Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gliny z innej gliny - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
30 maja 2018
Ebook
31,99 zł
Audiobook
29,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gliny z innej gliny - ebook

Po jedenastu latach od premiery pierwszego lubelskiego kryminału dziesiąty tom wieńczy historyczne dzieło!

Jak zapowiadał po opublikowaniu Czasu Herkulesów, dziewiątej i ostatniej powieści z Zygą Maciejewskim, Marcin Wroński pomysłowo i ciekawie zamyka swój kryminalny cykl retro. Na pożegnanie w tomie Gliny z innej gliny zbiera opowiadania i prozy, których bohaterem jest niepokorny komisarz oraz Lublin od lat 20. do 80. XX wieku. A nawet w XXI wieku! To wyborna lektura dla miłośników serii z Maciejewskim oraz wielbicieli kryminalnych historii.

Autor zaprosił do udziału w tym przedsięwzięciu Ryszarda Ćwirleja, Roberta Ostaszewskiego i Andrzeja Pilipiuka, których opowiadania z Zygą Maciejewskim są prawdziwą ozdobą zbioru i wzruszającym, literackim podziękowaniem dla sławnego kolegi po piórze.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-5535-3
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Marcin Wroński Trupów hurtowo trzech

I

Lublin, jesienią 1926 roku

Był w Grecji jeden cwaniak. Jak mu stało w metryce, nie wasza trefna broszka, dość że dla swojej ferajny ten urka prawilny był Tantal, takie miał pseudo oryginalnościowe. Zblatował się na lewo i prawo, pił jak równy z ważniakami i najlepsze kurwy były jego, forsą szastał i trząsł nie tylko swoją dzielnicą, ale całą Grecją, pod hajrem. Miał raz kosę z jednym frajerem, to go zrobił na mokro i byłoby jak zwykle git, tyle że Tantal fest przecwaniaczył. Kazał gościa pokroić jak chabaninę i zrobić z niego zakąskę do gorzały, i podać jego koleżkom, którzy nie wiedzieli, co szamią. Jak się wydało, wiadomo, dintojra i nie było zmiłuj. Obuli Tantala w trepy z betonu i wsadzili do wody po szyję, i tak cwanie przywiązali do deski, że nie mógł się schylić i napić, chociaż go suszyło. Nad głową na sznurkach powiesili mu piwo i kiełbasę niziutko, że jakby stanął na palcach, toby sięgnął, tylko jak to zrobić w betonowych butach?

Ten zgrywny bałach opowiedział pod celą jeden polityczny, którego zresztą zaraz przenieśli najpierw do drugiego skrzydła, potem chyba do Wronek, ale Staszek Sójka pseudo Chojrak zapamiętał każde słowo. Nic dziwnego, że w Grecji to mają dintojry, że strach; oni robili już niezłą grandę, kiedy w Polsce szpadryny jeszcze nie znali. Człowiek pod celą nauczy się niejednego, ale nie o to szło Chojrakowi. Bardziej o to, że sam był przecież jak Tantal, bo z jego celi wystarczyło wyjrzeć bokiem między blindą a murem i już ponad dachami Podzamcza widziało się Bramę Grodzką, a przed nią róg knajpy Joszke Flaka, nawet kawałek szyldu, ten z wyrysowaną flaszką. Gdyby Staszek jakimś cudem chociaż na godzinę wyrwał się z buchty, u Flaka w kwadrans dowiedziałby się, co na mieście, a co u Hanki, która od roku nie odezwała się słowem, przekazałby grypsy i proszę bardzo uprzejmie, dalej mógłby kiblować do krechy! Z lżejszym sercem. Tylko nie było jak; gady pilnowały bramy jak kundle furtki, a jeszcze jeden stał zawsze z karabinem na baszcie. Dwa strzały, pierwszy Sójce w plecy, drugi w powietrze, niby że ostrzegawczy. „Stój, bo strzelam”, wymamrocze pod nosem i koniec balu, panno Lalu!

Dlatego Staszek odsiedział swoje co do dnia. Zdał majdan, pokwitował depozyt, z władzą był rozliczony. Napadł go jeszcze, bo jakże inaczej, gość z Patronatu Opieki, ale koleżka nasz wyjaśnił mu grzecznie, że jak ma nagraną robotę, to owszem, lecz w kwestii pracy za dwa złote dniówki to nie do Staśka z taką mową. Gdzie poszedł, ledwo zaciągnął się wolnością, jasne jak żarówka, chyba że kto frajer!

II

Konna karetka pogotowia ratunkowego przetoczyła się z turkotem po moście na Bystrzycy, a potem kłusem pojechała Foksalem, gdzie dopiero co nakazem magistratu pojawiły się nowe tablice: „ul. 1 Maja”. Lewą stronę wciąż jednak zajmowały te same fabryki maszyn, a prawą smutne, przydymione, ciasne kamienice. Woźnica ambulansu miał na głowie nową czapkę ze znaczkiem Polskiego Czerwonego Krzyża, lecz jego grzbiet otulał porządny, carski jeszcze szynel. Mężczyzna sięgnął do dzwonka i kilkoma szarpnięciami sznurka wprawił go w dygot. Spieszący na pierwszą zmianę robotnicy ustąpili drogi karetce, która niczym znak cudzej śmierci wypłynęła z mgły październikowego przedświtu, a po chwili zanurzyła się w nią z powrotem. Dwa krzepkie konie, kary wałach i siwa klacz, pociągnęły ją ku dawnemu „przejazdowi śmierci”.

Tymczasem w kabinie ambulansu, podskakującego na nierównym bruku, doktor Karczewski nerwowo palił egipskiego.

– I za jakie grzechy właśnie siostra przypadła mi do spółki? – Niechętnie spojrzał na drobną dwudziestoletnią dziewczynę w palcie narzuconym na biały fartuch, której spod pielęgniarskiego czepka wysypywały się delikatne blond loczki. – Jedziemy do rozprawy nożowej. Krwi będzie jak na świniobiciu. Nie starczy mi czasu opatrywać ran i jeszcze cucić siostrę.

– Jeżeli do tego dojdzie, proszę pozwolić mi zemdleć i więcej się tym nie przejmować – odparła, przyciskając do siebie torbę z bandażami i medykamentami. – A ja radziłabym nie marnować energii na rozmowę ze mną, czas pana doktora jest zbyt cenny.

Przed torami karetka zwolniła, mimo że osławiony „przejazd śmierci” ustąpił miejsca nowo pobudowanemu wiaduktowi. Tory kolejowe teraz bezpiecznie wiodły górą, drogę dla pojazdów w obie strony wyznaczała wybudowana z berlińskim przepychem kolumnada, tyle że jak to w Lublinie, po każdym deszczu wozy nurzały się tu w kałużach niemal po osie, a konie całe brzuchy miały zachlapane.

Lekarz wyjrzał przez okno, ale gdy karetka znów przyspieszyła na Bychawskiej, usiadł z ulgą obok noszy.

– Dlaczego uparła się pani na pogotowie ratunkowe? To nisko płatna praca dla silnych mężczyzn.

– A pan doktor palił perfumowanego papierosa. Czyli jest nas dwoje!

Touché! Karczewski pokiwał głową. Siostra Róża Marczyńska jak na pielęgniarkę była doprawdy bezczelna, zupełnie jakby miała ochotę po dyżurze wprosić się do niego na kamasutrę i śniadanie. Nic nie odpowiedział jednak, bo ledwie ambulans wygrzebał się z kałuż, musiał zakręcić ostro ku najbliższemu mostowi nad kolejną rzeką, Czerniejówką. Za nią, między ulicami Garbarską, Wspólną i Długą, do bruków, nierównych parkanów i błotnistych podwórek tuliły się niczym dziwki do złodzieja podłe kamieniczki Kośminka. Tam było wezwanie, Żelazna numer siódmy. Lecz nim woźnica zdążył zawołać „prr!” na karego i siwkę, a doktor Karczewski wyleźć z karetki, siostra Róża Marczyńska z torbą opatrunków w ręku biegła już po schodach. W oknach kamienicy powoli zapalały się światła, zupełnie jakby budził je stukot obcasów pielęgniarki na poczerniałych schodach.

*

Starszy posterunkowy Witold Fałniewicz klęczał na lepkiej od brudu podłodze w kuchni. Ranna miała szczęście, że kiedy Żelazną przedwcześnie obudził krzyk: „Ratujcie! Zabili!”, policjant z II Komisariatu akurat kończył nocny obchód i znalazł się na miejscu w jednej chwili. Teraz przyciskał do szyi kobiety zdartą ze ściany makatkę. Na białym lnie czerwoną nicią wyhaftowano gospodynię przy garach i napis: „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. W mgnieniu oka nabiegł czerwienią cały zaimprowizowany opatrunek, podobnie jak ręce i mankiety munduru Fałniewicza.

– Nie wchodzić! – krzyknął, nie odwracając się, kiedy skrzypnęły za nim drzwi.

Zignorowano go jednak. Filigranowa blondynka przeskoczyła przez niedającego już żadnych oznak życia mężczyznę i uklękła obok posterunkowego. Odetchnął z ulgą, widząc pielęgniarski czepek i biały fartuch pod paltem.

– Brzytwą ją… – Uznał, że winien coś powiedzieć, gdy drobne palce sanitariuszki wcisnęły się pod jego wielkie dłonie i ścisnęły mocniej zakrwawioną makatkę. – Albo raczej nożem…

– To sprawa policji, nie pogotowia. Proszę nie przeszkadzać! – ofuknęła go.

– Niech pan jej nie drażni – poradził lekarz, wpadając na miejsce zbrodni za pielęgniarką.

Leżącemu na brzuchu mężczyźnie sprawdził pobieżnie puls i przytknął zegarek do ust. Ten nie zaszedł parą, więc Karczewski zostawił trupa w spokoju, by zaraz uklęknąć obok rannej.

– Co za draństwo, ona jest w ciąży! – warknął. – Siostro, gaza i bandaż! I chyba będziemy szyli…

Fałniewicz wycofał się z mieszkania na poddaszu i zamknął drzwi przed nosami trójki sąsiadów. Grube babsko w poplamionym kwiecistym fartuchu narzuconym na nocną koszulę przypomniało sobie o mleku na kuchni. Rozczochrana brunetka w brudnym szlafroku, przeżegnawszy się, również zniknęła za swoimi drzwiami. Został tylko nieogolony dryblas w pożółkłej koszuli bez kołnierzyka, trzymający kciuki pod rozciągniętymi szelkami.

– Zawsze mówiłem, że źle skończy. Kurew była, proszę pana władzy. O, i patrz pan, zamiast księdza alfons jakiś! – Wskazał ruchem głowy niewysokiego, ale starannie ubranego faceta w krzykliwym krawacie, rzucającym się w oczy nawet z wysokości dwóch pięter. Z papierosem w gębie, facet sadził po dwa stopnie w górę.

Sąsiad chciał podzielić się jeszcze niejedną refleksją z posterunkowym, ale domniemany sutener i policjant podali sobie ręce jak starzy znajomi.

– Czekać u siebie proszę – rozkazał Fałniewicz. – Będzie pan za świadka – poinformował, a może zagroził, nim obaj weszli do mieszkania.

Akurat doktor Karczewski zanurzał pół dłoni w szyi nieprzytomnej kobiety, a pielęgniarka wołała o nosze, wychylona przez okno. Krwi na podłodze musiało być już parę litrów. Zasychająca kałuża spod trupa mieszała się ze świeżymi rozbryzgami.

– Oczom własnym nie wierzę! Śliczny Piotruś kopnął w kalendarz. – Młody tajniak zdjął kapelusz, lecz nie by przeżegnać się nad zwłokami złodzieja znanego mu jak rodzina, i po pseudonimie, i po personaliach. Poprawił tylko włosy wybrylantynowane na glanc, zaciągając się machorkowym. – I Haneczka. No to wszystko jasne!

Pielęgniarka odwróciła się gwałtownie i spiorunowała go wzrokiem. Wywiadowca ukłonił się szarmancko, babka z niej była pierwsza klasa!

– Proszę wyjść! – krzyknął lekarz. – Siostro, szew puścił! Szyjemy ją jeszcze raz.

Posterunkowy chciał odruchowo złapać niższego kolegę za ramię i wyprowadzić, lecz tamten wolał wyjść sam.

– Nowy płaszcz, do cholery, a ty masz łapy jak po świniobiciu! – warknął, zamykając drzwi.

– Człowieka już święty Piotr rozpytuje, a ty robisz kabaret, Zielny?! – wyrzucał mu Fałniewicz kilka minut później, myjąc ręce pod pompą na podwórku kamienicy. – I jeszcze ona! Chyba w piątym miesiącu…

Pogotowie odjechało, wypełniając Żelazną złowróżbnym hałasem dzwonka. Drzwi mieszkania, w którym popełniono zbrodnię, pilnował już drugi patrol, właśnie przysłany z komisariatu. Posterunkowy strząsnął wodę z dłoni i wytarł je starannie kraciastą chustką.

– Nie irytuj się, kolego. – Wywiadowca Tadeusz Zielny zadeptał taniego papierosa modnym butem, czarno-białym jak jaskółka. – Miałem cynk, że coś się na niego kroi, tylko nie chciałem wierzyć. Pójdziesz ze mną zgarnąć klienta?

Witold Fałniewicz spojrzał w okna kamienicy. Zasadniczo powinien rozpytać świadków, póki wszystko mieli na świeżo w pamięci i fakty nie pomieszały im się z dobrosąsiedzkimi pomówieniami. Z drugiej strony zamknąć taką sprawę jeszcze przed południem? Kusiło.

– Sam jesteś za mały? – zapytał jednak tajniaka.

– Nie, tylko jestem ciekaw, czy ty, taki duży, potrafisz coś bez kwitu od prokuratora. Poza tym nie znam adresu, a ty raczej tak – odparł Zielny z rozbrajającą szczerością.

*

Wszystko… mnie wszystko zawdzięczasz… – wydyszała tak niewyraźnie, że kto inny nie zrozumiałby ani słowa. On zrozumiał, bo od miesiąca słuchał jej zamierającego oddechu każdego wieczora. Że był szpiclem, a więc człowiekiem nawykłym do podsłuchiwania wątłych szeptów, w tym wypadku nie miało znaczenia.

Przyjechał do niej prosto z dworca z torbą pomarańczy i w mundurze z nowym srebrnym kątem na niewygodnym, sztywnym kołnierzu. Że cytrusy są zdrowe, słyszał od lekarzy. Że sukces nie służy przyjaźni, wiedział z bogatego doświadczenia życiowego, bo chociaż nie skończył jeszcze trzydziestu lat, miał na koncie mistrzostwo okręgu w boksie, sąd wojenny podczas wojny z bolszewikami i złamany, a potem krzywo zrośnięty nos, zaś od niespełna doby szarżę podkomisarza policji. Gdy nie tak dawno kończył w stopniu aspiranta kurs Służby Śledczej, stał w szeregu przed inspektorem generalnym Borzęckim, ściskającym wszystkim dłonie szczupłym mężczyzną o gładko wygolonej twarzy, pasującym raczej do prawniczej togi niż granatowego munduru. Teraz natomiast klepnął go szablą w ramię Jagrym-Maleszewski, nowy komendant główny, facet nie tylko z kretyńską kozią bródką, ale też ubrany w kretyński zielony mundur pułkownika szwoleżerów. Ktoś, kto byłby honorowy i nie miał na karku umierającej żony, rzuciłby mu twardą, oprawną w skórę nominację w pysk. Świeżo upieczony podkomisarz Zygmunt Maciejewski, podobnie jak pozostali, nie wykazał się jednak charakterem. I jadąc do Lublina w wagonie trzeciej klasy, w teczce miał swój ozdobny patent oficerski, na kolanach kilogram pomarańczy w brązowej papierowej torbie, w głowie zaś mętlik refleksji na temat honoru, który w jego służbie oznacza zupełnie coś innego niż dla durnowatego kawalerzysty pokroju komendanta Jagryma-Maleszewskiego.

– Mnie… zawdzięczasz, Zyga… i to! – Zofia dźgnęła palcem w jego mankiet, również ozdobiony srebrnym kątem.

Odruchowo cofnął rękę. Każdy by cofnął, gdyby dotykał go żywy jeszcze trup. Nawet szwoleżer.

Cholera wie jednak, co poczułby chwilę później bohater walk o niepodległość. Maciejewski natomiast poczuł złość.

– To i także tamto – burknął do chorej. – To chyba nie pora, żeby się licytować.

– Bo? – wycharczała.

– Bo nie jesteśmy sami. – Wskazał ruchem głowy na inne chore na sali. – Nie wypada.

Wybuchła jednocześnie śmiechem i kaszlem, śmiechem sięgającym przepony i kaszlem targającym dnem płuc. Tak Zofia Maciejewska, z domu Wołkońska, marnując jakże drogocenny oddech, naigrywała się, póki mogła.

– Nie wypada?… Mnie… w moim stanie… nie wypada?! – Lekarze starej daty dawali jej godziny, wierzący w niezbadane moce ludzkiego organizmu mówili o dniach, o możliwych kilku tygodniach w męczarniach przebąkiwał jedynie doktor Arnsztajn. Natomiast płuca Zofii charczały tak głośno, że słychać ją było na szpitalnym korytarzu, choć poza Zygą nikt nie zrozumiałby cierpkiego pytania: – A co… akurat ty… możesz o tym… wiedzieć?

O ile zdążył się zorientować, inni chorzy nie rozmawiali z odwiedzającymi ich bliskimi o sprawach zasadniczych. W grę wchodziły wyłącznie błahostki. Mąż umierającej obok na tę samą gruźlicę wychudzonej na wiór pacjentki pasjami mówił o prosperity w fabryce Moritza i o radości kolegów, a potem na korytarzu wiądł i liczył w portfelu niedobitki wypracowanych nadgodzin. Małżonek innej suchotniczki był wręcz poetą, bo mimo zgniłej polskiej jesieni potrafił godzinami przekonująco bredzić o kwiatach w ich ogródku.

– Ni cholery nie mogę o tym wiedzieć – powiedział natomiast Maciejewski, prostując się i poprawiając niewygodny mundur. Najbardziej uwierał go pod szyją, dusił niczym ta rozmowa. – Mam niestety tylko czerwoną krew, nie błękitną jak ty i twój kochanek. Dlatego… Tak, wiem, nie męcz się!… Wszystko ci zawdzięczam. Potrzebujesz czegoś? Przyniosę jutro.

Machnęła ręką jak księżna odpędzająca ciążącego jej sługę. Albo jak kostucha leniwym gestem wskazująca kolejną ofiarę. Bo tej kobiety, którą Zyga tak niedawno jeszcze brał z młodzieńczą namiętnością, nie przypominała ani trochę. Dlatego nie pożegnali się jak inni zdrowi z ich żywymi trupami ze Szpitala Jana Bożego. I dlatego również, że tak naprawdę na do widzenia powiedzieli sobie wszystko, jeszcze zanim arystokratyczna bladość Zofii okazała się zapowiedzią gruźlicy.

Maciejewski minął męską salę kaszlaków umarlaków i nie oparł się pokusie, by zajrzeć przez uchylone drzwi. Kapitan Potocki leżał nieporuszony, lecz jego klatka piersiowa unosiła się wraz z każdym oddechem jak po forsownym biegu. Ciekawość brała, czy kiedy Zofia uciekła z nim, pozostawiwszy pięknie wykaligrafowany liścik: „Nie szukaj mnie. Zwracam Ci wolność”, też tak sapał. Zyga zasalutował mu wrednie, nie mógł się powstrzymać.

Zszedł po pustych, martwych jeszcze nad ranem szpitalnych schodach, sam martwiejąc we własnych myślach, ale na parterze wytrąciła go ze stuporu mała, zaróżowiona na twarzy blondynka z paltem na ramionach i z lokami wysypującymi się spod czepka pielęgniarki.

– Z drogi! – Odepchnęła Zygę z taką determinacją, że gdyby rzecz działa się na ringu, niechybnie zostałby rzucony na liny.

Na szpitalnym wózku przejechała przed nim pchana w sprinterskim tempie nieprzytomna młoda kobieta. Okrywające ją prześcieradło szybko nasiąkało krwią.

– Panie doktorze, a gdyby tak doktór Gilanowicz? Może chociaż dziecko przeżyje…

– Siostra nie tylko mnie irytuje, ale i przekracza swoje kompetencje… – Tyle zdążył usłyszeć Maciejewski, zanim z hałasem zamknęły się drzwi oddziału ratunkowego.

Przez szybę jeszcze chwilę widział tę energiczną kobietę, pchającą wózek i dyskutującą z niedotykającym go nawet lekarzem. Fakt faktem, za wysiłek fizyczny pogotowie ratunkowe mu nie płaciło.

Również Zyga nie miał już nic więcej do roboty w szpitalu. Wyszedł więc, by przyjść nazajutrz i kolejnego dnia. Lekarze zapamiętali go jako patrzącego im na ręce natręta, jednak pomarańcze dla Zofii podawał przez salowe. Nie był jej wdzięczny ani za awans, ani za zaszczyt małżeństwa. Jak przystało na syna socjalistycznych bojowców, z natury niewdzięczny był dla potomków tych, co w stolicy palili cygara. To już jednak zupełnie inna historia…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: