Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gniew - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gniew - ebook

Król Nathair zajął twierdzę Drassil i zawładnął trzema z siedmiu Skarbów. Z pomocą Calidusa oraz królowej Rhin jest gotów zrobić wszystko, by przejąć resztę. Zebrane Skarby umożliwią mu otwarcie portalu do Zaświatu, by Asroth na czele swej hordy demonów mógł się wedrzeć na Ziemie Wygnanych i wreszcie przyjąć formę cielesną.

W międzyczasie Corban wpadł do niewoli Jorun, olbrzymów, którzy jeżdżą do bitwy na niedźwiedziach. Jego hufiec został rozproszony, a więc, by przetrwać, Corban musi znaleźć nowych sojuszników. Czy będzie w stanie dogadać się z którąś ze skłóconych frakcji wojowniczych olbrzymów? Zagrożenie, które reprezentuje sobą Nathair, nie pozostawia mu wyboru. Jego życie znalazło się na krawędzi przepaści, a wraz z nim los Ziem Wygnanych. Prawda, odwaga i lojalność zostaną wystawione na najcięższą próbę.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66409-62-0
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

A więc to już koniec.

Trudno mi uwierzyć, że to już czwarta i ostatnia część Wiernych i Upadłych. Zawsze wydawała mi się czymś odległym, majaczącym niewyraźnie na horyzoncie, ale niniejszym Gniew został ukończony.

Mam nadzieję, że książka przypadnie wam do gustu, a jej zakończenie przyniesie wam wiele emocji. Jako jej twórca mam za sobą długą drogę. Wciąż doskonale pamiętam pewien dzień w 2002 roku, gdy wróciłem z rodziną z kinowego seansu Dwóch Wież. Siedzieliśmy przy stole i jedliśmy obiad, a wtedy moja cudowna żona, bynajmniej nie po raz pierwszy w życiu, powiedziała: „Powinieneś spróbować napisać książkę!”.

Próbowałem jej wyjaśnić, że to dość komiczny pomysł, i zacząłem nawet przedstawiać kolejne dowody na poparcie tej tezy, ale moje dzieci podchwyciły temat i nagle mój opór zaczął kruszeć, aż w końcu pomyślałem: „A właściwie dlaczego nie? Mogłoby być fajnie!”.

Od tej chwili minęło czternaście lat.

Był to burzliwy, szalony okres, w trakcie którego zbierałem nieustannie rosnący hufiec bohaterów, którzy pomagali w tworzeniu cyklu, i jestem dziś winien wdzięczność wielu ludziom.

W pierwszej kolejności chciałbym podziękować mojej żonie Caroline oraz moim dzieciom: Harriett, Jamesowi, Edowi i Willowi za nieustające wsparcie i entuzjazm podczas pracy nad opowieściami z Ziem Wygnanych. Bez cienia wątpliwości rzec mogę, że te książki nie powstałyby bez ich życzliwości i słów otuchy, a także wspólnego odtwarzania najważniejszych scen bitewnych. Jestem im również wdzięczny za to, że wybaczyli mi wiele godzin spędzonych nad laptopem i zamglone spojrzenie, z jakim siadałem do posiłków, oznaczające, że jeszcze nie wróciłem z Ziem Wygnanych.

Chciałem również podziękować mojemu agentowi Johnowi Jarroldowi za jego wiarę w Wiernych i Upadłych i bezcenne rady, które pomogły mi odnaleźć drogę w trudnym świecie wydawniczym. Cieszę się też z tego, że okazał się nie tylko wielkim profesjonalistą, ale również fantastycznym człowiekiem. Nasze wspólne lunche w The Mermaid Inn przeszły już do legendy.

Dziękuję mojej wspaniałej redaktorce Julie Crisp, która tak długo chlastała biczem monstrum, jakim był rękopis Gniewu, aż uformowała z niego sensowną powieść. Nie znam nikogo, kto okazywałby podobną pasję i zaangażowanie, czego choćby dowodzi fakt, że pracowała nad książką do dnia, gdy zaczęła rodzić swe piękne dziecko, a wróciła do niej nazajutrz po porodzie. Obroniła dzięki temu tytuł najbardziej krwiożerczej osoby, którą znam.

Dziękuję wszystkim ludziom w Tor UK, którzy pracowali bez wytchnienia za kulisami, by móc wypuścić książkę w świat – cudownej Belli Pagan, Jamesowi Longowi, Robowi Coxowi i reszcie wspaniałego zespołu w Tor Towers. Darzę was wielką wdzięcznością i ogromnym szacunkiem za to, że urzeczywistniacie tak wielkie marzenia pisarskie.

Dziękuję mojej korektorce, Jessice Cuthbert-Smith, która pracuje nad serią od samego początku i od zawsze budzi mój podziw niezwykłą dbałością o szczegóły. Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy ocaliła mnie przed kompletnym upokorzeniem. Wiele się nauczyłem dzięki pracy z nią.

Dziękuję mojemu redaktorowi po drugiej strony wielkiej kałuży, Willowi Hintonowi, oraz całemu zespołowi w Orbit US za ciężką pracę, którą dla mnie wykonał. Dziękuję mojej ekipie przyjaciół-czytelników, którzy znaleźli czas, by przeczytać rękopis Gniewu, co jest niemałym wyczynem ze względu na rozmiary książki. Zdecydowanie mogli poświęcić swój czas na inne, ciekawsze rzeczy.

Dziękuję mojej żonie Caroline, zawsze uczciwej, zawsze dostrzegającej serce każdej postaci. Dziękuję moim chłopcom, Edowi i Willowi, najwierniejszym przybocznym pod słońcem. Ich wiedza na temat Ziem Wygnanych jest imponująca i przerasta moją, a ich fascynacja samą opowieścią i postaciami okazała się źródłem wielkiej radości dla ojca, który zaczął pisać tę opowieść, by móc ją czytać dzieciom.

Dziękuję Sadakowi Miahowi, mojemu najstarszemu i ulubionemu najlepszemu przyjacielowi. Byłem doprawdy wstrząśnięty, gdy się okazało, że naprawdę przeczytałeś całe to tomiszcze przed publikacją! Muszę przyznać, że twoje uwagi okazały się bezcenne i wywołały uśmiech na moich ustach, bo natychmiast przypomniałem sobie nas jako nastolatków (BARDZO dawno temu), jak z pasją rozprawialiśmy na temat Śródziemia, Druss, Snaga, Waylander i wielu innych fantastycznych krain.

Dziękuję Davidowi Emrysowi, mojemu ekspertowi w dziedzinie walki i uzbrojenia. Jedną z najbardziej nieoczekiwanych przyjemności, płynących z tego pisarskiego wariactwa, jest to, że można zawrzeć zupełnie nieoczekiwane przyjaźnie. Poznałem Davida na wydarzeniu Fantasy in the Court, organizowanym przez Goldsboro Books, i od tej pory jesteśmy wielkimi przyjaciółmi. Wiele spośród szczegółów bitewnych opisanych w Gniewie zawdzięczam jego wiedzy i doświadczeniu. O nic nie pytajcie!

Dziękuję Markowi Robersonowi, który służył mi wielką pomocą natury zarówno historycznej, jak i fantastycznej. Entuzjazm, jaki okazywał mojej serii, był dla mnie wielkim pokrzepieniem podczas pracy.

Ostatnią, ale równie ważną grupą, której jestem winien ogromną wdzięczność, są wszyscy ci, którzy przeczytali moje powieści i przyjęli Corbana i jego pstrokatą bandę do serc. Jedną z największych i najbardziej zaskakujących przyjemności, których doświadczyłem podczas pisarskiej przygody, jest poznanie tak wielu czytelników. Ogromnie się cieszę, że znaleźliście czas, by się ze mną skontaktować i podzielić się wrażeniami.

Praca nad Gniewem była wspaniałym doświadczeniem, choć zaprawionym nutką goryczy. Czułem się świetnie, mogąc wreszcie opisać sceny, które wyobrażałem sobie od tak dawna, ale jednocześnie budził się we mnie smutek na myśl o tym, że żegnam się z postaciami, które stały się częścią mego życia i niemalże zacząłem uważać je za prawdziwe, nawet te czworonogie i skrzydlate.

Mam nadzieję, że spodoba wam się ostatnia część Wiernych i Upadłych. Dziękuję, że dołączyliście do hufca i dotarliście aż tak daleko.

Niech kieruje Wami prawda i odwaga!

JohnRozdział pierwszy VERADIS

Rok 1144 Ery Wygnańców, Księżyc Ogara

Veradis spadał przez nocne powietrze, lekki, wręcz pozbawiony wagi. Kątem oka dostrzegał wieżę Brikan i wciąż dymiącą postać Calidusa, stojącego w oknie. Powierzchnia rzeki mknęła mu na spotkanie.

Uderzył w wodę. Zimno wyrwało mu powietrze z płuc, a jednocześnie ogarnęła go panika. Całkiem zdezorientowany, nie miał pojęcia, w którą stronę płynąć, by się wynurzyć. Otaczała go jedynie lodowata ciemność.

Naraz ktoś pochwycił go za włosy i pociągnął za sobą. Veradis wynurzył się z głośnym rozbryzgiem i ujrzał szeroką, bladą twarz Alcyona.

– Będą nas ścigać! – Okrzyk olbrzyma ledwie przebił się przez ryk rzeki. Prąd już ich porwał naprzód, oddalając od łomotu stóp wojowników, biegnących po moście. – Płyńmy, jak najdalej się da!

Propozycja Alcyona miała wiele sensu, choć dłonie i stopy Veradisa zaczynały już drętwieć z zimna. Zaczął miarowo poruszać ramionami, próbując płynąć, tak by znaleźć się jak najdalej od Brikan, Calidusa i...

I Kadoshim, pomyślał.

Samo wspomnienie przeszyło go bólem.

Przebyli zakręt rzeki i twierdza znikła im z oczu. Zewsząd otoczyła ich ciemność.

* * *

Łagodny, słaby poblask świtu wnet zaczął się przesączać przez plątaninę gałęzi nad ich głowami, gdy Veradis spojrzał Alcyonowi w oczy. Rozumiejąc się bez słów, ruszyli w stronę brzegu. Było to nie lada wyzwanie, gdyż musieli płynąć pod prąd. Veradis dopiero teraz pojął, jak bardzo jest wyczerpany, ale na szczęście wkrótce wyczuł muł pod stopami, a jego palce zacisnęły się na trzcinie. Z trudem wyszedł z wody i usiadł na ziemi, dysząc ciężko. Miał wrażenie, że ręce i nogi ma odlane z ołowiu.

Odwrócił głowę i ujrzał Alcyona, który wyszedł na brzeg kilkadziesiąt kroków dalej, a teraz zmierzał ku niemu ociężale. Olbrzym usiadł obok z głośnym jęknięciem. Z jego obwisłych wąsisk ściekała woda.

– Dzięki – powiedział.

– Za co?

– Za wszystko. A przede wszystkim za to, że pomogłeś mojej rodzinie uciec z lochów Brikan.

To była jego żona, pomyślał Veradis. Z jego dzieckiem. Ile czasu trwała ich rozłąka? Jak bardzo przeżył to, że oboje stali się więźniami Calidusa i Lykosa?

– I za to, że zniszczyłeś ów magiczny przedmiot, za pomocą którego Calidus rozciągnął nade mną kontrolę – ciągnął Alcyon. – Uwolniłeś mnie. – Wzdrygnął się, a potem się uśmiechnął. – Z mojej duszy zniknął cień. Czuję się odrodzony.

– Jeśli oznacza to, że jesteś słaby jak noworodek – mruknął Veradis, po czym wylał wodę z buta i spróbował założyć go ponownie – to jest nas dwóch.

– Nie o to mi chodziło – zadudnił olbrzym i spojrzał na Veradisa z powagą. – Uwolniłeś Rainę i Taina, a potem mnie. Jestem twoim dłużnikiem po wsze czasy.

– Nic nie jesteś mi winien – rzekł Veradis. – Wrzuciłem te magiczne cacka w ogień pod wpływem impulsu. Nie miałem pojęcia, czym są ani też jaką władzę mają nad tobą.

– Ale domyślałeś się?

– Tak. Fidele mówiła coś... – Urwał. Przez moment myślał o matce Nathaira. Miał wielką nadzieję, że zdołała wyrwać się na wolność wraz z jego bratem Krelisem, Maquinem oraz Albenem. – A jeśli chodzi o twą żonę i twe dziecko... Uwolniłem ich, bo tak należało. Nie było innego wyboru.

– Był, Czyste Serce. Był. Zawsze istnieje jakiś wybór.

Veradis wzruszył ramionami.

– Tak czy owak, nie ma między nami żadnego długu. Jesteś moim przyjacielem i tyle.

Jednym z nielicznych, jak się okazało, dodał w myślach.

W jego sercu obudziła się gorycz, gdy powrócił myślami do Nathaira, jego wyznania i rewelacji, które tak bardzo nim wstrząsnęły. Przypomniał sobie też słowa Calidusa, wedle którego to Nathair zabił Aquilusa, własnego ojca. Poczuł gniew i wstyd. Przeoczył tyle sygnałów...

Jak to możliwe, że dałem się zwodzić aż tak długo? Głupiec ze mnie.

– Jak długo byłeś więźniem Calidusa? – spytał.

Uśmiech Alcyona zgasł.

– Szesnaście lat.

– Długo.

– Tak, długo. – Alcyon zacisnął pięści, aż zachrzęściły mu kłykcie. – Powinienem był go zabić.

– Nie zapomnij, że oboje próbowaliśmy. Wbiłem mu nóż w brzuch i wepchnąłem go w płomienie, a ty rozbiłeś mu pierś młotem.

– Trudno jest zabić Kadoshim.

– Nie mogę się z tym nie zgodzić. Czy kogoś takiego można w ogóle zabić?

– Może należałoby odciąć mu głowę. Tak się zabija tych innych.

– Innych?

– Kadoshim zawładnęły ciałami Jehar – rzekł Alcyon. – W Murias – dodał, widząc pytanie w oczach Veradisa.

– Jehar – mruknął młodzieniec i pokręcił głową. – Ależ ja byłem zaślepiony.

– Ufałeś królowi, który jednocześnie był twoim przyjacielem. – Alcyon wzruszył ramionami. – Słyszałem o większych błędach.

Doprawdy, pomyślał Veradis. Oddałem całe życie kłamstwom.

Siedzieli w milczeniu. Z ich włosów i ubrań ściekała woda.

– I co teraz? – powiedział do siebie młodzieniec. – Mam wrażenie, że poświęciłem całe swoje życie Nathairowi i jego misji. Co ja teraz pocznę?

Alcyon spojrzał na niego z powagą, a potem szturchnął go grubym palcem.

– A co ci mówi serce?

– Nie ufałbym sercu. Zobacz, gdzie mnie przywiodło – rzekł kwaśno Veradis.

– Ale masz już otwarte oczy.

Młodzieniec nabrał głęboko tchu, czując ogarniające go znużenie.

– A co ty byś zrobił? – zwrócił się do Alcyona.

– Odnalazłbym moją rodzinę. Moją Rainę i mego Taina – odparł olbrzym, uśmiechając się, gdy przyszło mu wypowiedzieć ich imiona.

Rodzinę, pomyślał Veradis. Mój ojciec nie żyje. Mój brat Ektor również. Pozostał mi tylko Krelis.

Niespodziewanie odkrył w sobie rozpaczliwą potrzebę odnalezienia starszego brata.

– Odnalazłbyś rodzinę – powtórzył. – Cóż, dobry początek.

Wśród gałęzi rozległ się głośny skrzek. Kilka leśnych gołębi nagle zerwało się do lotu, trzepocząc głośno skrzydłami.

– Musimy ruszać! – zdecydował Alcyon.

Potrzebujemy kryjówki, pomyślał Veradis, a głośno rzekł:

– Tak! Między drzewa!

Podniósł się i stłumił jęknięcie.

Byli w połowie drogi przez polanę, gdy Alcyon zatrzymał się nagle i spojrzał na brzeg rzeki.

Za odległym zakrętem szlaku pojawiły się jakieś postacie, nieledwie cienie w półmroku, rzucanego przez korony drzew Fornu. Czarne cienie z zakrzywionymi mieczami przytroczonymi do pleców.

– Kadoshim! – warknął Alcyon.

Veradis naliczył ich przynajmniej siedmiu. Przemieszczali się szybko, susami, niczym wataha wilkunów. Rozstawieni w półkręgu, przeczesywali obszar między brzegiem rzeki a skrajem lasu.

Polują na nas, pomyślał. Biegli przez całą noc wzdłuż brzegu, by zwąchać nasz trop.

Jeden z przybyszów znieruchomiał, a pozostali zatrzymali się w ślad za nim. Uniósł głowę, jakby smakował powietrze, po czym wydał z siebie wibrujące wycie i skoczył naprzód z nową energią.

Pochwycili nasz zapach, zrozumiał Veradis i poczuł ukłucie lęku. Walczył już z olbrzymami, draigami i wrogimi zastępami, ale sama świadomość, że ścigały go demony z Zaświatu, przeszyła go zimnym strachem.

Kadoshim. Pobratymcy Calidusa. Moi wrogowie.

Przed oczami stanęło mu wspomnienie Calidusa, człowieka, którego miał za doradcę i sojusznika, warczącego wściekle, wyłaniającego się z płomieni w wieży Brikan.

Sprowadził Nathaira na złą drogę, a mnie oszukiwał od lat, pomyślał. To on jest ojcem wszelkiego zła.

Strach naraz przekształcił się w zimną furię. Veradis pochwycił za miecz i wykrzywił usta.

– Ruszajmy! – burknął Alcyon i zerwał się do biegu.

Veradis przez chwilę opierał się pokusie – miał wielką ochotę zostać i stawić czoła tym bestiom – ale olbrzym pociągnął go za sobą i po chwili od ściany lasu dzieliło ich zaledwie kilka kroków. Nagle wojownik uzmysłowił sobie, że olbrzym nie ma żadnej broni – na jego plecach nie widział topora ani młota wojennego, a u jego boku nie było mieczy ani sztyletu. Wniknęli w gąszcz i natychmiast otoczył ich półmrok cieni i cierni. Alcyon parł naprzód i stękał głucho, gdy gałęzie smagały go po torsie podobnym do skały. Za ramiona Veradisa szarpały kolce, a dzikie pnącza łapały go za buty. Przez długi czas – niemalże wieczność! – słyszał jedynie łomot własnego serca, swój chrapliwy oddech i tupot butów Alcyona, ale wnet dotarły do niego inne dźwięki. Z początku były niewyraźne i przypominały szelest wiatru wśród krzaków, ale wkrótce nabrały mocy, a powietrze przecięły pierwsze przenikliwe wrzaski.

Z pluskiem wody przedarli się przez strumień. Pod nogami Veradisa przemknęło coś wijącego się, co sprawiło, że się potknął.

– Prawie nas dogonili! – sapnął do Alcyona.

Lepiej się zatrzymać i stawić im czoła z mieczem w garści, niż zginąć podczas ucieczki, pomyślał.

– Wiem – odparł zdyszany olbrzym i się odwrócił.

Veradis dobył miecza. Stanęli plecami do wielkiego drzewa, mając strumień przed sobą. Czekali.

W półmroku pojawiły się nadciągające postacie, wyłaniając się spośród cieni i zarośli. Kadoshim, który wyprzedził pozostałych, miał na sobie ciemną kolczugę Jehar, a po jego bladej skórze biegły czarne żyły. Zauważył ich, przeskoczył nad strumieniem i rzucił się na Veradisa z wyciągniętymi ramionami, nie zawracając sobie głowy dobywaniem miecza.

– Pamiętaj, że trzeba im ścinać głowy! – sapnął Alcyon, a sam odbił się od drzewa i skoczył na biegnącego Kadoshim niczym taran. Obaj padli na ziemię.

Veradis również skoczył naprzód. Złapał miecz oburącz i ciął po ramieniu opętanego. Dłoń wroga wystrzeliła w powietrze, z kikuta niemrawo pociekła gęsta, przypominająca olej krew, ale to go nie powstrzymało i potoczył się dalej, spleciony w uścisku z Alcyonem. Olbrzym jęknął z bólu, lecz zaraz skoczył na kolana, oplótł ramiona wokół torsu Kadoshim i uwięził mu ręce.

Demon wykręcał głowę na wszystkie strony. Jego żyły nabrzmiały, gdy próbował się uwolnić, a twarz Alcyona spurpurowiała z wysiłku. Splecione palce powoli się rozsuwały.

– Na... co... czekasz? – wychrypiał olbrzym.

Veradis wzniósł miecz i rąbnął demona w szyję. Z niemalże przerąbanego karku buchnęła czarna krew, a Kadoshim wrzasnął z furią. Alcyon ryknął, przytrzymując demona ze wszystkich sił. Veradis wyrwał oręż i zamachnął się do kolejnego uderzenia.

Tym razem głowa Kadoshim wyfrunęła w powietrze i z pluskiem wpadła do strumienia. Olbrzym puścił ciało i odtoczył się, a bezgłowy trup osunął się bezwładnie. Nogami wstrząsnęły konwulsje. Nad rozrąbanym karkiem zawisła sycząca, wirująca czarna mgiełka, formując niby-ludzką postać z postrzępionymi skrzydłami i oczami czerwonymi niczym rozżarzone węgle. Veradis znieruchomiał, sparaliżowany strachem. Istota wrzasnęła dziko, po czym rozpłynęła się, rozwiana lekkim podmuchem wiatru.

– Co to było, u licha? – wyjąkał młodzieniec.

– Padnij! – ryknął Alcyon i zerwał się z ziemi, by rąbnąć pięścią w szczękę kolejnego Kadoshim.

Demon potoczył się w zarośla, ale natychmiast skoczył na równe nogi, sprężyście niczym kot. Veradis uniósł miecz i rozstawił szerzej stopy, by przygotować się na impet uderzenia. Naraz coś wbiło mu się w bok i oderwało go od ziemi. Ramiona kolejnego Kadoshim oplotły go w talii. Dostrzegł Alcyona, który zdołał się podnieść, ale został otoczony przez przeciwników, a potem trzymający go demon cisnął nim o ziemię. Ramię wojownika eksplodowało bólem, a miecz poleciał na bok. Przetoczył się, odruchowo uderzył napastnika, przez sekundę wpatrywał się w jego czarne, bezduszne oczy, po czym obaj zsunęli się do strumienia. Kadoshim znalazł się pod nim i Veradis zdołał zacisnąć dłonie na jego szyi, usiłując wydusić życie z czarnookiego wynaturzenia.

Ten kopał i wierzgał niczym dziki ogier, burząc wody strumienia, ale Veradis nie puszczał. Czuł, jak demona powoli opuszczają siły, a jego energia słabnie, ale wtedy ktoś złapał go od tyłu, oderwał od przeciwnika, szarpnął i cisnął na brzeg rzeki. Ujrzał nad sobą kolejnego Kadoshim, wyciągającego miecz z pochwy na plecach, a ten, którego właśnie próbował utopić, poderwał się na równe nogi. Veradis odtoczył się na bok, kątem oka zerkając na Alcyona, który, krwawiąc z wielu ran, padł na jedno kolano, osaczony przez krąg Kadoshim. Młodzieniec próbował się podciągnąć po błocie ku przyjacielowi, który w międzyczasie pochwycił innego demona, jedną rękę zacisnął mu na szczęce, a drugą oplótł pierś. Szarpnął wściekle, aż poniósł się trzask pękającego karku, a potem mlaśnięcie rozdzieranego ciała. Olbrzym z dzikim rykiem oderwał napastnikowi głowę, po czym cisnął trupa na ziemię. Nad raną zgęstniała czarna mgła.

Nogę Veradisa przeszył ból, gdy czubek miecza jednego z Kadoshim przejechał po jego udzie. Padł na ziemię i spojrzał do tyłu na dwa demony stojące na brzegu strumienia. Szły za nim. Ba, bawiły się nim. Ten z dobytym mieczem znów chlasnął Veradisa, tym razem po wzniesionym przedramieniu. Nowe skaleczenie zapłonęło żywym ogniem.

– Utoczymy ci trochę krwi. – Na bladych wargach Kadoshim pojawił się szyderczy uśmiech. – Słono zapłacisz za pościg, do którego nas zmusiłeś.

To nie tak powinno się skończyć, pomyślał Veradis.

Frustracja po raz ostatni dodała mu sił. Przetoczył się po trawie i poderwał na równe nogi.

Stojący przed nim Kadoshim uśmiechnął się szeroko, a potem nagle zamarł i przechylił lekko głowę.

Z półmroku wychynęły jakieś postacie. Veradis poczuł przypływ nadziei, która zgasła, gdy ujrzał, że przybysze mają czarne napierśniki ze srebrnym orłem.

To orla straż... Bez wątpienia przysłał ich Nathair, by mieć pewność, że jego potwory dokończą zadanie.

Dziesięciu, dwunastu, piętnastu... Jeden z nich był wysoki i barczysty. Veradis zamrugał, bo było w nim coś znajomego.

– Miło cię znów widzieć, braciszku! – ryknął olbrzymi przybysz, uśmiechając się szeroko.

Zdumienie Veradisa natychmiast ustąpiło miejsca dzikiej radości.

Krelis!

Wówczas Krelis i jego ludzie wpadli na Kadoshim. Dowodzący atakiem Krelis wykonał szerokie cięcie długim mieczem i ściął jednemu z demonów głowę.

Kątem oka Veradis ujrzał innego wojownika, nieprzypominającego ubiorem mężów z Tenebralu. Ściskając nóż w każdej dłoni, wsparł ludzi Krelisa.

To Maquin!Rozdział drugi NATHAIR

Nathair stał w wielkiej sali Drassil i wpatrywał się w szkielet olbrzyma na tronie. Spomiędzy żeber sterczało mu grube drzewce włóczni, wykonane z ciemnego, przetkanego jasnymi żyłkami drewna. Widać było jedynie końcówkę czarnego, żelaznego ostrza, gdyż reszta nikła w korze wielkiego drzewa.

A więc to jest Skald, najwyższy król olbrzymów, a to włócznia z gwiezdnego kamienia, pomyślał Nathair. Skald, ostatni władca, który rządził w zjednoczonym imperium ludzi i olbrzymów. Czy ja będę kolejnym, który zjednoczy ten potrzaskany świat?

Starożytne kości znaczyły żółte i brązowe plamki. Czoło czaszki było szerokie i grube, a ciemne plamy oczodołów zdawały się spoglądać na Nathaira i kwestionować jego kompetencje.

„Czy jesteś tego godzien? Czy podołasz?”

Nathair westchnął.

Historia mnie osądzi. Tylko i wyłącznie historia, pomyślał.

Poczuł dotknięcie i odwrócił się, by spojrzeć na Caesusa, stojącego na czele sześciu dziesiątek zbrojnych. Młody wojownik został niedawno awansowany do rangi dowódcy hufca. Nie było bowiem wątpliwości, że Veradis przepadł na dobre.

Ach, Veradisie. Żyjesz czy zginąłeś, stary przyjacielu?, zastanawiał się Nathair. Nie mogę pogodzić się z tym, że ciebie tu nie ma. Że nie dzielisz ze mną wielkiego tryumfu.

Opowiedziano mu o zdradzie Veradisa i próbie odebrania Calidusowi życia, a potem o jego ucieczce z Alcyonem.

Veradisie, jak mogłeś mnie porzucić? Jak mogłeś złamać przysięgę, którą mi złożyłeś?

Nathair spojrzał na białe blizny na dłoni. Jedna z nich była pamiątką po krwawej przysiędze braterstwa, którą złożyli sobie nawzajem na oświetlonym blaskiem księżyca zboczu wzgórza w Tenebralu. Miał wrażenie, że miało to miejsce wiele lat temu. Że były to słowa i obietnice wypowiedziane przez zupełnie innych ludzi.

– Mój panie – rzekł Caesus. – Calidus pragnie cię ujrzeć.

Nathair spojrzał po raz ostatni na szkielet, a potem odwrócił się i przeszedł przez wielką salę. Nadal wynoszono z niej poległych we wczorajszej bitwie. Na kamiennej podłodze schła krew, wszędzie piętrzyły się cuchnące stosy trupów. Setki ciał – Kadoshim, Jehar, Vin Thalun, orlich gwardzistów, olbrzymów Benothi i wielu innych. Zdobycie Drassil okazało się bardzo kosztowne, o wiele kosztowniejsze, niż Nathair sądził, zważywszy na to, że mieli po swojej stronie element zaskoczenia.

Ale zwycięstwo to wciąż zwycięstwo, pomyślał. Forteca jest nasza, a wróg został pokonany.

Choć wielu obrońców zdołało uciec. Wciąż docierały meldunki o zaciekłych walkach toczonych poza murami Drassil.

Nathair zerknął na prawo, gdy mijał klapę w podłodze, wielką niczym wrota do Jerolin. Wciąż widniała przed nią czarna plama krwi.

Krew Meicala.

Głowa Ben-Elim została nadziana na włócznię, wbitą w dziedziniec przed główną bramą twierdzy. Nie była jedyna.

A co z Corbanem? Ich Jasną Gwiazdą? Gdzie on się podział?, zastanawiał się Nathair.

Zerknął nieufnie w głąb ciemnego tunelu. Wiedział, że Meical postanowił bronić przejścia po to, by dać czas wielu innym, którzy umknęli na zewnątrz.

Czy Corban był wśród nich?

Jak do tej pory nikt nie zameldował o tym, żeby widział Corbana podczas bitwy.

Czy on tu w ogóle był?

Mieli za sobą długą noc i Nathair nigdy w życiu nie czuł się bardziej wyczerpany. Caesus warknął rozkaz i orla straż uformowała wokół niego kolumnę.

– Drassil nie jest bezpiecznym miejscem – rzekł w odpowiedzi na pytające spojrzenie króla.

Dziedziniec również nosił ślady wczorajszej bitwy. Wokół zalegały ciała, w powietrzu unosił się metaliczny zapach krwi i wszędzie bzyczały muchy. Nathair miał przez chwilę wrażenie, że dostrzega szczenię wilkuna, szarpiące za nogę martwego Kadoshim, ale okazało się, że to był tylko mały piesek z jasnym futrem.

Skręcili za róg i Nathair ujrzał rzędy kamiennych budowli, a za nimi potężne, zewnętrzne mury. Widok przecinały grube konary drzewa.

Doprawdy niezwykłe miejsce, pomyślał.

Wznoszące się ku niebu gałęzie wydawały się masywne niczym wieże, a labirynt budowli z kamienia i żelaza, który otaczał konar, był ciaśniejszy niż pancerz ze skóry.

Drassil podobny jest żywej istocie, przeszło Nathairowi przez myśl. Drzewo to kości, a forteca jest ciałem.

Jego uwagę przykuł zgrzyt miecza wyciąganego z pochwy. Dostrzegł odzianego w czerń wojownika, który wypadł z zacienionego wejścia. Za nim wyskoczyli kolejni, błysnęło żelazo. Caesus nagle zaczął wykrzykiwać rozkazy. Orli gwardziści drgnęli, skoczyli na pozycje, stuknęły zwierające się tarcze, które zasłoniły Nathairowi widok.

Krew obryzgała twarz młodego króla, gdy stojący przed nim gwardzista padł na ziemię. W wyrąbaną w murze tarcz wyrwę wskoczył odziany na czarno Jehar i rzucił się na Nathaira.

Król Tenebralu wyciągnął miecz. W jego sercu zapłonął strach wzmocniony furią, jego wierni towarzysze. Krzyki i wrzaski toczącej się naokoło walki ucichły, liczyła się tylko wojowniczka stojąca przed nim, kobieta o ciemnej skórze i ostrych rysach twarzy, sprawiająca wrażenie niemalże delikatnej.

– Prawda i odwaga! – krzyknęła i podniosła swój zakrzywiony miecz.

Buchnęły iskry, gdy ich klingi się zwarły. Jehar uderzyła z taką mocą, że ścięgna nadgarstka eksplodowały mu bólem, który przeniósł się na ramię i bark. Mimo to rzucił się do ataku, wiedząc, że każdy krok do tyłu oznacza śmierć. Próbował przebić się przez jej gardę i wykorzystać to, że ma krótszy miecz, poręczniejszy podczas walki w ścisku. Zderzyli się i spletli, a Nathair pociągnął ją za sobą na ziemię. Miotali się, szarpali, tłukli, kopali i gryźli, przetaczając się po kamiennej ulicy, podczas gdy dookoła trwały zacięte zmagania. Jehar rąbnęła go z taką siłą, że pociemniało mu w oczach, a potem wbiła mu kolano w krocze. Fale wściekłego bólu przeszywały go raz za razem, odbierając mu siły. Wojowniczka wyzwoliła się z jego objęć i wstała, a on, kaszląc, skulił się na zimnych kamieniach i też próbował się podnieść, wiedząc, że jeśli tego nie zrobi, niechybnie zginie.

Gniew i strach przeszyły go nowym impulsem. Po ciele rozeszła się energia.

Nie zginę tu, powiedział sobie.

Jehar stała nad nim ze wzniesionym mieczem, a w jej oczach zalśnił tryumf.

Wówczas ktoś wpadł na nią i przewrócił ją na ziemię. Próbowała się podnieść, ale nowo przybyły kopnął ją w szczękę nogą w ciężkim bucie i posłał na ziemię. Postać była niewyraźna, rozmazana, otoczona bzyczącą chmurą.

Ktoś pochwycił go i pomógł mu wstać, w polu widzenia pojawiła się zatroskana twarz Caesusa. Z długiego skaleczenia na czole dowódcy ciekła krew. Nathair spojrzał jednak nad ramieniem mężczyzny na swego wybawcę, który wyciągnął miecz z pochwy na plecach i wzniósł go nad nieprzytomną Jehar.

To Kadoshim, pomyślał Nathair.

– Nie! – krzyknął.

Wojownik spojrzał na niego poprzez bzyczącą chmurę, która nagle się rozstąpiła.

Muchy, uświadomił sobie Nathair, rozpoznawszy go.

– Nie, Legionie. Chcę ją żywą.

Kadoshim przez moment wpatrywał się w niego zimnymi, czarnymi oczami.

– Martwa lepsza – oznajmił.

– Chcę ją żywą! – warknął Nathair. – Calidus może mieć do niej parę pytań.

– Martwa potem – rzekł Kadoshim i schował miecz. – Calidus chce z tobą gadać.

Mięśnie jego twarzy i szyi zafalowały, jakby przemieszczały się z własnej woli, jakby coś zostało uwięzione pod nimi, a teraz próbowało się wydostać.

Bitwa wokół nich niemalże dobiegła końca. Nathair rozejrzał się dookoła i naliczył prawie dwudziestu zabitych wojowników orlej straży na pięciu czy sześciu usieczonych Jehar.

– Ta część Drassil miała być bezpieczna! – warknął. – Jak oni się tu dostali?

Spojrzał na nieprzytomną Jehar u stóp Legiona.

– Zabierzcie ją – rzucił i odszedł.

* * *

Gdy Nathair wkroczył na dziedziniec przed bramami Drassil, usłyszał głuchy, wibrujący pomruk, dobiegający z jednej ze stajni na skraju placu. Spojrzał z uczuciem na drzwi, za którymi trzymano jego draiga.

Calidus stał przed zamkniętymi bramami twierdzy. Po obu stronach wznosił się las włóczni wbitych w ziemię. Na większości z nich zatknięto ludzkie głowy. Kilku Vin Thalun wbijało kolejne włócznie, a w cieniach za nimi czaili się Kadoshim. Przed Calidusem klęczała grupa obszarpanych, poranionych ludzi, którym związano nadgarstki i kostki. Było ich około trzystu, a wszyscy zostali wzięci do niewoli podczas bitwy. Na murach stali strzegący fortecy orli gwardziści.

Moi wojownicy, pomyślał Nathair.

Nie miał wątpliwości, że byli najlepiej wyszkolonymi ludźmi spośród tych, którzy zdobyli twierdzę. Kadoshim i wielu Vin Thalun rzucili się do pościgu za umykającymi niedobitkami wroga za murami Drassil, ale Nathair przypuszczał, iż większość spośród nich jest zajęta pijatyką i grabieżą fortecy.

A Kadoshim zajmują się jeszcze innymi rzeczami, jak choćby jedzeniem swych ofiar, dodał w myślach.

Przy Calidusie stał Lykos w asyście tuzina zahartowanych, muskularnych wojowników o zaciętych twarzach i pokrytych bliznami ramionach. Król piratów uniósł do ust bukłak i pociągnął tęgi łyk.

Założę się, że to nie woda, pomyślał Nathair.

Lykos zauważył go i skinął mu na powitanie. Młodzieniec z trudem ukrył obrzydzenie.

On i moja matka...

– Och, Nathairze – powiedział Calidus i uniósł lekko brew na widok krwi na twarzy króla. Potem zauważył Legiona, który wlókł po ziemi nieprzytomną Jehar, trzymając ją za kostkę.

– Calidusie.

Nathair ukłonił się lekko swemu staremu doradcy, który nie wyglądał najlepiej. Część jego twarzy była poczerniała, a skóra odchodziła z niej płatami. Ze srebrnych włosów pozostały zaledwie kępki, bo ogień pochłonął niemalże wszystkie.

– Wygląda na to, że ulice Drassil nie są jeszcze do końca puste – powiedział kwaśno Nathair, gdy Legion rzucił Jehar pod nogi Calidusa. Wojowniczka jęknęła i dźwignęła się na kolana, ale Legion złapał ją za ramię i unieruchomił.

– Jak się nazywasz, dziecko? – Calidus przyglądał się jej zimnymi oczami.

Ta splunęła krwią pod nogi starca i spojrzała na niego gniewnie.

– Ilta – odparła. – I nie jestem dzieckiem.

– Cóż, Ilto, zadam ci to samo pytanie co twoim towarzyszom. Gdzie jest Corban?

– Niebawem go ujrzysz – powiedział ktoś spośród więźniów. – Odnajdzie cię.

– A gdy to uczyni – Ilta spojrzała na Calidusa, Nathaira i Lykosa – pozabija was wszystkich.

– To zwykły chłopak, a do tego marionetka. Wasz prawdziwy pan już nie żyje – rzekł Calidus głosem pełnym złości i pokazał głowę Meicala.

– Mylisz się – rzekła Ilta. – Corban to nasz pan. Zabił najlepszego spośród was, Sumura, w walce jeden na jednego. Wszyscy to widzieliśmy. Z tobą zrobi to samo.

– Sumura? – Calidus zmarszczył brwi. – Widziałem jego głowę zatkniętą nad bramami...

– To dzieło Corbana! – znów zawołał jakiś głos, który wydał się Nathairowi osobliwie znajomy. Wśród więźniów powstała jakaś postać, smukła, z czarnymi, gładkimi włosami. – Odrąbał Sumurowi głowę i twoją też utnie!

Już wiem, pomyślał Nathair. To Cywen.

– A więc niech tu przyjdzie – rzekł Calidus i westchnął z udawaną irytacją. – Niczego bardziej nie pragnę.

Nathair miał jednak wrażenie, że w jego oczach widzi coś więcej. Czyżby zwątpienie?

– Na razie jakoś się do tego nie kwapi – ciągnął Calidus. – Może warto mu wysłać jakąś wiadomość, by się bardziej pośpieszył? – Przeniósł wzrok na Kadoshim. – Legionie, wybierz kogoś spośród jeńców i nadziej go na włócznię – nakazał.

Kadoshim pochwycił szamoczącą się Cywen i powlókł ją ku włóczniom. Calidus zatrzymał go ruchem dłoni.

– Wybierz kogoś innego – rzekł.

Legion złapał mężczyznę, który, sądząc po wyglądzie, pochodził z Isiltiru, bez wysiłku dźwignął go w powietrze i zaczął powoli nadziewać na włócznię.

Mężczyzna zaczął wrzeszczeć.

Niebawem wisiał już na włóczni niczym nadziana wiewiórka, przygotowana do usmażenia nad ogniskiem. Wił się, próbował miotać, a krew tworzyła wokół niego kałużę. Wrzeszczał bez opamiętania, a Nathair z trudem opierał się pokusie zasłonięcia uszu.

– Wstawaj! – Calidus zwrócił się do Ilty. – Ruszaj, by zawiadomić Corbana, co się dzieje z jego zwolennikami. Opowiedz mu o tym, co robię. Powiedz mu, że nie przestanę, póki nie stanie przede mną.

Legion pchnął wojowniczkę naprzód, a wtedy wrota rozchyliły się z głośnym hurkotem. Jehar spojrzała raz za siebie, po czym rzuciła się do biegu. Bramy zatrzasnęły się za nią.

Calidus wykrzyczał rozkaz i pozostali więźniowie zostali odprowadzeni. Nathair zdołał przechwycić spojrzenie Cywen. Ociekało nienawiścią.

– Musimy zamienić kilka słów. – Calidus zwrócił się do Nathaira i Lykosa. – Spotkajmy się w południe w wielkiej sali.

Potem odszedł.

Lykos uniósł brew i podał Nathairowi swój bukłak. Ten wziął go bez namysłu, pociągnął łyk i rozkaszlał się gwałtownie. Mało brakowało, by się udławił.

– Czy to...

– Tak, to miód – dokończył za niego Lykos. – Znalazłem tuzin wozów z beczkami.

Nathair oddał mu bukłak, a Lykos oddalił się, chichocząc pod nosem, w asyście swych wojowników.

Wówczas król Tenebralu wszedł po szerokich schodach na szczyt murów Drassil, aż zatrzymał się nad wielką bramą. Zapatrzył się na rozległy świat. Fortecę otaczała nieskończona puszcza, a z czystego, błękitnego nieba spływała słoneczna jasność. Zdołał jeszcze dostrzec Iltę, nim znikła wśród drzew. Za sobą słyszał kroki Caesusa i orlej straży, którzy utrzymywali narzucony szacunkiem dystans.

Z tego miejsca wrzaski nadzianego na włócznię jeńca były mniej słyszalne i przypominały żałosne skamlenie. Nathair nie mógł się doczekać, kiedy ten człowiek wreszcie umrze.

Jak mogłem pozwolić, by do tego doszło, pomyślał. Choć to wszystko dzieje się przecież dla większego dobra. Corban musi zginąć, bym wygrał tę wojnę. Corban musi zginąć, jeśli mam zaprowadzić pokój na Ziemiach Wygnanych.

Poczuł, jak jego serce na powrót napełnia się pewnością, ale nie przestawał słyszeć wrzasków jeńca, które przypominały mu o innych bitwach i śmierciach w imię wyższej potrzeby.

A teraz podążam ścieżką Kadoshim, demonów i samego Asrotha.

Pamiętał, co powiedział mu Calidus w Murias. Jego słowa wydawały się takie przekonujące. W chwili, gdy tłumaczył mu całą sytuację, wszystko wydawało się Nathairowi logiczne: każdy sojusz, każde kłamstwo, każde oszustwo, których zgromadziło się już tak wiele.

Ale prawda jest prostsza, szepnął mu jakiś głos w głowie.

W głębi serca dobrze o tym wiedział. Wszystko stawało się prostsze, gdy odrzucał przekonujące argumenty Calidusa oraz filozoficzne debaty na temat dobra i zła, czynów słusznych i błędnych, abstrakcyjnych pojęć przypisanych do nazwisk. Wszystko stawało się jasne, gdy zapominał o polityce, walkach o władzę i o tym, kto na co zasługiwał.

Szczera odpowiedź była bowiem o wiele prostsza od każdej z owych złożonych, wijących się refleksji, a uwydatniło ją krótkie starcie z wojowniczką Jehar.

Ja nie chcę przegrać, pomyślał Nathair.Rozdział trzeci CORALEN

Coralen siedziała oparta plecami o drzewo i wpatrywała się w półmrok lasu, bezwiednie obracając nóż między palcami. Wokół siebie widziała śpiące postacie kilkudziesięciu – może sześćdziesięciu – towarzyszy, z którymi umknęła z Drassil. Wśród nich była Brina, której szare włosy wystawały spod płaszcza, a dalej ogromny Farrell spleciony w uścisku z Laith. Dostrzegła też Akara, który stał na straży po drugiej stronie obozu.

Wyczerpanie podkradało się coraz bliżej i niczego nie pragnęła bardziej, jak tylko zatracić się w nicości snu. Nie mogła jednak zasnąć, gdyż jej myśli nie przestawały wirować. Co rusz nawiedzały ją oderwane od siebie wspomnienia tego, co rozegrało się wczoraj, a w jej sercu znów pojawiał się żal, strach oraz wściekłość. Wszelkie przemyślenia sprowadzały się jednak do jednego pytania:

Gdzie jest Corban?

Znów podkradło się do niej nieubłagane znużenie, ale Coralen wiedziała, że na sen nie ma co liczyć. Groza i szok, pozostawione przez wczorajsze wydarzenia, wcale nie słabły.

Usłyszała ciche kroki, a potem ktoś stanął przy niej.

Gar.

Na zwykle nieprzeniknionej twarzy władcy Jehar pojawiły się głębokie bruzdy niepokoju. Miał na sobie brudną, pokrwawioną kolczugę, na plecach zakrzywiony miecz, a u pasa toporek do rzucania. Nawet on nie uniknął rany – czoło miał obwiązane zakrwawionym bandażem.

– Burza jest przy nim – rzekł, jakby czytał jej w myślach.

Pewnie równie łatwo je wyczytać z mojej twarzy jak z jego, pomyślała. A Burza...

Cóż, myśl o wilkunicy stanowiła pociechę. Coralen wiedziała, że Burza potrafiła lepiej zapewnić bezpieczeństwo niż tuzin przybocznych, ale...

– Znajdziemy go – rzekł Gar. – Znajdziemy.

Coralen widziała dobrze sobie znane ślady łap Burzy w tunelu, co było przyczyną, dla której wyszli z niego akurat w tym miejscu. Po krótkim poszukiwaniu odkryła ich więcej, aż dotarli na to wzniesienie, gdzie dopadł ich zmierzch. Frustracja była nie do zniesienia, ale poszukiwanie śladów w nocy nie miało sensu.

Ale gdzie on może być, zastanawiała się. Co się mogło z nim stać? Przecież na pewno usłyszał zgiełk bitwy w Drassil, nawet jeśli znalazł się tak daleko.

Pewna złośliwa myśl, którą uparcie odrzucała od siebie w mrokach nocy, znów powróciła.

A co, jeśli zginął? Cóż innego mogło go powstrzymać przed powrotem do Drassil?

Zimny strach znów wgryzł się w jej brzuch, ale nie chciała o nim myśleć.

On żyje. Musi żyć.

Pokiwała głową, wstała i wsunęła nóż do pochwy. Jednocześnie odezwały się dziesiątki skaleczeń, stłuczeń i siniaków, ale zignorowała je wszystkie.

– Trzeba ruszać – powiedziała.

– Tak – zgodził się Gar, wpatrzony w wyjście z tunelu. – Miałem nadzieję, że Meical do nas dołączy. Że zdołał uciec.

Coralen przypomniała sobie, jak Ben-Elim wzniósł dwuręczny miecz i stanął na szeroko rozstawionych nogach przed wejściem do tunelu w wielkiej sali Drassil, osłaniając ich odwrót. Nadal oczami wyobraźni widziała rozbryzgi krwi, gdy jego klinga zaczęła zataczać śmiertelne kręgi. Powstrzymywał napór wroga. Chronił ich. Dawał im czas na ucieczkę.

– Już by do nas dotarł, gdyby mógł – rzekła.

Gar westchnął i potaknął.

Coralen przechyliła głowę i nasłuchiwała przez moment, spoglądając w dół zbocza. Coś się przedzierało przez zarośla, kierując się ku wejściu do tunelu. Gar również zwrócił na to uwagę. Oboje bez słowa rozdzielili się i wślizgnęli w cienie, bezszelestnie zmierzając w kierunku obcego.

Znów zaszeleściły krzaki i strzeliła gałązka. Coralen przez mgnienie oka widziała czyjeś ciemne włosy. Już wiedziała, że nie był to Corban.

Nawet on nie jest taką niezdarą, pomyślała.

Z zarośli wystrzeliła jakaś postać. Był to młodzieniec w skórzanym pancerzu i wełnianym płaszczu. Miał rozczochrane włosy i ślad po draśnięciu na czole. Zatrzymał się jak wryty na widok dziewczyny. Otworzył szeroko oczy i złapał za broń wiszącą przy pasie.

– Znam cię! – odezwała się Coralen, choć nie pamiętała jego imienia. – Twoim ojcem jest Atilius.

Przypomniała sobie również, iż Atilius był dobrym wojownikiem i skromnym człowiekiem, a do niedawna również niewolnikiem na galerze Vin Thalun.

Chłopak pokiwał głową. Wargi mu zadrżały.

– Pax, co ty tu robisz? – szepnął Gar i wyszedł z cieni, na co młody wojownik znów podskoczył.

– Chodźcie szybko! – wyrzucił z siebie. – Chodźcie! Mój ojciec, Corban, olbrzymy...

– Corban? – zasyczała Coralen.

– Tak! – Po twarzy Paxa płynęły łzy, żłobiąc kanaliki w brudzie i zastygłej krwi. – On nie żyje!

Coralen zamarła. Miała wrażenie, że na jej sercu zacisnęła się wielka pięść.

– Biegłem... – powiedział Pax, który zaczął się trząść. Mimowolny dreszcz z każdą chwilą stawał się coraz bardziej gwałtowny.

– Gdzie jest Corban? – wycharczała Coralen, próbując opanować narastającą panikę. Złapała rozszlochanego chłopaka i potrząsnęła nim z furią.

– Przestań! – Gar zacisnął dłoń na jej ramieniu. – Pax, musisz nam wszystko opowiedzieć! Najlepiej jak umiesz? Gdzie jest Corban? Gdzie jest twój ojciec? Co się wydarzyło?

Po zboczu schodzili już inni. Coralen zauważyła Datha i Kullę, kilku Jehar oraz ogromną Laith za nimi.

– Usłyszeliśmy odgłosy walki – zaczął niepewnie Pax. – Wiedzieliśmy, że Corban gdzieś tam jest i... I zastaliśmy go, jak walczył z olbrzymami. I niedźwiedziami.

Co takiego?, pomyślała Coralen. Przecież z Nathairem nie było żadnych olbrzymów!

– Ojciec rzucił w jednego włócznią. Potem uciekaliśmy. Już myśleliśmy, że ich zgubiliśmy, gdy...

– Mówże! – ponaglił go Gar.

Grupa, która zgromadziła się wokół nich, słuchała w absolutnej ciszy.

– Wyszli znikąd. Mój ojciec... – Chłopak przetarł oczy i odetchnął ciężko. – Mój ojciec zginął w walce. Corban kazał mi uciekać. Ściągnąć pomoc.

– Kiedy to się stało? – Nawet Gar nie był w stanie ukryć niepokoju w głosie.

– Wczoraj. Po południu. – Pax bladł coraz bardziej i wyglądał jak trup. – Biegłem, ale przewróciłem się i uderzyłem o coś głową. – Dotknął ręką skaleczenia na czole. – Kiedy oprzytomniałem, było już ciemno. Od tej pory próbuję was znaleźć.

– Zaprowadź nas tam – rzekł Gar.

– Spróbuję! – Pax pokiwał głową. – Zgubiłem się i przez moment nie mogłem odnaleźć drogi, ale wiem, że było to mniej więcej tam! – Wskazał kierunek.

Gar rzucił kilka rozkazów i cała grupa ruszyła naprzód. Coralen znalazła się na czele wraz z Paxem, a Gar biegł obok chłopaka i co rusz kładł mu rękę na ramieniu, by go uspokoić i dodać mu otuchy.

Corban i Burza, samotnie stawiający czoła olbrzymom. Wczoraj, myślała Coralen.

W duchu zmówiła cichą modlitwę do Elyona, jedną z wielu, którą kierowała do niego przez ostatnich kilkanaście godzin.

Daj mu przeżyć. Ocal go.

Była jedną z pierwszych, którzy weszli na polanę, kończącą się nagłym uskokiem, pod którym płynęła wartka rzeka. Od razu poczuła ostry, metaliczny zapach krwi i rozkładu.

Śmierć. Chmary much, unoszące się nad trupami.

Naliczyła trzy zabite olbrzymy oraz Atiliusa, przybitego potężnym toporem do pnia wielkiego dębu. Nigdzie nie widziała Corbana ani Burzy. Przypadła do pierwszego olbrzyma, który leżał na plecach. W jego brzuchu ziała wielka dziura, a gardło zostało rozcięte płynnym uderzeniem. Na nadgarstku nosił straszliwe ślady, które pozostawić mogły tylko kły wilkuna. Nie widziała pozostałych, którzy wybiegli w ślad za nią, nie słyszała szlochu Paxa, który padł na kolana przed zwłokami ojca. Podbiegła do pozostałych olbrzymów, leżących blisko siebie. Trawa wokół nich była zdeptana i nadal lepka od krwi. Jeden z nich, poraniony i zmaltretowany, zginął, gdy Burza rozerwała mu gardło.

Nie ma go tu, pomyślała Coralen. Ani jego, ani Burzy!

Ulga była ogromna, choć wiedziała, że brak trupów wcale nie oznacza, iż oboje są bezpieczni. Nie miała nawet pewności, czy żyją, ale widziała przynajmniej, że stawili czoła olbrzymom i zwyciężyli.

Zabili trzy olbrzymy!

Poczuła nagły przypływ dumy. Wiedziała, iż tej nocy przy ognisku długo będą o tym rozmawiać, a opowieść dołączy do legend, opowiadanych o Corbanie i jego towarzyszce.

Drugi z olbrzymów leżał na brzuchu. Gar i Coralen wspólnymi siłami próbowali go odwrócić. Chmary much uniosły się wokół nich z gniewnym bzyczeniem, ale głowa olbrzyma okazała się ciężka niczym głaz. Z pomocą przyszli im Farrell i Laith. Razem przetoczyli poległego na plecy, a wtedy buchnął w nich smród rozkładu i zepsucia.

– To jeden z klanu Jotun. – Laith splunęła.

A czego oni tu szukali?, zastanawiała się Coralen.

Naraz jej uwagę przyciągnął błysk skóry i metalu w krzepniejącej krwi. Pochyliła się i zacisnęła dłoń na rękojeści miecza wbitego głęboko w udo olbrzyma, ostrzem skierowanego ku kroczu. Ostrze wyślizgnęło się z głuchym mlaśnięciem. Wojowniczka uniosła je i pokazała wszystkim – rękojeść przypominała wyjącego wilkuna. Ulga, którą czuła jeszcze przed chwilą, naraz umknęła, przytłoczona strachem.

– To miecz Bana – powiedział Dath, który podszedł bliżej. Kulla stanęła za nim.

Coralen przez chwilę wpatrywała się w nich ze współczuciem.

Są małżeństwem od niecałych dwóch dni, pomyślała.

Gar wziął miecz z jej rąk i obejrzał go uważnie.

– Widziałem, jak ojciec Bana wręczył mu tę broń – rzekł.

– Na Jarzębinowej Łące w Dun Carreg – dodał Farrell. – Pamiętam to.

– Ja też – mruknął Dath.

Coralen odwróciła się. Rozglądała się w poszukiwaniu jakichkolwiek innych śladów.

Nie ma go tu. Burzy też nie, myślała. A więc uciekli, ale nie wrócili do Drassil. Dlaczego?

Brina klęczała obok olbrzyma. Stara uzdrowicielka trzymała w ręce fiolkę, a w drugiej nóż, którym próbowała zebrać krew ze stratowanej trawy. Jedna część jej twarzy nadal była poparzona i zaczerwieniona od eksplozji, którą wywołała wczoraj w Drassil.

Coralen nie miała pojęcia, po co staruszka zbiera krew olbrzyma, ale czuła, że robi to w jakimś konkretnym celu i nie miała zamiaru jej przeszkadzać. Sama spojrzała dalej i dostrzegła pasmo zgniecionej, zbryzganej krwią trawy niedaleko skraju urwiska, prowadzące ku przepaści.

Zupełnie jakby ktoś coś wlókł w tamtą stronę, pomyślała.

Podeszła tam i uklękła na jedno kolano, by spojrzeć na płynącą w dole rzekę. Na jednym z głazów dojrzała ciemną plamę.

Krew.

– Zeskoczyli do rzeki! – zawołała.

Gar przypadł do niej jako pierwszy. Natychmiast zauważył to samo co ona i złapał ją za nadgarstek.

– Ruszajmy za nimi – rzekł.

Coralen pobiegła wzdłuż skraju urwiska, wymijając gęste zarośla i mocno zakorzenione drzewa, nie spuszczając wzroku ze ścieżki oraz skarpy. Po kolejnym zakolu zobaczyła jakieś ciało na zarośniętym trawą brzegu. Jej serce przestało bić, gdy ujrzała pozlepiane krwią futro.

Burza...

Zatrzymała się na skraju urwiska, nad ciałem wilkunicy, odruchowo rejestrując ślady wielkich butów na trawie. Czepiając się korzeni i pnączy, opuściła się na dół.

Burza leżała nieruchoma jak kamień, zbryzgana krwią. Nad jej łapą widniała wielka rana.

Coralen przykucnęła. Bała się jej dotknąć, bała się uzyskać potwierdzenia tego, co już mówiły jej oczy. Próbując powstrzymać napływające łzy, przypomniała sobie chwilę, gdy po raz pierwszy ujrzała Burzę. Gdy zagroziła, że obłupi wilkunicę ze skóry i zrobi z niej płaszcz. Już wtedy widziała niezwykłą więź między Corbanem a jego wiernym, czujnym cieniem, a wkrótce sama zaczęła wypracowywać własną więź z wilkunicą, która stała się dla niej bardziej towarzyszką broni niż zwykłym zwierzęciem.

Gdy Gar podszedł bliżej, Coralen ostrożnie wyciągnęła dłoń i ułożyła ją na ciele Burzy.

Niczego nie poczuła.

Nie. Proszę, Elyonie, błagam...

Zacisnęła mocno oczy i przycisnęła dłoń do szerokiej piersi Burzy, modląc się o to, by wyczuć jakiekolwiek oznaki życia: wciąganego powietrza, bicia serca wilkunicy, czegokolwiek. Z każdą upływającą chwilą jej nadzieje słabły, a w sercu pojawiała się pustka, rozpływająca się wokół niczym atrament w czystej wodzie.

I wtedy to poczuła.

Drobne, ledwie wyczuwalne uderzenia serca w ogromnej piersi Burzy. Coralen otworzyła oczy i ujrzała wpatrzone w nią bursztynowe ślepie wilkunicy. Zwierzę zaskomlało cichutko, żałośnie, ale w sercu dziewczyny pojawiła się dzika radość. Ogon Burzy uderzał miękko o trawę.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: