Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Geek girl. Modelka z przypadku - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Geek girl. Modelka z przypadku - ebook

Harriet Manners ma piętnaście lat i szeroką wiedzę na rozmaite tematy. Wie na przykład, że w kocim uchu są 32 mięśnie, przeciętny człowiek śmieje się piętnaście razy dziennie, a opuszczające jaskinię nietoperze zawsze skręcają w lewo. Wie również, że nikt w szkole jej nie lubi. Harriet Manners jest kujonką, a tacy jak ona mają zazwyczaj ciężkie życie...

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-377-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Nazywam się Harriet Manners i jestem geekiem.

Wiem, że nim jestem, bo znalazłam przed chwilą definicję w słowniku i zaznaczyłam ptaszkami te rzeczy w opisie, które zdecydowanie do mnie pasują. Czyli wszystkie.

Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to jakoś specjalnie zaskoczyło. Już sam fakt, że trzymam na nocnym stoliku słownik, jest pewną wskazówką. I to nie jedyną. Obok słownika leży ołówek z logo Muzeum Historii Naturalnej oraz linijka, których używam, żeby podkreślać w słowniku co ciekawsze hasła.

Och, no tak, jest jeszcze ten wielki czerwony napis GEEK na klapie szkolnej torby. Pojawił się wczoraj i wygląda mniej więcej tak:

GEEK

No dobrze, jest bardziej krzywy.

Ten napis nie jest mojego autorstwa. To byłoby głupie, mazać po własnej torbie. Gdybym już musiała w jakiś sposób oznaczyć coś, co należy do mnie, wybrałabym raczej jakiś interesujący cytat z książki albo fakt, który nie jest powszechnie znany. No i nie użyłabym czerwonego koloru. Wybrałabym czarny, niebieski, w ostateczności zielony. Nie jestem wielbicielką czerwieni nawet mimo tego, że jest to najdłuższa fala świetlna widzialna gołym okiem.

Będę zupełnie szczera, tak naprawdę nie mam pewności, kto uznał, że pomazanie mojej torby to taki fajny pomysł (choć mam, oczywiście, podejrzenia), ale pismo tej osoby jest prawie nieczytelne. Na pewno nie uważała ona na lekcjach angielskiego, gdy mówiliśmy o tym, że sposób, w jaki piszemy, jest bardzo ważny dla właściwej ekspresji siebie. No cóż, na to akurat nie mam powodu narzekać. Wystarczy, że znajdę mazak w odpowiednim odcieniu czerwieni i dostawię literę „R” pomiędzy „G” i „E”. Wtedy będę mogła udawać, że chodzi o moje zainteresowanie historią antyczną i, być może, uwielbienie dla fety.

Tak naprawdę to wolę cheddar, ale nikt nie musi o tym wiedzieć.

O co mi chodzi? Ano o to, że moja torba, anonimowy autor napisu oraz słownik zgadzają się ze sobą w tej jednej kwestii. Jestem geekiem.

Wiedzieliście o tym, że dawno temu słowo „geek” było określeniem karnawałowych artystów, którzy, w ramach występów, odgryzali głowy żywym zwierzętom? Na przykład kurczakom. Albo wężom.

No właśnie. Tylko geek wie takie rzeczy.

Myślę, że jest w tym pewna ironia.2

Teraz, skoro już wiecie, kim jestem, chcecie zapewne wiedzieć, gdzie jestem i co właściwie się dzieje. Bohater, miejsce i akcja, oto części składowe każdej opowieści… A przynajmniej tak przeczytałam w książce „Z czego składa się opowieść” autorstwa pewnego człowieka, który nie miał akurat do opowiedzenia żadnej historii, ale gdyby miał, to świetnie potrafiłby ją opowiedzieć.

No więc…

No więc jest grudzień. Leżę w łóżku przykryta jakimiś czternastoma kocami i nie robię absolutnie niczego poza osiąganiem coraz wyższej temperatury.

Nie chcę was martwić, ale wydaje mi się, że mogę być naprawdę poważnie chora. Mam spocone dłonie i strasznie jeździ mi w brzuchu, a poza tym jestem wyraźnie bledsza niż jeszcze dziesięć minut wcześniej. No i na twarzy mam coś, co chyba powinnam opisać słowem „wysypka”. Są to małe czerwone kropki o zupełnie niesymetrycznym układzie, które szpecą moje policzki i czoło. Dwie z nich są większe – jedna na brodzie, druga przy uchu.

Przyglądam się swojemu odbiciu w płycie CD, której używam jako ręcznego lusterka, i wydaję z siebie głębokie westchnienie. Tak, nie ma wątpliwości – jestem bardzo chora i byłoby niedobrze, gdybym nieopatrznie kogoś zaraziła. Systemy immunologiczne niektórych ludzi są, cóż, wyjątkowo wrażliwe, będę więc walczyć z problemem samotnie.

Przez cały dzień. I nie ruszę się z domu ani na krok.

Pociągając nosem, zakopuję się jeszcze głębiej pod warstwą koców i rzucam okiem na ścienny zegar. Jest świetny. Wszystkie cyferki znajdują się na dole, zupełnie jakby odpadły od tarczy. Oczywiście, oznacza to, że nawet, gdy się spieszę, muszę poświęcić chwilę na zastanowienie się, która jest godzina. Albo zgadywać.

Kiedy już wiem, zamykam mocno oczy i zaczynam odliczać.

10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2…

I właśnie w tej chwili, punktualnie, jak zawsze, drzwi otwierają się i pokój eksploduje. Wszędzie są włosy, ubrania, ramiona… Zupełnie jakby osoba, która się pojawiła, była rodzajem jakiejś bomby.

I oto jest, zawsze na czas, Nat.

Nat to moja Najlepsza Przyjaciółka i jesteśmy tak bardzo ze sobą zestrojone, że czasem wydaje mi się, jakbyśmy urodziły się z jednym mózgiem. Albo (to chyba bardziej prawdopodobne), z dwoma, które w dziwny sposób się ze sobą połączyły.

Oczywiście poznałyśmy się dopiero, gdy miałyśmy obydwie po pięć lat, więc mówię w przenośni. Gdyby to nie była przenośnia, obydwie byłybyśmy martwe.

Tak naprawdę chcę podkreślić, że jesteśmy sobie bliskie. Jesteśmy harmonią. Jednością. Jednym i tym samym, podzielonym na dwa ciała. Strumieniem świadomości. Działamy w idealnej zgodzie jak te delfiny, które w tym samym ułamku sekundy wyskakują z basenu w Sea World, by odbić do siebie rzuconą przez opiekuna piłkę.

Wracam do rzeczywistości.

Nat wchodzi do pokoju, obrzuca mnie dziwnym spojrzeniem i zatrzymuje się, ujmując się pod boki.

— Dzień dobry – chrypię spod okryć i natychmiast zaczynam straszliwie kaszleć. Ludzki kaszel, a raczej wyrzucana z gardła wydzielina, osiąga prędkość średnio 60 mil na godzinę. Mój, przyznaję bez fałszywej skromności, jest na pewno sporo szybszy. Przynajmniej 65, a może nawet 70 mil na godzinę. Jest naprawdę fatalny!

— Nawet o tym nie myśl – warczy Nat.

Nabieram powietrza i patrzę na nią najbardziej niewinnym z moich spojrzeń.

— Hmmm? – mruczę pytająco, a potem znowu zaczynam wypluwać płuca.

— Serio. Nawet nie myśl o samym myśleniu o… Wiesz, o czym!

Nie mam pojęcia, o co jej chodzi. To pewnie przez gorączkę.

— Nat – szepcę drżącym głosem, zaciskając powieki i kładąc dłonie na czole. O rany, naprawdę złapałam coś wyjątkowo parszywego. Jestem zaledwie ludzką skorupą. Cieniem samej siebie. – Mam złe wieści – oznajmiam i otwieram jedno oko, by ocenić sytuację. Nat nie ruszyła się ani o milimetr.

— Pozwól mi zgadnąć – mówi twardym, zimnym tonem. – Jesteś chora.

Rzucam jej słaby, ale jednocześnie ciepły i zachęcający uśmiech, mniej więcej taki, jakim w „Dumie i uprzedzeniu” Jane uśmiechnęła się do Lizzy, gdy była strasznie, strasznie chora i strasznie, strasznie odważna.

— Tak dobrze mnie znasz – mówię i wzdycham z zachwytem – Zupełnie jakbyśmy miały jeden mózg…

— Na twój to chyba coś padło, jeśli uważasz, że nie wywlokę cię z tego łóżka choćby i za nogę! – Nat, wyraźnie zirytowana, podchodzi bliżej. – I oddaj mi szminkę!

Odchrząkuję.

— Szminkę?

— Tak, szminkę! Tę, którą się wysmarowałaś!

Otwieram usta i zamykam je. Zupełnie jak ryba.

— To nie szminka – mówię cichutko. – To niebezpieczna infekcja.

— Serio? W takim razie ta infekcja jest wyjątkowo błyszcząca i tak się składa, że pasuje mi do butów.

Podciągam nieco koce i teraz wystaje spod nich tylko połowa mojej twarzy.

— Teraz jest dużo zmutowanych infekcji – mówię ze śmiertelną powagą, starając się brzmieć godnie i przekonująco. – Objawy niektórych z nich mogą dziwnie reagować na światło.

— I mają złote drobinki?

Wysuwam brodę.

— Czasami.

Nat wzdycha i marszczy nos, a potem przewraca oczami.

— No jasne. I to z powodu infekcji twoja twarz obsypana jest talkiem, tak?

Och nie! Dopiero teraz czuję jego zapach.

— To ważne, żeby skóra była sucha – oznajmiam, jakby to było coś najnormalniejszego na świecie. – W wilgotnym środowisku bakterie szybko się mnożą.

Nat wydaje z siebie kolejne westchnienie.

— Wyłaź z łóżka, Harriet! – rozkazuje.

— Ale…

— Wyłaź z łóżka!

— Nat, ja…

— Natychmiast!

Spanikowana, przenoszę spojrzenie na koce i chwytam się ostatniej deski ratunku.

— Ale nie jestem gotowa! Mam piżamę! – Głęboko nabieram tchu i przybieram śmiertelnie poważny wyraz twarzy. – Nat – mówię łagodnie. – Nie rozumiesz. Jak będziesz się czuła, gdy okaże się, że naprawdę jestem ciężko chora? Jeśli umrę?

— Racja, umrzesz – zgadza się Nat i szybkim krokiem podchodzi do łóżka. – A wiesz dlaczego? Bo jeszcze sekunda i własnoręcznie cię zamorduję! Uduszę cię i nawet nie będę miała wyrzutów sumienia. A teraz wyłaź, do licha!

— Jestem chora!

— Nie jesteś!

— Umierająca!

— Wcale nie!

Nagle, nim zdążę zareagować, Nat chwyta za okrycie i jednym ruchem ściąga je na podłogę.

— Och, Harriet – mówi wreszcie po bardzo długiej ciszy. Jej głos jest po trosze smutny, po trosze triumfalny. Nie umiem odpowiedzieć…

Nie umiem odpowiedzieć, bo leżę w łóżku kompletnie ubrana, włącznie z butami, trzymając w jednej dłoni pojemnik z zasypką, w drugiej zaś błyszczącą czerwoną szminkę.3

No dobrze, kłamałam. Troszkę.

Konkretnie, dwa razy. Chciałam zaimponować wam tym, że potrafię nawiązać tak bliskie kontakty z drugą ludzką istotą i tym samym sprawić, że zacznę się wydawać nieco bardziej normalna i popularna, i choć trochę zatrę złe wrażenie związane że słownikiem i torbą.

To nie jest prawda.

Wcale nie żyjemy z Nat w doskonałej harmonii. Na pewno jesteśmy sobie bliskie, spędzamy ze sobą mnóstwo czasu i bardzo się lubimy, ale zdarzają się chwile, i jest ich coraz więcej, co prawdopodobnie ma związek z tym, że dorastamy, gdy nasze zainteresowania nie są kompatybilne.

No dobra. Tych chwil jest cała masa.

Ale nadal jesteśmy właściwie nierozłączne. Jesteśmy Najlepszymi Przyjaciółkami, bo potrafimy się nawzajem rozśmieszyć, jak wtedy, gdy powiedziałam coś i sok pomarańczowy poszedł Nat nosem (prosto na biały dywan jej mamy, więc potem już się nie śmiałyśmy). Jesteśmy nimi również dlatego, że pamiętam, jak Nat (wtedy sześcioletnia) zsiusiała się na zajęciach baletowych, a ona jest jedyną osobą, która wie, że wciąż mam w szafie plakat z dinozaurami.

Niestety, w ciągu ostatnich lat pojawiło się kilka rzeczy, co do których się nie zgadzamy i to właśnie z tego powodu postanowiłam udawać, że czuję się nieco gorzej niż naprawdę. Ale tylko troszeczkę.

No dobra. Tak naprawdę czuję się znakomicie.

I chyba dlatego Nat jest mocno wkurzona, gdy biegniemy do szkolnego autobusu tak szybko, jak tylko pozwalają na to moje nogi.

— Wiesz co? – pyta, zwalniając, bym mogła ją dogonić. Musi to robić co chwila. – Aż trudno mi w to uwierzyć, Harriet! Obejrzałam z tobą ten dokument o rewolucji lutowej w Rosji! Trwał chyba ze czterysta godzin, ale to zrobiłam, a ty co? Mogłabyś w ramach wdzięczności wziąć udział w Wysoce Edukacyjnej Wyprawie Celem Przyjrzenia Się Przemysłowi Tekstylnemu Z Innej Perspektywy.

— Czyli w zakupach – wypluwam z siebie, chwytając się pod boki, by przypadkiem mi nie odpadły. – To się nazywa „zakupy”!

— W ulotce jest co innego! A poza tym to szkolna wycieczka, na pewno więc jest jakoś tam edukacyjna.

— Nie. – Łapczywie chwytam powietrze. – Nie jest. – Nat przygląda mi się podejrzliwie, wykorzystuję więc okazję. – To po prostu zakupy.

Naprawdę uważam, że mam rację. Jedziemy na targi mody w Birmingham. Czyli – będą nam pokazywać ciuchy. W Birmingham, jak sama nazwa wskazuje. A potem będą je sprzedawać. Bo to się robi na targach. A skoro będą je sprzedawać, to my będziemy mogli je kupić. I zabrać do domu.

Zakupy, jak nic.

— Będzie fajnie. – Nat zdążyła mnie znowu wyprzedzić i mówi do mnie przez ramię. – Mają tam zupełnie wszystko! Cokolwiek dusza zapragnie.

— Serio? – Usiłuję brzmieć sarkastycznie, co nie jest łatwe, bo jednocześnie staram się jak najszybciej przebierać nogami i brakuje mi tchu. – Mają czaszkę triceratopsa?

— Och… nie.

— Albo model pierwszego samolotu w skali jeden do jednego?

— Chyba… Chyba nie.

— A manuskrypt Johna Donne’a i jeszcze takie białe rękawiczki, żeby można go było dotknąć?

— Co i jakiego Johna? – Nat parska z niechęcią, a potem przyznaje: – Nie, nie wydaje mi się.

— Więc nie mają wszystkiego, prawda?

Dobiegamy wreszcie do autokaru i… okej, czegoś nie rozumiem. Obydwie przebiegłyśmy dokładnie ten sam dystans i zużyłyśmy taką samą ilość energii. Jestem trochę mniejsza, a więc mam mniejszą masę przy uśrednionej prędkości. Na dodatek obydwie miałyśmy dokładnie tyle samo zajęć WF. A jednak, mimo praw fizyki, ja jestem czerwona jak burak i dyszę, a Nat jest tylko lekko zarumieniona i swobodnie oddycha przez nos.

Czasami nauka wcale nie ma sensu.

Nat w panice wali w drzwi, bo, dzięki moim ekstraordynaryjnym talentom aktorskim jesteśmy naprawdę spóźnione. Wciąż jeszcze mam nadzieję, że klasa pojedzie bez nas.

— Harriet – warczy Nat i słyszę, jak drzwi zaczynają się otwierać, wydając z siebie odgłos mokrych pocałunków. – Car Mikołaj II abdykował w 1917 roku.

Mrugam, zaskoczona.

— No tak. Abdykował.

— Naprawdę myślisz, że chciałam się o tym dowiedzieć? Nie! To nawet nie jest część programu i mogłabym żyć szczęśliwie, nie mając o tym pojęcia. Więc teraz twoja kolej na to, żeby się zamknąć i od czasu do czasu wydawać z siebie ochy i achy! A wiesz, dlaczego? Bo Jo zjadła krewetki, a ma alergię na krewetki, i jest chora, więc nie może jechać, a ja nie mam ochoty siedzieć sama w autobusie przez siedem godzin. Kapujesz?

Nat bierze głęboki oddech, a ja spuszczam wzrok, bo ma całkowitą rację. Jestem egoistką. Straszną egoistką. I błyszczącą, bo całe ręce pokryte mam drobinkami brokatu.

— Jasne – szepczę cicho. – Przepraszam.

— Wybaczam ci. – Drzwi autokaru wreszcie się otwierają. – A teraz wsiadaj i udawaj, że chociaż ociupinkę interesuje cię moda.

— Jasne – powtarzam nawet jeszcze ciszej.

No bo… Gdybyście jeszcze tego nie zauważyli, to jest właśnie jedna z tych rzeczy, które nas dzielą.

Nie interesuję się modą. Wcale.4

No dobrze, zanim wsiądziemy do tego autokaru, pewnie chcielibyście się dowiedzieć o mnie paru rzeczy.

Albo i nie. Może myślicie sobie „o rany, Harriet, leć z tym dalej, nie mamy całego dnia!”. Annabel często mówi coś takiego, z czego wynika, że dorośli generalnie mają mało czasu. To przykre.

Być może jednak, tak jak ja, lubicie czytać przy śniadaniu skład płatków kukurydzianych, pod prysznicem studiujecie etykietki szamponów, a na przystanku oddajecie się lekturze rozkładów jazdy (nawet wtedy, gdy wiecie, czym macie jechać i kiedy). Jeśli tak, to proszę: oto kilka dodatkowych informacji.

1. Moja mama nie żyje. W momencie, w którym to mówię, większość ludzi zaczyna zachowywać się dziwacznie, na przykład patrzą w niebo i mówią, że zbiera się na deszcz. Ale kiedy mama umarła, miałam trzy dni, więc tęsknota za nią przypomina trochę miłość do bohatera książki i nie wydaje się do końca prawdziwa.

2. Mam przybraną mamę, Annabel, która jest właściwie jedyną mamą, jaką znam. Byłam siedmiolatką, gdy poznali się z tatą. Annabel jest człowiekiem i prawniczką. (Okej, wiem, jak to brzmi, ale czuję potrzebę, by to podkreślić, bo nie uwierzylibyście, ile już razy słyszałam te dwa stwierdzenia, zwłaszcza w trakcie kłótni. „Jestem człowiekiem” – wrzeszczy Annabel, a wtedy tata odpowiada: „Jesteś prawniczką, nikogo nie nabierzesz!”)

3. Tata pracuje w reklamie. „Na tyłach” – podkreśla zawsze Annabel, a potem dodaje: „Nie jesteś aktorem, Richardzie”. „Piszę reklamy” – protestuje z irytacją tata. „Trudno być bardziej w reklamie, niż ją robiąc!”. „Aktorzy mają inne zdanie” – mruczy Annebel pod nosem, a wtedy tata wychodzi do kuchni po kolejną butelkę piwa.

4. Rodzice zabierają mnie na imprezy. Jestem ich jedynym dzieckiem i w ten sposób chcą sprawić, bym zapomniała o tym, że tylne siedzenie samochodu zawsze będzie należeć wyłącznie do mnie.

5. Nat jest nie tylko moją Najlepszą Przyjaciółką. Sama nadała sobie ten tytuł, choć mówiłam jej, że to zupełnie niepotrzebne, bo jest moją Jedyną Przyjaciółką. To może mieć jakiś związek z tym, że poprawiam ludzi, gdy mówią niepoprawnie, i opowiadam im o rzeczach, którymi nie są zainteresowani.

6. I robię różne listy. Na przykład tę.

7. Nat i ja poznałyśmy się dziesięć lat temu, gdy miałyśmy po pięć lat, teraz więc mamy po piętnaście lat, co pewnie mogliście sami sobie wyliczyć, przyjmuję jednak, że mogło się wam nie chcieć. Mnie by się chciało, ale wiem, że nie każdy tak ma.

8. Nat jest piękna. Gdy byłyśmy młodsze, dorośli głaskali ją po policzku i mówili: „Och, będzie łamać serca”, zupełnie jakby nie słyszała.

9. Ja nie jestem piękna. Moja siła oddziaływania jest porównywalna do siły oddziaływania trzęsienia ziemi na drugiej części globu na kształt Wielkiej Brytanii. Czyli żadna. W najlepszym wypadku wstrząsy sprawią, że filiżanka zadzwoni o spodek i będzie to niespodzianka tak wielka, że powiedzą o tym w wiadomościach.

To chyba wszystko, co powinniście o mnie wiedzieć. Przynajmniej teraz. Inne rzeczy wyjdą w praniu. Na przykład to, że jem tylko tosty w kształcie trójkątów, bo nie lubię rozmiękłych brzegów, a moje ulubione książki to pierwsza połowa „Wielkich nadziei” i ostatni kawałek „Wichrowych wzgórz”, ale to nie jest specjalnie istotne.

Tak samo jak to, że ostatnia powieść, którą dostałam od taty, ma na okładce pistolet.

W sumie to naprawdę ważką informacją, jaką jeszcze się z wami nie podzieliłam, jest to, że:

10. Nie lubię mody.

Nigdy nie lubiłam i nie wyobrażam sobie, żeby to się miało kiedykolwiek zmienić.

Byłam szczęśliwa, nie mając z nią nic wspólnego, czyli mniej więcej do dziesiątego roku życia. Do tego czasu nie istniało coś takiego, jak strój nieoficjalny – nosiłyśmy albo mundurki, albo piżamy, albo kostiumy kąpielowe, albo przebierałyśmy się za aniołki czy inne owieczki, w zależności od tego, co akurat wymyśliła szkoła. Dni, w których trzeba było myśleć, co na siebie włożyć, były nieliczne.

Aż wreszcie nadszedł okres dojrzewania. Nie, „nadszedł” to złe słowo. Spadł na mnie niczym wielki różowy, pokryty brokatem młot. Nagle okazało się, że istnieją jakieś zasady i że złamanie ich ma znaczenie. Długość spódnicy i podkoszulka, wysokość obcasów, kolor cieni do powiek, a nawet to, jak długo wolno ci łazić bez umalowanych rzęs, zanim wszyscy wezmą cię za lesbijkę… Niespodziewanie świat rozpadł się na dwie części. Na część, która była w porządku (wedle zasad), oraz na strasznie, strasznie, okropnie i nie do wytrzymania złą (wedle zasad). Kilka osób utknęło między jedną a drugą, nie mogąc za nic stwierdzić, czym te części się od siebie różnią.

To byli ludzie, którzy nosili białe skarpety do czarnych butów i nie lubili golić nóg, bo nieogolone były takie… puchate i przyjemne w dotyku. Ludzie, którzy naprawdę tęsknili za przebraniem owieczki i w skrytości ducha chętnie nosiliby je w szkole nawet poza okresem świąt.

Ludzie tacy jak ja.

Gdyby istniały jakieś stałe i niepodważalne reguły, zapewne bym się do nich dostosowała. Wzięłabym linijkę, długopis, zrobiłabym odpowiednią listę… Ale moda przypominała raczej śliską (i niezbyt świeżą) rybę. Próbujesz ją chwycić w połowie, a ona wyślizguje ci się z rąk. Starasz się ją dogonić, biegniesz za nią i nagle orientujesz się, że wyglądasz idiotycznie, a wszyscy wokół stoją i zanoszą się drwiącym śmiechem, a obślizgłe truchło dawno już wpadło pod któryś ze stolików.

Więc, żeby nie przedłużać, dałam sobie spokój.

Mózg może przyjąć tylko ograniczoną ilość informacji, uznałam więc, że moda po prostu mi się nie zmieści. Wolałam wiedzieć o tym, że kolibry nie chodzą, że łyżeczka do herbaty umieszczona na gwieździe neutronowej ważyłaby miliardy ton, a koty nie widzą czerwonego koloru.

Nat poszła w zupełnie innym kierunku. Nieoczekiwanie owieczka i aniołek, dobre kumpele z Betlejem, zaczęły mieć ze sobą coraz mniej wspólnego.

Co, oczywiście, nie sprawiło, że przestałyśmy się ze sobą przyjaźnić. W dalszym ciągu Nat była tą osobą, która straciła pierwszy ząb, wgryzając się w moje jabłko, a ja byłam tą Harriet, która przykleiła jej do czoła nasienie klonu, twierdząc, że dzięki temu stała się moim prywatnym jednorożcem.

Jednak czasami ta dzieląca nas szczelina wydawała mi się wielka jak przepaść i bałam się, że jedna z nas w końcu się do niej ześlizgnie.

Jeśli mam być szczera, dzisiaj wydaje mi się, że tą osobą będę ja.5

No dobra, tak naprawdę chodzi o to, że wcale nie chcę tu być. Nie bawi mnie to. Przestałam marudzić, ale nie mam zamiaru podskakiwać z radości i biegać w kółko, popierdując, jak mój pies Hugo, kiedy jest wyjątkowo podekscytowany.

Przez dwa lata uczestniczyłam w zajęciach z majsterkowania, żeby tylko nie wylądować na tej wycieczce. Dwa lata ścierania sobie palców na papierze ściernym i zębów cierpnących na dźwięk metalu uderzającego o metal. I co? Jo zjadła krewetki, puściła pawia i… witaj, świecie! Oto jestem!

No cóż, spacerek między fotelami też nie należy do przyjemnych. Pierwszy krok jest łatwy. Drugi już nie. Autokar rusza, nim udaje mi się znaleźć wolne miejsce, i nagle potykam się i lecę w bliżej nieokreślonym kierunku. W trakcie tego lotu udaje mi się zahaczyć nogą o śliczną i bardzo puchatą zieloną torebkę, którą posyłam w powietrze wdzięcznym kopem. Gdybym tylko potrafiła tak kopać na boisku…

— Kretynka – syczy przez zęby Chloe, pochylając się, by podnieść torbę.

— Ja… Nie jestem kretynką – mówię, jąkając się i czując, jak na moje policzki wypływa rumieniec. – IQ kretyna waha się pomiędzy 50 a 69, a moje jest chyba trochę wyższe.

Niestety, dopiero teraz sytuacja robi się naprawdę niefajna. Gdy robię trzeci krok, kierowca zauważa na drodze rodzinę kaczuszek i daje po hamulcach, co sprawia, że zupełnie tracę przyczepność, w efekcie lecę bezwładnie prawie na koniec autobusu. Chcę się zatrzymać, zanim wyrżnę głową w podłogę, chwytam więc wszystko, co tylko wpada mi w ręce. Zagłówek. Czyjeś ramię. Poręcz. Siedzenie.

Nagie kolano.

— O fuj! – piszczy ktoś z obrzydzeniem. – Ona mnie dotyka!

Spoglądam w bok i widzę, jakżeby inaczej, krzywiącą się, jakby zaraz miała zwymiotować, Alexę.6

Ludzie, którzy nienawidzą Harriet Manners:

1. Alexa Roberts

Alexa.

Moja nemezis, moja główna oponentka i nieprzyjaciółka. Mój legendarny arcywróg… Bo jak inaczej nazwać osobę, która nienawidzi cię tak mocno, że aż nie sposób tego opisać?

Znam ją o trzy dni dłużej, niż znam Nat, ale, jak dotąd, nie udało mi się odkryć, dlaczego ma ze mną taki problem. A ma, i jest on wielki. Niekiedy wydaje mi się, że jej uczucia można byłoby opisać słowami, którymi autorzy książek posługują się w odniesieniu do miłości. Jej niechęć jest namiętna, pozbawiona uzasadnienia oraz granic i nie da się jej kontrolować. Alex nienawidzi mnie z całego serca i nie jest w stanie nad tym zapanować, zupełnie jak Heathcliff nie był w stanie zapanować nad swoją miłością do Cathy. Może to wina gwiazd, coś jak przeznaczenie?

W sumie byłoby to nawet urocze, gdyby z Alexy nie była taka złośliwa krowa.

I gdybym się jej tak strasznie nie bała.

Jestem w szoku. Jestem jak mała, przerażona małpka, uczepiona drzewa, tyle tylko, że nie jestem małpką i trzymam nie drzewo, a nagą nogę dziewczyny, która mnie nienawidzi. I gapię się na nią.

— Puszczaj wreszcie – warczy na mnie Alexa. – Na litość boską…

Puszczam więc i staram się stanąć na nogi. Na całym świecie jest około 13.914.291.404 nóg, z czego przynajmniej połowa w jakiś sposób okryta, a ja musiałam złapać właśnie tę?

— Fuj! – powtarza głośniej Alexa. Wyraźnie liczy na publikę. – Myślicie, że mogłam coś od niej złapać? Och nie… Czuję to! Czuję, że coś mnie bierze! – Opada ciężko na fotel. – Światło jest zbyt ostre! Razi mnie. I boli. Zmieniam się, czuję to… Ratunku! Ratunku! Och nie, jest już za późno. Chcę… Chcę odrobić pracę domową! Nie ma dla mnie nadziei! – Unosi ręce do twarzy, a potem odsuwa je od siebie, robi makabrycznego zeza i jeszcze bardziej makabryczną minę. Przez wyszczerzone upiornie zęby wydaje z siebie najbardziej przerażający okrzyk, jaki słyszałam w życiu (przynajmniej w komunikacji miejskiej). – Nieeeeeeeee! Złapałam to! Jestem… Jestem… Jestem geeeeeeeeeekiem!

Ludzie chichoczą. Ktoś, chyba po lewej, o ile dobrze słyszę, zaczyna klaskać. Alexa kiwa głową, skłania się kilka razy, posyła mi paskudny grymas, a potem wraca do czytania jakiegoś kolorowego magazynu.

Płoną mi policzki, trzęsą mi się ręce, a oczy łzawią, co jest w sumie normalną reakcją na znany mi aż za dobrze rytuał upokorzenia. I żeby było jasne – naprawdę nie przeszkadza mi bycie geekiem. Bycie geekiem jest okej. Och, jasne, nie zapewnia sławy i chwały, ale naprawdę nie ma w tym nic złego, póki ludzie zostawiają cię w spokoju.

Problem polega na tym, że tego nie robią.

— Bez jaj. – Nat słychać chyba w całym autobusie. Stoi kilka metrów za mną. – Nawąchałaś się czegoś w dzieciństwie, Alexa?

Alexa przewraca oczami.

— To cud, Barbie przemówiła! Wracaj do swoich lalek, Natalie. To nie twoja sprawa.

Rozpaczliwie staram się wymyślić jakąś wyjątkowo ciętą ripostę, taką, która zaboli i którą uczestnicy wycieczki będą jeszcze długo wspominać. Coś, co zrani Alexę tak bardzo, jak złośliwości, których ona nie żałuje mnie.

— Jesteś beznadziejna – mówię wreszcie tak cicho, że sama siebie ledwie słyszę.

No jasne. Na pewno ją zraniłam.

A raczej zraniłabym, gdybym powiedziała to głośno.

Po tym pokazie odwagi unoszę głowę wysoko i odmaszerowuję na koniec autobusu. Udaje mi się to zrobić, nie wpadając już na nikogo i nie potykając się o własne nogi.

Mijają jakieś trzy sekundy od chwili, w której klapnęłam na fotel, i poranek postanawia stać się jeszcze gorszy. Nawet nie zdążyłam otworzyć krzyżówki!

— Harriet! – Prawie podskakuję, słysząc ten zachwycony głos. Nad oparciem fotela przede mną pojawia się blada, wykrzywiona w radosnym uśmiechu twarz. – Jesteś tutaj! Naprawdę, naprawdę tutaj jesteś.

Czuję się jak święty Mikołaj w starciu z niecierpliwym sześciolatkiem.

— Tak, Toby – mówię grzecznie. – Rzeczywiście jestem.

A potem patrzę z wyrzutem na Nat.

Bo na fotelu przede mną siedzi Toby Pilgrim.

Toby „przyniosłem do szkoły własny palnik” Pilgrim. Toby „potykam się o własne sznurówki” Pilgrim. Toby „noszę na spodniach opaski rowerowe, choć nie mam roweru” Pilgrim.

Nat powinna mi była powiedzieć, że on tu będzie. Czuję się zakłopotana tym, że jadę do Birmingham, siedząc na miejscu za własnym stalkerem.7

Mam taką teorię.

Wyobraź sobie, że jesteś niedźwiedziem polarnym i znalazłeś się nagle w samym środku lasów deszczowych. Są tu latające wiewiórki, małpy i mnóstwo zielonych żab i nie masz najbledszego pojęcia, skąd się tutaj wziąłeś, ani co masz ze sobą zrobić. Jesteś samotny, zagubiony, przerażony i jedyne, co wiesz z całą pewnością, to to, że nie powinieneś tu być.

A teraz wyobraź sobie, że znajdujesz innego niedźwiedzia polarnego. I jesteś tak strasznie szczęśliwy z tego powodu, że wcale nie obchodzi cię nic poza tym, że to niedźwiedź polarny. Łazisz za tym niedźwiedziem, bo jest niedźwiedziem, a nie latającą wiewiórką, małpą albo żabą. Bo tylko dzięki niemu czujesz się nieco lepiej w samym środku lasu deszczowego.

Tak właśnie jest z Tobym. To geek, który szaleńczo cieszy się, że znalazł drugiego geeka w świecie pełnym normalnych ludzi. Czuje się przeszczęśliwy, bo okazało się, że nie jest jedyny na świecie.

To nie mnie tak strasznie lubi Toby. Chodzi o mój status społeczny.

A raczej o jego całkowity brak.

I, żeby nie było żadnych nieporozumień, nie mam zamiaru związać się z kimś tylko dlatego, że jest do mnie podobny. Nie.

Wolę radzić sobie sama.

Albo, wiecie, zawrzeć kontrowersyjny związek z papugą. Albo jedną z tych kosmatych małpek.

— Harriet! – powtarza Toby i ociera rękawem wyraźnie cieknący nos. Och. – Nie mogę uwierzyć, że przyszłaś!

Spoglądam na Nat, która posyła mi porozumiewawczy uśmieszek i wraca do czytania gazety. Jeśli mam być szczera, nie czuję w tej chwili tej łączącej nas jedności. Mam ochotę strzelić ją w głowę krzyżówką.

— No tak – odpowiadam, cofając się nieco poza zasięg glutów Toby’ego. – Okazało się, że musiałam.

— Czy to nie cudowne? – Unosi się wyżej i po prostu klęka na siedzeniu. Wcielenie entuzjazmu. Zauważam, że na koszulce ma napis „Nie ma to jak w 127.0.0.1”. Adres IP, jak fantastycznie… – Ze wszystkich autobusów we wszystkich miastach na całym świecie musiałaś wejść do mojego. Łapiesz, Harriet? To cytat z „Casablanki”. Trochę go sparafrazowałem.

— Faktycznie. – Kiwam głową.

Kątem oka widzę, że Nat trzęsie się ze śmiechu, więc profilaktycznie szczypię ją w nogę.

— A wiesz, czego się dzisiaj nauczyłem? – kontynuuje Toby. – To będzie niesamowite! Wiedziałaś, że powiedzenie „od deski do deski” naprawdę wzięło się od desek? Bo kiedyś książki były oprawiane w deski! A zresztą, mogę ci pożyczyć książkę, w której o tym napisali, taką bez desek oczywiście, tylko muszę uprzedzić, że na 143 stronie jest plama od pizzy, więc kawałeczek może być nieczytelny.

— Och. Jasne. Dzięki – mówię i otwieram krzyżówkę, łudząc się, że Toby załapie, że nie mam ochoty z nim rozmawiać.

Próżne nadzieje. Toby nakrywa ręką moją gazetę i niezrażony ciągnie dalej:

— A wiesz, co jest najbardziej niesamowite?

— Co takiego?

To zabawne, ale gdy Toby zachowuje się w ten sposób, potrafię zrozumieć, dlaczego wkurzam ludzi.

— No cóż. A wiedziałaś, że… – Autobus przechyla się lekko w prawo i Toby przełyka ślinę. – No więc… – Autobus hamuje i skręca. Toby oblizuje wargi. – Chodzi o to… – Autobus znowu przyspiesza i Toby robi się bardzo zielony na twarzy. Odchrząkuje. – Nie chciałbym, żebyś pomyślała, że nie potrafię sklecić zdania, Harriet, ale nie czuję się zbyt dobrze w pojazdach. Zwłaszcza tych, które się poruszają – mówi szeptem. – Nie czuję się zbyt dobrze. Cóż… Pamiętasz tę wycieczkę w pierwszej klasie?

Patrzę na niego ze zgrozą, a Nat nagle przestaje się uśmiechać.

— O nie – mówi cichym głosem – Tylko nie to.

No tak, ona również pamięta.

— Tak naprawdę, Harriet – ciągnie Toby, przełykając ślinę i przybierając jeszcze dziwniejszy kolor. – Być może należałoby zatrzymać autobus.

— Toby! – Głos Nat jest groźny i poważny zarazem. – Oddychaj przez nos, powoli i…

Ale jest już za późno. Autobus podskakuje na jakiejś nierówności i nagle mam wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Toby posyła mi pełne żalu, przepraszające spojrzenie…

I wymiotuje mi prosto na kolana.8

Tak. Gdybyście się jeszcze nie zorientowali, to właśnie zdarzyło się w pierwszej klasie. Jedyna różnica w tym, że teraz Toby poszerzył swoje horyzonty i zahaczył również o Nat.

Która nie jest tym zachwycona.

To znaczy, ja również nie jestem. Nie przyjmuję lekko przypadkowych spotkań z zawartością obcych żołądków, ale Nat znosi to jeszcze gorzej.

Tak źle, że gdy, dwie i pół godziny później, dojeżdżamy wreszcie do Birmingham, wciąż na niego wrzeszczy, co zresztą nie ma sensu, bo Toby nie przestaje powtarzać, że czuje się już dużo lepiej i: „Czy to nie zabawne, jak dobrze robią człowiekowi wymioty?”

— Nie mogę w to uwierzyć – warczy Nat, gdy idziemy przez parking. Obydwie mamy na sobie męskie ciuchy na WF, bo, szczęśliwie, dwóch chłopaków miało jechać na trening prosto po wycieczce i pani Fletcher namówiła ich (a właściwie zmusiła), by pożyczyli nam ubrania. Nosimy więc pomarańczowe podkoszulki, zielone spodenki i białe podkolanówki.

Tak naprawdę całkiem mi się to podoba. Czuję się taka… sportowa.

Ale Nat nie jest zadowolona. Wciąż mamy na sobie nasze własne buty (to dość oczywiste) i o ile moje tenisówki wyglądają okej, to czerwone szpilki Nat nie bardzo.

— Masz pojęcie, ile czasu zabrało mi skomponowanie ciuchów? – Nat wciąż wrzeszczy na Toby’ego, a jesteśmy już przed frontowymi drzwiami hali.

Toby nie załapał, że pytanie było retoryczne, i próbuje na nie odpowiedzieć.

— Dwadzieścia minut? – Policzki Nat zaczynają robić się podejrzanie różowe. – Trzydzieści? – Nat zaciska szczęki. – Półtorej godziny?

— Naprawdę długo! Bardzo, bardzo długo! – wykrzykuje Nat i patrzy na siebie. – Miałam na sobie nową sukienkę. I ulubione buty. I firmowe legginsy! Wiesz, ile kosztowały, Toby? Majątek! I pachniałam perfumami Prady! – Mnie w palcach krawędź zjadliwie zielonych, nylonowych spodenek. – A teraz co? Teraz mam na sobie męski strój futbolowy i śmierdzę rzygami!

Poklepuję ją po ramieniu. Pocieszająco.

— No wiesz, dobrze przynajmniej, że wymiotowałem czekoladą – zauważa radośnie Toby. – Bo jadłem na śniadanie płatki czekoladowe.

Nat jeszcze mocniej zaciska zęby.

— A poza tym uważam, że wyglądacie super. Macie takie same ciuchy, to chyba modne, nie?

Nat marszczy brwi i zaciska pięści. Kojarzy mi się z butelką gazowanego napoju, którą ktoś potrząsa i potrząsa, nieświadomy, że gdy tylko ją odkręci, wydarzy się katastrofa.

— Toby… – Głos Nat jest dziwnie niski. – Idź sobie. Już.

— Jasne. W jakieś konkretne miejsce?

— Gdziekolwiek. Już!

— Toby – mówię, biorąc go pod ramię. Naprawdę lękam się o jego bezpieczeństwo. – Może powinieneś wejść do środka? – Oglądam się na Nat. – Byle szybko.

— Och. – Toby zastanawia się przez moment, a potem kiwa ze zrozumieniem głową. – Łapię. Masz problem z tym, że zwymiotowałem, prawda, Natalie? Tak? Pewnie tak. No cóż, w takim razie widzimy się później.

I, robiąc dziwną minę (zupełnie jakby chciał do mnie mrugnąć przez ramię), znika za drzwiami.

Kiedy jestem już pewna, że Toby zniknął i że Nat nie da rady odgryźć mu głowy i rzucić jej na pożarcie stadu gołębi, obracam się w jej kierunku.

— Nat, nie jest tak źle – mówię, starając się nadać głosowi kojące brzmienie. – Serio. Nie cuchniemy. I jeśli założysz na siebie moją kurtkę, nikt nie zobaczy, co jest pod spodem. Jest dłuższa od twojej.

— Nie rozumiesz. – W głosie Nat nie ma już prawie gniewu. Został zastąpiony przez żal. – Po prostu nie rozumiesz, Harriet.

Myślę, że Nat nie docenia siły mojej empatii. To przykre, bo naprawdę jestem empatyczną osobą. I sympatyczną.

— Oczywiście, że rozumiem – zapewniam. – Nie lubisz futbolu, to nic złego.

— Nie o to chodzi! Dzisiejszy dzień jest ważny, naprawdę ważny! Miałam wyglądać świetnie…

Gapię się na nią bezmyślnie przez kilka sekund, aż wreszcie Nat przewraca oczami i potrząsa głową. Jest wyraźnie sfrustrowana.

— Oni tu są! – mówi, jakby to wszystko wyjaśniało.

Rzucam podejrzliwe spojrzenie na drzwi.

— Jacy oni? – pytam cicho i przez moment przerzucam w głowie potencjalnie możliwe odpowiedzi. Chyba trochę się boję. – Wampiry?

— Wampiry? – Twarz Nat wyraża bezbrzeżne zdumienie. – Harriet, powinnaś zacząć czytać jakieś normalne książki.

Nie wiem, o co jej chodzi. Zachowuje się tak, jakbym przez to, że czytam i oglądam różne rzeczy o istotach, które nie istnieją w naszej rzeczywistości, traciła z tą rzeczywistością kontakt. A wcale tak nie jest.

— No dobra, to w takim razie kto? Duchy?

Nat bierze głęboki oddech.

— Harriet, to ja to zrobiłam – mówi grobowym tonem. – To ja wsadziłam Jo krewetki do sałatki.

Patrzę na nią, jakby nagle na środku czoła wyrósł jej róg.

— Nat? Ale… Ale dlaczego to zrobiłaś?

— Bo chciałam, żebyś tu ze mną była – odpowiada cicho. – Bo potrzebuję twojego wsparcia. Bo oni tu są!

Obrzuca drzwi dziwnym spojrzeniem i przełyka z wyraźnym trudem.

— Kto?

— Agenci modelingu, Harriet – wyjaśnia takim tonem, jakby mówiła do małego dziecka. – Wielu agentów z różnych agencji.

— Och… – mruczę, aż wreszcie dociera do mnie, o co chodzi, i z gardła wyrywa mi się drugie „och”, tym razem dłuższe.

Nareszcie wiem, co tutaj robię.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: