Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gdy zakwitną poziomki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 czerwca 2021
Ebook
19,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gdy zakwitną poziomki - ebook

Karolina zbliża się do czterdziestki. Jej kariera prężnie się rozwija, jednak kobieta chce od życia czegoś więcej. A dokładnie: miłości i macierzyństwa. Czuje, że być może to ostatni moment, żeby zostać matką. Pytanie, czy jej marzenia pokrywają się z tym, czego chce Filip? A może swoją uwagę powinna przekierować na przystojnego Milana serbsko-chorwackiego pochodzenia? Przed Karoliną wiele ważnych decyzji. Zostanie w malowniczym Kazimierzu nad Wisłą czy ulegnie atrakcjom gorącej Chorwacji?

 

Namiętność i pożądanie przeplatają się tu z pragnieniem rodzicielstwa. Czy uda się połączyć jedno z drugim?

 

Agnieszka Walczak-Chojecka – (ur. 1986) polska powieściopisarka i poetka. Jako młoda autorka publikowała m.in. w „Poezji” i „Nowym wyrazie”. Ponad cztery lata mieszkała w Belgradzie. Jako studentka filologii słowiańskiej tłumaczyła literaturę serbską na język polski. Zajmowała się przekładem słuchowisk dla Polskiego Radia, współpracowała z literackimi czasopismami byłej Jugosławii. Przez lata pracowała w biznesie. Była dyrektorem marketingu, dyrektorem komunikacji i doradcą zarządu w dużych korporacjach jak Zepter International czy Provident Polska. W 2012 roku porzuciła biznes na rzecz powrotu do pisania. Jej debiut prozatorski to powieść „Dziewczyna z Ajutthai”. Zasłynęła jako autorka popularnej sagi bałkańskiej.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-80626-7
Rozmiar pliku: 430 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Kwiecień 2012

Ostry ból w podbrzuszu wyrywa mnie ze snu.

– Nie, proszę, tylko nie to...

Po chwili jest jakby lepiej, a może tylko mi się zdaje... Kolejny skurcz nie pozostawia złudzeń. Mój stłumiony jęk budzi Filipa. Zapala nocną lampkę.

– Kochanie, źle się czujesz? – Patrzy na mnie nieprzytomnym wzrokiem.

Dopiero w świetle widzę czerwoną plamę na prześcieradle. Filip natychmiast trzeźwieje.

– O, cholera! – Teraz i on rozumie, co się dzieje.

Wyskakuje z łóżka i drżącymi rękami naciąga spodnie. Modne rurki oplątują mu się wokół kostek. Klnie, próbując się z nich uwolnić. Gdyby nie ten ból, pewnie wydałoby mi się to śmieszne.

Po dwudziestu minutach jesteśmy na izbie przyjęć jednego z warszawskich szpitali. Odpowiadam na jakieś pytania, coś podpisuję i już mnie gdzieś wiozą. Filip, blady jak kreda, puszcza moją rękę, niestety musi zostać za szklanymi drzwiami. Wszystko dzieje się tak szybko, że nie nadążam za własnym ciałem i akcją, która się wokół niego toczy. Mam poczucie, jakbym stała obok i w zupełnym bezruchu przyglądała się wysokiemu doktorowi z pociągłą twarzą i jego grubej, energicznej przybocznej w białym kitlu. Wiem, że próbują mi pomóc, słyszę jak bezbarwnym tonem wymieniają uwagi, ale docierają do mnie tylko pojedyncze słowa, niczym z zaświatów. Przymykam oczy. Jestem winna, to prawda, bo kiedyś nie pragnęłam dzieci, ale to było dawno. Nie żebym w ogóle ich nie planowała, jednak... miałam tyle czasu...

Gdy byłam nastolatką przerażała mnie myśl, że mogłabym przedwcześnie zajść w ciążę. Właściwie nie było ku temu sposobności, bo moje doświadczenia ograniczały się do pocałunków z języczkiem i drobnych macanek, ale pewnie ten strach zrodził się we mnie dlatego, że jedna z koleżanek została mamą, mając zaledwie szesnaście lat. Nie mogłam uwierzyć, że poszła na całość, wtedy gdy ja pierwszy raz dałam chłopakowi dotknąć krągłości chowanych w niewielkim staniku. To było w liceum, w prehistorycznych czasach, jednak jej wpadka na długo utknęła w mojej głowie.

W kolejnych latach było trochę lekcji anatomii i kilku mężczyzn, lecz żaden z nich nie zagościł w moim sercu i łóżku wystarczająco długo, bym mogła go sobie wyobrazić jako ojca mego dziecka. A potem, kiedy już byłam z Filipem... któregoś dnia, sama nie wiem dlaczego, zaczęłam zerkać na maluchy w wózkach. Nagle poczułam bliżej nieokreśloną tęsknotę, potrzebę podzielenia się czułością, jaka wzbierała we mnie od dawna i nie znajdywała ujścia. To było jak objawienie. Instynkt macierzyński wybuchł we mnie z niezwykłą siłą, zawładnął całą mną. Był jednak pewien problem – zbliżałam się do czterdziestki.

No, ale w dzisiejszych czasach późne macierzyństwo to prawie standard! Media wbijają nam do głowy, że zajście w ciążę to niemal jak połknięcie pastylki. Z okładek kobiecych pism uśmiechają się mocno dojrzałe celebrytki, ściskające w objęciach dopiero co narodzone kruszynki. Wszystko jest proste, wszystko jest kolorowe! Jeśli tak, to dlaczego ściany tej szpitalnej sali są tak bezwzględnie szare? I brudne?

Nagle, czuję, że dzieje się coś złego, wytężam wszystkie siły, by temu zapobiec, lecz... Drętwieję, bo wypływa ze mnie życie. Pielęgniarka z niewzruszoną miną odstawia na bok stalową „nerkę”. To koniec. Kobieta zdecydowanym krokiem podąża w stronę drzwi, unosząc wraz z nią resztki mojej nadziei.

Nawet nie spytała, czy chcę się pożegnać... Zresztą i tak nie wiem, czybym umiała, nie teraz. Nadal nie czuję ziemskiej grawitacji, bo przecież tam, na łóżku to nie mogę być ja. To wszystko nieprawda! To jakiś koszmar, z którego za chwilę się obudzę. Dzieje się jednak dokładnie odwrotnie, pod wpływem środków, które mi zaaplikowano, zapadam w sen jak w wielką czarną dziurę.

Mam w sobie trzy ogromne jaja, prawdziwe kokony. Są otoczone lepką przezroczystą błoną. Noszę w sobie obcych, jak w filmie _Ósmy pasażer Nostromo_. Przerażające. Jednak nie chcę ich stracić. Gdy się budzę, trzymam rękę na brzuchu. Jest ciepły i pusty.

Jaki to dzień? Poniedziałek, wtorek? Nie pamiętam dokładnej daty, wiem tylko, że początek kwietnia. Rok 2012. Przez ostatni miesiąc cieszyłam się, bo zrobiło się cieplej, drzewa zaczęły okrywać się zielenią. Zaczęło inaczej pachnieć i warszawiacy stali się jacyś pogodniejsi. Telewizyjne gadające głowy w politycznych programach, które Filip lubi oglądać, wydzielały mniej agresji. Cały świat jakby złagodniał, przynajmniej tak to widziałam, bo miałam w sobie skarb i byłam dumna. To miała być moja wiosna! Miała być...

– Co zrobili z moim maleństwem? Jeszcze go prawie nie było... – Próbuję się pocieszać. – Szósty tydzień. To mniej niż ziarenko... – Wielka łza zwilża mój policzek.

– Pani Karolino, jak tam samopoczucie? – Wysoki lekarz pojawia się przy moim łóżku. Jak w ogóle można zadać tak durne pytanie? – zastanawiam się w duchu. – Wiem, wiem. Teraz nie jest łatwo, ale wróci pani do domu i od razu będzie lepiej. Następnym razem się uda.

– Ale dlaczego? Dlaczego to się stało? – Z wyczekiwaniem wpatruję się w jego obojętną twarz.

– Proszę przyjść do mnie w przyszłym tygodniu. Zrobimy kilka badań i może to nam coś wyjaśni.

Głośno wzdycham, lecz pan doktor nie zwraca już na mnie uwagi. Uśmiecha się do młodej dziewczyny z łóżka obok. Czuję się porzucona. Tak bym chciała zrozumieć... Tak bardzo pragnę, by to był tylko sen. Zamykam oczy, lecz gdy je znów otwieram, szpitalny pokój zdaje mi się jeszcze okrutniej realny. Odczuwam rozczarowanie. Pęcznieje we mnie i wypełnia całą salę zionącą sterylną bielą.

Przecież naprawdę o siebie dbałam. Wychodziłam z agencji o piątej. Nie brałam pracy do domu, by nie ślęczeć wieczorami przed komputerem. Alina jako szefowa nie była zachwycona nagłym spadkiem pracoholizmu u swojej głównej graficzki, ale jako kobieta rozumiała mnie dobrze. No cóż, teraz będę mogła wszystko nadrobić.

Wtulam głowę w poduszkę, zakrywam twarz kołdrą. Nie chcę, by moja sąsiadka słyszała, jak szlocham.

W takiej pozycji spędzam większość dnia, aż do siedemnastej, gdy przychodzi Filip, by zabrać mnie do domu. Jego widok na chwilę pomaga mi się wyrwać z odrętwienia, ale tylko na chwilę. Noga za nogą zmierzam w stronę wyjścia, w stronę życia. Niebo na dworze jest wciąż błękitne, choć to już prawie wieczór, nie ma na nim żadnej chmury, jakby na przekór wszystkiemu dawało mi znaki, że jeszcze będzie dobrze. Filip jedną ręką trzyma kierownicę volvo, drugą głaszcze mnie po włosach. Jest czuły jak zwykle. Nic nie mówimy. Co tu mówić? Na drzewach na naszej ulicy widać małe pączki. Nie wiem, czy dam radę jeszcze raz próbować.

– Przygotuję ci kąpiel z dużą ilością piany, a potem obejrzymy jakiś dobry film. Co ty na to? – Głos Filipa brzmi prawie beztrosko. Tak się stara, kochany.

– Jak chcesz – mamroczę pod nosem.

Leżę w wannie i wydaję się sobie stara. Mam trzydzieści osiem lat. Może już jest za późno? Przegapiłam właściwy moment. Wszystko spieprzyłam. Zanurzam się cała pod wodę. Zostać tu...?

– Karola, wszystko dobrze? – Filipa niepokoi brak odgłosów dochodzących z łazienki.

– W porządku! – odkrzykuję niechętnie. Po co ma się martwić? Mój chłopak ma w sobie ciepło rzadkie u przystojnych facetów. Poznaliśmy się sześć lat temu na imprezie zorganizowanej przez studio graficzne, w którym pracuję. Julka, koleżanka z pokoju, robiła projekty dla jego firmy. Strasznie jej się podobał, gadała o nim jak nakręcona. Miała nadzieję, że z tej imprezy wyjdą razem. Na błyszczącą miniówkę wydała chyba z pół pensji. Twierdziła, że Filip ma klasę, więc kiecka musi być z najlepszego butiku. Zrobiła paznokcie, odlotową fryzurę, wyglądała naprawdę świetnie. Facetom się oczy świeciły. A Filip pod koniec imprezy poprosił o telefon... mnie.

Julka nie chciała ze mną gadać przez dwa tygodnie. Jakbym specjalnie sprzątnęła jej faceta sprzed nosa. A ja? Nawet nie planowałam iść na tę imprezę. Byłam w podłym nastroju, bo niedawno rozstałam się z chłopakiem i gdyby nie szefowa, która kazała nam wszystkim ładnie się uśmiechać do klientów, wcale by mnie tam nie było. Do tego wyglądałam okropnie – oczy podkrążone, włosy trzy dni niemyte. Pracowałam nad ważnym zleceniem i prawie nie wychodziłam z biura. Więc kiedy Filip zadzwonił do mnie następnego dnia, mocno się zdziwiłam. Byłam pewna, że chodzi o jakąś służbową sprawę, a on... zaproponował teatr. Kulturalny – pomyślałam. Wypad do teatru to nie randka, zwykłe spotkanie znajomych, zgodziłam się. Zawsze miał wyczucie. Jeśli zaprosiłby mnie wtedy na kawę, pewnie bym odmówiła. Nie byłam jeszcze gotowa. To cała ja, nigdy nie jestem gotowa, kiedy nadchodzi właściwy moment.

Po nocy spędzonej w szpitalu czuję się wykończona, więc kładę się wcześniej i wtulam w mojego mężczyznę. Co by było, jakbym spotkała innego faceta? Może tamten chciałby mieć dzieci i by na mnie napierał? I może nie miałby takich zimnych nóg i... by nie chrapał? Pewnie to znów ten zatkany nos. Cmokam głośno kilka razy, ale nie pomaga. Mogłabym go szturchnąć, jednak nie chcę, by się zbudził. Wiem, że ma w pracy urwanie głowy. Mój pan architekt!

Jest taki napalony, jak gada o robocie. Czasem myślę, że bardziej niż gdy jest ze mną w łóżku. Kiedyś było inaczej. Tylko że wtedy nie musieliśmy na komendę wskakiwać na siebie w płodne dni.

Co prawda w naszym związku nie zawsze kipiała namiętność. Na samym początku Filip był raczej stonowany, wysyłał mi sprzeczne sygnały. Dzwonił codziennie, umawiał się ze mną, lecz jednocześnie zachowywał się tak, jakby w upalny dzień zamiast wskoczyć na główkę do morza, wchodził do niego po kamykach, ostrożnie, rozglądając się, czy nie ma gdzieś rekina. A przecież to ja się sparzyłam na partnerach. Zawsze miałam niezwykłą zdolność wybierania niewłaściwych facetów. Filip był pierwszy, który dobrze rokował. Nic więc dziwnego, że moje serce wyraźnie przyspieszało, gdy na wyświetlaczu telefonu pojawiało się jego imię. Kończyliśmy rozmowę, a ja już za nim tęskniłam. Potrafiłam co minutę sprawdzać, czy w komórce nie pojawiła się nowa wiadomość. Nocami pisałam do niego maile, ale żadnego nie wysłałam.

I wtedy Filip zaprosił mnie na weekend do Katowic. Szary Śląsk wydał mi się dziwnym miejscem na romantyczną randkę, jednak zgodziłam się bez wahania. Tym razem zamiast w teatrze wylądowaliśmy w nieco obdrapanym klubie pełnym papierosowego dymu. Grała Kobranocka – ulubiona kapela Filipa z dawnych lat. Zaskoczyło mnie, że potrafi być sentymentalny. Przy piosence _Kocham cię jak Irlandię_ mocno ściskał mnie za rękę. Wydawało mi się, że się wzruszył. Ja wzruszyłam się jeszcze bardziej, gdy tamtego wieczoru w trzygwiazdkowym hoteliku ciało Filipa przywarło do moich niezbyt idealnych kształtów. Teraz też chcę, by mnie przytulił. Czuję, że zbliża się sen i że nie będzie dobry.

Rano budzi mnie telefon.

– Moja droga, tak mi przykro. – Głos matki dobiega z daleka.

Filip już jej powiedział. A miałam plan, by udawać, że nic się nie stało. Może znów zaszłabym w ciążę i mama by się nie połapała w datach? Teraz będzie próbowała pokazać, jak bardzo mi współczuje.

– Dziecko, musisz dbać o siebie. Tyle razy mówiłam, że za dużo pracujesz. Mam nadzieję, że posiedzisz trochę w domu na zwolnieniu. – Dobiera właściwe słowa, lecz jej ton jest suchy. – Może byś do mnie przyjechała? Wiosna w Kazimierzu jest taka piękna.

– Mamo, na razie nie mam ochoty na żadne wyjazdy. Właściwie na nic nie mam.

– Tak właśnie myślałam. Nie możesz popaść w marazm. Trzeba wziąć się w garść i próbować, próbować!

– Nie mów do mnie, jakbym była maratończykiem, który musi dobiec do mety. – Zaczynam się wkurzać. Nie lubię tych motywacyjnych gadek.

– Nie denerwuj się, córka. Jak nie chcesz przyjechać, to nie, twoja sprawa.

Obiecuję, że jeszcze się zastanowię i kończę rozmowę. Już po chwili mam wyrzuty sumienia, że nie byłam dla niej miła, chociaż ona się stara. W końcu ma mnie tylko jedną. Kiedyś była jeszcze siostra... Kiedyś... No i mama miała męża.

Mój ojciec, znany rysownik komiksów, zawsze był trochę... inny, bardziej szalony od wszystkich znanych mi rodziców. Aż dziwne, że przez tyle lat dobrze funkcjonował w związku z mocno stąpającą po ziemi matką. Uzupełniali się doskonale, przynajmniej tak mi się wydawało. Wszystko zmieniło się, jak odeszła Ola, moja siostra... Rozpacz, niczym niewidzialny kornik, zniszczyła nasz rodzinny organizm. Każdy z nas zasklepił się w swoim własnym smutku, nawet nie próbowaliśmy sobie nawzajem pomóc...

Ola była młodsza ode mnie o dwa lata. Przy porodzie poszło coś nie tak i skutków niedotlenienia nie dało się odwrócić. Szybko stało się jasne, że jest opóźniona. Pamiętam, że nie chciała się ze mną bawić klockami, a z najprostszych puzzli nie potrafiła nic ułożyć. Stopniowo miała coraz większe problemy z chodzeniem. Potem doszły napady padaczkowe, zaburzenia widzenia... Kochałam małolatę, ale jednocześnie miałam do niej żal, że odebrała mi całą uwagę rodziców.

Tata woził Olę na konie, a ja musiałam jej towarzyszyć, choć bałam się dużych zwierząt. Nienawidziłam tych chwil w stajni. Modliłam się, by ojciec w końcu przejrzał na oczy, że te konie i tak mojej siostrze nic nie dają, brak poprawy, wielkie nic! Miała dziewięć lat, gdy nastąpiło nagłe pogorszenie. Wtedy już jeździła tylko na wózku i nic nie słyszała. Pewnej nocy obudził mnie sygnał karetki. Rano dom był strasznie cichy. Na stole znalazłam kartkę od rodziców, którzy byli właśnie z Olą w szpitalu. Nie zdążyłam się z nią nawet pożegnać. Zupełnie jak teraz... Tak strasznie trudno iść dalej bez pożegnania. Tylko kto to zrozumie, może ojciec...? Z nim jednym łączyła mnie zawsze szczególna więź, ale... dawno z nim nie rozmawiałam. Odkąd ożenił się z dziewczyną młodszą ode mnie, nasze kontakty mocno się rozluźniły. Mam obawy, że symbioza finansowo-łóżkowa nie wyjdzie mu na dobre. Piękna Kinga jest jak pijawka, wysysa z niego soki. Sączy je powolutku, po kropelce, po złotóweczce... Jednak może się mylę? Może to prawdziwa miłość? W końcu chyba nigdy nie widziałam taty tak zachłyśniętego życiem jak w dniu, w którym Kinga przyjęła jego oświadczyny.

A mama? Znów czuję wyrzuty sumienia, jakbym to ja ją opuściła. Ona jest sama i zgorzkniała. Ja też mogę tak skończyć, jeśli nie wezmę się w garść. Muszę zapomnieć o kropeczce, która nie była gotowa, by we mnie na dobre zamieszkać. Wiem, że muszę, ale...

Gdy po tygodniu znów wchodzę do szaroburego budynku szpitala, mam nadzieję, że mój lekarz pomoże mi zrozumieć, co ze mną jest nie tak. Odstaję swoje w długiej kolejce do rejestracji, w końcu skrzywiona panienka wydaje mi kartę zdrowia niczym kupon na złoty los na loterii i już mogę udać się do kolejnej kolejki pod gabinet w przyszpitalnej przychodni. Siadam na twardym krzesełku i wpatruję się w swoje krótkie, niezbyt zgrabnie opiłowane paznokcie. Wolę patrzeć na nie niż na kobiety z pokaźnymi brzuchami, których cała grupka zgromadziła się w wąskim holu. Widok ich zadowolonych twarzy sprawia, że czuję nieprzyjemne ukłucie w dołku. Chwilowo nic na to nie poradzę.

– A pani ma nudności? – szczebiocze jedna do drugiej. – Bo ja wcale. Czuję się lepiej niż przed ciążą! Mam tyle energii, jak ten króliczek z reklamy baterii Duracell! Wie pani który?

– Ja zwracałam tylko kilka razy, ale za to męczą mnie zaparcia – wyznaje bez skrępowania panna w błękitnej sukience opiętej na szerokich biodrach.

– To wszystko nic, dziewczyny – wtrąca swoje trzy grosze inna przyszła matka, blondynka z natapirowaną grzywką, wyraźnie starsza i bardziej doświadczona niż dwie pierwsze. – Gdy ja byłam w ciąży z Franiem, czyli z moim pierworodnym, to miałam nogi jak dwa balony. Toczyłam się na nich, jakbym pijana była. A w nocy skurcze mnie łapały, jakby kto do prądu mnie podłączył. – Wzdryga się cała i próbuje zilustrować swoje doznania.

Wszystkie trzy parskają śmiechem.

– A pani, złociutka? – zwraca się blondynka do mnie. – U pani to chyba pierwszy trymestr – stwierdza ze znawstwem, przyglądając się mojej figurze. – Ma pani zachcianki na kwaśne czy na słodkie?

Robię głupią minę, otwieram usta, ale na szczęście słyszę swoje nazwisko. Pulchna pielęgniarka wystawia głowę z gabinetu i wykrzykuje je tubalnym głosem na cały korytarz. Nawet nie wie, że ratuje mnie z opresji. Co bym miała powiedzieć? Że nie mam żadnych zachcianek, bo nic nie mam, jestem pusta? A może, że właśnie mam – jedną wielką, która z jakiegoś powodu nie chce się ziścić? Na szczęście nie muszę odpowiadać, bąkam tylko pod nosem „To moja kolej” i szybko przeciskam się między postawną siostrą a framugą drzwi do małego pomieszczenia, gdzie urzęduje wysoki mężczyzna w białym kitlu i drewnianych chodakach. Chodaki...? To nietypowe obuwie zwróciło moją uwagę już tydzień temu. Zapamiętałam klapiący pogłos drewniaków o szpitalne kafle, gdy lekarz w pamiętną noc krzątał się przy moim łóżku. Ten odgłos chyba na zawsze kojarzyć mi się będzie z rozczarowaniem.

W ogóle jakoś tak mam, że buty wywołują we mnie różne skojarzenia. Na przykład w kościele. Nie żebym była specjalnie religijna, ale święta bez odwiedzenia smukłej budowli z czerwonej cegły z pięknym ołtarzem, do której mam kilka kroków, byłyby jakieś niepełne. Więc tak siedzę sobie niedawno w kościelnej ławie i przyglądam się ludziom, co ze złożonymi na piersiach rękami do komunii idą, a właściwie ich nogom. I co mnie zdziwiło? Wszystkie buty, choć bardzo różne, bo i kozaczki, i pantofle, i trzewiki na koturnach, i męskie lakierki, i zamszaki tam były, otóż wszystkie one miały wspólną cechę. Nieważne, że niektóre pochodziły z wytwornej Baty czy Venezii, a inne ze zwykłego CCC lub Deichmanna, wszystkie, mimo że świeciły czystością, miały pewną rysę. Widać było, że niejedno już przeszły, tak jak ich właściciele. Te noski okrągłe i te szpiczaste, lekko skrzywione obcasy i zdarte podeszwy były w tylu miejscach! Tyle doświadczyły! I nagle poczułam moc historii tupiących przez kościelną nawę! Mówi się czasem, że psy upodabniają się do swoich panów, a ja myślę, że tak jest przede wszystkim z butami, bo to one nawet w trumnie nam towarzyszą.

Stwierdziłam, że muszę kupić sobie kalosze. Jak będę miała takie gumowe buty, prawdziwie nieprzemakalne, to może łatwiej przez życie przejdę, może staną się moim pancerzem i nie będę się tak wszystkim przejmować? Głupie myśli, ale łapię się każdej nadziei. Teraz jednak przejmuję się bardzo, bo mój doktor, obuty w chodaki, nic nie mówi. Wpatruje się w ekran komputera i zapisuje coś na małej kartce.

– I co pan tam widzi? – Próbuję zwrócić na siebie jego uwagę.

– Ma pani w drogach rodnych bakterie. To może być niebezpieczne dla płodu. Musimy się ich pozbyć.

– Czy to mogła być przyczyna poronienia?

– Mogła – odpowiada beznamiętnie.

– Bakterie są groźne? – Rozpaczliwie chcę, by na mnie spojrzał. On jednak nadal nie odrywa wzroku od ekranu komputera.

– Groźne. Mogą powodować dolegliwości, upławy, zapalenia, przemieścić się w górę organizmu. Może nastąpić zakażenie całej miednicy, a w najgorszym wypadku sepsa. Mam jeszcze wymieniać?

– Wystarczy.

Doktor S. podaje mi receptę. Nic nie tłumaczy.

Wyciągam rękę po długopis, chcę coś zanotować. Lekarz cofa dłoń jak dziecko, które nie chce oddać zabawki. Śmieszna, niezręczna sytuacja.

– Nie może pani pisać na recepcie! – Oburza się.

– Przecież nie miałam takiego zamiaru – tłumaczę się niczym uczennica.

Szura nogami pod stołem, znów to klapanie chodaków! Jakby chciał wstać, pójść do innej piaskownicy. A może to znak, że wizyta skończona? Nie ma mi nic więcej do powiedzenia, zrobił swoje. Doktor S. ma renomę świetnego położnika, ja jednak do niego nie wrócę. Chcę, by mój lekarz ze mną rozmawiał.

Przede mną miesiąc zabijania bakterii. A potem... znajdę innego doktora, w normalnych butach, i może znów spróbuję?

Wychodzę ze szpitala na zalaną słońcem ulicę, na której pachnie wiosną. Jestem prawie radosna, bo wiem, co mam robić.

Podchodzę do miejsca, w którym porzuciłam samochód, spiesząc się do lekarza i... staję jak wryta. Zostawiłam go właśnie tutaj, jestem absolutnie pewna. Jednak teraz zamiast mojej wysłużonej alfy przy krawężniku stoi srebrny nissan. Do diabła! Gdzie jest moje auto? Idę jeszcze kawałek ulicą. Może jednak zaparkowałam nieco dalej? Ale nie. Stawałam przy tamtych słupkach. Nawet bałam się, żeby nie obetrzeć wozu. W końcu do mnie dociera: ktoś mi podpieprzył samochód! Kręcą mi się łzy w oczach. Dzwonię do Filipa i łamanym głosem mówię, co się stało.

– Ubezpieczyłaś go, tak jak cię prosiłem, prawda? – dopytuje.

– No właśnie miałam to dzisiaj załatwić... – wyznaję już całkiem rozbita.

– Karolina! Czy ty jesteś dzieckiem? Jak mogłaś tego nie dopilnować?

Kręcę głową i nie bardzo wiem, co dalej mówi. Wzbiera we mnie żal, o wszystko. Znów słyszę tupot chodaków, jest głośny, cholernie głośny. To bije moje zranione serce. Po chwili ktoś stuka mnie w ramię.

– Szuka pani auta?

– Tak... – Patrzę ze zdziwieniem na starszego pana w ochronnym kasku i roboczym kombinezonie. Dopiero teraz spostrzegam, że jest tu budowa. Mężczyzna stoi w rozkroku, podpiera się pod boki i się do mnie uśmiecha.

– Takie czerwone? – pyta.

Kiwam głową.

– No, to właśnie odjechało.

– Jak to odjechało? – Nadal jestem w szoku.

– Straż miejska go wywiozła. Tu nie można parkować. – Wskazuje na znak, który jak wół stoi przy ulicy.

– Ach! To dobrze. – Jestem uradowana nieoczekiwanym obrotem sprawy.

– Dobrze? – Dziwi się. – Wybuli pani z osiem stówek.

– Ile?! – Nie mogę uwierzyć własnym uszom.

– Wiem, co mówię. Oni tu codziennie mają plony. A ja każdego informuję, gdzie dzwonić. – Przymyka oczy z zadowolenia jak kot, który dostał właśnie ochłap mięsa.

Nie wiem, czy dziękować mu za życzliwość, czy raczej podejrzewać, że może być zamieszany w ten proceder. Jest coś dziwnego w spojrzeniu jego szarych oczu. Mój żal przeradza się w złość. Przecież na tej ulicy stoi cały sznur samochodów! Dlaczego zabrali właśnie mój?!

Resztę dnia spędzam na nieudanym mizdrzeniu się do urzędnika straży miejskiej, zbieraniu forsy na opłatę i poszukiwaniu parkingu, na który zaciągnęli moje autko. Gdy pod wieczór do niego wsiadam, czuję się wykończona. Może bakterie doszły mi już do mózgu? Jestem wyżarta od środka, skorodowana jak złom. Czy jakieś dziecko będzie chciało mieć taką matkę?ROZDZIAŁ 2

Maj–czerwiec 2012

Słońce ukazało dziś twarz w pełnej okazałości, jakby zaczynało się lato, a to przecież dopiero początek maja. Ten miesiąc od zawsze kojarzył mi się z radością i z pańską skórką. Gdy byłam mała uwielbiałam ją kupować od przekupek, które pierwszego maja rozkładały swoje małe kramiki pod Ogrodem Saskim. Dzień ludzi pracy był dla mnie dniem słodyczy. Wyciągałam od taty pieniądze i razem z koleżankami biegłam zwiedzać samochodowe stragany rozlokowane wzdłuż trasy pochodu na Marszałkowskiej i na bocznych uliczkach. Na co dzień trudno było pomarzyć o takich rarytasach, ale w święto...! Były tam i torciki wedlowskie, i ptasie mleczko, i kolorowe dropsy, i niezapomniane krówki ciągutki. Boskie smaki!

Do Ogrodu Saskiego przychodziłam nie tylko pierwszego maja, lubiłam go szczególnie jesienią, gdy zbieraliśmy z tatą kasztany, i zimą, kiedy karmiliśmy przemarznięte kaczki. Pewnego razu, gdy byłam jeszcze całkiem mała i tata wiózł mnie za sobą na sankach, spadłam z nich w dużą zaspę. Mój ojciec, błądzący jak zwykle myślami we własnym świecie, nawet nie zauważył, że ciągnie pustą „bryczkę”. Pewnie zorientowałby się dopiero pod domem, gdyby nie jakaś uczynna kobieta, która zrobiła alarm na cały park, wołając: „Proszę pana, proszę pana, dziecko pan zgubił!”. Kto wie, może w ten sposób uratowała mnie przed lodową śmiercią? Mimo owego dramatycznego zdarzenia, Ogród Saski to moje miejsce. Dziś też postanawiam zanieść bakterie do parku dzieciństwa.

Najpierw przystaję koło Grobu Nieznanego Żołnierza. Zawsze dziwiłam się mundurowym, którzy go strzegą, że potrafią godzinami prężyć się jak struna bez najmniejszego ruchu. Jako dziecko robiłam głupie miny, by ich rozbawić, ale byli twardzi i ze wzrokiem wbitym w niewidzialny punkt trwali na swoim posterunku ku chwale ojczyzny. Jakoś i teraz mnie kusi, by spróbować swoich sztuczek, lecz z racji na stateczny wiek opanowuję się i idę dalej, w stronę Fontanny Wielkiej. Lubię patrzeć na jej wodne wytryski i czuć osiadającą na twarzy niewidzialną mgiełkę. Środkowa część tej budowli przypomina ogromny biały puchar z lodami, a małe strumienie wody wyglądają jak języki czterech delfinów, które przycupnęły po bokach. Moim zdaniem zwierzęta bardzo pragną poczęstować się smakołykiem, lecz niestety do niego nie dosięgają. Jest gorąco i najchętniej wskoczyłabym do owej misy z dobrze schłodzoną wodą, jednakże niejaki Onet stanowczo to odradza. Podobno woda potrafi być mocno skażona, choćby przez bezdomnych, którzy traktują miejskie wodotryski jak własne wanny, a niektórzy potrafią nawet zrobić sobie w nich porządną przepierkę.

Jeszcze przez chwilę przyglądam się dumnym strumieniom, lecz coś mnie ciągnie w stronę placu zabaw. Ach, to było kiedyś moje królestwo! Trzepak, huśtawka, karuzela, ile wspaniałych zabaw odbyłam na tym kwadracie ziemi, ile niezwykłych znajomości zawarłam w tej piaskownicy, sprzedając piaskowe pączki oraz babeczki! Siadam na ławce i zerkam na trójkę maluchów, które zajęły moje dawne miejsce. Dwie dziewczynki i młodszy od nich, z lekka pucołowaty chłopczyk kłócą się o wiaderko.

Zamykam oczy i wystawiam twarz do słońca, próbuję się zrelaksować. Po chwili czuję, że czyjaś postać rzuca na mnie cień.

– Karolina? – Słyszę męski głos z delikatną chrypką.

Przesłaniam oczy ręką, by lepiej widzieć twarz. Znam ten uśmiech. Prawy kącik ust jest charakterystycznie uniesiony, a w czarnych jak węgiel oczach skrzą się iskierki.

– Milan? – Uśmiecham się z niedowierzaniem.

Patrzymy na siebie przez chwilę, trochę speszeni i jednocześnie zafascynowani. Ile lat minęło od naszego ostatniego spotkania? Dwanaście, może piętnaście. Nie mogę uwierzyć, że widzę go w środku Warszawy.

Badamy, jak obszedł się z nami czas. Dla Milana był całkiem łaskawy. Kilka bruzd na twarzy, która zrobiła się pełniejsza, trochę srebrnych włosów, jednak te zmiany wypadają tylko na jego korzyść. Ze zdziwieniem spostrzegam, że koszulka na brzuchu jest z lekka wybrzuszona, a zawsze był taki szczupły... Ale nawet to nie odbiera mu chłopięcego uroku.

Ciekawe, jak ja wypadam w jego podsumowaniu. Że też się nie umalowałam! Szkoda, że nie założyłam tych nowych, modnych dżinsów, w których dobrze wyglądam, zamiast nich mam na sobie workowate bojówki. Przynajmniej nie widać, że nadal ważę o kilka kilo za mało. Odruchowo poprawiam wchodzącą w oczy blond grzywkę.

– Co ty tu robisz? – pytam po serbsku.

Dawno już nie mówiłam w tym języku, na szczęście nie sprawia mi to trudności. Słowa czają się w moich ustach, jakby od dawna były gotowe do tej rozmowy.

– Patrzę, jak bawi się moje dziecko. – Milan wskazuje ręką śliczną dziewczynkę, która wygrała z chłopcami walkę o wiaderko. Ma chyba z pięć lat.

– Ale co robisz w Warszawie? – drążę temat.

– Mieszkam. – Uśmiecha się jednym ze swych niezwykłych uśmiechów. – Od dwóch miesięcy. Moja żona występuje w waszej filharmonii, a ja... jestem mężem przy żonie.

– To do ciebie niepodobne – stwierdzam, jakbym go świetnie znała, jakby nie było tych piętnastu lat bez jakiegokolwiek kontaktu. Domyślam się, że ożenił się z Aną, piękną skrzypaczką, z którą spotykał się już wtedy, gdy byłam na stypendium w belgradzkim ASP.

– Trochę się pozmieniało. – W jego głosie słyszę nutę melancholii. – Mój czas już minął.

– No co ty? – Patrzę na niego zdziwiona. – Ale chyba malujesz, wystawiasz? Pamiętam, że byłeś świetny!

– Dawne czasy. W pewnym momencie zrozumiałem, że inni są lepsi, a ja nie znoszę poddawać się ocenom.

Dostrzegam w oczach Milana rezygnację. W jednej sekundzie robi się starszy.

– Hej, przecież pasji nie można odstawić na półkę jak przeczytaną książkę.

– Oj, Karolina, widzę, że ty się nic a nic nie zmieniłaś. To piękne. Wyglądasz też tak, jak kiedyś. – Znów czaruje mnie uśmiechem. Nie wiem, czy naprawdę tak myśli, czy tylko próbuje być miły. – Opowiedz mi lepiej co u ciebie. Jakoś nie widzę śladów farby na twoich rękach, czy się mylę? – pyta z lekkim przekąsem.

– Pracuję na komputerze. – Odruchowo się bronię. – Zajęłam się sztuką użyteczną, w znanym studiu graficznym.

– A, czyli dla kasy. – Przywala mi prosto między oczy.

– Jak chcesz, to tak to nazywaj, ale przynajmniej jestem w zawodzie.

– Niech ci będzie. Bardzo się cieszę, że cię widzę. – Milan umiejętnie rozładowuje atmosferę.

Patrzy mi prosto w oczy, więc mam wrażenie, że mówi szczerze. W tym momencie podbiega do nas słodkie stworzenie o włosach tak samo kasztanowych jak jego i z płaczem woła, że chce do domu. Milan wciska mi w rękę wizytówkę i po chwili zostaję sama. Nie spytałam nawet, jak ma na imię jego córeczka. Jest taka śliczna...

Opadam z powrotem na ławkę, to stanowczo będzie dzień wspomnień... Przechowuję w głowie kilka obrazków z moich bałkańskich czasów, które teraz zaczynają mi się wyświetlać jak w starym kinie. Klatka pierwsza: plaża nad Adriatykiem, chyba w Budvie, bo piaszczysta... Jesteśmy tam całą grupą przyjaciół, ale nie ma z nami Any, choć są już z Milanem parą. Wszyscy oprócz naszej dwójki idą się kąpać. Nagle widzę nad sobą jego twarz. Jest blisko, zaskakująco blisko.

– Muszę cię pocałować. Od dawna tego pragnę – szepcze trochę zmieszany, a oczy mu błyszczą jak nigdy dotąd. Zrywam się z piasku, śmieję głośno i biegnę do morza. Nie wiem, jak się zachować, co myśleć. Uciekam.

Klatka druga: jesień w Belgradzie, późny wieczór. Wyszliśmy właśnie z kina, z filmu o Morrisonie. W głowach dudni nam jeszcze muzyka Th e Doors, jesteśmy cali w atmosferze tamtych lat, jakby trochę na haju. Wierzymy w dzieci kwiaty i absolutną wolność. Stoimy na przystanku, blisko siebie, czuję jego zapach z charakterystyczną cytrynową nutą wody po goleniu. Dzieli nas kilka centymetrów, tylko kilka, aż kilka... Wskakuję do autobusu. Odjeżdżam.

Klatka trzecia: zima. Na wycieczce studenckiej w górach gdzieś koło Sarajewa mieszkamy w jednym pokoju. Ana miała jechać z nami, ale wypadł jej jakiś ważny koncert, więc została w Belgradzie. Na dole drewnianej chaty trwa jeszcze impreza. Jest głośno i cholernie zimno, bo nawaliło ogrzewanie. Milan wskakuje do mojego łóżka, by się ogrzać. Przytulamy się, czuję go każdą cząstką zdumionego ciała. Leżymy tak do rana, prawie nie oddycham.

Ech, to było dawno, w czasach, kiedy jeszcze wszystko wydawało mi się proste, no może poza relacją z Milanem. Staram się otrząsnąć z tych wspomnień. Jakaś piłka, kopnięta przez małego chłopca, uderza mnie w nogę. Znów jestem tu i teraz, ja trzydziestoośmioletnia Karolina, co stara się o dziecko z architektem Filipem. Tamten rozdział jest od dawna zamknięty, a właściwie... nigdy nie został na dobre otwarty.

Wracam więc do mojego świata i nawet przez kilka dni udaje mi się nie myśleć o Milanie. I zapewne tak by już zostało, gdyby nie jego wizytówka, która przypadkiem wypada mi z torby, kiedy szukam kluczy. Miętoszę ją w palcach, jak jakiś niezapłacony rachunek i już wiem, że ten świstek papieru skłoni mnie do działania. Taka już jestem, mała czarownica, widząca na swojej drodze znaki i niepotrafiąca ich zignorować. Jednak przez kolejny tydzień nie mogę się zdecydować, czy zaprosić Milana do nas z Aną, czy umówić się z nim gdzieś w mieście. Nasza znajomość nigdy nie była dla mnie jednoznaczna, brakowało w niej jasno określonych reguł. To mnie męczyło i zarazem mamiło, więc teraz też odczuwam dziwny niepokój. Może jutro wyciągnę go do kilku galerii? Filip nie przepada za takimi miejscami, mówi, że prawdziwa sztuka musi pobudzać kilka zmysłów, woli teatr. Albo napiszę maila... Ostatecznie wysyłam SMS-a: „Chcesz zobaczyć kilka fajnych miejsc w Warszawie? Karolina”. Odpowiedź przychodzi niemal natychmiast. „Chcę oglądać wszystkie twoje miejsca, ale jestem w Belgradzie. Zadzwonię, jak wrócę”. No to na razie sprawa z głowy – nie wiedzieć czemu, oddycham z ulgą. Czyżbym się bała powrotu do przeszłości? Na szczęście na razie mi to nie grozi.

Skupiam się znów na projekcie „Robienie dziecka”. Mierzę temperaturę, korzystam z aparatu do oznaczania płodnych dni, biorę witaminy, odżywiam się zdrowo, Filip stara się być na każde moje wezwanie, jednak nic się nie dzieje. Gdy czuję pobolewanie w dole brzucha, myślę, że w końcu się udało, lecz czerwone zabarwienie bielizny bezpardonowo wyprowadza mnie z błędu. Ciągle zastanawiam się nad tym, jak wyglądałoby nasze maleństwo. Sama nie wiem, czy chodzi o to, które się nie narodziło, czy o to, które dopiero spłodzimy. Wyobrażam sobie słodką buźkę z wielkimi, błękitnymi oczami Filipa i lekko piegowatym nosem jak mój. Czasem jest chłopcem, czasem dziewczynką. Częściej dziewczynką. Choć trochę boję się, by nie miało zdziwionych oczu mojej siostry... Tak czy inaczej, wiem, że nie można odpuszczać, więc nieustająco napieram na Filipa. Wciąż chcę, by był gotowy, by stał w blokach startowych i oczekiwał na mój sygnał.

– Filip, o której będziesz w domu? Pamiętasz, że dziś czwarty czerwca?

– Czwarty czerwca... to co? – pyta niepewnie.

– Jak to co? To jest właściwy dzień, no wiesz... ten, w którym musimy to zrobić – mówię, zasłaniając telefon ręką, by nie słyszały mnie koleżanki w biurze. – Czyli, o której?

– Nie wiem, Karola, mam dużo roboty. Muszę tu posiedzieć. – Słyszę zmęczenie w jego głosie. Ciekawe, mną czy pracą? Ma pewnie dosyć seksu na żądanie. Boję się, że ta zabawa w prokreację niedługo mu się znudzi.

– Ale wiesz, że to musi być dzisiaj. – Nie daję za wygraną. – Zachowaj trochę sił dla mnie... – Przymilam się.

– Dobrze, dobrze. Postaram się być najpóźniej o dziewiątej.

Odkładam komórkę ze skwaszoną miną. Ukradkiem, i trochę wstydząc się siebie, wbijam w Google hasło „afrodyzjaki”. Powinnam pracować nad okładką książki dla wydawnictwa, które jest jednym z naszych głównych klientów, a ja grzebię w necie.

– Co, twojemu panu niespieszno do domu? – dopytuje Julka, która jednak słyszała moją rozmowę. Zawsze lubi być dobrze poinformowana, szczególnie na temat Filipa. Czasem mam wrażenie, że nadal mi go zazdrości.

– Pracuje nad ważnym projektem. – Odruchowo bronię mojego chłopaka.

– Tak, tak, oni zawsze tak mówią. A pewnie w biurze kręci się koło niego kilka fajnych lasek. Trudno wtedy biec do ciągle tej samej żony. – Złośliwy uśmieszek pojawia się na ładnej twarzy koleżanki.

– Tylko że ja nie jestem żoną – odburkuję.

– Ale jesteście razem wystarczająco długo, by miał ochotę na łowy. Wierz mi, znam się na tym. – Julka poprawia kosmyk długich blond włosów. – A najgorsi są ci z pozoru porządni... – Wydyma umalowane czerwoną szminką usta.

Dzielę przez pół to, co gada, lecz jednak zasiewa we mnie ziarenko niepokoju. Nagle wpadam na pomysł! Wyłączam komputer i biegnę do pokoju szefowej.

– Alina, muszę wyjść na godzinkę. Mam ważną wizytę u lekarza. Mogę? – Robię błagalną minę.

– Idź, idź, tylko dokończ dziś tę okładkę. Klient nie może czekać – odpowiada, nie podnosząc nawet wzroku znad papierów. Widzę, że jest czymś pochłonięta, więc szybko wychodzę.

Już po chwili parkuję alfę pod budynkiem, w którym siedzibę ma biuro architektoniczne Filipa. Zrobię mu niespodziankę! Zaciągnę do toalety na szybki numerek. To będzie coś innego, coś, co zapamięta na długo, taki ożywczy powiew w naszym związku. Już mam wchodzić do budynku, gdy uświadamiam sobie, że założyłam dziś niezbyt wyjściowe gacie. Może nie są barchanowe, ale to dość duże majtasy, które po prostu są wygodne. Na szczęście niedaleko jest sklep Triumpha. Wpadam do niego i wybieram koronkową bieliznę w pięknym bordowym kolorze. Jest idealna!

Ekspedientka wydaje się nieco zdziwiona, kiedy podaję jej tylko metki zamiast fig i stanika, które mam już na sobie, lecz profesjonalnie inkasuje pokaźną kwotę i z uśmiechem życzy mi miłego dnia. Taki właśnie będzie, już ja się o to postaram!

Wjeżdżam windą na najwyższe piętro biurowca. Roztacza się z niego obłędny widok na miasto. Jednak nie to mi teraz w głowie, w wyobraźni widzę, co będziemy zaraz robić. Delikatnie wilgotnieję.

– Ja do Filipa. – Posyłam sekretarce uprzejmy uśmiech i robię krok po miękkiej wykładzinie w stronę gabinetu mojego chłopaka.

– Ale pana Zarąbińskiego nie ma. Wyszedł z klientką. Nie jestem pewna, czy wróci dzisiaj do biura – szczebiocze drobna brunetka.

– Aha... – Zawieszam się jakby w pół kroku. Czyli z mojego planu nici. A był taki zarąbisty...

Wieczorem, gdy Filip pojawia się w naszym mieszkaniu, przyglądam mu się dokładnie, jakbym szukała jakichś śladów, sama nie wiem czego, ale mój chłopak wygląda zwyczajnie na zmęczonego. Może ma trochę większe cienie pod oczami niż zwykle, lecz to chyba normalne skoro jest zaganiany.

– Byłam dziś u ciebie w biurze – mówię, zarzucając mu ręce na szyję.

– Tak? A co tam robiłaś? – Przez sekundę wydaje się zmieszany.

– Miałam dla ciebie pewną niespodziankę, nie powiem jaką, bo może ją jeszcze kiedyś wykorzystam. – Robię zalotną minę.

– Spotkanie na temat nowego projektu trochę się przeciągnęło.

Filip rozluźnia krawat i zdejmuje granatową marynarkę od Bossa. Wiesza ją starannie na wieszaku i wkłada od razu do szafy, pan porządnicki.

– Zauważyłam. To jakiś ważny klient?

– Ważny i strasznie upierdliwy – odpowiada, ziewając.

Nawet się nie zająknął, że to kobieta... Udaję, że nie widziałam ziewnięcia, popycham go na kanapę i siadam na nim okrakiem, mrużąc przy tym oczy jak kotka. Wplatam palce w jego krótko ostrzyżone włosy. Przez sekundę wydaje mi się, że wyczuwam zapach obcych perfum, jakąś nutę piżma. Ech, złudzenie. Delikatnie gryzę Filipa w ucho. Cicho wzdycha. Wie, że nie odpuszczę. Nie dzisiaj.

Gdy jest po wszystkim, natychmiast usypia, bez prysznica i bez kolacji, wygląda jak mały chłopiec, któremu po dobrej zabawie odcięło nagle prąd. Ciekawe, czy to ja go tak wykończyłam, czy ta jego praca? Przykrywam mojego słodkiego reproduktora ciepłym kocem, muszę przecież o niego dbać, i zostawiam na kanapie w dużym pokoju. Czuję się trochę samotna, ale co tam, najważniejsze, że prokreację mamy na dziś zaliczoną.

Przez kolejne pięć dni pilnuję, by rytuał się powtarzał, jednak gdy kończy się mój płodny okres, trochę odpuszczam. Wiem, że tak trzeba, jeśli Filip ma być nadal w stanie używalności. Jest chyba zadowolony ze zmiany stanu rzeczy, bo pewnego wieczoru zjawia się w domu z bukietem tulipanów i podśpiewuje pod nosem. Gdy go pytam, co go tak cieszy, robi tylko tajemniczą minę, lecz ja od razu wiem, że coś się święci. Krząta się po kuchni i nie pozwala mi tam wejść, a wspaniałe zapachy roznoszą się po całym mieszkaniu. W odróżnieniu ode mnie Filip świetnie gotuje. Mnie Bozia poskąpiła daru właściwego dobierania smaków. Cały czas wierzę, że kiedyś się to zmieni, pójdę na jakiś kurs dla słabych gospodyń albo zacznę po prostu eksperymentować. To nie może być takie trudne.

Po godzinie Filip zaprasza mnie do stołu. Biały obrus, świece, serwetki w kwiatki doskonale dobrane, butelka szampana w stalowym kubełku z lodem, wszystko jak na amerykańskim filmie...

Nie wierzę. Czyżby to się miało w końcu zdarzyć? Słyszę, jak wali mi serce. Co mu odpowiem? Czy podświadomie nie pragnęłam tego od dawna? Biorę głęboki wdech i postanawiam, że to będzie najpiękniejsza chwila w moim życiu. Tak. Chcę cię, Filipie Zarąbiński. Może tylko zostanę przy swoim nazwisku... Decyduję w duchu.

Nalewa szampana. Penne z łososiem i pesto pachnie doskonale. Bierze mnie za rękę. Teraz to powie – nie mam wątpliwości.

– Kochanie, to dla mnie bardzo ważna chwila – zawiesza głos.

– No, właśnie widzę. – Chichoczę trochę nerwowo.

– Dobrze, Karola, a więc...

Ten to umie budować napięcie! Jestem zdrętwiała z oczekiwania.

– Wygrałem konkurs na projekt najwyższego budynku w Krakowie!

– Ooooch! – Nie chcę, by mój okrzyk zabrzmiał jak wypuszczanie powietrza z balona, ale niestety tak wychodzi. – To cudownie! Gratuluję. – Mowa ciała nie nadążała chyba za wypowiadanymi słowami, bo w oczach Filipa dostrzegam rozczarowanie.

– Nie cieszysz się? Myślisz, że będziemy musieli się przenieść do Krakowa albo że będzie mniej czasu... wiesz, na co.

Jest mi go żal. Ta wygrana to naprawdę życiowy wyczyn, a ja nie potrafię odpowiednio okazać entuzjazmu. Muszę się szybko ogarnąć. Wznoszę w górę kieliszek.

– Za twój projekt! Jestem z ciebie taka dumna. Zawsze wiedziałam, że jesteś najlepszy!

Uff, to zabrzmiało odpowiednio. Filipowi znów świecą się oczy. Przez resztę wieczoru pilnuję się, by z mojej twarzy nie mógł odczytać znużenia wywodami na temat zawiłości konstrukcyjnych, z jakimi przyjdzie mu się zmierzyć. Jest taki szczęśliwy. A ja? Przecież nigdy nie zależało mi na ślubie... chyba. Najważniejsze, żebyśmy mieli dziecko, które przypieczętuje nasz związek, a reszta... jakoś się sama ułoży.ROZDZIAŁ 3

Lipiec–sierpień 2012

Niestety dziecka jak nie było na horyzoncie, tak nie ma, postanawiam więc szukać pomocy w świecie medycyny. Mój ostatni lekarz, wiecznie niewyspany właściciel chodaków, okazał się wielkim niewypałem. Tym razem zasięgnęłam języka na internetowych forach i mam nadzieję, że wybrałam właściwego speca od kobiecych przydatków. Ciekawe, że pierwszą wizytę mam u niego jedenastego lipca. Pod tą datą w moim kalendarzu widnieje napis: Światowy Dzień Ludności. Ponoć ustanowiło go ONZ w rocznicę dnia, w którym w 1987 roku niejaki Matej Gaspar urodzony w Zagrzebiu, został ogłoszony pięciomiliardowym mieszkańcem Ziemi. Pięć miliardów! Trudno taką liczbę ogarnąć rozumem. Ja jednak bym chciała dołożyć do niej jeszcze jednego małego obywatela.

Doktor Z. przyjmuje w dziwnym miejscu. Jego gabinet znajduje się w podziemiach praskiego szpitala, na samym końcu korytarza. Może to nie lekarz, tylko jakiś tajemny mag ukryty przed oczami świata? – zastanawiam się. Gdy jednak podaje mi rękę na powitanie, czuję, że przez moje ciało przechodzą dobre fluidy.

– Wszystko mi, dziecinko, o sobie opowiedz – zwraca się do mnie ojcowskim tonem.

Jest dużo starszy od mojego poprzedniego medyka i z urody ani trochę do niego niepodobny, mimo to na forach pacjentki pieją nad nim z zachwytu. Mnie póki co śmieszy jego bezpośredniość i drażni zła dykcja.

– Wszystko? – Upewniam się.

– W sensie medycznym. Jak długo się starasz o dziecko, czy cały czas z tym samym partnerem...? – W jakich pozycjach? – dopowiadam sobie w myślach. – Czy została już wykluczona endometrioza i zespół policystycznych jajników? – dopytuje lekarz, przeglądając stos dokumentów, które zgromadziłam w ostatnich miesiącach.

Słucha mnie. Patrzy prosto w oczy. Poświęca mi tyle samo uwagi, co moim papierom, więc już mi się podoba. Wychodzę z gabinetu z jasnymi zaleceniami – będziemy badać hormony i monitorować cykl dopochwowo. Brzmi groźnie. To dobrze, zaczynam nareszcie działać!

Na pierwsze USG zlecone przez nowego opiekuna moich wnętrzności przyjeżdżam z Filipem. Mój chłopak parkuje volvo pod budynkiem starego szpitala i spogląda na mnie z troską.

– Iść z tobą? – pyta.

– Tak, chcę, żebyś był przy mnie.

– Mam też dać sobie włożyć plastikowego wacka? – Stara się żartować.

– Wystarczy, że będziesz pod gabinetem. – Uśmiecham się krzywo.

Korytarz szpitalny robi ponure wrażenie. Nasze kroki dudnią na kamiennej posadzce: tak, tak, tak, tak, mam wrażenie, że echo wystukuje dziwną melodię. Zjeżdżamy rozklekotaną windą do podziemi. Panuje tu niemiły chłód, ale na szczęście głos profesora jest ciepły. Rozpoczynam wielodniową sesję rozkładania nóg przed starszym panem.

Dzięki codziennym badaniom USG wiem dokładnie, kiedy mam ganiać za Filipem. Mój mężczyzna naprawdę się stara, zjawia się w domu zaraz po pracy, a jeśli nie może odłożyć obowiązków, to... robimy to u niego w biurze. Dokładnie tak, jak to sobie kiedyś zaplanowałam: w męskiej toalecie. Mam na sobie ową bordową koronkową bieliznę (cóż za piękny kontrast na tle zielonej ściany!) i udaję, że naprawdę mnie to podnieca. Udaję, bo już tak nie jest.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: