Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gniazdo książąt Dżawacha - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 grudnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gniazdo książąt Dżawacha - ebook

Zbliżała się ciemna i nieprzenikniona kaukaska noc. Rzeka Kura w szaleńczym tempie unosiła kłębiące się fale. Dwie kobiety, matka z córką, wraz z tajemniczym pakunkiem próbują przeprawić się na drugi brzeg. Przewoźnik zachęcony wysoką zapłatą, mimo burzy, podejmuje ryzyko przeprawy. Warunki pogodowe nie są jednak jedyną przeszkodą na ich drodze. Wprost na prom kieruje się wielka tratwa, w zderzeniu z którą bohaterowie nie mieliby żadnych szans. W ostatniej chwili na ratunek przybywa nadpływająca z boku łódka. Okazuje się, że wybawicielką jest sama księżniczka Nina bek-Izrael z rodu Dżawacha. Podróż nie kończy się jednak szczęśliwie. Osłabione serce podróżującej matki nie radzi sobie z nadmiarem stresu i wkrótce po przybiciu do brzegu kobieta umiera. Co stanie się z jej osieroconą córką w obcym kraju?

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-11-67705-6
Rozmiar pliku: 365 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Rzeka Kura huczała cały dzień.

Ze wściekłym rykiem kłębiły się dzikie fale, czerniąc się straszliwie pod oślepiająco białą, rozpryskującą się pianą. Kosmate, przeraźliwe, nadciągały groźnie, zawodząc nad czemś i jęcząc, i rozbijały się o kamienną pierś podnóża gór . . .

Ponura głębina wodna wznosiła się, mknęła z przerażającą szybkością ku przeciwległemu brzegowi, gdzie nie było wyżyn ani opok, mknęła wyjąc i burząc się, grożąc dolinie zalewem, a za chwilę, z żywiołowym rozpędem toczyła się zpowrotem, aby się znowu miotać, wyć, jęczeć tysiącem odmiennych głosów.

Rzeka huczała cały dzień. Nie uciszyła się i nocą . . .

Na granatowem tle niebios zajaśniały wielkie, diamentowe gwiazdy . . . Cichy anioł wieczora pozapalał złote iskry nocnego nieba . . .

Czarne ruiny twierdzy na wysokiej skale, w samem sercu Gori, za dnia nawet upiorne i straszne, teraz spowiły się w jakąś niesamowitą, niepojętą tajemnicę.

Świecąc diamentowemi blaskami swego diademu, zbliżała się czarna, nieprzenikniona i dumna kaukaska noc.

A Kura huczała ciągle . . .

* * *

Rosły, jak z bronzu odlany Tatar Amed, przewoźnik na rzece Kurze, rano jeszcze uwiązał swój prom na brzegu i postanowił przeczekać tu, aż burza minie.

Nie zarobił dziś ani abaza 1 ) na obiad . . . Komużby się chciało w taką pogodę jeździć promem po rzece!

To też Amed przez cały dzień leżał bezczynnie na brzegu.

— Ałła werdy! Ałła werdy 2 )! — szepcze cichutko, poruszając wargami i zwracając się pobożnie ku wschodowi. — Jeżeli rzeka nie uspokoi się do jutra, trzeba ci będzie z głodu zdychać, Amedzie! Albo ściągnij pasa i idź w góry na barantę 3 ), jeśli prorok dozwoli! . . .

I młody przewoźnik narzuca burkę na głowę, chroniąc twarz przed dokuczliwem zimnem . . .

* * *

— Hej, jest tam kto? — rozlega się nagle donośny głos, przebijając ryk fal i świst wiatru. — Musimy natychmiast przeprawić się przez rzekę!

— Na Ałłacha! Czy oni poszaleli! . . . Podczas takiej pogody niepodobna przecież ruszyć promem z miejsca!

— Co mówisz, Amedzie?

— Powiadam, że podczas takiej burzy niepodobna przebyć rzeki promem . . .Trzeba przeczekać . . . Powiedz to tym, co cię wysłali, Mikołaju! Nie omylił mnie słuch? To ty?

— Tak . . . Selam alejkum 4 ), przyjacielu!

— Alejkum selam! Szacunek i cześć kunakowi 5 ) . . . Ale przejechać niepodobna . . . Trzeba przeczekać burzę . . .

— Ale my nie możemy czekać! Proszę to zrozumieć! Musimy przeprawić się natychmiast . . . natychmiast . . .

To już nie głos Ormianina Mikołaja, starego sługi z sąsiedniego duchanu 6 ), lecz młody, dźwięczny i czysty jak srebro, głosik dziewczęcy.

Amed wlepia wzrok w nieprzeniknione ciemności i dostrzega wreszcie na brzegu trzy postaci: jedną męską i dwie kobiece. I jeszcze coś, dziwnie skulonego, tajemniczego, czego dosięgnąć nie może wzrok ani myśl Tatara. Coś szerokiego bardzo, z maleńką główką, coś odzianego czarno zupełnie, jak mnich . . .

— Musimy przejechać natychmiast! Za wszelką cenę! — rozlega się znowu niecierpliwy, srebrzysty głosik dziewczęcy.

— Tak! Tak! Przewieźcie nas, proszę! — mówi drugi głos, niższy, głuchy, jakby stłumiony i słaby.

Amed zawahał się na chwilę.

Ach, ta rzeka! Tylko u szejtana 7 ) w piekle mogą istnieć takie rzeki, jak Kura. Gdy Amed był jeszcze chłopcem, pamięta, burza zniosła most na rzece. Potem zaprowadzono prom. Ale i prom (wszystko jest w ręku Ałłacha!) czyż jest tak bezpieczny?

— Nie przewiozę. Prom nie wytrzyma!

Głos Ameda brzmi ponuro, prawie groźnie.

Cóż u licha! Ałłach stworzył go nie poto, aby umierał tak wcześnie, prawie u progu życia, samotny, jak kołek w polu!

Zaledwie myśl ta błysnęła w jego głowie, już zgasła.

Nagle drobna rączka opada na jego ramię.

— Słuchajcie, Amedzie! Przewieźcie nas, proszę, na tamten brzeg . . . Zażądajcie wyższej ceny, ale przewieźcie nas. Musimy tam być koniecznie . . . na dziewiątą wieczór. Nie wolno nam się spóźnić! Za nic w świecie! Za nic w świecie!

Głos drży i załamuje się . . .

Latarnia na brzegu migocze od wiatru, ale Amed rozróżnia jednak przy jej słabem świetle kędzierżawą, jasną główkę, kapryśnie wygięte brwi, rozkazujące małe usteczka i wielkie niebieskie oczy, — rozróżnia młodziutką twarzyczkę o przejrzystej cerze i oczy, głębokie, jak Kura, z taką samą prawie burzą w głębinie, burzą zniecierpliwienia, prośby i gniewu.

— Musimy przejechać! koniecznie!

To już nie prośba, lecz rozkaz. W głosie i w oczach. Wargi wydymają się dumnie, surowo.

— Za pół tumana 8 ) przewieziecie nas! — mówią te wargi.

I odwracając się za siebie mała osóbka mówi innym już tonem:

— Nie bój się, mamo! Wejdź na prom! A ją postawcie tu, Mikołaju . . . Będę ją trzymała obydwiema rękoma . . . Tutaj . . . Tak . . . Wyśmienicie . . .

Obok zdumionego Ameda przeniesiono i postawiono na promie ów dziwny, czarny przedmiot, który już pierw zwrócił jego uwagę. Energiczna osóbka wyciągnęła rękę do swej towarzyszki:

— Nie bójże się, nie bój się, mamo . . . Zejdź bez obawy . . .

— Ależ, Danusiu, dziecko drogie, ja się boję nie o siebie!

W cichym, stłumionym głosie starszej pani brzmi trwoga.

— Głupstwo! Nie denerwuj się, mateczko! Niebezpieczeństwo nie jest wcale tak wielkie . . . Przewoźnik dostanie całe pięć rubli . . . Za tę sumę może chyba dołożyć starań . . . — mówi młoda osóbka głosem, nie dopuszczającym sprzeciwu. Potem zwraca się do starego sługi:

— Możecie już pójść, Mikołaju! Mam nadzieję, że na tamtym brzegu znajdzie się ktoś, kto mi ją poniesie, — mówi, wskazując palcem na tajemniczy przedmiot.

W duszy Ameda trwoga walczy z radością.

Z jednej strony wzburzone fale rzeki mogą zdruzgotać prom, jak łupinkę, a wtedy biada im wszystkim, czeka ich niechybna zguba! Ale z drugiej strony — pół tumana to suma, którą rzadko kiedy uda się przez dwa tygodnie zarobić biednemu przewoźnikowi Amedowi!

Nie można się wahać . . . Przewiezie je! . . . Przewiezie!

Niech ich Ałłach strzeże!II.

— To wcale nie takie straszne! Wcale! — mówi mała osóbka w płaszczu.

Niebieskie oczy, podobne do dwóch gwiazd, wlepiają się w czarną, tajemniczą głąb fal.

— Mamo, mamo! Czy ty się naprawdę boisz?

Stara pani ani na chwilę nie odrywa wzroku od kotłujących się fal, które zalewają prom, opryskując nogi do kolan . . . O, jakie przejmujące zimno! Jaka lodowata woda, przenikająca do szpiku kości! . . .

Stara pani przemokła do nitki . . . Trawi ją gorączka . . . I to bicie serca . . . to bicie serca! Jakie to straszne! Ale usiłuje zapomnieć o sobie — myśli tylko o młodej dziewczynie — o Danusi.

Danusia — jej Danusia! . . . Wątła istotka, delikatna jak łodyżka cieplarnianego kwiatu! I ona znosić musi takie przerażenie — ona, Danusia! Przeziębi się jeszcze, dostanie gorączki! Ale nie mogły postąpić inaczej. Czekają na nie. Jeżeli nie przyjadą na czas, będą musiały zapłacić wielkie odszkodowanie, a nie stać ich przecież na to. Danusia ma rację, trzeba jechać koniecznie!

Amed jakby czuł to także. Ciało jego wyprężyło się, niby strzała. Muskuły nabrały twardości stali.

— Wielkim jest Ałłach i Mahomet, prorok jego! — szepcze wytężając wszystkie siły i ciągnąc linę.

A woda opryskuje prom . . . Burzy się, pieni i kłębi . . . Kotłuje się, oblewając ich do kolan! . . .

Postać w płaszczu przycisnęła do piersi tajemniczy czarny przedmiot i trzyma go obydwiema rękoma, mocno, mocno.

Kaptur płaszcza zsunął się z jej głowy, włosy rozwiały się. Oczy spoglądają w naprężeniu w ciemną dal . . .

Mokra jest zupełnie. A w główce jej wirują myśli. „Trzeba zdążyć na tamtą stronę przed zamknięciem sklepów . . . Kupić nowe pantofle . . . mamie i sobie . . . I zaraz pośpieszyć tam . . . Byle się tylko nie spóźnić . . . byle się tylko nie spóźnić!“

A Kura wyje i kłębią się jej chłodne fale . . .

Nagle uwaga młodej osóbki odwraca się.

— Co to tam płynie, daleko, prosto ku nam? Widzicie to, Amedzie?

Tatar wlepia koci wzrok w ciemności.

Coś wielkiego, dziwnie długiego, ni to tratwa, ni to ogromna łódka o plaskiem dnie, pędzi na nich, pędzi prosto na prom.

— Ałła werdy! Toż to tratwa! Wielka tratwa z kłód drzewnych, jakie mieszkańcy wybrzeża spuszczają na wodę, aby zwozić drzewo na jarmark do Gori!

Widocznie rzeka uniosła tratwę, która mknie na łasce fal. Nie widać na niej postaci ludzkiej.

— Klnę się na brodę Proroka! — mówi Amed głosem niezupełnie pewnym, — jeśli się zderzy z naszym promem, nie wytrzymamy, zdruzgocze nas i . . .

— Więc prędzejże! Na miłość Boga, prędzej, naprzód!

— Cóż można poradzić wobec woli Ałłacha! — odpowiada ponuro Amed.

— O!

Okrzyk rozpaczy wydarł się z piersi obu kobiet.

Na czarnem tle nocy widać blade ich twarze, zastygłe w przerażeniu.

Amed, równie blady i przerażony, jak one, z wysiłkiem ciągnie linę. Jeżeli prom zdąży przepłynąć poza linję środka rzeki, zanim tratwa uderzy w niego, będą ocaleni!

— Danusia! Danusia! Moja biedna Danusia!

Stara pani objęła dziewczynę ramionami . . . Łzy jak grad toczą się z jej oczu.

— Jeśli tak sądzono — umrzemy razem! Boże, zbaw nas! — szepcze, żegnając zimną jak lód ręką jasną, kędzierżawą główkę . . .

A fatalna tratwa zbliża się coraz bardziej, coraz bardziej . . .

Amed, z oczyma zaokrąglonemi ze strachu, pracuje co sił. Ale prom porusza się żółwim krokiem, a tratwa mknie, mknie z zastraszającą szybkością.

Zguba jest już nieuchronna . . . to tylko kwestja minut, sekund, może . . .

Niebieskie oczy dziewczyny przebijają ciemności . . . Jedna ręka otoczyła ramiona matki, druga przyciska dziwny przedmiot do piersi.

— O Boże, Boże! Czyż sądzono nam zginąć tutaj? — szepczą drżące wargi dziewczęcia.

* * *

— To ty, Amedzie?

— Ja!

— Rzuć prom . . . Jesteśmy tutaj . . . skaczcie do łódki . . .

— Ocaleni!

Wielka, ciemna łódka wynurza się z mroku i zbliża nieoczekiwanie do promu. Siedzi w niej kilka osób, których twarze trudno rozpoznać.

— Ocaleni!

Dwa głosy kobiece zlały się w jeden.

— Dzięki Ci, Boże miłosierny!

Z tylnej części łódki podnosi się jakaś postać.

— To szaleństwo płynąć podczas takiej burzy! — mówi silny, gardlany, młody głos. — Kto żyw na promie, skaczcie szybko do łódki.

— Czyżby sama księżniczka była z wami? — zdumiewa się Amed.

— Nie czas teraz na rozmowy! Pomóż swoim towarzyszom skoczyć do łódki i skocz sam.

Jeszcze jedna postać wstała z tyłu łodzi i z trudem utrzymując równowagę wyciągnęła ręce naprzód. Stara pani z pomocą Ameda pierwsza zeszła do łodzi. Za nią zeskoczyła niebieskooka dziewczyna, nie wypuszczając z rąk tajemniczego, czarnego przedmiotu. Ostatni zeskoczył Amed.

Łódka zachwiała się, zakołysała i pomknęła znowu po wzburzonych falach rzeki. Z trudem walczy ze skłębioną rzeką, niby łupinka, niby dziecięcy okręcik do zabawy.

— Kieruj wprost do brzegu, Arszaku . . .

— Słucham, księżniczko!

Trach!!!

Straszny, ogłuszający trzask, jakby król wód rozbił w gniewie potężne berło swoje o podwodne skały Kury . . .

To tratwa natknęła się na prom i zdruzgotała go na trzaski . . .

— Jakie to szczęście, żeśmy zdążyli!

— O!

Serce starej pani ścisnęły jakby kleszcze lodowe.

Gdyby nie ta łódź z nieznajomymi zbawcami, ona i Danusia poszłyby na dno . . .

Nieznośny ból targnął piersią matki. Coś uciska jej pierś, coś dławi gardło, coś ciąży jak kamień na sercu. Kobieta chwyta się za pierś i z głuchym okrzykiem pada na tył stateczku . . .

— Mamie jest niedobrze! Mama dostała ataku serca! — z piersi Danusi wyrywa się jęk.

— Mamo, mamo, kochana! Nie przejmuj się! Niebezpieczeństwo już minęło!

Blada, strwożona twarzyczka pochyla się nad chorą.

— Co czynić? Co czynić? — szepcze wzburzony głosik, i młoda dziewczyna w rozpaczy załamuje ręce.

I znów brzmi gardlany, pełen rozkazujących tonów, władczy głos:

— Bardziej w prawo, Arszaku! Amedzie, siadaj za mnie do wioseł! Pomogę tymczasem chorej . . . Sandro, chłopcze mój, tracisz już siły zupełnie. I ty także, Selimie!

— Święta Nina, opiekunka Gruzji, wspomaga nas, druhu!

— Sam prorok dodał mi sił, czuję to!

Dwa dźwięczne głosiki, nawpół młodzieńcze, nawpół dziecięce odpowiedziały jednocześnie.

— Skupcie więc siły, przyjaciele, i wioslujcie wytwale. Brzeg już niedaleko.

Stój!

Łódź uderza z taką siłą, że sternik traci równowagę i pada na dno.

— Chwała niech będzie jasnym duchom. Dojechaliśmy, księżniczko-dżanym 9 )!

— Brzeg! Brzeg!

Ktoś lekki i zwinny jednym skokiem dzikiej kotki wyskakuje na cypel skały nadbrzeżnej.

— Dajcie ręce . . . Pomogę wam . . . Do przystani dojechać nie można . . . Kura ją zatopiła! . . . Wychodź pierwsza, księżniczko!

— Nie, nie! Pierw wyniesiemy chorą! Zaczep bosakiem, Amedzie. Prędko . . .

Rzeka zagłusza okrzyki . . . Szumi ona i burzy się w bezsilnym gniewie, że wydarto jej ofiary.

Łańcuch łódki z trudnością otacza stuletni pień jaworu na brzegu . . .

Na skale krzątają się ludzie, zapalając latarnię . . .

— Na miłość Boga, ostrożnie! . . . Chora zemdlała. Sandro, Selimie i ty, mój dobry, stary Michako, powierzam wam ją, przyjaciele . . .

Wolno i ostrożnie wynoszą chorą na brzeg. Danusia, zalewając się łzami, idzie obok matki, ogrzewając jej zimną dłoń w swoich dłoniach.

Koło przystani czeka powóz.

— Na wszelki wypadek kazałam wyjechać nam naprzeciw, — mówi ten sam głos gardlany, zwracając się do Danusi. — Proszę złożyć tam chorą.

Poczem woła w mrok:

— Jesteś tu, Walek?

— Jestem, druhu, i Paweł także!

— Podjedźcie bliżej!

Z za gęstwy jaworów wyjeżdża wolno wygodna kolasa, a za nią mały kabrjolet.

Latarnie zgasły widocznie na wietrze. Ale pod burką tej, którą nazywają „księżniczką“ i „druhem“, znalazła się mała latarenka.

Przy blasku tej latarki ostrożnie przeniesiono zemdloną kobietę do powozu i ułożono wygodnie na poduszkach. Nieznajoma, objąwszy ją troskliwie, siada obok.

— Niech pani siada! — mówi do Danusi tonem, nie znoszącym sprzeciwu.

— Ale . . . ja nie mogę . . . jechać z panią . . . Muszę śpieszyć natychmiast tam . . . na koncert, — mówi głosem drżącym i urywanym ze wzburzenia: — Mama dostała zwykłego u niej ataku serca . . . To nie po raz pierwszy . . . To przejdzie . . . Na miłość Boga, czy pani nie może wziąć jej do siebie na czas, póki ja . . . póki ja . . . nie spełnię swego obowiązku . . . Potem przyjadę po nią . . . Jesteśmy przejezdne i zatrzymałyśmy się w duchanie po tamtej stronie . . . Ale teraz niepodobna tam powrócić . . . W nocy przewiozę ją do hotelu . . .. Ale tymczasem . . . tymczasem zatrzyma ją pani u siebie, nieprawdaż?

Błękitne oczy patrzą na nieznajomą błagalnie. Dumne wargi wygięte kapryśnie i władczo, proszą bezradnie i wzruszająco.

Ręczna latarka na chwilę błysnęła przed bladą twarzyczką i błękitnemi oczyma.

— O Boże! Ależ pani jest jeszcze dzieckiem! — woła ze zdziwieniem gardlany głos, — jak można puścić panią samą o tak późnej porze? . . .

Chwila milczenia, wahania, poczem gardlany głos odzywa się już miękko i łagodnie:

— Bądź spokojna, dziecię. Zaopiekuję się twoją matką. Jedź, jeśli trzeba. Arszak odprowadzi cię w kabrjolecie i przywiezie zpowrotem do mnie, a raczej do twej matki. Ja się nią zaopiekuję.

— Dziękuję! Dziękuję! Nie wiem sama, jak mam pani dziękować! Nie mogę nawet rozpoznać w ciemności pani twarzy. A przecież pani uratowała życie mamie i mnie . . . Kto pani jest? Niech mi będzie wolno spojrzeć chociaż na panią? Jakie jest pani imię?

— Nazywają mię „druhem“! — brzmi cicha odpowiedź, — zobaczysz mię wkrótce . . . Tymczasem kończ swoje sprawy. Arszak odwiezie cię do mnie. Szkoda tylko, że się tak śpieszysz. Powinnabyś się przebrać, zmienić obuwie . . .

— Nie, nie! Wyschnę po drodze . . . I tak się spóźniłam . . . Niech pani tylko nie opuszcza mamy . . . Przez miłość Boga, niech się pani nią zaopiekuje! . . .

— Bądź spokojna, dziecię!

— Dziękuję!

Danusia wymienia szybki uścisk z wyciągniętą ku niej dłonią, wskakuje na stopień powozu, całuje zimną twarz matki i siada obok Arszaka, ułożywszy ostrożnie na przedniem siedzeniu tajemniczy, czarny przedmiot.

— Można jechać! Ale jak najszybciej! Proszę bardzo!

— Tak, tak! Księżniczka-dżanym kazała, więc można! — odpowiada niewidzialny prawie w mroku Arszak i rusza z miejsca.

Za nimi pozostaje niewielka grupka ludzi.

— Jedź z Bogiem! A wracaj rychło! Będziemy czekali na ciebie! — brzmi jeszcze gardlany głos.

Jak miłym jest ten nieznany jeszcze, a tak już bliski głos tajemniczej zbawczyni!

— Kim jest ta wasza księżniczka? — zwraca się Danusia niecierpliwie do swego sąsiada, gdy oddalili się już nieco od kolasy i ludzi.

— Co? Nie wiesz, panienko?! — dziwi się Arszak.

— Święta Nino, opiekunko Gruzji! czyżbyś nie słyszała nic o „druhu“, o „księżniczce“? — dodaje.

Danusia, z natury niecierpliwa, zaczyna się denerwować:

— Mówże, kto ona jest! Kto uratował mnie i matkę moją od śmierci?

Kto? — głos Arszaka drży od utajonej dumy: — Kto ona jest? To słońce i szczęście „gniazda Dżawachów“! To róża Gori, to orlica gór Dagestanu! To uśmiech anioła i wonna azalja doliny! To przybrana księżniczka Dżawacha — Nina bek-Izrael 10 )!III.

Godzina dziewiąta wieczorem. Koncert, urządzony w sali seminarjum nauczycielskiego w Gori, już się rozpoczął.

Suchotniczy artysta z Tyflisu odegrał już swoją partję na skrzypcach, a ulubienica publiczności, odtwórczyni cygańskich pieśni, cała czerwona ze wzruszenia, zdążyła już odśpiewać kilka wesołych piosenek i tyleż sentymentalnych romansów; wysoki, ogolony, tęgi mężczyzna opowiedział już „na bis“ komiczną historyjkę o prosiaku. Nadszedł moment wykonania najciekawszego numeru dzisiejszego koncertu: młoda, utalentowana artystka z Petersburga grać miała teraz na harfie.

Afisze nie uprzedzały, co grać będzie artystka, gdyż młoda dziewczyna była improwizatorką: sama komponowała utwory, które grała, i komponowała je podczas gry dopiero. Ta okoliczność jeszcze bardziej podniecała zaciekawioną publiczność i budziła chęć usłyszenia młodocianej harfistki, która — jak mówiono — nie kończyła żadnych szkół, a mimo to zdążyła już zdobyć sobie wielką popularność. Była ona w pełnem znaczeniu tego słowa talentem, a iskra boża niezawodnie kierowała jej palcami.

Najlepsza, a zarazem najróżnorodniejsza publiczność Gori zebrała się tego dnia, aby usłyszeć utalentowaną artystkę. Byli tu i Ormianie, i Gruzini, i Rosjanie; byli górale w malowniczych strojach; byli mężczyźni i kobiety, starcy i młodzież, poważne damy i wesołe dziewczęta, słowem, cały pstry tłum kaukaskiego miasteczka, niecierpliwy i podniecony.

— Gdzież ta artystka? Czy niema jej na sali? — pytano dokoła.

— Czyżby jeszcze nie przybyła?

Ale artystki nie było. Spóźniła się widocznie.

— Może wogóle nie przyjedzie — mówi jakiś tęgi Ormianin.

— Nicby w tem nie było dziwnego, — dodaje ktoś. — W taką pogodę przeprawiać się przez Kurę to rzecz niebezpieczna.

— Nawet bardzo niebezpieczna! — wykrzykuje pierwszy.

— Szkodaby było, gdyby koncert miał się zakończyć bez niej. Dla niej tylko kupiłem bilet, — wtrąca ktoś do rozmowy.

— Ja zażądam zwrotu pieniędzy, jeżeli ona nie wystąpi, — mówi z gniewem wysoki Czerkies.

Nagle zjawia się na sali jakiś pan, podobny do artysty, i oznajmia głośno:

— Przyjechała, w tej chwili przyjechała! . . . Podobno Kura uniosła prom, niepodobna się było przeprawić . . . Zatrzymała się w duchanie za rzeką . . . Nic dziwnego, że się spóźniła! Biedactwo!

Zaniepokojony, wzburzony, ledwo żywy od trosk i kłopotów, gospodarz koncertu przebiega przez salę, wskakuje na estradę, blady, z płonącemi oczyma i anonsuje jak może najgłośniej:

— Administracja koncertu prosi szanowną publiczność o przebaczenie . . . Panna Larecka spóźniła się nie ze swojej winy. Na Kurze szalała burza i rozbiła prom. Artystka była o włos od śmierci . . . Teraz suszy się i przebiera . . . Za chwilę wyjdzie . . .

Grzmot oklasków zagłuszył słowa gospodarza . . .

* * *

Z płonącemi oczyma, twarzą bladą i wzburzoną, w skromnej czarnej sukni, ledwo co wysuszonej przy kominku w westibulu, z wijącemi się złotemi włosami, szczupła i zgrabna, zbyt min jaturowa może na swe 15 lat, Danusia Larecka wychodzi na estradę.

Wśród szmeru i oklasków siada na krześle, wprawnemi rękoma obejmuje harfę i kładzie długie, cienkie palce na jej zimnych, dźwięcznych strunach . . . Przez chwilę stroi je, spokojnie, pewnie, śmiało . . .

O, nie potrzeba jej oswajać się z występami, z tłumem . . . Oddawna już przecież wiedzie to życie wędrownej harfistki . . . Jest to jej bodaj czy nie dwunasty koncert. Rok już, jak jeździ z matką, nauczycielką swoją zarazem, która niegdyś była wielką artystką, uwielbiała harfę i przez wiele lat uczyła się grać na niej. Jeździ, wędrując, od miasta do miasta . . . Nie posiada szkoły, ale zato ma talent. Od dzieciństwa matka i otoczenie, kto tyłko znał Danusię, powtarzali jej to.

Talent! Tak, ona sama, lepiej niż ktokolwiek, wie o tem!

Urodzona jest do sławy! Tylko do sławy!

Matka powtarza jej często: „Gdybyś miała możność wstąpić do szkoły muzycznej, zostałabyś wielką artystką, niezwykłą artystką!“

Ale, niestety! Nie można sobie na to pozwolić!

Od czasu, jak Anna Larecka cierpi na serce, musiała porzucić lekcje, z których utrzymywała się dotąd. Nawet Danusi nie może już uczyć: poprostu brak jej fizycznych sił . . . A przyjąć nauczyciela — na to ich nie stać!

Nie dla nich, biednych, jest szkoła!

Nawet z gimnazjum wydalono Danusię za nieposłuszeństwo, za lenistwo, za upór . . .

Trzeba było zrobić z dziewczynki wędrowną harfistkę, aby zarabiała improwizacją na chleb.

Kiedyś, gdy żył ojciec, nie brakło im niczego. Później zubożały. W głębi duszy Danusia nie może pogodzić się ze swym losem. Uważa się za księżniczkę z bajki, którą zła wróżka — los zmieniła w wędrowną artystkę. I wierzy, wierzy silnie, że czas wróżki niedługo potrwa, że zburzy go siłą swego talentu, że obie — ona i matka — będą jeszcze sławne i bogate, a ludzie zazdrościć im będą.

Danusia jest ambitna. Pociągają ją przyjemności, pociąga jak magnes władza nad ludźmi. Tak było od dzieciństwa.

W marzeniach zawsze wyobraża sobie siebie jako zaczarowaną księżniczkę z bajki. I kocha siebie, kocha bezgranicznie . . .

W skromnej swej czarnej sukience, w trzewiczkach pełnych jeszcze wody, młoda artystka uśmiecha się dumnie, śmiało, zwycięsko.

Siła jej leży w grze.

Danusia wie, że ma talent, piękny, młody, oryginalny. Z jego pomocą zdobędzie władzę nad ludźmi, nad złym i okrutnym losem.

Dumna, natchniona tą świadomością, uśmiecha się i kładzie palce na struny.

* * *

Pierwszy akord!

Na sali zapanowała cisza, — pieśń popłynęła . . . Wszystko, co Danusia przeżyła w dzieciństwie i młodości, wyraziła w tej pieśni . . .

Rozległy się ciche, usypiające dźwięki, niby kołysanka . . .

Poprzez ich srebrzystą sieć widzi Danusia różowy pokoik, białe łóżeczko . . . W łóżeczku leży Danusia . . . Wyciąga rączęta i śmieje się.

— Mateczko! Ojczulku! Chodźcie do mnie!

Podchodzą oboje, uśmiechają się, całują ją, pieszczą.

Ach, jakie to maleństwo! Jak słodka jest ich kochana córeczka!

Złotowłosa, niebieskooka, maleńka wróżka z bajki! A słuch! Jaki ona ma słuch! . . . Jako trzyletnie dziecko wygrywa już nieskładną piosenkę, zasłyszaną od matki.

Talent!

Radość, szczęście, słońce i róże czekają ich Danusię.

— — — — — — — — — — — — — — — — — — —

Jak smutne, jak żałosne dźwięki!

Czemu wydajesz je z siebie, złota, przepiękna, śpiewająca harfo?

Pstra publiczność niespokojnie i smutno duma na swoich miejscach . . .

A dźwięki płyną i jęczą, jęczą . . .

Mówią o tern, czem przepełniona jest teraz Danusina dusza . . .

Jaki mrok! Jakie ciemności!

Czemś białem zawieszono szczelnie zwierciadła w salonie . . . A na środku czarna trumna . . . W niej ojciec z pieczęcią nieprzeniknionej, jemu tylko znanej tajemnicy . . . I ten śpiew przeciągły i ponury: „Wieczny odpoczynek racz dać . . .!“

I płacz matki . . . I jęk pierwszego niedziecięcego bólu, jęk wydarty przez śmierć ojca z piersi Danusi!

O, ten jęk! Powtórzyłaś go dobrze, dumna, piękna harfo! . . .

— — — — — — — — — — — — — — — — — — —

Potem inne dźwięki . . .

Figlarne, puste, błyskotliwe, niby szmer strumyków na wiosnę. Dźwięki jasne, taneczne . . .

Szkoła . . . Pierwsze błahe smutki dzieciństwa, pierwsze przyjaciółki . . . Śmiech, psoty, figłe, zabawy i zachwyt, czysty zachwyt dziecięcy wobec jej, Danusi, talentu.

Koleżanki wieczorami przybiegają do ich ubogiego mieszkanka słuchać jej, Danusi, gry na harfie. I płaczą, wzruszone, porwane jej „natchnieniem“.

Danusia widzi przed sobą przyszłość — jasną przyszłość królewny z bajki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: