Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Głosy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Głosy - ebook

Akcja kryminału Ursuli Poznanski toczy się wokół wydarzeń na oddziale psychiatrycznym szpitala Salzburg Nord, gdzie dochodzi do tragicznych wydarzeń. Ofiarami stają się pacjenci i lekarze oddziału, na którym leczy się ciężkie przypadki stresu pourazowego. Komisarze z Salzburga, Beatrice Kaspary i Florin Wenninger, natrafiają na odciski palców pacjentki, od lat odgrodzonej od świata murem milczenia i apatii. Czy to możliwe, że to ona jest kluczem do rozwiązania zagadki? I jaką rolę w tym wszystkim odgrywa… tarot?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8008-329-5
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Widział znaki. Zauważył je wiele lat wcześniej i od tamtego czasu starał się ostrzec innych. Tyle że nikt nie chciał mu wierzyć.

A teraz było już za późno. Stało się: złożyli ofiarę.

Obszedł ostrożnie kozetkę. Starał się być możliwie cicho.

Pod żadnym pozorem nie mogli go usłyszeć.

Oni wiedzą, kim jesteś.

Skulił się, słysząc złowrogi szept, pełen nieprzyjemnego świstu. Potrząsał głową, coraz szybciej i coraz mocniej.

Coś ty narobił?!

– Nic – wymamrotał.

Tylko czy mógł wiedzieć to na pewno? Dostawał zatrute jedzenie. Ktoś dodawał do niego narkotyków. I to już od miesięcy. To byli oni.

Ukryci. Niewidzialni. Od zawsze mu towarzyszyli, choć nigdy mu się nie pokazali.

Dobrze wiem, o czym myślisz.

Zadrżała mu dolna warga. Czasem znikali, kiedy płakał. Jakby zostawiali go w spokoju, kiedy dostawali to, czego chcieli.

Ostrożnie wyciągnął dłoń i dotknął nogi w białych spodniach.

Patrzcie! Teraz go jeszcze dotyka!

Prawdziwe. Lniane. Przesunął po nich palcami, po czym cofnął dłoń, jakby ktoś go zganił zniecierpliwionym głosem. Wtedy w końcu zamilkli. Oni.

Zgraja. Tajemni bracia.

Te dwa słowa wystarczyły, żeby ogarnął go paniczny strach.

Zasraniec. Mały zasraniec!

Wiedzą, kim jesteś!

My wiemy, kim jesteś!

A teraz go jeszcze dotyka!

Noże go przerażały. To przez nie się wahał. A może tylko mu się zdawało? Dotychczas słyszał jedynie rzeczy, które ponoć nie istniały. Może to też nie istniało. Może tylko on to widział?

Złuda, jak twierdziła doktor Plank. Halucynacje.

Tak, lepiej, żeby tak było. Żeby to były halucynacje.

Coś ty narobił?!

– Nic – wyjęczał. – Przecież niczego nie zrobiłem! Musicie to widzieć!

Krew. Widział ją poniżej. Ciągnęła się szkarłatnym śladem od rany, po białym fartuchu, bokiem, po kozetce, aż na podłogę. Tam tworzyła jeziorko, niewielkie jeziorko, które zaczęło krzepnąć przy brzegach.

Wiemy, kim jesteś.

Mały bezużyteczny zasraniec.

Spoglądał na ciemnoczerwoną plamę. Po chwili podniósł wzrok i zatrzymał się na kroplach, które rosły wzdłuż krawędzi kozetki, coraz większe, jędrniejsze.

A potem spadały. Odrywały się i wpadały w szkarłat.

Zlizuj to!

Nagle opanował go okropny strach, że posłucha polecenia.

Dalej, chłopcze, zlizuj to!

Głos był przymilny i jednocześnie władczy. Znał go i bał się jak niczego innego na świecie. Nie przemawiał do niego często, a jeszcze rzadziej czegokolwiek od niego żądał. Lecz kiedy już czegoś wymagał, nie miał sił, żeby się przeciwstawić.

Przysunął się o krok w kierunku wezgłowia kozetki. Skupił wzrok na twarzy leżącego. Rozchylone usta. Przymknięte oczy.

– Oni wiedzą, kim jesteś – wyszeptał zachrypniętym głosem. Dobrze się czuł, wymawiając w końcu te słowa. – Na ciebie przyszła kolej. Na mnie też niedługo przyjdzie. Niedługo.

Zlizuj to. Ale już!

Odwrócił się i zaczął uderzać nasadą dłoni w skroń, coraz szybciej i mocniej.

Zli-zuj to!

Powoli osunął się na kolana. Zbliżył się do kałuży. Zawahał się dopiero, kiedy znalazł się tuż obok. Ten zapach…

Trucizna.

Przycisnął dłonie do szyi. Tym razem umrze. Nie było nikogo, kto mógłby go uratować. Będą go obserwować z ukrycia, przyglądać się, jak drży, jak odwraca głowę i wyje z bólu. I będą się śmiali.

A gdyby zaczął wzywać pomocy? Gdyby krzyczał dostatecznie głośno, ktoś by na pewno przyszedł. I może nawet wyjaśnił, że to, co widzi, w rzeczywistości nie istnieje. Że to nowa forma obłędu. Że tylko on to wszystko słyszy. I nikt inny. Zwiększono by mu dawki. Ale to i tak byłoby lepsze, niż wykonywać żądania tego jednego, szczególnego głosu.

Dlatego przysiadł na piętach i nabrał głęboko powietrza. Najpierw z jego gardła wydobywało się ledwie skomlenie, potem głośny jęk, a w końcu ryk. Krzyczał, aż zabrakło mu powietrza w płucach, a przed oczyma zawirowały czarne punkciki.

Rozejrzał się, dysząc. Nikt nie nadchodził.

Był tylko ten głos, ten specjalny głos. I mówił mu, co ma zrobić.

W końcu posłuchał.ROZDZIAŁ 1

Zeszyt znalazł się tak blisko jej twarzy, że musiała się cofnąć, żeby zrozumieć cokolwiek z plątaniny niebieskiego i czerwonego pisma.

– I tak właśnie wyglądają wszystkie jego prace. Pani Beatrice, to się musi zmienić. – Nauczycielka westchnęła w sposób charakterystyczny dla zmęczonego życiem pedagoga. – W kwestii budowania relacji społecznych widzę u Jakoba poprawę, i to znaczną. Jednak potrzebuje ogromnego wsparcia, jeśli chodzi o prace pisemne, gramatykę, ortografię i staranność.

Beatrice pobieżnie przekartkowała zeszyt syna. Zgoda, wszędzie to samo. Zupełnie jakby Jakob postrzegał niebieskie linie jedynie jako niezobowiązujące sugestie, gdzie ma pisać. Do tego część słów właściwie nieczytelna.

Pewnie rozsądniej byłoby poświęcić niedzielę na wspólne odrabianie zadań domowych, a nie na wycieczkę rowerową z piknikiem.

Uniosła głowę na dźwięk otwieranych drzwi. Stał w progu, z Aleksem i Lukasem. Każdy z nich trzymał plik naklejek. Najwyraźniej trwały akurat twarde pertraktacje na temat wymiany niektórych egzemplarzy.

– Postaram się sprawdzać jego zadania domowe – zobowiązała się Beatrice. – Jednak, prawdę mówiąc, miałam nadzieję, że tym będzie się zajmowała Melanie ze świetlicy. Bo widzi pani, wolę inaczej spędzać czas wolny z dziećmi, a nie tkwić nad zeszytami.

Wymuszony uśmiech nauczycielki jeszcze stopniał.

– Świetlica po lekcjach może jedynie wspomagać rodziców, ale na pewno nie może ich zastąpić. Melanie ma tam pod opieką piętnaścioro dzieci, a Jakob i tak wymaga więcej uwagi niż pozostali. Rozumiem, że ma pani bardzo absorbującą pracę, ale…

Jak na zawołanie odezwała się jej komórka. Beatrice mogłaby się założyć, że to absorbująca praca postanowiła o sobie przypomnieć.

– …ale byłoby dobrze, gdyby zechciała pani poświęcić trochę czasu i uwagi pracy Jakoba. Później będzie mu bardzo trudno nadgonić to, czego się dziś nie nauczy.

Komórkę miała w torebce. Pospieszne spojrzenie do środka tłumaczyło, po kim Jakob odziedziczył skłonność do chaosu.

Ekran telefonu wyświetlał imię dzwoniącego. Florin.

– Bardzo przepraszam, muszę odebrać. – Beatrice się odwróciła. – Cześć, czy to coś ważnego? Jestem akurat w…

– Cześć, Bea, przepraszam, że przeszkadzam. Tak, to niestety coś ważnego. Przed chwilą przyszło zgłoszenie z oddziału psychiatrycznego szpitala klinicznego Salzburg Nord, mają tam trupa. Ponoć nie ma wątpliwości, że to nie była śmierć z przyczyn naturalnych. Mam po ciebie podjechać czy spotkamy się na miejscu?

Zastanowiła się.

– Zobaczymy się na miejscu. Będę najprędzej jak to możliwe.

Beatrice zakończyła połączenie, spojrzała na nauczycielkę i wzruszyła ze skruchą ramionami.

– Słowo honoru, że się postaram. Niestety, teraz muszę już uciekać.

– Tyle zrozumiałam z pani rozmowy – odpowiedziała nauczycielka łaskawie. – No dobrze. Mam nadzieję, że wyraźnie przedstawiłam nasz punkt widzenia.

Aż zanadto. Beatrice uścisnęła kobiecie dłoń.

– Porozmawiamy jeszcze, kiedy będę odwoziła Jakoba do szkoły, dobrze?

Potem, nie czekając na odpowiedź, odwróciła się i wyszła. I tak miała wyrzuty sumienia, nie chciała się jeszcze dodatkowo obciążać.

Szli korytarzem wyłożonym płytkami w czarno-białą szachownicę, tuż za lekarzem, który czekał na nich przy wejściu.

Beatrice ledwie dotrzymywała mu kroku. Brakowało jej tchu, bo zaparkowała tuż przy wjeździe i biegała po ogromnym terenie szpitala, szukając oddziału psychiatrycznego, który oczywiście musiał znajdować się w najbardziej oddalonym punkcie. Biały, czteropiętrowy budynek.

Zebrała się w sobie i dogoniła lekarza, który niemal biegł, jakby nie mógł się doczekać, żeby pokazać im to, co wcześniej opisał przez telefon.

– Gerd? – Florin szedł obok niej. Najwyraźniej jego próby dodzwonienia się do Draschego, szefa zespołu techników zabezpieczających ślady, wreszcie przyniosły oczekiwany efekt. – Tak, to ja. Słuchaj, musisz jak najszybciej przyjechać na oddział psychiatryczny szpitala klinicznego Salzburg Nord. Tak, mamy denata. Pospiesz się, okej? Słucham? Nie, oczywiście, że poczekamy. Do zobaczenia.

Wsunął komórkę do kieszeni marynarki i rzucił Beatrice szybkie spojrzenie.

– Dziesięć minut. Powiedział, że dopiero wstał. A potem to samo, co zawsze.

Że nie mają niczego dotykać. Najlepiej, żeby przestali oddychać, kiedy zbliżą się do miejsca znalezienia zwłok, byle tylko niczego nie zanieczyścić.

Z daleka dostrzegła pomieszczenie, o które musiało chodzić, bo przed drzwiami stała czwórka umundurowanych funkcjonariuszy. Mimo to lekarz, którego nazwiska Beatrice nie zapamiętała z powodu pośpiechu, odwrócił się i wskazał na wejście do sali.

– Jest tam. – Na jego twarzy malowała się dziwna mieszanina żalu i wyczekiwania. – To dla mnie bardzo trudna sytuacja. Pracowaliśmy razem i bardzo go szanowałem. Był młody, miał talent i wielką przyszłość przed sobą.

Beatrice poczuła na sobie wzrok Florina. Czekał na jakiś znak, żeby chociaż skinęła głową, sygnalizując, że jest gotowa.

Odchrząknęła.

– Dobrze, zobaczmy, co tu się stało.

Pomieszczenie okazało się gabinetem lekarskim, niewielkim i pozbawionym okien, jednak urządzonym w przyjaznych kolorach. Krzesło z zieloną tapicerką, żółty parawan, którym w razie potrzeby można odgrodzić przestrzeń potrzebną na badanie pacjenta.

I… kozetka.

Beatrice zrobiła dwa kroki w jej kierunku. Mężczyzna, który tam leżał, był młody, miał najwyżej trzydzieści lat. Biały fartuch przesiąkł krwią, przede wszystkim w okolicach kołnierza i klatki piersiowej. Coś metalowego sterczało z jego gardła – nie, nie nóż. Trójkątny kawałek stali, który wyglądał jak część czegoś innego. Coś, co można kupić w markecie budowlanym.

To był bodaj najbardziej ponury element krwawej scenerii, jednak nie najdziwaczniejszy. Znacznie więcej uwagi przyciągał bowiem sposób, w jaki ciało zostało udekorowane. Grzebień w poprzek brzucha. Długopis tkwiący między palcami, jakby ofiara zginęła w trakcie pisania. I pięć jaskrawych, kolorowych, przejrzystych…

– To są plastikowe noże? – zapytał Florin z niedowierzaniem.

Rzeczywiście. Beatrice miała wrażenie, że to nie dzieje się naprawdę, bo uświadomiła sobie, że w którejś z szafek w kuchni trzyma identyczne noże – bardzo tępe, bezpieczne nawet dla dzieci, za to idealne do rozsmarowywania margaryny albo nutelli.

Jeden z nich wystawał z ust martwego lekarza, dwa leżały skrzyżowane na jego piersi, kolejny w okolicach pępka, a ostatni na kroczu. Dwa czerwone, błękitny, żółty i zielony.

Chciała zapytać, czy któryś z lekarzy potrafi wyjaśnić takie zaaranżowanie zwłok, lecz nie zdążyła, bo dostrzegła kolejny dziwaczny szczegół.

Ofiara przed śmiercią obficie krwawiła. Część krwi ściekała na podłogę, jednak kałuża na niej miała kształt półksiężyca i wyglądała, jakby ktoś chciał ją zetrzeć, lecz nie pozwolono mu dokończyć dzieła.

Lekarz podążył za jej wzrokiem.

– Zaraz wszystko państwu wyjaśnię. Najpierw chciałbym tylko przekazać coś bardzo dla mnie ważnego. – Złożonymi dłońmi dotknął ust i na chwilę zamknął oczy. – Znajdujemy się na oddziale dla psychicznie i nerwowo chorych, więc dla dziewięćdziesięciu dziewięciu procent ludzi sprawa będzie jednoznaczna: któremuś z tutejszych wariatów kompletnie odbiło i załatwił lekarza. – Przełknął głośno, spojrzał na Florina, a potem na Beatrice, a w jego wzroku pojawiła się prośba. Miał niebieskie oczy o tak niesamowitej głębi, że policjantka zaczęła się zastanawiać, czy to ich naturalny kolor. – Tyle że nasi pacjenci i pacjentki nie są agresywni. Nikt z naszych podopiecznych nie ma kryminalnej przeszłości. Jeśli mieliby zrobić komuś krzywdę, to tylko sobie samym. To właściwie wykluczone, by któryś z nich zamordował doktora Schlagera.

Florin, który od początku jego przemowy robił notatki, teraz przerwał i uniósł wzrok.

– Może być pan pewny, że nie kierujemy się uprzedzeniami, doktorze Vasinski.

Vasinski, no tak, tak się przecież nazywał. Beatrice powtórzyła kilka razy w myślach jego nazwisko, oglądając kawałek metalu sterczący z szyi denata. Jeszcze jedna dziwna sprawa…

– Florin?

Odwrócił się w jej stronę, z tym delikatnym uśmiechem, który, jak już dawno zauważyła, był zarezerwowany tylko dla niej. Do nikogo innego nie uśmiechał się w ten sposób.

– Ślady – powiedział. – Tak?

– Zgadza się. Wygląda na to, że ktoś wbił mu ten metal w gardło, kiedy już tu leżał. W pozostałej części pomieszczenia brak śladów krwi.

Kozetka do badania pacjentów zmieniona w stół rzeźniczy. Najprawdopodobniej. Technicy zabezpieczą ślady i przedstawią dokładniejszy przebieg zdarzenia.

Jeśli pospieszne kroki na korytarzu oznaczały nadejście Draschego, musiałby się naprawdę błyskawicznie uwinąć. Jednak mężczyzna, który energicznie wmaszerował do gabinetu, w żaden sposób nie przypominał ich współpracownika.

Wysoki, z łysiną otoczoną ciemnymi włosami poprzeplatanymi siwizną. Miał szare oczy i wyjątkowo krzaczaste brwi.

Uścisnął dłoń najpierw Beatrice, a potem Florinowi.

– Profesor Alexander Klement. Jestem ordynatorem oddziału, oczywiście udzielę wszelkiej pomocy, jakiej będziecie państwo potrzebowali. Doktora Christiana Vasinskiego już poznaliście? Jest szefem pododdziału.

Mówiąc to, skinął podwładnemu głową, na co ten zamknął drzwi.

– Musiałem opróżnić oddział, dlatego dopiero teraz mogłem się pojawić. Musicie jednak zrozumieć, że pracujemy tutaj z pacjentami często w bardzo poważnym stanie. Z ludźmi, którzy mają za sobą tak traumatyczne przeżycia, że nie są w stanie dalej normalnie funkcjonować. – Profesor zatrzymał wzrok na zwłokach na kozetce. – Specjalizujemy się w najcięższych przypadkach. Kto tutaj trafił, musiał otrzeć się o granicę, za którą nic już nie ma. Tak, to ludzie, którzy są na dnie. A my wykorzystujemy wiedzę i doświadczenie, by pomóc im stanąć na nogi, więc nie mogłem pozwolić, żeby jeszcze któryś z naszych podopiecznych zobaczył zwłoki doktora Schlagera.

Beatrice otworzyła usta, chcąc zadać pytanie, lecz Florin ją ubiegł:

– Któryś jeszcze?

– Niestety. – Profesor zmarszczył brwi. – Jeden z naszych pacjentów… znalazł ciało. Bardzo to nim wstrząsnęło, jak zapewne możecie sobie państwo wyobrazić.

Zapewne. Jednak Beatrice najbardziej zajmowała myśl, że rzeczonemu pacjentowi na pewno nie przyszło do głowy, by niczego nie dotykać i nie niszczyć śladów. Drasche zatrzęsie się z wściekłości, ale miejmy nadzieję, że się opanuje.

– Gdzie są teraz pacjenci?

– W gabinetach terapeutycznych, piętro wyżej. I są w bardzo dobrych rękach. Im mniej dotrze do nich z tego zamieszania, tym lepiej. Część naszych podopiecznych jest bardzo wrażliwa na wszelkie zmiany porządku dnia, inni źle reagują na napiętą atmosferę, a podejrzewam, że ani jednego, ani drugiego nie uda nam się uniknąć. – Klement spuścił wzrok i potrząsnął głową. – Boże, naprawdę nie rozumiem, jak to się mogło stać. Zanim zaczniecie mi zadawać pytania – nie potrafię wytłumaczyć, co tu się wydarzyło. Kolega Schlager jest… był naszym stosunkowo nowym nabytkiem, ale wykazał się ogromną wiedzą, kompetencjami i wspaniałym podejściem do ludzi. Nie wiem, czy państwo zdajecie sobie sprawę, ale również w psychiatrii potrzebny jest talent. I on go miał.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i w progu stanął Drasche, już w białym kombinezonie i niebieskich ochraniaczach na stopach.

– Tu jest zbyt wielu ludzi – powiedział na powitanie.

Za jego plecami pojawił się Ebner, również w ubraniu roboczym i z aparatem w dłoni.

– Już nas nie ma, Gerd. – Florin przez kilka sekund przyglądał się długopisowi, który denat trzymał między palcami. Potem skinął głową w stronę obu lekarzy. – Możemy kontynuować naszą rozmowę na korytarzu?

– Oczywiście. – Profesor puścił Beatrice przodem. – Najlepiej przejdźmy do mojego gabinetu.

Odwrócili się, słysząc nagłe jęknięcie. W innych okolicznościach przerażone spojrzenie Draschego mogłoby być nawet zabawne.

– Kto to zrobił?

Profesor uniósł brwi.

– Kto zrobił co?

– Kto poczuł się w obowiązku tutaj sprzątać? – Drasche wycelował oskarżycielsko palcem na startą do połowy kałużę krwi. – Ma pan tutaj nadgorliwą ekipę sprzątającą? Cholera, takie rzeczy nie mają prawa się zdarzać!

Beatrice zastanawiała się, czy pełne zrozumienia i współczucia spojrzenie profesora Klementa było szczere czy wyuczone przez lata praktyki zawodowej.

– Oczywiście, że nie – wyjaśnił lekarz uprzedzająco grzecznym tonem. – Nie zrobiła tego nasza sprzątaczka, tylko jeden z pacjentów, który, niestety, znalazł ciało doktora Schlagera. – Profesor uniósł na chwilę ramiona i zaraz je opuścił. – Zanim komuś z personelu udało się go stąd zabrać, zdążył zlizać połowę krwi.ROZDZIAŁ 2

Gabinet profesora Klementa mógłby służyć również za miejsce spotkań zarządu dużej firmy. Skórzane kanapy w kolorze kremowym, biurko z drewna tekowego wielkości żaglówki, na ścianach obrazy w nowoczesnym stylu utrzymane w brązach, barwie ziemi i w bieli, idealnie zgrane kolorystycznie z resztą mebli.

Beatrice i Florin zajęli miejsca, grzecznie podziękowali za kawę i odczekali chwilę, by sekretarka zdążyła opuścić pomieszczenie.

– Chcielibyśmy się dowiedzieć, jak i kiedy dokładnie zostały znalezione zwłoki – zaczęła policjantka, zwracając się do obydwu lekarzy.

Profesor Klement skinął głową, oddając głos doktorowi Vasinskiemu. Mężczyzna odchrząknął i przez kilka sekund milczał.

– Byłem akurat w dyżurce – zaczął w końcu. – Kiedy włączyłem komputer, usłyszałem krzyk. Z początku mnie to nawet nie zaniepokoiło, bo takie odgłosy nie są niczym nadzwyczajnym na oddziale psychiatrycznym. Zdarza się, że pacjenci zaczynają krzyczeć, lecz wtedy natychmiast ktoś reaguje: albo lekarz, albo pielęgniarze. – Doktor Vasinski spoglądał na skrzyżowane dłonie. – Tym razem było inaczej. Krzyk trwał, więc uznałem, że sam pójdę sprawdzić, co się dzieje. Minęło trochę czasu, zanim udało mi się znaleźć Trimmela, bo w pewnej chwili ucichł, więc musiałem zaglądać do każdej sali. – Lekarz uważnie popatrzył na Beatrice swymi niebieskimi oczyma. – Zanim mu przerwałem, wykonał prawie wszystkie polecenia.

– Polecenia?

– Tak jest. Wiecie państwo, trauma z dzieciństwa, jeśli odpowiednio wcześnie nie zostaną podjęte kroki zaradcze, może w niekorzystnych warunkach doprowadzić do choroby psychicznej. W przypadku Waltera Trimmela chodzi o schizofrenię paranoidalną.

– Urojenia? Głosy? – drążył Florin.

– Tak. Walter uważa, że jest prześladowany, i słyszy głosy, które podsuwają mu najróżniejsze pomysły, w tym na przykład przekonują, że ktoś dodaje truciznę do jego posiłków. Nie jest w stanie rozróżnić, czy rozmawia z kimś rzeczywistym, czy ma omamy słuchowe. – Vasinski oparł się wygodniej i przeczesał dłonią włosy. – Tym razem głosy wydały mu polecenie, by zlizał krew. Z początku się opierał, ale później wykonał polecenie.

Na samą myśl o tym Beatrice poczuła ucisk w żołądku. Kiedy Klement wyjaśnił Draschemu, co się stało z krwią z podłogi, Beatrice była przekonana, że osoba, która to zrobiła, działała z własnej woli, kierowana dziwną potrzebą wynikającą z choroby.

Ileż okropniejsze musiało być posunięcie się do czegoś takiego pod przymusem! I to przymusem wywieranym przez głosy, które rozbrzmiewały tylko w jego głowie.

– Gdzie obecnie przebywa pan Trimmel? Z pozostałymi pacjentami? – zapytała.

Dopiero wtedy do rozmowy włączył się profesor Klement.

– Nie. Zajęła się nim jedna z naszych lekarek i stara się ograniczyć rozmiar odniesionych szkód. Wcześniej planowaliśmy, że za dwa tygodnie wyślemy pana Trimmela na zewnątrz, do mieszkania, w którym nasi pacjenci adaptują się do życia w społeczeństwie.

Któraś z pielęgniarek przyniosła dokumenty doktora Maksa Schlagera. Miał dopiero trzydzieści trzy lata. Do skończenia specjalizacji brakowało mu niecałych sześciu miesięcy. Na zdjęciu załączonym do teczki doktor Schlager wyglądał jeszcze młodziej, może przez niesforny kosmyk blond włosów, który opadł mu na czoło.

– Co jeszcze mogliby nam panowie powiedzieć o ofierze? – Florin zwrócił się do profesora Klementa i doktora Vasinskiego. – Chodzi mi o sprawy, o których nie dowiemy się z jego akt.

Vasinski odpowiedział przed szefem.

– Był bardzo ambitny. Znał wszystkie najnowsze badania, nawiązywał kontakty z innymi ośrodkami, pracował więcej, niż musiał. Jednocześnie bardzo zależało mu na pacjentach, to się rzucało w oczy.

– Tak, miał doskonałe podejście do ludzi – dodał profesor Klement. – Pacjenci szybko zaczynali mu ufać, a zaufanie to w naszym zawodzie rzecz nie do przecenienia.

„Zatem denat był wyjątkowym, bardzo obiecującym młodym psychiatrą” – pomyślała Beatrice. Drażniło ją badawcze spojrzenie doktora Vasinskiego, który przez cały czas świdrował ją wzrokiem. Niemal jakby przypominał ją sobie, ale nie był w stanie skojarzyć, gdzie się spotkali.

Jeśli rzeczywiście odniósł takie wrażenie, to się pomylił. Beatrice nigdy nie zapominała twarzy. A jego z całą pewnością by zapamiętała, choćby ze względu na oczy.

– Czy Schlager cieszył się sympatią współpracowników? – zwróciła się do doktora Vasinskiego i demonstracyjnie spojrzała mu w oczy.

– Nie miał wrogów, jeśli o to pani pyta. Nie wiem też o żadnym zatargu, w którym byłby stroną. Poza tym był za młody, żeby podpaść ordynatorom. – Vasinski założył nogę na nogę. – Myślę, że nie znajdzie pani sprawcy wśród współpracowników.

– Dobrze wiedzieć – wtrącił się Florin. – Kto dziś pełnił nocny dyżur na oddziale?

– Ja. – Doktor Vasinski wzruszył ramionami. – Jeśli chcecie wiedzieć, czy mam alibi, to nie, żadnego niepodważalnego alibi nie mam. Dwukrotnie wzywano mnie do pacjentów, co potwierdzą pielęgniarz i siostra, którzy również pracowali na nocnej zmianie. Robert Erlacher i Tamara Fischer. Jestem pewny, że oboje chętnie o wszystkim opowiedzą. – Westchnął z żalem. – A między wezwaniami spałem i, niezależnie od opowieści o lekarzach na nocnych dyżurach, byłem sam w łóżku.

„Ma tupet ten Vasinski” – pomyślała Beatrice. „I nieco zbyt pewnie się czuje”.

Spojrzała na profesora.

– Chcielibyśmy teraz porozmawiać z pacjentem, który znalazł Maksa Schlagera – poprosiła.

Przeczucie jej nie myliło, bo Klement nawet nie próbował ukryć niezadowolenia.

– Musieliśmy podać mu leki uspokajające. Był zdezorientowany i miał napady paniki. Nie chciałbym, żeby przez dodatkowy stres jego stan jeszcze się pogorszył.

Beatrice i Florin wymienili szybkie spojrzenia. Rezygnacja z rozmowy z tym mężczyzną oznaczałaby pozostawienie poważnej luki już na początkowym etapie śledztwa.

– A gdyby był pan przy tym obecny? – Beatrice nie ukrywała, że to spotkanie jest dla niej bardzo ważne. – Zresztą w trakcie przesłuchania osoby chorej psychicznie i tak musi jej towarzyszyć osoba, którą darzy zaufaniem. A jeśli o mnie chodzi, nawet dwie.

Profesor Klement ściągnął usta i poprawił dokumenty martwego młodego lekarza, by teczka leżała równolegle do krawędzi biurka.

– No dobrze – zgodził się w końcu. – Spróbujmy. Ale proszę mieć na uwadze, że przerwę rozmowę w chwili, kiedy uznam, że zbyt państwo naciskacie, albo jeśli stan pana Trimmela ulegnie pogorszeniu.

Pokój znajdował się po prawej stronie na końcu korytarza. Vasinski szedł przodem. Zapukał delikatnie w drzwi i nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka. Kilka sekund później gestem przywołał Florina i Beatrice.

– Panie Walterze, przyprowadziłem dwójkę policjantów, którzy chcieliby z panem porozmawiać. Beatrice… – przerwał.

– Beatrice Kaspary. – Kobieta błyskawicznie przejęła pałeczkę. – A to mój współpracownik, Florin Wenninger.

Usiedli naprzeciwko chorego. Mężczyzna uparcie wpatrywał się w blat stołu, w jakiś punkt tuż przed splecionymi dłońmi. Miał przerzedzone włosy i był niewysoki.

Towarzysząca mu lekarka uśmiechnęła się najpierw do Florina, a potem do Beatrice.

– Myślę, że będzie dobrze. Prawda, Walterze?

Ton jej głosu był ciepły i pełen wsparcia, choć uwadze policjantki nie umknęło drżenie jej rąk, bardzo delikatne, ale jednak obecne. Kobieta spostrzegła wzrok Beatrice i uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

– Leonie Plank, jestem lekarką prowadzącą Waltera Trimmela. W ostatnich miesiącach blisko współpracowałam z Maksem Schlagerem. Jego śmierć bardzo mną wstrząsnęła. Ale o tym porozmawiamy pewnie później, prawda?

Poprawiła okulary w ciemnobrązowych oprawkach, idealnie dopasowanych do koloru jej krótko obciętych włosów. Matka Beatrice określała taką fryzurę mianem praktycznej.

– Walterze? Chciałbyś może porozmawiać z państwem z policji?

Trimmel wzdrygnął się, kiedy Plank położyła mu dłoń na ramieniu.

– Oni wiedzą, kim jestem – mruknął.

Beatrice nie była przekonana, czy dobrze go zrozumiała. Spojrzała więc pytająco na lekarkę, lecz ta pokręciła delikatnie głową.

– Oni wiedzą, kim jestem – powtórzył Trimmel i spojrzał na nich wodnistymi błękitnymi oczami. Drżała mu dolna warga. Zwilżył ją językiem, drobnymi, urywanymi ruchami.

Beatrice udało się nie odwrócić wzroku.

– O kim pan mówi?

Zawahał się, spojrzał szybko na doktor Plank, a później na Klementa i Vasinskiego, którzy stali dyskretnie z boku.

– Tajemni bracia – wyszeptał. – To byli oni! To oni zamordowali doktora.

Beatrice z trudem kryła rozczarowanie. Nic tylko zwidy chorego psychicznie człowieka, uwięzionego w świecie obrazów generowanych przez jego mózg.

Florin nachylił się delikatnie nad stołem, spokojnie, by nie przestraszyć Waltera Trimmela.

– W takim razie po co pan wszedł do tego gabinetu? Coś pan zauważył? Może coś pan usłyszał?

Mężczyzna przełknął ślinę. Rozplótł dłonie, przesunął palcami po głowie i zatkał uszy. Trwał tak nieruchomo przez dwie, trzy sekundy, po czym znowu oparł ręce na stole.

– Szukałem Marie. – Mówił tak niewyraźnie, że trudno było zrozumieć jego słowa. – Bo zniknęła. Czasem się gdzieś schowa. Ale mnie się nie boi, a wcześniej dwukrotnie znalazłem ją w gabinecie, dlatego tam poszedłem… – Jego głos stawał się coraz cichszy i cichszy, aż w końcu prawie nie było go słychać.

– Kim jest Marie? – Beatrice zwróciła się bardziej do doktor Plank niż do Trimmela.

Mężczyzna znów uniósł dłonie i zakrył uszy.

– To jedna z naszych stałych pacjentek. – Tylko jej się wydawało czy w odpowiedzi lekarki słychać było delikatną niechęć? – Myślę, że profesor Klement wszystko wyjaśni.

Lekarz potwierdził gotowość do dalszej rozmowy dyskretnym chrząknięciem. Beatrice nie odwróciła się w jego stronę, bo nie chciała tracić kontaktu wzrokowego z Trimmelem.

– Wszedł pan zatem do gabinetu… – podjęła przerwany wątek. – Widział pan tam kogoś?

Na początku Walter Trimmel potaknął, potem znieruchomiał i zdecydowanie potrząsnął głową. W końcu wzruszył ramionami.

– Doktora Schlagera. Ale oni też tam byli.

– Jacy oni?

Nie chciał jej powiedzieć. Widziała to w jego spojrzeniu.

– Tajemni bracia? – podpowiedział Florin.

Oczy Trimmela zapłonęły.

– No właśnie! Pan też ich słyszy?

Florin udał, że nasłuchuje.

– Są tu teraz?

Trimmel zrobił umęczoną minę i skrył twarz w dłoniach.

– Zawsze tu są. Zawsze.

Dali mu czas, żeby się uspokoił. Po ponad minucie ciszy uniósł niespodziewanie głowę i odetchnął, drżąc.

– Codziennie ich słyszę, ale się ukrywają. Jeśli mnie pan zapyta, czy ich widziałem, to nie. Nie widziałem.

„On się boi” – pomyślała Beatrice. „Straszny musi być stan człowieka, który nie może ufać swoim zmysłom. Który widzi rzeczy nieistniejące dla innych”.

– Ale doktora Schlagera pan zobaczył?

Mężczyzna zamknął oczy. Potaknął.

– Mógłby pan opisać, co pan tam widział? Tak dokładnie?

Twarz mężczyzny zniekształcił nieprzyjemny grymas, jakby zaraz miał się rozpłakać. A jednak kiedy zaczął mówić, miał bardzo spokojny głos.

– Złożyli go w ofierze.

Plank wciąż jeszcze trzymała dłoń na przedramieniu pacjenta. Nachyliła się teraz w jego kierunku i zapytała:

– Kto to zrobił? Walterze, kto złożył w ofierze doktora Schlagera?

– Jak to kto? Oni. Tajemni bracia. Mają swój rytuał i go odprawili… – przerwał. Spojrzał w stronę Beatrice, lecz nie na nią, a gdzieś dalej, zapewne na profesora Klementa. – Krew… – wyszeptał.

– Tak – podchwycił Florin. – Była tam krew. Co jeszcze rzuciło się panu w oczy?

Po wyrazie twarzy Trimmela widać było, że intensywnie myśli.

– Nasze małe noże do smarowania. Do dżemu.

– Pan je tam położył?

Mężczyzna ze strachem spojrzał na Florina, zupełnie jakby sugestia zawarta w pytaniu była całkiem możliwa, lecz dotychczas nie brał jej w ogóle pod uwagę.

– Nie – wyszeptał, po czym potrząsnął głową i powtórzył głośniej: – Nie!

Policjantka poczuła za sobą jakieś poruszenie. Obaj lekarze nie włączali się dotychczas do rozmowy, lecz wszystko wskazywało na to, że zaraz ją zakończą.

– Czy przypomina pan sobie coś jeszcze? – zapytała i pomyślała, że nie powinna użyć takiego tonu. Mówiła tak, jakby rozmawiała z ośmioletnim dzieckiem o zadaniach domowych.

A jednak nie to denerwowało Trimmela. Palcami prawej dłoni ściskał lewą i znów zrobił płaczliwą minę.

– Ona też tam była. I to ona kazała mi lizać. Zmuszała mnie. Mówiła, że mam lizać.

– Krew?

– Tak. – Zacisnął usta, jakby już po fakcie chciał się przeciwstawić poleceniu.

Może to kolejny głos, który zrodził się w jego głowie, a może rozkazy wydawała realna osoba. Beatrice spojrzała szybko na doktor Plank.

– Ona? Czyli nie tajemni bracia, tylko jakaś kobieta, tak?

– Oczywiście – wyszeptał.

– Zdradzi nam pan jej imię?

Skinął głową. Dwukrotnie ułożył usta do odpowiedzi, lecz nie wydał z siebie żadnego dźwięku.

– Mama – powiedział w końcu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: