral­nie dwa peł­ne ta­le­rze… a pa­roh­cza­ki i dziew­ki by­ły­by znacz­nie wię­cej zja­dły, gdy­by nic pio­ru­nu­ją­cy wźrok eko­no­ma, któ­ry so­bie resz­tę po­zo­sta­łą ci­cha­czem u go­spo­dy­ni na dzień na­stęp­ny za­mó­wił. Tro­iste ryb­ki, na bia­ło, na sza­ro i Sma­żo­ne, sta­no­wi­ły chlu­bę Do­ry­wal­skiej…no, a owo­ce sma­żo­ne i klu­ski z ma­kiem były punk­tem kul­mi­na­cyj­nym jej chwa­ły. To­wa­rzy­stwo na­sze tak się da­ra­mi Bo-żcmi ura­czy­ło, że gdy ku koń­co­wi uczty za­in­to­no­wa­łem pleśń „Chry­stus nam się na­ro­dził,” chó­ry przez chwi­lę tyl­ko do­trzy­my­wać mi mo­gły; ko­lej­no to eko­nom, to go­spo­sia, to pa­ro­bek któ­ry lub dzie­wu­cha usta­wa­ły, dla po­chwy­ce­nia od­de­chu, ta­mo­wa­ne­go nad­mia­rem spo­ży­tych spe­cy­ałów.

Po wa­szej wie­cze­rzy u pre­ze­sa, damy prze­nio­sły się do sa­lo­nu na czar­ną kawę, po­roz­pió­ra­ły na ko­ze­tach i pół­pol­ska, pół-fran­cuz­ka a i pół-świat­ko­wa roz­mo­wa, prze­pla­ta­na plot­ka­mi i skan­da­li­ka­mi, ka­za­ła nam za­po­mnieć o jed­nej z naj­uro­czyst­szych chwil na­sze­go chrze­ściań­skieg świa­ta.

Mnie mę­czen­ni­ka po­sa­dzo­no do pre­fe­ran­sa z hra­bią Ge­niem, z pseu­do-ba­ro­nem Al­fon­sem i z wa­szym re­fe­ran­da­rze­ni czy radz­cą sta­nu Sle-dzien­nic­kim.

Pierw­szy przy każ­dem roz­da­niu kart zie­wał… jak na do­brze uro­dzo­ne­go przy­sta­ło; dru­gi, świe­żut­ki Szlach­cic, idąc wślad za zwie­trza­łym już hra­bią, bu­zię swą tak­że do zie­wa­nia ukła­dał, i gdy­by nie wasz dy­gni­tarz, prze­ry­wa­ją­cy ci­szę usta­wicz­nem na­rze­ka­niem na losy gry i od­kry­wa­niem sió­de­mek, któ­re go od uro­dze­nia tra­pi­ły… był­bym chrap­nął przy tej mi­lej par­tyj­ce na do­bre.

U nas na wsi, pa­nie Ja­nie, po spo­ży­tej wie­cze­rzy i od­śpie­wa­niu ko­lę­dy, kar­ty nic przy­szły mi na myśl. Przy­zwy­cza­jo­ny do uro­czy­ste­go ob­cho­du tej pięk­nej pa­miąt­ki chrze­ściań­skiej, wy­bra­łem się do na­sze­go pa­ra­fial­ne­go ko­ściół­ka na Pa­ster­kę.

Noc była ci­cha, ła­god­na, lek­kim szme­rem wie­trzy­ku prze­ry­wa­na; nie­bo gwiaz­da­mi wy­iskrzo­ne, przy­po­mi­na­ło mi owe stro­py, na któ­rych w dzie­cin­nych mych la­tach zda­wa­ło mi się że do­strze­gam gwiazd­kę be­tle­em­ską, pły­ną­cą zwol­na ku Świę­te­mu Dzie­cię­ciu.

I dziś, jak wów­czas, pa­trzy­łem w nie­bo… i dziś, jak wów­czas, ru­chy gwiazd nie­zmie­nio­ne­mi po­zo­sta­ły. Ale wy­obraź­nia dzie­cię­ca, ale bez­względ­na wia­ra wta­jem­ni­czę po­da­nia wie­ków za­mierz­chłych. „ w peł­ne po­ezyi pier­wo­ci­ny chry­sty­anizm… od­bie­gły ode­mnie… jak pu­szek kwia­to­wy, ode­gna­ny wi­chra­mi ży­cia. Pa­trzy­łem w nie­bo i zda­ło mi się ono cie­ni­niej­szem i po­sęp­niej szem niż daw­niej… pa­trzy­łem w gwiaz­dy i zda­ły mi się bla­de, smęt­ne, nie­ru­cho­me…

Spoj­rza­łem na zie­mie…

Dłu­gim sze­re­giem cią­gnę­ły się bia­łe wło­ściań­skie cha­ty, suto ga­łąz­ka­mi świer­ko­we­mi przy­stro­jo­ne; wszyst­kie okien­ka mi­go­ta­ły świa­teł­ka­mi raź­nie i we­so­ło, jak gdy­by się nad­cią­ga­ją­cym świę­tom ra­do­wa­ły.

Pod­sze­dłem pod jed­no z nich, cie­ka­wie wrok za­głę­bia­jąc tam, gdzie pod sier­mię­gą biją ser­ca z grun­tu pra­we, re­li­gij­ne, lecz, nie­ste­ty, pa­czo­ne tak czę­sto szko­dli­wym wpły­wem ciem­no­ty i lo-śli­we­mi pod­szep­ty.

Byłą to izba sta­re­go soł­ty­sa.

Na sto­li­ku, pod przy­piec­kiem, sta­ią kar­ło­wa­ta drze­wi­na, oświe­tlo­na kil­ko­ma do­go­ry­wa­ją­ce­mi świecz­ka­mi… Xa drzew­ku bu­ja­ło się part; ru­mia­nych ja­błu­szek i kil­ka fi­gu­rek z pier­ni­ka. Dzia­twa ay nie­mym za­chwy­cie ob­cho­dzi­ła je do­ko­ła, jed­no z drew­nia­nym mie­czy­kiem, dru­gie z la­lecz­ką z pstrych szma­tek skrę­co­ną, trze­cie wresz­cie z wóz­kiem, któ­ry sta­ry dzia­duś z kil­ku­na­stu pa­ty­ków wy­stru­ga­li.

Trzy ko­mi­nie ba­buś, jak go­łąb bie­luch­na, z ró­żań­cem ay ręku, od­ma­wia­ła ko­ron­kę, spo­glą­da­jąc co­chwi­la na wnu­czę­ta jej pie­czy po­wie­rzo­ne. Czu­waj, sta­rusz­ko!… ży­czy­łem jej w du­chu… cho­waj te pi­sklę­ta ay bo­jaź­ni i mi­ło­ści Ho­żej, na uży­tek tej zie­mi, któ­ra je swym czar­nym chle­bem żywi!

Po­sze­dłem da­lej uli­ca.



Za sto­łem sie­dzia­ło dwo­je lu­dzi mło­dych jesz­cze, ale jak­by pod cię­ża­rem tro­ski zgar­bio­nych był to pa­ro­bek Waw­rzon i pięk­na jego Ma­ryś.

Przed ro­kiem hucz­no tu było i gwar­no… gra­jek wio­sko­wy… i bę­ben i dudy, przy­gry­wa­ły w takt we­sel­nym ta­necz­ni­kom, a za pięk­ną Ma­ry­sią wszyst­kie pa­rob­cza­ki na od­bi­ja­ne­go się ści­ga­ły. Dziś… w izbie ci­sza… ani drzew­ka, ani ja­błusz­ka kra­śne­go, ani mie­czy­ka drew­nia­ne­go, ani la­lecz­ki ze szma­tek. Waw­rzon… spar­ty na ręku, pa­trzył jeno w kąt je­den… a pięk­na Ma­ryś… scho­rza­ła r bla­da, kie­dy nie­kie­dy ocie­ra­ła far­tu­chem łzą za­szłe oko…

Spoj­rza­łem wgłąb izby..", pod ścia­ną pu­sta tam sta­ła ko­ły­ska!

– Bied­ni!–po­my­śla­łem–tak mło­dzi, a już na pro­gu ży­cia w naj­święt­sze ugo­dze­ni uczu­cie! Oby wam na przy­szłej wi­gi­lii z tej ko­ły­ski za­kwi­lił znów anio­łek, nio­są­cy z sobą i gwar, i we­so­łość i ccl ży­cia ja­sno wy­tknię­ty!…

Po­stą­pi­łem kro­ków kil­ka­na­ście…

Była to izba przy kuź­ni… miesz­ka­nie miej­sco­we­go Bor­si­ga czy Co­qt­te­riUe?a.

Ujm… pana Wa­len­te­go Mie­cha, ko­wa­la, ślu­sa­rza i me­cha­ni­ka od ma­szyn nie­usz­ko­dzo­nych, ze­bra­ła się wio­sko­wa in­te­li­gen­cya prze­my­sło­wa… więc pan Onu­fry po­rząd­ko­wy stel­mach i sto­larz w jed­nej oso­bie,., pan Mi­ko­łaj, ry­marz od­cho­mont (pół­szor­ków bo­wiem nie na­pra­wiał), w po­trze­bie szewc od szy­tych bu­tów i ope­ra­tor do zdej­mo­wa­nia skór z by­dlą­tek, któ­re ko­py­tek za­dar­ły… wresz­cie pan Kac­per Do­lej, miej­sco­wy szyn­karz i ku­piec en gros i en de­ta­il, wszyst­kie­go co mu do karcz­my ukrad­kiem przy­nie­sio­no.

Pa­no­wie ci, o czer­wo­nych no­sach, czer­wo­nych chust­kach na szyi i jesz­cze czer­wień­szych po­licz­kach, po spo­ży­tej wie­cze­rzy za­ba­wia­li się ku­fel­kiem krą­żą­cym z rąk do rąk, wśród śmie­chów i kon­cep­tów to­a­sto­wych, ja­kie­mi się wza­jem ra­czy­li.

Kor­pu­lent­na pani maj­stro­wa, z po­mo­cą paru chło­pa­ków od mło­ta i ko­wa­dła, sprzą­ta­ła ze sto­łu reszt­ki nie­do­je­dzo­nej ka­pu­sty i pły­wa­ją­cych w gę­stym so­sie owo­ców. Ile­kroć jej­mość zwró­ci­ła się w jed­ne stro­nę, chło­pa­ki po­ry­wa­ły z pół­mi­sków co Bóg dał… więc ogo­nek śle­dzia, więc su­szo­ną grusz­kę… więc szczyp­tę ka­pu­sty… orzech ła­sko-wy lub bia­łej struch ka­wa­łek–snadź nie do­je­dli jak na­le­ży.

Wi­dok ten przy­kre ro­bił wra­że­nie. Czyż ry­gor pa­nu­ją­cy mię­dzy maj­strem a ter­mi­na­to­rem onie­śmie­lał onych mal­ców do na­sy­ce­nia się wie­cze­rzą? Już mia­łem w szy­bę za­beb­nić, by ich w tem rze­mio­śle po­wstrzy­mać… gdy na­gle maj­stro­wa od­wró­ci­ła się ku nim i ręce mal­com opa­dły. Schwy­ta­ni na uczyn­ku, spoj­rze­li na sie­bie…

Są­dzi­łem że maj­stro­wa, zga­niw­szy im grzech ła­kom­stwa i czyn siód­me­mu przy­ka­za­niu prze­ciw­ny, za­spo­koi chło­pię­cy ape­tyt do­da­niem ja­kichś ła­ko­ci–ale za­wio­dłem się sro­dze… Je­den obe­rwał za ucho… dru­gi po grzbie­cie… trze­ci w kark… a ka­pu­sta i struc­le, owo­ce i orze­chy po­wę­dro­wa­ły do sza­fy, wśród śmie­chu i za­do­wo­le­nia pa­nów Wa­len­te­go Mie­cha, Onu­fre­go ry­ma­rza Kac­pra Do­le­ją…

„I to ma być roz­wią­za­nie kwe­styi rze­mieśl­ni­czej na małą ska­lę?”–po­my­śla­łem, szyb­kim kro­kiem po­dą­ża­jąc ku ko­ścio­ło­wi.

Wśród noc­nej ci­szy ozwał się dzwo­nek, wzy­wa­ją­cy wier­nych na Pa­ster­kę… zwol­na świa­teł­ka ga­snąć we wsi po­czy­na­ły.

Ubo­gi nasz pa­ra­fial­ny ko­śció­łek ja­śniał rzę­si – stem świa­tłem; tłu­my ludu za­peł­nia­ły go po brze­gi. Na­bo­żeń­stwo uro­czy­ste, pod­nio­słe, wspa­nia­łe swo­ją pro­sto­tą, wzno­si­ło du­cha po­nad mar­no­ści tego ży­cia, w kra­iny wyż­sze, z któ­rych pły­nie spo­kój, po­cie­cha i mi­łość wszyst­kie­go co wiel­kie, pięk­ne i szla­chet­ne.

Choć­bym miał być po­są­dzo­nym o za­co­fa­nie, nic prze­sta­nę twier­dzić, że tyl­ko oświa­ta, na grun­cie mo­ral­no-re­li­gij­nym za­szcze­pio­na, a w jej bra­ku i sama na­wet re­li­gia, na czas dłu­gi.jesz­cze po­zo­sta­ną naj­dziel­niej­szym pu­kle­rzem, za­sła­nia­ją­cym spo­łe­czeń­stwa przed roz­sza­lą­łe­mi na­mięt­no­ścia­mi tłu­mów. przed szko­dli­we­mi pod­szep­ta­mi jed­no­stek, za­prze­cza­ją­cych wszem pra­wom Bo­skim i ludz­kim!

Z temi my­śla­mi po­wró­ci­łem do domu… pa­nie Ja­nie–tak za­koń­czy­łem wi­gi­lią moję na wsi. Przy­znaj sam, czy nic mil­sze mo­głem z niej wy­nieść wspo­mnie­nia, niż po owym wi­gi­lij­nym pre­fe­ran­sie z hra­bią Ge­niem, z pseu­do-ha­ro­nem i z na­szym radz­ca sta­nu?…

Mia­łem list ten wy­siać wczo­raj, lecz żal mi było po­słań­ca w świę­ta od ro­dzi­ny i domu od­ry­wać; za­trzy­ma­łem go więc do dziś, a tym­cza­sem no­wych, dziw­nych, choć nie­zu­peł­nie dla mnie zro­zu­mia­łych do­wia­du­ję się rze­czy…

Po­zwól, pa­nie Ja­nie, że je ab oyo roz­pocz­nę i ka­te­go­rycz­nie opi­szę.

W trze­cie świę­to, któ­re my tu próż­nia­cy na wsi zwy­kli­śmy jesz­cze ob­cho­dzić, przy­był do mnie są­siad mój, pan Ful­gen­ty Grzmi­las, któ­re­goś przed laty po­znał u mnie na po­lo­wa­niu z char­ta­mi. Nie bę­dąc jed­nak pew­nym, czy go su­bie do­brze przy­po­mi­nasz, na­szki­cu­ję ci tu w kil­ku sło­wach jego syl­wet­kę.

Pan Fu Ige­li­ty, to po­stać ty­po­wa, gdzieś wśród pu­szezcz li­tew­skich wy­ro­sła, naj­zac­niej­sza du­sza w naj­ory­gi­nal­niej­szym cie­le – naj­zdro­wiej na świat pa­trzą­cy my­śli­ciel, pod po­wło­ką jo­wial­ną i do­hro­dusz­no­ści peł­ną.

Go­spo­darz z nie­go li­chy, bo żył­ka char­cia­rza wy­ga­nia go wiecz­nie z domu i pcha… jak Zyda wiecz­ne­go tu­ła­cza, na sze­ro­kie pola i odło­gi… kędy w ko­tli­nie sza­rak wy­grze­wa się na słoń­cu..-a po za­ro­ślach i ugo­rach lis za my­sza­mi nur­ku­je.

O ile go­spo­dar­ka pana Ful­gen­te­go przy­po­mi­na za­co­fa­niem swo­jem cza­sy agro­no­micz­nych pier­wo­cin, o tyle psiar­nia jego pro­wa­dzo­ną jest w du­chu naj­now­szych ulep­szeń, a char­ty na każ­dej mię­dzy­na­ro­do­wej na­wet wy­sta­wie o naj­wyż­sze ubie" ga­eby się mo­gły na­gro­dy.

Pan Ful­gen­ty na punk­cie go­spo­dar­ki dał za wy­gra­ną. Po­trze­by jego nie­wiel­kie za­spo­ka­ja do­chód z łąk, któ­rych się nic sie­je, i z pa­sie­ki, któ… rej się nic pa­sie. Ta­tar­ki i żyta sie­je tyle, żeby na po­da­tek i raty wy­star­czy­ło, a chów owiec skie­ro­wa­ny jest wy­łącz­nie do pro­duk­cyi nó­żek.

po­trzeb­nych na przy­zwo­ite wy­ży­wie­nie psiar­ni, któ­ra jego chlu­bę sta­no­wi.

Nie poj­mu­ję pana Ful­gen­te­go bez jego kasz­ta­no­wa­te­go ko­za­ka, nie poj­mu­ję tego ko­za­ka bez jego wy­so­kiej kul­ba­ki, na ba­ran­ko­wym cza­pra­ku osa­dzo­nej, a znów tej kul­ba­ki nie wi­dzia­łem nig­dy bez smy­czy, na któ­rej wo­dzą się trzy jego róź­no­ma­ści­ste char­ty.

Gdzie­kol­wiek w dro­gę wy­bie­ra się pan Ful­gen­te, czy to na chrzci­ny, czy na po­grzeb, na we­se­le, czy na sąd jaki po­lu­bow­ny, nig­dy in­a­czej jak kon­no na swym kasz­ta­nie się nic pusz­cza–a kasz­tan jego… zwa­ny po­wszech­nie ko­za­kiem, ty­po­we to zwie­rzę i jak­by dla nie­go stwo­rzo­ne.

Krót­kie­go boku a zwię­złej nogi, z pier­sią że­la­zną i za­dem jak u per­sze­ro­na sze­ro­kim. gar­bo­nos. z szy­ją jak u dro­ma­de­ra wy­dę­tą, ko­zak dro­ga­mi nig­dy cho­dzić nic zwykł, ale na po­przek pól i za­go­nów.

– Dia­beł nic śpi, a nuż po­mknie, pa­nie bdzie-ju–ma­wia pan Ful­gen­ty, tłu­ma­cząc się ze swe.) jaz­dy–do­brze mieć smycz char­tów z sobą i po­szczuć kota… a choć­by i lisa… Dla mo­ich pie­sków to ba­ga­tel… raz dwa… a naj­wy­żej trzy ob­ro­ty… i już go mają!

Przy kul­ba­ce swej ma on wszyst­ko cze­go mu po­trze­ba. Więc zty­lu okrą­gły mian­tel­za­czek mie­ści gar­de­ro­bę, za­sto­so­wa­ną do oka­zyi na kto­rą się wy­brał; zbo­ku skó­rza­ny pę­che­rzyk za­wie­ra za­pas nó­żek ba­ra­nie­li i kil­ka­dzie­siąt skraw­ków sło­ni­ny dla char­tów; z dru­giej stro­ny tro­ki na zwie­rzy­nę i trzy kol­ka do smy­czy; zprzo­du zaś w ol­strach dwa kul­ka­mi na­bi­te pi­sto­le­ty na grub­sze­go zwie­rza, gdy­by się char­tom od­ci­nać po­wa­żył.

Ko­zak pod jeźdz­cem stą­pa po­waż­nie, łbem wgó­rę za­dar­tym, i zda­je się wraz z my­śli­wym upa­try­wać ko­cia­ka. Póki na odło­gu ci­sza, póki pan Ful­gen­ty z od­le­wa­nej pyka so­bie fa­jecz­ki, ko­zak tak się za­cho­wu­je, że ga­ze­tę moż­na­by na nim czy­tać i od bie­dy czar­ną kawą po­pi­jać…

Ale nie­chno tyl­ko pan Ful­gen­ty upa­trzy za­ją­ca w ko­tli­nie, niech po­kryw­kę fa­jecz­ki za­trzę­śnie, niech się sil­niej na za­dzie kul­ba­ki osa­dzi, niech za­cznie mru­czeć pod no­sem do char­tów: „hec wo… hec wo!…” wte­dy ko­zak strzy­że usza­mi, szy­ję jak żó­raw przed sie­bie wy­cią­ga… dreszcz ja­kiś prze­bie­ga po nim. ogon od­są­dza jak pió­ro; z brzyd­kie­go zwie­rzę­cia sta­je się ko­niem tak ra­so­wym, że i mistrz Kos­sak ty­pem­by ta­kim nic po­gar­dził. A gdy z ko­tli­ny wy­mknie ko­ciak kusy… gdy pan Ful­gen­ty krzyk­nie „Iuź ba!” i spu­ści char­ta ze smy­czy, ko­zak wted za char­tom

Li­sty Jor­da­na T?

Q mmmm j suwa z ko­py­ta jak sa­ren­ka, lek­ki, zwin­ny, nie­do­ści­gły, nie­ma już dlań prze­szko­dy, któ­rej­by w oka­mgnie­niu nie prze­są­dził! Żad­na siła nie po­wstrzy­ma go w pę­dzie… żad­ne wę­dzi­dło roz­war­tej jego pasz­czy nie za­ha­mu­je… bie­ży… lek­ki jak piór­ko…

„tyl­ko zie­mię trą­ca Po wierz­chu, jak ja­skół­ka wodę ca­łu­ją­ca… Kot, chart i ko­zak z jedźdź­cem jed­ne two­rzą cia­ło,.Iak­by ja­kaś przez pole su­wa­ła się żmi­ja!”

Ga­wę­da z pa­nem Ful­gen­tym nie­ko­niecz­nie ła­twa, bo zwy­kle od­zy­wa się pół­słów­ka­mi, lub daje od­po­wiedź pod prze­no­śnią, naj­czę­ściej z dzie­dzi­ny my­śliw­skiej czer­pa­ną. Gdy się jed­nak tej prze­no­śni do­my­ślisz i du­cha od­po­wie­dzi od­gad­niesz, znaj­dzie się w niej za­wsze myśl jędr­na i zdro­wa, by­stre­go do­wo­dzą­ca umy­słu.

Za­ży­łość na­sza nic od dziś da­tu­je, a nie­jed­ne­mu dziw­ną się wy­dać może; na­po­zór róż­ni­my się z sobą pod wie­lu wzglę­da­mi… Ja lu­bię książ­kę, do któ­rej on nig­dy po­cią­gu nic czuł żad­ne­go–lu­bię ci­szę i dom, gdy on kąta nig­dzie dłu­żej nic za­grze­je–a jed­nak sym­pa­ty­zu­je­my z sobą ser­decz­nie; go­dzi­na­mi prze­by­wa­my ra­zem… Ja za­ję­ty książ­ką lub pió­rem, on cho­dzą­cy szyb­ki emi kro­ki iy –

wo­ko­ło sto­łu i py­ka­ją­cy od­le­wa­ną fa­jecz­ko. Gdy wy­da­ję dys­po­zy­cyą go­spo­dar­czą, on nie­raz ni w pięć ni w dzie­więć pyta się kar­bo­we­go o któ­re­go z nie­usz­czu­tych jesz­cze ko­cia­ków. Kto inny znie­cier­pli­wił­by mnie może… ale na nie­go nig­dy­bym się gnie­wać nie po­tra­fił. W zmar­twie­niu ma on za­wsze dla mnie chrze­ściań­skie sło­wo po­cie­chy–w nie­pew­no­ści, do­brą radę–w zwąt­pie­niu, otu­chę, a drob­ne prze­ciw­no­ści ży­cia umie jed­nem swem sło­wem „to ba­ga­teP do nic­nie­zna­czą­cy­eh zre­du­ko­wać roz­mia­rów.

Z pa­nem Ful­gęn­tym tedy za­bra­li­śmy się w trze­cie świę­to do pre­fe­ran­sa z dzia­dem, pro­boszcz bo­wiem za­nie­mógł, a naj­bliż­sze­go mego są­sia­da, pana Paw­ła, nic było jesz­cze z po­wro­tem z AY­ar­sza­wy.

Le­d­wie­śmy kar­ty roz­da­li, gdy na­gle, wśród noc­nej ci­szy, za­tur­ko­ta­ła bry­ka przed do­mem.

– Ki dja­beł! – mruk­nął pan Ful­gen­ty, skła­da­jąc kar­ty.

– Gość–od­rze­kłem, idąc ku drzwiom, w któ­rych tej­że sa­mej chwi­li uka­zał się tegi a za­żyw­ny szlach­cic, otu­lo­ny bur­ką, prze­pa­sa­ny na­bi­ja­nym pa­sem i z wy­so­kim kap­tu­rem na gło­wie.

– Pan Pa­weł! – za­wo­ła­łem ra­do­śnie, wi­ta­jąc przy­by­sza.

– Jak raz na trze­cie­go!–do­dał pan Ful­gen­ty, wy­cią­ga­jąc doń rękę.

Ale pan Pa­weł, zwy­kle ama­tor pre­fer­ka i we­so­ły to­wa­rzysz, tym ra­zem w mil­cze­niu ro­ze­brał się z bur­ki, zdjął fu­trza­ne buty i z po­wa­gą a tro­ską na czo­le za­siadł przy sto­li­ku.

– (!óź to są­sia­do­wi?… przy­jeż­dżasz z War­sza­wy zły ja­kiś, czy zmar­twio­ny?–za­py­ta­łem cie­ka­wie.

Pan Pa­weł ręką tyl­ko mach­nął.

– Nie od­po­wia­dasz mi wca­le… cóż się sta­ło? Wy­glą­dasz jak gdy­byś Zyda za­bił!–do­dał pan Ful­gen­ty.

– idź do dia­bła.., pa­nie tego… z ta­kiem głu­piem przy­sło­wiem! – krzyk­nął pan Pa­weł.

– Cóż to no­we­go? –spy­ta­łem – zką­dżeż się na­raz pan Pa­weł ży­do­fi­lem zro­bił?

– Awan­tu­ra, jak Boga ko­cham! – za­śmiał się pan Ful­gen­ty.

– Nic by­łem ani pa­nie tego… źy­do­fil, jak się tam zwie,., ani prze­ciw­nie… tego owe­go… jak­żeż na­zwać?

– Zy­do­żer­ca – wtrą­ci­łem.

– Ale wi­dzę że wy tu, pa­nie tego… ha par­ty-ku­la­mi o ni­czem nic wie­cie… i dla­te­go się was ta­kie… tego owe­go… kon­cep­ty o bićd­nych Ży­dach trzy­ma ia.

– A coż się sta­ło? gac­laj-że są­sie­dzie! – spy­ta­li­śmy ra­zem.

– Jak­to? nie wie­cie ili­co ka­ta­stro­fie świę­to­krzy­skiej… pa­nie tego?…

– Nic…

– Nie wie­cie nic o hecy ży­dow­skiej?

– Gdzie? w Ber­li­nie… czy w Ki­jo­wie?

– W War­sza­wie!–krzyk­nął pan Pa­weł, huk­nąw­szy pię­ścią w sto­lik.

– W War­sza-wie? – spy­ta­li­śmy zdzi­wie­ni. Tak… tak… w War­sza­wie… i to na spo­sób pa­nie tego., kij o wsko-ode­ski… z roz­bi­ja­niem szyn­ków. skle­pi­ków. rze­mieśl­ni­ków, tego owe­go… et cae tera,..

– Czy to być może?

– Tak… Iak – wes­tchną! pan Pa­weł – pa­trzy­łem się na to, pa­nie tego… wła­sne­mi oczy­ma. Ra­bo­wa­no… tego owe­go… wy­bi­ja­no okna… wy­ła­my­wa­no drzwi, pa­nie tego… nisz­czo­no żyw­ność… to­wa­ry, tego owe­go.., i to w bia­ły dzień…

– To ba­ga­tel – szep­ną! pan Ful­gen­ty z li­tew­ska.

– Pięk­ny mi ba­ga­tel!–prze­drzeź­niał go pan Pa­weł – kto tego nie wi­dział… ten pa­nie tego… nic nie wi­dział.

– Ale są­sie­dzie – wtrą­ci­łem – prze­sa­dzasz…

– Prze­sa­dzam?! – za­wo­łał, szu­ka­jąc cze­góś po kie­sze­niach – prze­sa­dza­ni, pa­nie tego?… Cze­kaj­cie… po­ka­żę wam czar­no ua bia­łem… po­ka­żę, tego owe­go… Gdzież u dia­bła się po­dzia­ły? Za­raz… cze­kaj­cie… prze­sa­dzam?–do­dał za­sa­pa­ny, idąc do swej bur­ki i prze­trzą­sa­jąc kie­sze­nie. – A gdzież u mi­lion kroć­ty­sie­cy…. pa­nie tego… Toć niby to ku­pi­łem na ko­lei nad­zwy­czaj­ne do­dat­ki: do ga­zet dla was i tam wło­ży­łem, jak Boga ko­cham!… No pro­szę, moi pań­stwo… prze­pa­dło!…, wszyst­ko prze­pa­dło!…

– To ba­ga­tel – wtrą­cił znów pan Ful­gen­ty.

– Ba­ga­tel? – za­śpie­wa Pa­weł.–On mnie… pa­nie tego… do pa­syi do­pro­wa­dzi tem swo­jem prze­klę­tym..ba­ga­tel."

– To przy­sło­wie… – szep­ną­łem.

– Ale co mi tam ga­da­cie! – oburk­nął się pan Pa­weł – gdy­by nic te prze­klę­te ga­ze­ty, któ­rem.-ubii…

– Albo któ­re ci ukra­dzio­no z kie­sze­ni, są­dząc ie to pie­nią­dze…

– A ma­cie ra­cyą… nic in­ne­go… To tam, pa­nie tego, So­do­ma i Go­mo­ra… przez tłu­my le­d­wiem się prze­ci­snął… Ban­dy smy­ków go­ło­wą­sych roz­bi­ja­ją… tego owe­go… ży­dow­skie skle­py–

uisz­czą do­sta­tek, jak żeby tam już ani Pana 1 Juga, ani wła­dzy nie było.

– O… o… o… o… – mruk­nął znów pan Ful­gen­ty, ki­wa­jąc gło­wą z nie­do­wie­rza­niem,

– No wi­dzi­cie, moi pań­stwo! On tam… pa­nie tego… nic był… i łbem wy ki wuj e…

– To opo­wiedz­że nam są­siad, co i jak się sta­ło? – za­py­ta­łem pana Paw­ła.

– Tyl­ko krót­ko – wtrą­cił pan Ful­gen­ty, ta­su­jąc kar­ty – i nic łźyj, bo czas dro­gi.

– Ja tam nic char­ciarz, pa­nie tego!–ofuk­nął się pan Pa­weł – opo­wiem tego owe­go com wi­dział… w dwóch sło­wach… W pi­ćrw­sze świę­to, na su­mie u Ś-go Krzy­ża, któś… pa­nie tego, krzyk­nął: „wody!”. „ dru­gi tego owe­go..gore!” Lud niby tego… buch na scho­dy… jak się pa­nie tego za­czę­li tło­czyć, tak ci… tego owe­go… sto osób na śmierć za­dep­ta­li.

– Jezu Ma­rya! – krzyk­ną­łem mi­mo­wo­li.

– To ba­ga­tel – szep­nął bez­wied­nie pan Ful­gen­ty.

– Ba­ga­tel! – wrza­snął pan Pa­weł – nie­chże cię, pa­nie tego… świ­nie zdep­czą!

– Kacz­ki, Pa­weł­ku… kacz­ki… mówi przy­sło­wie – wtrą­ci pan Ful­gen­ty. – Za­loźc się że nic było stu osób za­bi­tych.

– No, a gdy­by pięć­dzie­siąt, pa­nie tego… to mało?… i– …

– Za­wszem po­ło­wie ura­to­wał ży­cie – za­śmiał się pau Ful­gen­ty.

– Ale dniej… da­lej, pa­nie Paw­le… słu­cha­my.

– Otoż, pa­nie tego… krew rynsz­to­ka­mi po­cie­kła… płacz… tego owe­go… la­ment nie­bosz­czy­ków. pa­nie tego… ist­ny sąd­ny dzień! Wtem dia­bli zkąd­ciś przed ko­ściół przy­nie­śli niby-to Zyda… któś krzyk­nął… Zyd, pa­nic tego… spraw­ca nie­szczę­ścia!…;, dru­gi krzyk­nął bura na Żyda!…, trze­ci, pa­nie tego buch go w kark, czwar­ty w tego owe­go!… Żyd gwał­tu… tłum się zbiegł… pa­nie tego… kupa… tego owe­go… bój­ka aź milo.

– A cóż po­li­cya?

– Jak tez, pa­nie tego – cią­gnął za­pe­rzo­ny Pa­weł – jak jed­ne­go dru­gie­go Żyda zbi­li… da­lej do szyn­ku za­raz na­prze­ciw­ko… je­den roz­bi­li… bu­tel­ki pa­nie tego… tłu­kli… becz­ki wy­ta­cza­li… i roz­le­cia­ło się ta­ła­łaj­stwo na… tego owe­go… W parę go­dzin po­tem już­ci, pa­nie tego… szyn­ki nie szyn­ki… skle­py nie skle­py… ze­gar­ki… owo­ce, tego owe­go… pa­pie­ro­sy… cy­ga­ra… jed­no przez dru­gie ra­bo­wa­ło.

– I cóż to był za ro­dzaj łu­dzi?–spy­ta­łem.

– A no… ro­dzaj męz­ki, żeń­ski i ni­ja­ki… bo i star­sze, pa­nie tego, chło­py… i baby obrzy­dłe… i niby-to ko­bie­ty po­po­jo­ne… i tego owe­go… smy­ki kil­ko­na­sto­let­nie… wszyst­ko pa­nie tego do spół­ki… ho­ło­ta na­tu­ral­nie ostat­nia!… Trwa­ło to, pa­nie tego, do pół­no­cy… le­d­wiem za­sną nad ra­nem… Wczo­raj bu­dzę się… pa­trzę: śnieg!

– Co? śnieg? a u uas ani płat­ka.

– Ale śnieg, pa­nie tego… z pie­rzyn… Całe uli­ce za­sła­ne pie­rzem… Od rana, pa­nie tego… wpa­da­li do miesz­kań… sani wi­dzia­łem… tego owe­go… jak je­den płat­ną! pier­nat przez dłu­gość… sta­nął w oknie… dru­gi jak nic huk­nie, pa­nie lego… ku­ła­kiem w pie­rzy­nę… tak ci w jed­nej chwi­li… niby z ja­kiejś chmu­ry… cały tu­man pie­rza wy­le­ciał… Me­ble, tego owe­go… w ka­wał­ki… sto­sy ksią­żek… bu­te­lek… gar­de­ro­by… to­wa­rów. wszyst­ko… pa­nie tego… w kupę… zu­peł­nie jak się niby to dzia­ło w Ode­ssie, Ki­jo­wie et ca­ete­ra… a w do­dat­ku… pa­nie lego… dwa po­ża­ry!

– Na­uka w las nic po­szła – wes­tchną­łem.– Czy się już przy­najm­niej skoń­czy­ło?

– A no… te­raz… może – od­rzekł pan Pa­weł, ocie­ra­jąc czo­ło. – Ja­kem je­chał wczo­raj w wie­czór na po­ciąg… woj­sko niby-to za­czę­ło, pa­nie tego… tłu­my… niby to roz­pę­dzać… pa­tro­le spa­ce­ro­wa­ły po uli­cach… ale co się na kro­cie na mar­no­wa­ło. „ co się do do­mów i war­sta­tów na­szym na­w6t rze­mieśl­ni­kom na­nisz­czy­ło… tego… pa­nie tego… nie wró­ci…

– Ba­ga­tel…–szep­ną! pan Ful­gen­ty… roz­kła­da­jąc kar­ty.

– A nie­chże cię ja­sno­ści ogar­ną z two­im „ba­ga­tel!”–krzyk­nął pan Pa­weł.

– Wi­sto­cie–rze­kłem i ja z pew­nym ro­dza­jem wy­mów­ki – lek­ce­wa­żysz so­bie, pa­nie Ful­gen­ty? takt tak smut­ny… tak u uas do­tąd nie­by­wa­ły….

– Czy­ście już skoń­czy­li?–za­py­tał na­wza­jem ga­sząc fa­jecz­kę.

– Dzi­wię się tyl­ko tej obo­jęt­no­ści, z jaka przyj­mu­jesz opo­wieść pai a Pa­wia,…

– Po­wta­rzam ra­zjesź­cze, że obłęd to ba­ga­tel. A cze­góż­by i się jesz­cze chcia­ło, pa­nie

Ful­gen­ty?

– Ukła­da­li­ście kie­dy char­ty?… nic?… to ja was na­uczę–rzekł pan Ful­gen­ty, ta­su­jąc kart} do roz­da­nia. – Do­bry ehar­ciaź szczn­je na­sam­przód char­cię­ta­mi do­mo­we­go kota… Jak pie­ski pod­ro­sną… w dru­giem polu szczu­je za­ją­ca… jak się na za­ją­cach za­pra­wi­ły, szczu­je po­dwó­rzo­we­go kun­dla… jak kun­dla roz­szar­pią, pusz­cza char­ty na lisa, a jak raz lisa pod gar­dło chwy­cą… to już si­nia­ło je i na wil­ka spu­ścić moż­na.

r – No, ale bre­dzisz pa­nie tego – wtrą­cił pan Pa­weł.– Cóż to ma wspól­ne­go…

O cur­tum yisuml… – rzekł, po­trzą­sa­jąc gło­wą, sta­ry my­śli­wy – może to kie­dyś zro­zu­miesz… a te­raz cią­gnij­cie kar­ty, jak kto sie­dzi… as. ty da­jesz… wa­let, dru­gi na ręku pan Pa­weł… trze­ci król… ia sie­dzę w miej­scu.

I za­sie­dli niby to do gry… ale nie­chęt­nie, pod mgli­stem jesz­cze wra­że­niem tych wy­da­rzeń, któ­ry (di opo­wieść nie­zbyt barw­na wy­szła z ust pana Paw­ła… by­li­śmy, pa­nie Ja­nie, jak­by pod brze­mie­niem cze­goś nie­okre­ślo­ne­go… at­mos­fe­ry dusz­nej, jak przed bu­rzą.

Od cie­bie, pa­nie Ja­nie, jako od sto­łecz­ne­go by­wal­ca, ocze­ku­ję bliż­szych szcze­gó­łów. Ju­tro, po­ju­trze ga­ze­ty cóś nam przy­nio­są… ale wo­lał­bym żywe sło­wo. Prze­czu­wa­ni że się z tej ka­ta­stro­fy wy­ło­nią kwe­stye, któ­re­śmy już za po­grze­ba­ne i nie­ist­nie­ją­ce po­czy­ty­wa­li.

Przy świe­tle dy­mią­cych zgliszcz wyj­dzie najaw nie­jed­no złe, któ­re przy bla­sku sło­necz­nym wi­dzial­nem dla oczu na­szych nie było. Czu­je po­trze­bę wy­mia­ny zdań z tobą, pa­nie Ja­nie, któ­re­go tak so­bie ważę… Pisz więc wkrót­ce, a ja ci ua od­po­wiedź cze­kać nie dam.

II.

…..Czy wiesz, za­cny pa­nie Ja­nie, kie­dym list twój do­stał?… W okrą­głe czte­ry ty­go­dnie po moim – wte­dy, kie­dy nie­tyl­ko pi­sma asze sto­łecz­ne, ale i na­sze pro­win­cjo­nal­ne opi­sa­ły już wy­pad­ki war­szaw­skie we wszyst­kich szcze­gó­łach – kie­dy nie­tyl­ko wro­ny okra­ka­ły je na da­chach, ale sowy i gady mia­ły już czas wyj­rzeć ze swych nor i kry­jó­wek, aby świ­stem a sy­kiem po­wi­tać dzie­ło po­mo­cy, któ­re­ście, dla ulże­nia nę­dzy i za­tar­cia smut­nych śla­dów ulicz­nej bur­dy, na­pręd­ce zor­ga­ni­zo­wa­li.

Skła­dasz wino opóź­nie­nia li­stu twe­go na pocz­ty… na te po­czci­we a po­waż­ne pocz­ty na­sze, któ­rych wie­ko­po­mną bę­dzie za­słu­gą, że nikt jesz­cze na nich kar­ku nie na­krę­cił… że za­gro­żo­ny pa­sa­żer, w naj­więk­szym ich roz­pę­dzie, miał za­wsze czas spo­koj­nie wy­siąść, bez uszko­dze­nia któ­re­go­kol­wiek z człon­ków do lo­ko­mo­cyi nie­zbęd­nych. Czyż to nie­ma­ła poczt za­słu­ga?… Cze­góż chcesz od nich, ty wiecz­ny mal­kon­ten­cie?… Czy na płasz­czy­znach na­szych, prze­rżnię­tych do­brze wy drą­żo­ne­mi szo­sa­mi, na któ­rych bu­jasz się bło­go jak na fa­lach, mogą pocz­ty­lio­ni tak swe ru­ma­ki roz­pę­dzać, jak wło­skie lub szwaj­car­skie pę­dzi­wia­try, śmi­ga­ją­cy po kar­ko­łom­nych sci czy naci: góry Sim­plon?… Za­sta­nów się, pa­nie Ja­nie, cze­go chcesz?…

Wle­cze się pocz­ta na­sza, bo się tez wszyst­ko u nas wle­cze: wle­cze się ży­cie całe i po­stęp nasz… i roz­wój eko­no­micz­ny, i idee bra­ter­stwa, i dą­że­nia mo­ral­ne, i ogo­ny cór na­szych i mał­żo­nek, i spra­wy ser­wi­tu­tów, i szkół­ki wiej­skie, i ban­ki hy­po­tecz­ne i mi­lio­ny nie­urze­czy­wist­nio­nych pro­jek­tów. sło­wem:

„Wszyst­ko się wle­cze Na tym tu bUd­nym szwie­eze…” po­wie­dział­by wasz zna­ny fi­nan­si­sta, któ­re­go fama i do nas już do­szła, ra­zem z wy­pad­ka­mi war­szaw­skie­mu Ale na to nie­ma rady. Czy to świat jest are­ną wy­ści­go­wą, a my Sło­wia­nie ru­ma­ka­mi an­giel­skie­mi? Fe­sti­na len­te–ma­wia­li sta­rzy; fe­sti­na len­te, po­wta­rzaj­my i my so­bie, sko­ro nam z tem wy­god­nie. Niech tam Nie­miec i Fran­cuz, An­glik i Yan­kes ła­mią kar­ki w tym sza­lo­nym wi­rze po­stę­pu lu­dów.. niech zdo­by­wa­ją i wie­dzę i mie­nie, i nowe lądy i nie­zna­ne mo­rza, sko­ro im dusz­no na wła­snym za­go­nie; u nas. chwa­lić Boga, odło­gów nie­brak… zbo­ża nie­brak… wal­ka o byt, nam przy­najm­niej po wsiach, jesz­cze nie­zna­na… a i u was po mia­stecz­kach li­chych ma do­tąd pro­wo­dy­rów. Więc… nie na­rze­kaj­my na pocz­ty.

AY­ra­eając do rze­czy, tak z li­stu twe­go, cny pa­nie Ja­nie, jak i z po­wo­dzi ar­ty­ku­łów dzien­ni­kar­skich, nic mo­głem sfor­mu­ło­wać so­bie wła­ści­we­go ob­ra­zu zajść ulicz­nych i był­bym się tez ni­cze­go wię­cej nie do­wie­dział, gdy­by nie przy­jazd pana Ful­gen­te­go… z ku­zy­nem jego, któ­ry wprost z AYar-sza­wy przy­by­wał.

Nie masz nad żywe sło­wo! Żad­ne rap­so­dy i po­ema­ta nic do­rów­na­ją po­ezyi le­gen­do­wej, kto­rą się w sza­tę ży­we­go sło­wa ob­le­kła i z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie, w pier­wot­nej swej pro­sto­cie, prze­cho­dzi­ła.

Nie sądź jed­nak, pa­nie Ja­nie, żeby ku­zyn pana Ful­gen­te­go był ja­kim bar­dem le­gen­do­wym–by­najm­niej. Pan Fi­lip Pu­chac­ki, to nasz brat, łata z krwi i ko­ści, prze­ro­bio­ny zbie­giem oko­licz­no­ści na rze­ko­me­go War­sza­wia­ka; cała jego za­słu­ga., że przy­je­chał, jak to mó­wią, z gębą a w porę.

Hi­sto­rya pana Fi­li­pa, to hi­sto­ryą sze­re­gu u szych zie­mian, któ­rych brak wy­trwa­ło­ści i pra pro­duk­cyj­nej, ni­czem nie­uspra­wie­dli­wio­na ła­two­wier­ność i spusz­cza­nie się na „ja­koś to bę­dzie,” z za­go­nu oj­ców do mia­stecz­ka wa­sze­go wy­gna­ły.

Pan Fi­lip, człek z grun­tu po­czci­wy, miał wio­skę małą, ale… po­trze­by wiel­kie; miał in­te­re­sów wie­le… ale oględ­no­ści mało; grunt moc­ny, sprzę­żaj sla­by… za­go­ny waż­kie, ser­ce sze­ro­kie… in­wen­tarz chu­dy, są­sia­dów tłu­stych… spichrz pu­sty, piw­ni­cę peł­ną–sło­wem miał wszyst­ko cze­go było po­trze­ba do jak­naj­pręd­sze­go wy­mknię­cia się… sie­dzi­by dzia­dów. Gdy­by się oko­licz­ni­śei wprost prze­ciw­nie były zło­ży­ły, p. Fi­lip był­by do dziś dnia ma­jęt­nym wła­ści­cie­lem ziem­skim, do dziś dnia by­li­by­śmy so­bie naj­spo­koj­niej rżnę­li pre­fer­ka z pro­bosz­czem, szczu­li kota z pa­nem Ful-gen­tym i pcha­li da­lej tę bie­dę go­spo­dar­ską, na kto­rą wszy­scy z na­ło­gu na­rze­ka­my, ale któ­rej się mimo to, jak pi­ja­ny pło­ta, trzy­ma­my.

Bo tćż, mię­dzy nami mó­wiąc, pa­nie Ja­nie, ta rola, któ­ra nas od lat kil­ku na dy­ecie trzy­ma, jest, bądż­co­bądź, naj­pew­niej­szą jesz­cze lo­ka­cyą na­szej chu­do­by–jest wa­lo­rem, na któ­re­go war­tość ani glo­so­wa­nie z li­sty p. Gam­bet­ty, ani wyż­sze ope­ra­cye p. Bon­to­ux, ani wo­jow­ni­cze mowy bo­ha­te­rów wschod­nich, ani ge­ne­ral­ska ran­ga pana Bi­smarc­ka w naj­mniej­szej rze­czy nie wpły­wa­ją.

By­wa­ły noce, w któ­rych po­sia­da­cze ak­cyj suez-kich i Unii ge­ne­ral­nej, kła­dąc się spać jak zwy­kli śmier­tel­ni­cy, na ło­sio­wej po­dusz­ce i o bar­dzo umiar­ko­wa­nej chu­do­bie, bu­dzi­li się mi­lio­ne­ra­mi; by­wa­ły ty­go­dnie, w któ­rych człek pod szczę­śli­wą kon­junh­tu­rą uro­dzo­ny, ze skrom­ne­go in­ka­sen­ta na wiel­kie­go wy­cho­dził fi­nan­si­stę; by­wa­ły mie­sią­ce, w któ­rych spe­ku­lan­ci na cu­krze lub łoju for­tu­ny swo­je po­tra­ja­li.

Szlach­cic na roli, je­śli cena zbo­ża pod­sko­czy, z pew­no­ścią nie ma już ani kor­ca do sprze­da­nia; choć­by cu­kier ska­kał pod nie­bio­sy, on za bu­ra­ki bie­rze za­wsze cenę jed­na­ką, a li­chą; je­śli Mo­siek z Kier­no­zi wo­łów odeń tucz­nych nie kupi, to może so­bie z nie­mi pa­ra­do­wać po war­szaw­skim tar­gu, jak mat­ka z cór­ka­mi po ogro­dzie Sa­skim – pies się o nie na­wet nie spy­ta. Ale mimo to, je­śli, szlach­ciu­rą jest rząd­nym, to kła­dąc się spać w swym fu­tor­ku, wie że się w nim obu­dzi… nie bo­gat­szym, ale też i nie bied­niej­szym niż był y czo­raj.

€onaj­wię­e­ój w nocy spo­tkać go mo­gło, io wy­pa­sio­ny ka­wa­łek łąki przez szka­pię­ta chłop­skie, wy­wie­zio­na z lasu kup­ka drze­wa, lub spusz­czo­na so­sen­ka, któ­rą, we­dle po­jęć kmiot­ków, Pan Bóg, w po­sta­ci aer­wie­tu­tó­ic, dał dla wszyst­kich.

Je­śli przy­pad­kiem ze staj­ni ko­nik gdzieś się nocą za­wie­ru­szy… je­śli kro­wi­nę z obo­ry ła­ko­miec na mię­so mimo ś-go po­stu upro­wa­dzi, to i z tem nie­ma dziś już kło­po­tu.

Daw­niej, wta­kiej al­ter­na­cie, służ­ba fol­warcz­na do­sia­da­ła koni… roz­bie­ga­ło się to łaj­dac­two po wszyst­kich trak­tach… go­nio­no bied­ne­go ama­to­ra wo­ło­wi­ny… a gdy go do­gna­no, wzię­ty na spytk: mu­zy­kal­ne… przy akom­pa­nia­men­cie ba­sów, wy­śpie­wy­wał naj­czę­ściej gdzie się Iube by­dląt­ko ukry­ło. Dziś już i ta nam su­biek­cya uby­ła; go­nić zło­dzie­ja nie mamy in­te­re­su, bo bez świad­ków czy­nu ry­zy­ku­je­my pro­ces o po­twarz za­cne­go oby­wa­te­la. Z po­stę­pem cza­su bas; uci­chły… to tez i zło­dzie­je w bra­ku akom­pa­nia­men­tu aryj­ki wy­śpie­wy­wać prze­sta­li. Mamy spo­kój świę­ty. O kra­dzie­ży do­wia­du­je­my się w dniu na­stęp­nym, przy ra­por­cie eko­no­ma, któ­ry w urzę­do­wym sty­lu do­no­sząc ci, że „wszyst­ko w po­rząd­ku, ja­śnie pa­nie… ” do­da­je mi­mo­cho­dem, że kasz­ta­nek gdzieś.

Li­sty Jor­da­na. 3

się po­dział, a czar­no­be­stra z pa­stwi­ska nie wró­ci­ła… Ot i wszyst­ko!

Pan Fi­lip tedy, jak juz rze­kłem, wy­szedł na rze­ko­me­go War­sza­wia­ka. Gdy sta­nął w pro­gu „ anim go po­znać nie mogł.

Czu­pry­na ob­li­ta a na­je­żo­na, któ­rą się nie­gdyś od­zna­czał, zni­kła pod cza­ro­dziej­ską la­ską wiesz­czek i fry­zy­erów war­szaw­skich; przez śro­dek gło­wy bie­gła jesz­cze mała li­nij­ka… ale był to już le­d­wie wi­dzial­ny duk­cik, przez wy­cię­ty zjt­gaj­ni-czek wio­dą­cy. Na­cze­sy­wa­ne od tyłu ku przo­do­wi ko­smy­ki za­kry­wa­ły gło­wę jako tako… ale znać tam było ły­si­nę, któ­ra mię­dzy pu­kla­mi do­brze już prze­świe­cać za­czy­na­ła. Sute ba­ken­bar­dy nada­wa­ły fi­zy­ogno­mii pana Fi­li­pa po­wa­gę ja­kie­goś męża sta­nu znad Ta­mi­zy lub Sprei, a osa­dzo­ne na no­sie bi­no­kle zmu­sza­ły go do na­marsz­cza­nia brwi i za­chmu­rza­nia czo­ła, któ­re daw­niej za­wsze po­god­nem i roz­ja­śnio­nem by­wa­ło.

Pan Fi­lip sta­no­wił zu­peł­ny kon­trast ku­zy­na swe­go, pana Ful­gen­te­go Grzmi­la­sa; lu­bił roz­pra­wiać dłu­go a sze­ro­ko, gdy char­ciarz la­ko­nicz­no­ścią grze­szył – był jo­wial­nym i uśmiech­nię­tym, gdy pan Ful­gen­ty, na­wet w chwi­li żar­tów, za­wsze se­ryo zpo­deł­ba spo­glą­dał. Ubiór pana Fi­li­pa, we­dle ostat­niej skro­jo­ny mody, dziw­nie od­bi­jał od kur­ty i ja­ło­wi­czych bu­tów char­cia­rza; lecz mimo te róż­ni­ce, ku­zyn war­szaw­ski sta­rał się do­stra­jać do wiej­skie­go bor­su­ka… po któ­rym, jako bez­dziet­nym, ja­kiej ta­kiej spo­dzie­wać sio móg suk­ce­syj­ki.

Za­sie­dli­śmy koło sto­łu, gdy tym­cza­sem ru­chli­wy p. Ful­gen­ty, z fa­jecz­ką w zę­bach a rę­ka­mi w kie­sze­niach, tre­no­wał się, jak źre­bak na lin­ce, do­ko­ła ob­szer­nej mej izby.

– Ka­wał cza­su nie wi­dzie­li­śmy się z soba, pa­nie Fi­li­pie…

– Ba! z mę­del la­tek – od­rzekł, gła­dząc fry­zu­rę.–Jabo… uwa­asz… trzy­ma­ni się do­brze – cią­gnął, za­glą­da­jąc w lu­ster­ko od szczo­tecz­ki.-Ale wy tu po­sta­rze­li­ście się jak dzia­dy…

– Bo­da­jeś skisł, jak to praw­da! – od­ciął się p. Ful­gen­ty.

– Nie mó­wię tego o ku­zy­nie – po­pra­wi! się szyb­ko za­gad­nię­ty – zo­sta­niesz za­wsze mło­dym, ru­chli­wym, a świe­żym jak rze­pa… ale to ge­ne­ra­li­ter uwa­asz… Cóż ro­bić?… czas bie­ży, jak woda na wie­ży.

– Jak co?–spy­tał p. Ful­gen­ty.

– Chcia­łem po­wie­dzieć jak ze­gar na wie­ży – po­pra­wił się Fi­lip–bo, uwa­asz, mówi tak­że przy­sło­wie: czas pły­nie, jak woda na mły­nie…

No, jak­żeś się tam urzą­dził? – spy­ta­łem z mej stro­ny–nie przy­krzy ci się w mie­ście?

– Z po­cząt­ku, uwa­asz, było mi tro­chę mar­kot­no, ni­mem się do sto­łecz­ne­go ży­cia przy­zwy­cza­ił.–Ten gwar. uwa­asz… tur­kot, ha­łas, krzyk, pisk, kren­tum wen­tum, odu­rza­ły mnie jak pi­ja­ka, Czu­łem się jak­by nic u sie­bie; ła­zi­łem pod ścia­na­mi do­mów, bo­jąc się być po­trą­co­nym. Tu, uwa­asz, na mój bry­ce, każ­dy mi się z dro­gi na-my­kal… tam przed lada drynl­zia­rzem ja się na-my­kać mu­sia­łem; tu… chłop kła­niał mi­sie do nóg, tam… faas w re­stau­ra­cyi le­d­wie mi gło­wą ski­nął. Są­siad­ka wiej­ska, rada gdym się do niej przy­siadł, sama za­czy­na­ią roz­mo­wę o po­go­dze, o kwie­cie na owo­cach, o ostat­nich plo­tecz­kach są­siedz­kich–tam trza było po­stro­jo­ne lale wy­cia gać na słów­ka, któ­re przez zęby ce­dzi­ły, i to, uwa­asz, o wyż­szych rze­czach: o li­te­ra­tu­rze, o ma­lar­stwie, o ar­ty­stach, o no­wej ja­kiej po­wie­ści, o Zoli…

– A cóż to… pies jaki? –spy­tał p. Ful­gen­ty

– Ale gdzież tam!

– No, bo ja mia­łem sukę Zolę.

– Ale–o… co tez ku­zyn ba­jesz… to wy tyl­ko na p.ir­ty­ku­la­rzu mo­że­cie nic wie­dzieć o Zoli… o twór­cy re­ali­zmu w po­wie­ści…

– Niech go tam kaci! – splu­nął p. Ful­gen­ty.

– Daj po­kój–prze­rwa­łem.–Ale jak­żeś so­bie da­wał rade, pa­nie Fi­li­pie, z taką wy­szu­ka­ną roz­mo­wą?

– A no… uwa­asz… ła­pa­łem ga­ze­ci­ny… po­ły­ka­łem pią­te przez dzie­sią­te… i ja­koś szło to nie­zgo­rzej… a żem się i urzą­dził przy­zwo­icie…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: