Gniew nosorożca - ebook
Gniew nosorożca - ebook
Mistrz sztuki przetrwania Bear Grylls zabiera nas w kolejną ekscytującą podróż.
Beck Granger wyrusza śladem kłusowników polujących na nosorożce w Afryce Południowej. Niestety, szybko odkrywa, że został oszukany i podstępnie zwabiony na obce terytorium. Jego wrogowie nie cofną się przed niczym, byle go dopaść….
Uratować go mogą tylko jego survivalowe umiejętności. Aby przetrwać, musi uciec przed prześladowcami, kłusownikami, rozjuszonym nosorożcem, a nawet przed stadem wściekłych afrykańskich dzikich psów – likaonów. Aby przeżyć, musi upozorować własną śmierć…
WCIĄGAJĄCA OPOWIEŚĆ DLA MIŁOŚNIKÓW EKSTREMALNYCH PRZYGÓD
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7642-848-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bear Grylls od zawsze kocha przygody. Alpinista, odkrywca, ma czarny pas w karate. Przeszedł szkolenie w brytyjskich oddziałach specjalnych SAS, gdzie nauczył się sztuki przetrwania. W wieku 21 lat przeżył ciężki wypadek podczas skoku spadochronowego – złamał kręgosłup w trzech miejscach. Mimo to po dwóch latach rehabilitacji zrealizował swe dziecięce marzenie i jako najmłodszy Brytyjczyk w historii stanął na szczycie Mount Everestu. Wyczyn ten odnotowano w Księdze rekordów Guinnessa. Jest znany dzięki swym fascynującym wyprawom oraz programom, które przed telewizorami gromadzą ponad miliard widzów w 150 krajach.
Gniew nosorożca to kolejna część ekscytującej serii dla młodzieży Misja: przetrwanie, autorstwa mistrza survivalu, Beara Gryllsa.
Bohaterowie
Beck Granger
W wieku czternastu lat Beck Granger wie więcej na temat sztuki survivalu niż niejeden ekspert wojskowy. Wielu trików gwarantujących przetrwanie nauczył się od rdzennych ludów zamieszkujących najbardziej odległe miejsca na świecie – od Antarktydy po afrykański busz – które odwiedził wraz z rodzicami i wujem Alem.
Wuj Al
Profesor sir Alan Granger jest jednym z najbardziej szanowanych na świecie antropologów. Choć rola jurora w reality show przyniosła mu nieoczekiwaną popularność, dla Becka i tak zawsze pozostanie on po prostu wujem Alem, który woli spędzać czas w laboratorium przy mikroskopie, niż obracać się wśród bogatych i sławnych. Wuj uważa, że cierpliwość to cnota, i wyznaje zasadę „nigdy się nie poddawaj”. Przez ostatnich kilka lat był opiekunem Becka, który zaczął go postrzegać jako drugiego ojca.
David i Melanie Grangerowie
Rodzice Becka kierowali operacjami specjalnymi działającej na rzecz ochrony środowiska organizacji Jednostka Zielona. Wraz z Beckiem mieli okazję spotkać ludzi żyjących w najbardziej nieprzyjaznych człowiekowi rejonach świata. Beck wcześnie stracił rodziców, ich awionetka rozbiła się w dżungli. Ciał nigdy nie odnaleziono, nie wyjaśniono też przyczyny wypadku...
Samora Peterson
Dorastając w RPA pod okiem ojca (strażnika w Parku Narodowym Krugera), Samora nie miała innego wyboru, jak posiąść całkiem szeroką wiedzę o dzikich zwierzętach. Poza szkołą zazwyczaj spędza czas z ojcem, badając zwyczaje migracyjne słoni albo pomagając w ochronie nosorożców i innych zagrożonych gatunków zwierząt.Rozdział 1
Pierwszą rzeczą, jaką Beck Granger zobaczył, gdy wszedł do kuchni, była gąsienica. I to olbrzymia. Stanął jak wryty, a potem nachylił się, by ją lepiej widzieć. Nie ruszała się.
Dopiero co przyszedł ze szkoły, zrzucił z siebie plecak, skierował się do kuchni i... zobaczył ją. Gąsienica zajmowała połowę stołu. Była długa jak ramię chłopca, miała grubą i usianą kolcami zieloną skórę. Na jednym końcu uśmiechała się twarz z marcepanu. Beck spojrzał na wujka.
– Ha ha.
– Wiedziałem, że ci się spodoba, Beck!
Wuj Al – dla ludzi spoza rodziny: profesor sir Alan Granger – przyłożył zapałkę do kolców gąsienicy, które zrobiono ze świeczek. Było ich czternaście.
– To na pamiątkę wszystkich owadów, które zjadłeś w ciągu czternastu lat życia.
– Mmm. Dzięki za przypomnienie.
Al zgasił zapałkę machnięciem nadgarstka i objął Becka ramieniem. Chłopiec odwzajemnił uścisk.
– Wszystkiego najlepszego! Szczerze mówiąc, nieraz bałem się, że żaden z nas nie dożyje tego dnia.
Powiedział to żartobliwym tonem, ale Beck wyczuł ukryte za tymi słowami napięcie. Nigdy nie przywiązywał większej wagi do urodzin – one po prostu wypadały same z siebie, jedne po drugich. Ale co racja, to racja: niejeden raz w ciągu tych czternastu lat nie był pewien, czy uda mu się doczekać następnych.
Ostatnio, na przykład, dowiedział się, że na świecie są ludzie, którzy za wszelką cenę starają się nie dopuścić, żeby przeżył choćby do następnego świtu. Może więc faktycznie miał więcej powodów do świętowania niż przeciętne nastolatki.
Właściwe przyjęcie urodzinowe zaplanował na weekend, zapraszając na nie zaprzyjaźnionych rówieśników. Dzisiaj świętowali tylko we dwóch.
Wszystkie świeczki już zapłonęły.
– Pomyśl życzenie – zasugerował Al.
Chłopiec zastanowił się chwilę, a potem nachylił się do tortu i dmuchnął. Świeczki zgasły za jednym zamachem, a Beck pomyślał życzenie: Proszę, niech koledzy Ala się pospieszą!
Ostatnie trzy miesiące, które minęły pod znakiem ustabilizowanego trybu życia i udawanej normalności, były dla niego męczarnią. To wtedy wrócił z pamiętnego rejsu po Karaibach, który obfitował w wiele wydarzeń, takich jak zatonięcia statków, wybuchające platformy wiertnicze czy zabójstwa. Beck po raz pierwszy miał okazję poznać ludzi stojących za koncernem, który zamordował jego rodziców i zatruwał mu życie.
Lumos. Tę nazwę znał od dawna. Wcześniej wrzucał tę korporację do jednego worka z wszystkimi innymi wielkimi firmami, które nie mają oporów przed niszczeniem Ziemi, jeśli tylko im się to opłaca. Nie zdawał sobie jednak sprawy, jak bardzo nikczemny jest Lumos – wręcz zepsuty do szpiku kości.
Zrozumiał to, gdy firma nasłała na niego swoją czołową specjalistkę od brudnej roboty. Ich plan się nie powiódł, a Beck wrócił z Alem do Anglii... i siedzieli z założonymi rękami.
Takie przynajmniej wrażenie odnosił Beck. Wiedzieli, co robi Lumos, ale nie mieli niczego na poparcie swoich podejrzeń. Potrzebowali twardych dowodów, które dałoby się obronić w sądzie. A dysponowali jedynie tym, co siedziało w ich głowach.
Al miał znajomości, i to sporo, w ekologicznej grupie zadaniowej o nazwie Jednostka Zielona. Jej aktywiści uwierzyli w jego słowa. Podpowiedział im, gdzie mogą zacząć szukać dowodów przestępczej działalności Lumosu. Tyle że to wszystko wymagało czasu – tak dużo czasu. A Jednostka Zielona miała jeszcze inne projekty, choćby te, do których została powołana, czyli podnoszenie świadomości ekologicznej i zwalczanie przestępstw przeciw środowisku na całym świecie.
Jednostka Zielona nie mogła sobie pozwolić na rzucenie wszystkich środków do walki z Lumosem, jeśli oznaczałoby to odciągnięcie jej od innych zadań. Wszystko to przełożyło się na trzy długie miesiące czekania w niepewności, czy korporacja uderzy ponownie.
Przez jakiś czas Al codziennie przed wyjazdem do pracy zaglądał pod auto w poszukiwaniu bomby. Beck nie chodził do szkoły pod pretekstem choroby. W końcu jednak uznali, że Lumos nie poczynałby sobie aż tak ostentacyjnie. Firma miała własne powody, żeby się nie wychylać i nie ściągać na siebie uwagi – to, że Beck zginąłby nagle tak szybko po ich poprzednim spotkaniu, zaszkodziłoby ich wizerunkowi.
Ostatnim razem, gdy próbowali zabić chłopca, wywabili go poza Anglię. On i Al powinni być więc bezpieczni, jeśli zostaną w kraju.
Beck wrócił więc do szkoły i próbował zachowywać się jak normalny uczeń. Tyle że dla niego „normalność” była czymś w rodzaju osobistego piekła na ziemi.Rozdział 2
– Wygląda na to, że w tym roku dostałeś całe mnóstwo kartek!
Radosny ton Ala wyrwał Becka z zamyślenia. Wuj wręczył mu plik sztywnych kopert. Kiedy chłopiec je przerzucał, zerkał na stemple i znaczki pocztowe, próbując odgadnąć, skąd przyszły.
Znaczek z kangurem i stempel z Australii Zachodniej – łatwizna. To od Brihony, choć kangur wydawał się dziwnym wyborem. Jej specjalnością były krokodyle różańcowe, stanowiące tylko jedno z wielu niebezpieczeństw, z którymi zetknęli się podczas forsownego marszu przez Outback1) w poszukiwaniu starca, który mógł pomóc im w starciu z Lumosem.
------------------------------------------------------------------------
1) Słabo zaludnione rozległe pustynne, półpustynne lub górzyste obszary środkowej Australii (wszystkie przypisy tłumacza).
Znaczek z Alaski, przedstawiający stado orek nurkujących pod powierzchnię spokojnego zimnego morza, był od Tikaaniego, z którym Beck przemierzył ośnieżone góry, by sprowadzić pomoc dla poważnie rannego Ala. To wtedy po raz pierwszy bezpośrednio zetknął się z Lumosem.
Coś w rodzaju panoramy kolumbijskiej dżungli – to na pewno od Christiny i Marco, bliźniąt, które przeżyły z nim katastrofę statku, a później wędrówkę przez dżunglę śladem narkotykowego bossa.
Wśród kopert była też taka bez znaczka, tylko z odręcznym rysunkiem orangutana, mówiącego: „Cześć, Beck!”. Tę osobiście doręczył mu Peter, jego najlepszy przyjaciel, który mieszkał ledwie kilka ulic dalej.
Za pierwszym razem znaleźli się razem na Saharze, uciekając przed okrutnymi przemytnikami diamentów. Potem musieli unikać tygrysów i wulkanów w indonezyjskim lesie deszczowym. Po tych perypetiach rodzice Petera nie zapatrywali się już tak entuzjastycznie na wspólne wakacje ich syna z Beckiem. Sam Peter jednak ciągle miał ochotę na więcej.
Beck się uśmiechnął. Przez te pełne przygód czternaście lat zrobił sobie kilku wrogów, ale zyskał o wiele więcej przyjaciół. I były to przyjaźnie, które będzie pielęgnował do końca życia.
Jego uśmiech nieco przygasł. Był jeden chłopiec, od którego nie spodziewał się kartki. Nie wiedział nawet, czy James Blake wciąż żyje. Kiedy widział go ostatni raz, płakał, próbując uwolnić matkę spod poskręcanych szczątków na rozpadającej się platformie wiertniczej.
A czemu się tam w ogóle znaleźli? Mina zrzedła mu jeszcze bardziej. Przez Lumos. Lumos, Lumos i jeszcze raz Lumos – gdzie nie spojrzeć, wszędzie ta sama firma. Tym razem korporacja eksperymentowała z nowym źródłem paliwa na dnie morza. Dzięki niemu mogła się dorobić fortuny, ale przy okazji zdewastowałaby środowisko. Lumos dbał jedynie o kasę. Beck znalazł się tam, bo matka Jamesa była zabójczynią na usługach Lumosu. Wypełniając polecenie dziadka Jamesa – szefa Lumosu, Edwina Blake’a – zwabiła młodego Grangera na platformę, żeby go zabić.
A czemu platforma się rozpadała? Bo Lumos był tak pazerny, że postawił ją na drodze huraganu stulecia. Tak, to prawda, że Beck przyczynił się do tego, wywołując podwodną eksplozję, ale tylko po to, żeby móc uciec. Wybuch nikomu nie zrobił krzywdy, a nie musiałby przecież niczego wysadzać, gdyby nie starano się go zabić...
Gdy Beck przypomniał sobie szczegóły, zakręciło mu się w głowie. Mimo wszystko chciał pomóc Jamesowi uratować matkę. Mógł jej pokazać, że istnieje coś lepszego niż jej smutny, skrzywiony i samolubny punkt widzenia. Ale nie zdążył, bo ktoś większy i silniejszy od niego odciągnął go, a później wrzucił do śmigłowca. Zaledwie chwilę po tym, jak poderwali się w powietrze, platforma wybuchła.
James mógł przeżyć, mógł też spoczywać na dnie morza.
Beck próbował powstrzymać gonitwę myśli i skupić się na kartkach urodzinowych. Była wśród nich jeszcze jedna, która wyraźnie przyszła z zagranicy, ale nie umiał określić kraju. Nie potrafił nawet odczytać znaczka. Coś na nim napisano, ale alfabetem, który był Beckowi zupełnie obcy. Widniało tam coś, co ewidentnie było literą „E”, potem dwa znaki przypominające piramidy, dalej „A” i coś w rodzaju odwróconej cyfry „3”, tyle że bez zaokrągleń. Chłopiec uniósł brew i pokazał kopertę Alowi.
– Hellas – przetłumaczył wuj. – Albo po naszemu: Grecja.
– Grecja? – Beck zmarszczył brwi i wsadził palec pod skrzydełko koperty, żeby ją otworzyć. – Kogo stamtąd znam?
Koperta zawierała kartkę i list napisany odręcznie po angielsku. Beck powoli odczytał pierwszą linijkę, z trudem rozszyfrowując nieznajome pismo.
Drogi Becku,
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! Nie pamiętasz mnie, ale poznaliśmy się, gdy byłeś bardzo mały. Nazywam się Athena Sapera...
Al zrobił wielkie oczy.
– Jezu! Athena Sapera? Kopę lat!
– Kto to?
– Bardzo stara przyjaciółka. Pani od nosorożców. Czytaj i chodź ze mną.
Beck podążył więc za Alem do salonu, odczytując resztę listu linijka po linijce.Rozdział 3
Al grzebał w kredensie, w którym trzymał ich stare albumy na zdjęcia, a Beck czytał:
– Przez wiele lat pracowałam z Twoimi rodzicami i wujkiem w Afryce.
Beck przerwał i zerknął na wujka, który wciąż tkwił z głową w kredensie.
– To prawda? – zapytał.
– Prawda. – Głos Ala był nieco przytłumiony. – Dawaj dalej.
– Hmm – mruknął Beck. Ostatnim razem, gdy poznał kogoś, kto pracował z jego rodzicami, ten ktoś próbował go zabić; był amatorem, nie profesjonalistą, ale wychodziło na jedno. To, że jakaś osoba jest starym przyjacielem jego rodziców, samo w sobie niekoniecznie miało dla niego jakiekolwiek znaczenie. Ale kiedyś w końcu chyba wypadałoby zaufać gustowi rodziców w doborze przyjaciół. Nie wszyscy z nich muszą być źli.
– Czytałam wiele o Twoich przygodach. Widać, że wdałeś się w rodziców! Byliby z ciebie bardzo dumni...
– Mam! – Al rzucił ciężki album na stół i otworzył go mniej więcej w połowie.
Pierwszym, co Beck zauważył, był zajmujący większą część fotografii nosorożec. Miał rozmiar małego auta i pokrywały go płyty z fałdami grubej, ciemnej i szorstkiej skóry. Chłopiec przypuszczał, że zwierzę zostało odurzone środkami uspokajającymi, bo leżało z głową między przednimi nogami, przypominając przerośniętego psa, wygrzewającego się przy ognisku.
Z jednej strony zdjęcia widział swoją mamę, akurat wchodzącą w kadr. Przy głowie zwierzęcia przykucnęła inna kobieta, najwyraźniej badając jego oczy. Nosiła szorty, koszulę w kratę i kapelusz przeciwsłoneczny. Spod ronda wylewały się ciemne kręcone włosy. Twarz miała nachyloną do obiektywu, jakby dopiero zauważyła, że ktoś robi jej zdjęcie.
Al postukał w jej twarz palcem i Beck zrozumiał, że to Athena. Czytał dalej:
– Niedługo wracam do RPA, żeby kontynuować pracę z nosorożcami w Parku Narodowym Krugera. Pewnie o nim słyszałeś...
Słyszał. Wiedział, że to wielki rezerwat zwierzyny w Republice Południowej Afryki – wielki w znaczeniu: rozmiaru niewielkiego państwa.
– Zastanawiałam się, czy nie zechciałbyś do mnie dołączyć. Jestem pewna, że ta nowa sława okropnie cię nudzi...
Beck uśmiechnął się gorzko. Tu miała zupełną rację. Do czasu jego perypetii w Australii nie mógł specjalnie narzekać. Wtedy media podchwyciły jednak temat chłopca, który przeżył i wygrał starcie z firmą, jak przedstawiał go jeden z nagłówków. Od tego momentu Beck udzielił wielu wywiadów prasie, telewizji i portalom internetowym. Starał się rozważnie korzystać ze sławy – promować inicjatywy Jednostki Zielonej i mówić o rzeczach, na które warto było zwrócić uwagę. Ale tak, po jakimś czasie w to wszystko wkradła się nuda. Ciągle te same tematy, ciągle te same oklepane formułki. Ciągle to samo pytanie na koniec: „Więc co teraz planujesz, Beck?”. I ciągle ta sama szczera odpowiedź: „Pozostać przy życiu”.
Czytał dalej:
– ...ale zawsze powtarzam, że trzeba kuć żelazo, póki gorące. Twoja twarz idealnie nadałaby się do klipu Jednostki Zielonej, eksponującego kwestię kłusownictwa nosorożców. Te wspaniałe zwierzęta są na skraju wymarcia. Zostało jedynie kilka tysięcy nosorożców białych, a populacja czarnych spadła do kilkuset. Jeśli teraz tego nie zmienimy, to nie zmienimy tego nigdy.
Beck przebiegł wzrokiem resztę listu.
– Dalej jest trochę statystyk dotyczących kłusownictwa... – Aż gwizdnął. – Według oficjalnych danych, w pierwszej połowie 2013 roku zabito czterysta dwadzieścia osiem nosorożców. To... hmm...
– Ponad siedemdziesiąt miesięcznie – stwierdził Al ponurym głosem. – Czyli więcej niż dwa dziennie.
– Tak czy owak, na koniec pisze tak: Mam nadzieję, że to Cię zainteresuje. Odpisz mi na adres e-mailowy... – Beck podniósł oczy na wujka, który wydawał się zamyślony. – No i co ty na to?
– A ty?
Beck naprawdę wolałby, żeby nikt nie nastawał znów na jego życie. Ale kłusownicy każdego dnia zabijali dwa nosorożce... Skoro zostało ich tylko kilka tysięcy, w tym tempie nie minie wiele czasu, zanim znikną zupełnie. Nie lubił być na świeczniku, ale jak napisała Athena, „trzeba kuć żelazo, póki gorące”. Jeśli jego sława mogła w czymś pomóc...
– Chcę pojechać.
– Tego się spodziewałem. A czy w ogóle nie przyszło ci do głowy, że samotny wyjazd za granicę z Lumosem na ogonie byłby najgłupszą rzeczą, jaką możesz w tej chwili zrobić?
– A skąd Lumos miałby się o tym dowiedzieć? – skontrował Beck. – Nie musimy nikomu mówić. Nie zamierzam ogłaszać swoich wakacyjnych planów na PlaceSpace. Mogę zwyczajnie tam pojechać, nagrać materiał i wrócić, zanim Lumos zdąży się zorientować, że wyjechałem.
Oczy Ala zwęziły się w zamyśleniu.
– Wiesz co? To nie jest najgorszy pomysł. Dobra. Odpowiedz jej, że przyjeżdżasz. – Sprzedał Beckowi kuksańca. – Ale nie pisz, że przyjeżdżam z tobą. Zróbmy jej niespodziankę.
– Też chcesz jechać?
– Pewnie. I tym razem będę miał cię na oku przez cały czas. Kiedy zostajesz sam, robi się gorąco.Rozdział 4
Beck i Al wtoczyli walizki do hali przylotów lotniska w Johannesburgu, a chłopak omiótł wzrokiem tłum oczekujących. Wcześniej przestudiował uważnie inne zdjęcia Atheny, więc był pewien, że od razu ją pozna.
Identyfikacja okazała się zbędna, bo kobieta niemal wrzasnęła:
– Al! – Przepchnęła się przez masę ludzi, żeby ich przywitać. – Ty czorcie! Nie mówiłeś, że też przyjeżdżasz! A ty musisz być Beck... Cześć!
Jej strój wyglądał w zasadzie identycznie jak na pierwszym zdjęciu znalezionym przez Ala: koszula w kratę i długie szorty, tyle że jej kręcone włosy były teraz przyprószone siwizną na skroniach. Miała ciemnobrązowe oczy i uśmiech, który widać było z kosmosu.
– Dobrze was obu widzieć! Jak lot? Dotarliście w samą porę: pracownicy lotniska mają właśnie ogłosić strajk. Chodźcie, tędy.
Beck pchał wózek bagażowy, wlekąc się za Atheną i Alem, którzy szli przodem obok siebie. Kiedy tłum zamknął się wokół nich, musiał ciągle lawirować, by nie wpaść na ludzi kierujących się w przeciwną stronę. W pewnym momencie ktoś zatoczył się na niego i zepchnął przed nadchodzącą grupę. Chłopiec poczuł się jak kulka, która utknęła między łapkami flippera. W końcu jednak zobaczył przed sobą drzwi prowadzące na zewnątrz.
Wyjście z lotniska zawsze stanowiło dla niego moment, w którym naprawdę czuł, że przybył do obcego kraju. To wtedy brał pierwszy oddech miejscowego powietrza – powietrza w naturalnej temperaturze, a nie tego przepuszczonego przez klimatyzację. Powietrza, które przepłynęło przez różne kontynenty i oceany.
W tym wypadku przypominało to wystawienie całego ciała na podmuch suszarki. Późnym latem powietrze w RPA jest suche i spieczone, bez choćby odrobiny wilgoci. Mimo całkiem wczesnej pory słońce już dawało się mocno we znaki, więc Beck szybko założył okulary przeciwsłoneczne.
Gdy doszli na parking, Athena poprowadziła ich do poobtłukiwanego dżipa z logiem Jednostki Zielonej na drzwiach. Rzucili walizki na tył.
– Wyspaliście się w samolocie? – zapytała.
– Nie – burknął Al. Zawsze miał problem z zaśnięciem w czasie lotu.
– Całkiem nieźle, dzięki! – odparł Beck z uśmiechem.
W podróży do Republiki Południowej Afryki dobre było to, że chociaż leżała daleko, to niemal dokładnie na południe od Wielkiej Brytanii. Przestawienie się o tę dodatkową godzinę różnicy w strefie czasowej, która dzieliła Johannesburg od Londynu, nie sprawiało trudności. W samolocie można było jeść czy spać o normalnych porach i dolecieć do celu w dobrej kondycji psychofizycznej.
Większość ich lotu przypadła na noc. A Beck uwielbiał patrzeć na rozciągający się pod nim rozległy kontynent, rozświetlany czasem przez blask tego, co mogło być jedynie ogniskami, widocznymi, o dziwo, z wysokości dziewięciu tysięcy metrów.
Szeroką trójpasmówką włączyli się w gorączkowy ruch uliczny Johannesburga. Gdy ruszali z lotniska, Athena uprzedziła ich, że jazda do miejsca jej zamieszkania w mieście zajmie pół godziny. Mogą spędzić tam dzień i noc, by ochłonąć po locie. Następnego dnia pojadą do Parku Narodowego Krugera, żeby Beck mógł nagrać materiał.
Bardzo szybko zauważył wyrastające na horyzoncie drapacze chmur Johannesburga. Wszędzie wokół nich na autostradzie nowiutkie, nowoczesne land cruisery kontrastowały ze starymi gruchotami, które wyglądały, jakby miały się rozpaść od zwykłego kichnięcia. Było to pierwsze ostrzeżenie, że RPA jest paradoksalnym połączeniem bogactwa i nędzy. Specyficznym krajem, w którym świat rozwinięty i ten dopiero się rozwijający wzajemnie się przenikają.Rozdział 5
Nie odzywali się za dużo – Al przysypiał, a Athena, ku wielkiej uciesze Becka, wolała skupić się na jeździe. Autostrada omijała miasto, które przemykało po prawej. W końcu znak zasygnalizował im, że niedługo dojadą do Soweto.
– Zaraz będziemy na miejscu – poinformowała Athena. – Właściwie to niedaleko stąd poznałam twoich rodziców, Beck. Wtedy wszyscy pracowaliśmy w Soweto.
– To w Soweto są nosorożce? – zdziwił się Beck. O ile mu było wiadomo, to getto ludności kolorowej na przedmieściach Johannesburga, a nie miejsce, w którym można znaleźć dzikie zwierzęta. Są tam za to ludzie: setki tysięcy ludzi, mieszkających przeważnie w osiedlach usianych budami z blachy falistej.
Al zachichotał sennie.
– Byli majstrami od wszystkiego. Zajmowali się czym popadnie.
– Al ma rację. To twój ojciec zaczął współpracę z Jednostką Zieloną z racji ich działalności na rzecz dzikiej przyrody. Twoja matka zajmowała się filantropią. Nie mogła znieść widoku cierpienia i nędzy, gdy ludzie wokół mieli tak wiele. Swoją drogą, powiedziałam, że poznałam twoich rodziców w Soweto, ale oni sami też właśnie tam się poznali!
Beck dał sobie chwilę, by przyswoić ten fakt. Nie wiedział, że jego rodzice... To znaczy, wiedział, oczywiście, że kiedyś musiało dojść między nimi do tego pierwszego spotkania. Skoro był czas, gdy jego jeszcze nie było na świecie, musiał być czas, gdy oni się nie znali.
– Możemy tam pojechać? Zobaczyć? – zapytał nagle.
Athena nie kryła uśmiechu.
– Nie wiem, czy pamiętam, gdzie dokładnie...
– Możemy po prostu zobaczyć getto?
– Pewnie. Jeśli nie masz nic przeciwko, Al? – Athena zerknęła z ukosa na mężczyznę, który wciąż przysypiał, ale ten wzruszył ramionami. – No dobrze. Znam kilka osób... Jednostka Zielona ma tam placówkę. Nie jestem pewna, czy znali twoich rodziców, ale bardzo ucieszy ich wasza wizyta.
Uśmiechnęła się do Becka w lusterku wstecznym.
– Byłam naprawdę zaskoczona, kiedy się do mnie odezwałeś! Ale w liście brzmiałeś zupełnie jak ojciec. Miałeś świetny pomysł i determinację, żeby wcielić go w życie...
– Ej, chwila. Co powiedziałaś? – Beck usiadł zaniepokojony. – Nie odzywałem się do ciebie. To ty pierwsza do mnie napisałaś! Wysłałaś mi list na urodziny.
– List? – Posłała mu zmieszany uśmiech. – Nie, to ty do mnie napisałeś, pamiętasz? Przeczytałeś o mnie w newsletterze Jednostki Zielonej i pomyślałeś, że może mógłbyś zostać twarzą kampanii medialnej, skoro problem kłusownictwa nosorożców był tak bliski twoim rodzicom...
Beck i Al kompletnie się już pogubili. Wuj odwrócił się w siedzeniu, żeby spojrzeć pytająco na bratanka, a ten wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że nie ma pojęcia, o co tu chodzi.
– Czekaj... – Beck miał plecak przy sobie. Pogrzebał w nim i wyciągnął list nadany przez Athenę. Wyjął go z koperty, rozłożył i podał Alowi, który pokazał go kobiecie tak, żeby mogła go przeczytać, nie odrywając rąk od kierownicy. Zrobiła wielkie oczy.
– To nie moje pismo... – Przejrzała list szybko aż do ostatniej linijki. – I nie mój e-mail.
Na jakiś czas w aucie zapadła cisza, w której każde z nich próbowało poukładać to sobie w głowie.
– Al – odezwała się w końcu Athena, głosem cichym, ale pełnym determinacji. – Masz moją torbę pod nogami. List od Becka jest w przedniej kieszeni. Wyciągniesz?
Profesor spełnił jej prośbę. I znów pogrążyli się w ciszy, aż wuj podał go Beckowi do przeczytania. List zaczynał się od: Droga Atheno, nie wiem, czy mnie pamiętasz... A na dole podpis: Beck Granger.
– To samo pismo – mruknął Beck. – I to też nie jest mój e-mail. – Po chwili dodał już głośniej: – Więc jak to się stało, że się znaleźliśmy? Skoro oboje pisaliśmy do siebie na złe adresy...
– Ktokolwiek odbierał te e-maile, przekazywał je na właściwe skrzynki. A przy okazji dowiadywał się o naszych planach – stwierdził ponuro Al. Znów się odwrócił, żeby spojrzeć na bratanka. – Zwabili cię tu, Beck. Ciekawe, czyja to mogła być sprawka...
Beck jęknął i opadł na siedzenie. Do głowy przychodziła mu tylko jedna odpowiedź i wiedział, że Al pomyślał o tym samym.
Lumos.Rozdział 6
Athena skręciła pod drzewa i zatrzymała auto w ich cieniu. Beck nawet nie zauważył, że zjechali z autostrady, pogrążony w myślach o zagadkowej korespondencji. Kobieta odwróciła się do pasażerów.
– Al, co się tu wyprawia?
Al i Beck spojrzeli po sobie.
– Od czego by tu zacząć... – odezwał się chłopiec.
Athena słyszała o wyczynach Becka, ale ani on, ani wuj nigdy nie wspominali o Lumosie publicznie. Nie wiedziała więc, jak bardzo niebezpieczna potrafi być ta firma.
– To długa historia – wyjaśnił Al. – Dość powiedzieć, że narobiliśmy sobie wrogów. Starych wrogów Jednostki Zielonej, którzy postanowili skupić uwagę na Becku.
– I myślicie, że znaleźliście się tu przez nich?
– Dokładnie tak myślę.
Athena zabębniła o kierownicę w zamyśleniu.
– A zatem wiedzą o wszystkim, co było w e-mailach...
– Tak. Athena, odwieź nas prosto na lotnisko, proszę. Beck wsiada do najbliższego samolotu wylatującego z tego kraju, nieważne, dokąd.
– Chcę zostać – sprzeciwił się chłopiec.
– Nie obchodzi mnie, czego chcesz.
– Mamy tu coś do zrobienia. Mama i tata nie daliby się tak łatwo zastraszyć, prawda?
– Twoi rodzice pomyśleliby przede wszystkim o tym, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo, i właśnie to zamierzam zrobić. – Beck otworzył usta, ale Al gniewnie pogroził mu palcem. – Nie! To już postanowione. Athena, na lotnisko, jeśli łaska.
– Lotnisko będzie już zamknięte – odparła z zadziwiającym spokojem po chwili milczenia. – Mówiłam ci, że dotarliście tu w ostatniej chwili przed strajkiem, pamiętasz? Wiele lotów będzie już odwołanych. Tą drogą nie wydostaniecie się z kraju jeszcze co najmniej przez kilka dni.
Al uderzył w bok samochodu z frustracją, ale Athena się uśmiechnęła.
– Chcecie wywieść ich w pole? Jedźmy do getta. Nie wiedzą, że o tym rozmawialiśmy. Tego nie było w mailach. Beck będzie mógł się rozejrzeć, a ty może będziesz miał czas pomyśleć w spokoju, co dalej.
Dżip sunął powoli po szosie, a w pewnym momencie Beck ujrzał szlaban: prowizoryczną zaporę zrobioną ze słupa i kilku beczek po ropie. Stojący przed nim rośli mężczyźni wykrzywili twarze. Nie mieli mundurów, ale nie kryli się z tym, że posiadają broń – przewieszone przez ramię półautomaty. Ich postawa mówiła jasno: Stoimy tu na straży i nie wpuszczamy obcych.
Athena jednak pomachała i zatrąbiła kilka razy, jakby posługiwała się jakimś kodem. Grymasy ustąpiły miejsca uśmiechom, a mężczyźni zeszli na bok. Jeden z nich uniósł szlaban i pokazał im gestem, żeby przejechali.
Pierwszym, co Beckowi rzuciło się w oczy, było morze dachów z blachy falistej. Pod nimi kryło się małe miasteczko bud skleconych byle jak z betonu, blach, drutu, cegieł i szczątków starych aut. Między nimi biegły dróżki z czerwonej ziemi, które przywodziły Beckowi na myśl naczynia krwionośne – ścieżki wydeptanego błota były żyłami i tętnicami slumsów.
Jeśli miasteczko sprawiało wrażenie zapuszczonego, ludzie na pewno tacy nie byli. Sznury z wypranymi i pozostawionymi do wyschnięcia ubraniami oraz pościelą o pstrokatych wzorach i jaskrawych kolorach zdawały się wisieć co kilka kroków. Wszyscy mieszkańcy – od kobiet, przez mężczyzn, po dzieci – nosili się z godnością i pewnością siebie, ale Beck czuł też, że są pełni rezerwy. Na mijającego ich dżipa popatrywali nieufnie, a uśmiechali się i machali tylko wtedy, gdy zauważyli logo Jednostki Zielonej. Czasem Athena odmachiwała im albo odpowiadała przyjaznym trąbieniem.
Zatrzymali się na ubitej ziemi przy zbiorowisku kontenerów. Ten najbliższy stanowił połączenie sklepu mięsnego z kuchnią. W środku Beck zauważył czerwone płaty mięsa i stos niezidentyfikowanych kawałków zwierząt. Na zewnątrz grillowano je na ruszcie postawionym na wielkich metalowych beczkach i sprzedawano przechodniom za grosze. Wyglądały obrzydliwie, ale od ich zapachu zaczęła mu cieknąć ślinka.
Do następnego kontenera podciągnięto kilka grubych czarnych kabli. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na miejscową centralę telefoniczną.
Na trzecim widniało logo Jednostki Zielonej. Athena zajrzała do środka.
– Nikogo nie ma – stwierdziła. – W takim razie pozwólcie, że oprowadzę was po okolicy.Rozdział 7
Szli powoli zatłoczonym wąskim kanionem między budami. Niektórzy miejscowi pozdrawiali Athenę życzliwym skinieniem głowy, ale większość jedynie mijała troje białych ludzi z obojętnością.
W czerwonej ziemi wykopano tu otwarty ściek, skrzący się stojącą wodą i nieczystościami. Beck, wciąż mając na nogach wygodne buty, które założył na czas lotu, był zmuszony przestępować rów z jednej strony na drugą, by przepuścić mijających go ludzi. Żałował, że nie przebrał się w solidniejsze obuwie.
Jednak w porównaniu z tym, z czym zmagają się tutejsi – pomyślał w duchu – ubrudzenie dobrej pary butów nie jest wielkim problemem.
– Zero ogrzewania, elektryczności czy bieżącej wody – skonstatowała Athena.
Beck rozglądał się po drodze. Większość bud zamiast drzwi miała płachty z materiału. Tylko nieliczne mogły się pochwalić szybami w oknach.
– Kiedy ogień wymyka się spod kontroli, błyskawicznie się rozprzestrzenia – podjęła, zwracając się do Becka. – I nie ma jak go ugasić, bo brak tu hydrantów dla straży pożarnej. A pożary wybuchają tu często. Teraz jest dość ciepło, ale zimą wielu umrze z zimna.
Płachta nad wejściem jednej z bud była częściowo odsłonięta i wyglądała zza niej mała dziewczynka. A przynajmniej Beckowi wydawało się, że to dziewczynka. Miała tak wielkie oczy, że zdawały się zajmować większą część głowy, a ciało tak chude, iż dziwił się, że w ogóle stoi prosto.
Uśmiechnął się do niej najpromienniej, jak potrafił.
– Cześć!
Dziewczynka błyskawicznie zniknęła, a płachta opadła na otwór wejściowy.
– Niemal wszystkie tutejsze dzieci cierpią na niedożywienie – ciągnęła Athena. – Nie rozwijają się prawidłowo, nie rosną im kości. Jeśli jedzą, to jest bardzo prawdopodobne, że to pokarmy zanieczyszczone przez szczury lub karaluchy, więc panuje czerwonka i nieżyt żołądkowo-jelitowy. Całe pożywienie albo od razu wraca górą, albo przechodzi przez ciebie i wychodzi w rzadkiej postaci drugim końcem. Brak bieżącej wody oznacza brak porządnych toalet, kanalizacji czy urządzeń sanitarnych. I dlatego choroby szerzą się błyskawicznie. Ludzkie odchody dostają się do wody i wywołują cholerę. Poważny atak może cię zabić w kilka godzin: odwadniasz się, bo wszystkie płyny wylewają się z ciebie jednym albo drugim końcem.
Beck czuł się tu niczym wścibski turysta, ale nie mógł…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej