Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gobliny kontra Krasnoludy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gobliny kontra Krasnoludy - ebook

Armia tęgich i tęgo owłosionych krasnoludów drąży tunele pod ziemiami goblinów. Mają niecne plany – zakraść się do zamku Clovenstone i zrabować najcenniejsze skarby. Gobliny kochają dobrą bitkę, ale nawet chojrackie chłopaki z plemienia Skarpera i Henwyna nie poradzą sobie z pancernymi kretami najeźdźcy. W przygotowaniu do wielkiej bitwy, która raz na zawsze rozstrzygnie losy gobliniego rodu, nasi bohaterowie zmuszeni są szukać pomocy największych herosów, trolli, a nawet duchów.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-7694-6
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

HENWYN W DZIURZE

Łaaaaaaaa! – zawołał Henwyn.

To zaiste dość dziwne powiedzenie, jednakże wziąwszy pod uwagę, że stracił grunt pod nogami i raptownie spadł w dół mrocznej dziury, by w końcu wylądować na jej samiuteńkim dnie w otoczeniu nieprzebytych ciemności, należałoby chyba przyznać, że całkiem trafnie oddawało jego uczucia.

– Łaaaaaaaa! – zawołał raz jeszcze po namyśle, po czym przeturlał się na plecy. Wysoko w górze widać było postrzępiony skrawek dziennego światła, będący, jak zgadywał, dziurą, przez którą miał nieszczęście spaść. Wszystko wokół było smoliście czarne, choć oko wykol.

– Skarper?! – zakrzyknął.

Skarper był jego najlepszym przyjacielem. To doprawdy niespotykane, jako że Henwyn był młodym człowiekiem, jasnowłosym chłopakiem o sympatycznej, szczerej aparycji, a do tego całkiem przystojnym, jeśli gustowało się w tego typu sprawach. Skarper z kolei był goblinem: wiotkim cudakiem z przebiegłą lisią mordką, żółtymi ślepkami, długimi uszami i ryżą kitką na końcu ogona. Prawdziwa przyjaźń pomiędzy człowiekiem a goblinem to rzecz niesłychana. Jednakże w ciągu półtora roku wydarzyło się w Zachodnich Krainach znacznie więcej niespotykanych i niesłychanych rzeczy. Większość ludzi wszystkie te dziwaczne zdarzenia przypisywała komecie, zwanej Gwiazdą Króla Licza, która niespodziewanie nadleciała z nieprzebytej otchłani kosmosu, by swym srebrzystym blaskiem na powrót obudzić resztki starożytnej magii, wciąż drzemiące w tajemniczych zakątkach świata.

Wśród tych najbardziej tajemniczych zakątków znajdowały się ruiny prastarej fortecy Clovenstone, od dawien dawna zamieszkiwane przez goblińskie plemię Skarpera, teraz zaś będące także domem Henwyna. To właśnie z Clovenstone dwaj przyjaciele wyruszyli tego ranka, przeprawili się przez zwalone Mury Zewnętrzne i wspięli na strome, nagie połacie dolin rozciągające się pośród Gór Kościanych. Chmurzanny, czasami przelatujące nad Clovenstone, zauważyły na opustoszałych wzgórzach strużki czarnego dymu, nocą zaś niepokojące plamki ognisk, o czym skwapliwie doniosły Henwynowi. Wszystko to niechybnie wskazywało na intrygującą i zagadkową przygodę, Henwyn zaś uważał się za niezgorszego poszukiwacza przygód, postanowił więc zbadać sytuację. Namówił też Skarpera, żeby ten wybrał się wraz z nim.

– Potraktuj to jako dobrą rozgrzewkę przed prawdziwymi przygodami, których pójdziemy szukać wiosną – oświadczył.

Jeśli przygody składały się głównie z monotonnego marszu i obolałych stóp, to rzeczywiście była świetna rozgrzewka, ponieważ nic poza tym nie spotkało ich aż do południa, kiedy to zatrzymali się na odpoczynek na szczycie szczególnie stromej grani.

– No cóż, nic tu nie ma – narzekał Skarper, masując odciski na łapkach. – Nic, prócz kamieni, deszczu i wielkich, zdradliwych usypisk skalnych. Nawet wiatr brzmi, jakby był znudzony. Posłuchaj tylko, jak monotonnie zawodzi i smętnie pohukuje na tych urwiskach. Spójrzmy prawdzie w oczy, te szurnięte chmurzanny coś sobie ubzdurały. Możemy już wracać?

Henwyn nie słuchał jego tyrady. Palcem wskazał odległą dolinę po drugiej stronie górskiej radliny.

– Jak myślisz, co to takiego? – zapytał.

– Co jakiego? – powiedział Skarper.

Jak dla niego tamta dolina nie różniła się specjalnie od wszystkich innych dolin, które widzieli tego dnia: ze wszech stron otoczona wzniosłymi ścianami, poznaczonymi nawisami skalnymi, przecięta mlecznobiałą rzeczułką płynącą daleko w dole. Jednakże gdzieś pośrodku wznosiła się na niej strzelista wieża, stercząca jak klin pomiędzy rozrzuconymi tu i ówdzie głazami.

– Tylko jakaś stara wartownia – zauważył goblin.

– To nie wartownia – odparł chłopak. – Patrz! To komin! Widzisz? Z czubka wylatuje dym!

Skarper zmrużył ślepka. Rzeczywiście, u góry strażnicy, komina, czy jakkolwiek to zwał, unosiły się delikatne, mgliste strużki, nie był jednak pewny, czy dałoby się je nazwać dymem. Równie dobrze mogły okazać się strzępkami niskiego obłoczka, powoli osiadającego na graniach, by skąpać skaliste piargi lodowatym deszczem.

– Dobra – oświadczył w końcu. – Ja tu zostanę i popilnuję tobołków. – To mówiąc, chwycił plecak Henwyna, wsunął go pod głowę jak poduszkę i zamknąwszy oczy, spróbował wyobrazić sobie, że znajduje się w swoim cieplutkim legowisku w Clovenstone.

Na samym dole mrocznej jamy Henwyn usiadł ostrożnie. W powietrzu unosiła się woń rozmiękłej ziemi, jakiej można było się spodziewać w takim miejscu, i delikatny zapach dymu, co było już dość dziwne. Nagle posłyszał stłumione, odległe dudnienie. Z początku nie widział nawet czubka własnego nosa, po pewnym czasie udało mu się jednak wyłowić z ciemności zarysy drewnianych podpór i stempli, ciągnących się w mrok niczym żebra jakiejś fantazyjnej istoty. To wcale nie była jama, lecz tunel. Odchodził od niego na jakieś dwadzieścia kroków, po czym znikał za zakrętem. Zza tegoż zakrętu dobiegało przyćmione, czerwonopomarańczowe światło – i stopniowo jaśniało coraz bardziej.

Z bliska komin nie był zbyt imponujący. Może trzy lub cztery razy wyższy od człowieka, wystawał ze wzgórza jak samotny palec. Od czasu do czasu wylatywały zeń delikatne strużki bladego dymu.

– Halo?! – zawołał Henwyn.

Przyłożył ucho do komina, ale nie wyłowił najmniejszego dźwięku. Okrążył go powoli, uważnie obserwując, czy gdzieś w pobliżu nie ma jakieś szparki, albo może drzwiczek, z których korzystają kominiarze. Nic takiego jednak nie zauważył.

U podstawy komina cieniutka warstwa górskiej ziemi była rozorana i zadeptana. Wszędzie widać było ślady ciężkich butów, a gdzieniegdzie leżały świeżo ociosane kamienie, porzucone po niedawnej budowie. Tylko po tym, a także po okazjonalnych smużkach dymu, dało się poznać, że komin nie był zapomnianą wiekową ruiną, stojącą tu od setek lat.

Henwyn oddalił się trochę w poszukiwaniu innych wskazówek. Przeszedł może z dziesięć kroków, kiedy to, bez najmniejszego ostrzeżenia, stracił grunt pod nogami. To właśnie wtedy wpadł do podziemnego tunelu.

Na szczycie urwiska Skarper miał wrażenie, że coś usłyszał. Swoiste gruchotanie i coś jakby „Łaaaaaaaa!”. Otworzył oczy i usiadł. Henwyna nigdzie nie było widać. Pewnie myszkuje po drugiej stronie tego idiotycznego komina, pomyślał. Nagle do jego nozdrzy dobiegł przyjemny zapach, sączący się z plecaka przyjaciela. Goblin bez wahania rozpiął rzemyki i wściubił nos do środka. Przeglądanie zawartości pochłonęło go do tego stopnia, że nie usłyszał zduszonego okrzyku „Skarper!”, wznoszącego się nad wzgórza.

– Oooo…! – westchnął łakomie. – Ciasto!

Pierwszą myślą, jaka przyszła Henwynowi do głowy na widok ognistego blasku na końcu tunelu, było: „Smoki”! Ale nie, to nie mogła być prawda. Smoki nie budowały korytarzy wzmocnionych drewnianym rusztowaniem. A poza tym nie było tu dość miejsca, żeby nawet najmniejszy smok zdołał się przecisnąć. Przede wszystkim należało zachować spokój. Żadnej paniki.

– Nie ma tu wcale potworów – mruknął do siebie stanowczo.

Ledwo to powiedział, zza zakrętu wychynęło ogromniaste monstrum.

Z początku było tak wielkie, iż Henwyn nie mógł pojąć, że to żywa istota. Bardziej jakby mały budynek z rozświetlonymi oknami parł poprzez tunel prosto na niego. Zaraz jednak zrozumiał, że świetliste okienka to tak naprawdę latarnie o rogowych szybkach, przyczepione do swoistej rzemiennej uprzęży, która na krzyż przecinała potężne ramiona stworzenia i opasywała szeroki, włochaty łeb. W ich świetle chłopak ujrzał olbrzymie, pazurzaste łapska, wilgotny różowy nosek i wydłużony pysk, który naraz otworzył się, by wydać z siebie podmuch ciepłego, cuchnącego oddechu i przenikliwy wrzask: „Iiiiiiiiii!”.

– Iiiiii! – zapiszczał Henwyn w odpowiedzi. Zawsze, gdy siedział bezpiecznie w domu, z łatwością wyobrażał sobie, jak dzielnie stawia czoła niezliczonym potworom, jednakże kiedy przychodziło co do czego i miał jakiegoś potwora tuż przed nosem, nie był już taki pewny siebie. Drżącymi rękami wyciągnął z pochwy miecz i maleńkie, na wpół ślepe oczka bestii zalśniły światłem latarni odbitym od ostrza. Zwalisty, kreci kształt zatrzymał się gwałtownie i począł niuchać za nieznanym sobie zapachem człowieka.

Henwyn spojrzał za siebie, gdzie korytarz znikał w ciemnościach. Najchętniej uciekłby co sił w nogach przed tą straszliwą poczwarą, skąd jednak mógł wiedzieć, czy za kolejnym zakrętem nie czeka go coś znacznie gorszego? Poza tym nie chciał się zanadto oddalać od dziury, przez którą wpadł. Co by było, gdyby okazało się, że to jedyne wyjście z tej okropnej jamy, i nigdy by go potem nie odnalazł?

Nagle rozległy się szorstkie okrzyki. Obejrzał się na potwornego kreta przycupniętego na środku tunelu i oczom jego ukazało się więcej latarni, trzymanych przez niskie figury, przepychające się obok cielska bestii lub gramolące się po jej głowie. Niektóre pociągały za przyczepione do uprzęży łańcuchy, próbując zmusić kreta do marszu.

– Cóż tam znowu? – Henwyn usłyszał jeden z głosów.

– Cosik nastrachało kretora!

– Cosik blokuje chodnik!

– Strop się zawalił?

– Może robal jaskiniowy?

– Nie, to jakiś ktoś.

Niosący latarnie postąpili bliżej, poprzez śmierdzące opary oddechu potwora. Byli niscy, przysadziści, a większość miała bujne, krzaczaste brody. Odziani byli w brudne tuniki, przepasane szerokimi pasami na narzędzia, ciężkie robocze buciory i ściśle przylegające do głów metalowe lub skórzane kołpaki. Żaden nie miał więcej niż trzy stopy wzrostu.

„Krasnoludy!”, pomyślał Henwyn. W dawnych opowieściach pojawiały się równie często, co gobliny, jednakże nigdy nie słyszał, by ktokolwiek spotkał je naprawdę. No cóż, właściwie to nigdy nie oczekiwał, że kiedykolwiek spotka trolle, gobliny lub giganty, a przecież odkąd przybył do Clovenstone, miał już tę przyjemność, nie był więc przesadnie zaskoczony. Poza tym w przeciwieństwie do goblinów, trolli i gigantów, krasnoludy z opowieści nigdy nie były złe. Przedstawiano je zawsze jako szczery, solidny ludek, skory do złości, to prawda, ale także niezwykle uzdolniony w górnictwie, kowalstwie i płatnerstwie.

Ależ oczywiście! Wszystko jasne! Wpadł prosto do krasnoludzkiej kopalni!

Opuściwszy miecz, zawołał z uśmiechem:

– Witajcie, szlachetne krasnoludy! Jestem Henwyn z Adherak!

Krasnoludy uniosły latarnie, żeby lepiej przyjrzeć się twarzy chłopaka. Ich przywódca wystąpił naprzód. Na skórzanym kołpaku umocowaną miał świecę, a zastygłe festony wosku zwisały mu z krzaczastych brwi i wielkich odstających uszu niczym lodowe sople. Rzucił Henwynowi srogie spojrzenie.

– To nie żaden ktoś! – warknął. – To paskudny _wielgus_!

Ciasto było bardzo smaczne. Jeden z tych faszerowanych mięsem drożdżowych placuszków z calutkim jajkiem na twardo – bez wątpienia upieczony za pomocą magii, jak zakładał Skarper (który nie za bardzo znał się na sztuce kulinarnej). Oblizał ze smakiem pazurki i tęsknie popatrzył na drugi placek. Ciekawe, czy w nim też ukrywa się jajko. Postanowił uszczknąć tylko troszeczkę, gwoli zaspokojenia ciekawości.

Było dokładnie tak, jak podejrzewał. Wycierał właśnie wierzchem łapki pyszczek, gdy pewne słowo niespodzianie rozbrzmiało mu w głowie. Krasnoludy. Minęła masa czasu, odkąd ostatnio je przeczytał, ale pamiętał, że pojawiało się kilkakrotnie w starożytnych manuskryptach składowanych w komnacie podcierek w Clovenstone. Krasnoludy były górnikami; zamieszkiwały kopalnie wydrążone głęboko pod górami. Oswoiły wielkie kretory z północy, by żłobiły dla nich tunele. Za dawnych czasów były zaciekłymi wrogami gobliniego ludu i nieraz toczyły zażarte walki w mrocznych jaskiniach pod korzeniami górskich pasm. Krasnoludzkie kopalnie zawsze zaopatrzone były w kominy, odprowadzające dymy z kuźni i dostarczające świeżego powietrza do podziemnych korytarzy.

– Henwyn! – zawołał, po czym zerwał się na nogi z jajecznym beknięciem i niezdarnie pognał w dół zbocza. – Henwyn!

– Wielgus – warknął ponownie krasnolud. Z tyłu jego kompani unieśli bojowo kilofy lub wyciągnęli noże i topory. – Podstępny wielgus zakradł się podstępnie, by nas podstępem szpiegować! Gdzie twoi kamraci, wielgusie? A może sam żeś tu przylazł?

– Całkiem sam – odparł Henwyn, wyczuwając, że nie jest pożądanym gościem. – Ale nie jestem szpiegiem. Po cóż miałbym was szpiegować? Cokolwiek tu robicie ze swoim ogromnym kretem, to wasza sprawa. Nic mi do tego. No, będę się już zbierał…

W tejże chwili z góry posypały się małe kamyczki i grudki ziemi.

– Strop tąpnie! – zakrzyknęły niektóre krasnoludy, przezornie wycofując się na bezpieczniejsze pozycje.

Nie był to jednak walący się strop, lecz Skarper, który z przenikliwym okrzykiem „Rety kotlety!” wskoczył w dziurę zrobioną przez Henwyna i wylądował na krasnoludzkim przywódcy.

Nastąpiła chwila zamieszania: wrzaski bólu i złości, krasnoludy miotające się bez ładu i składu, upuszczone latarnie. Ogromny kret wpadł w panikę i niemalże przewrócił krasnoludy, które ciągnęły za łańcuchy, próbując go opanować. Cienie szaleńczo rzuciły się na ściany tunelu. Gdy Skarper począł gramolić się z krasnoludzkiego wodza, inni zobaczyli go i natychmiast podnieśli głośny rwetes:

– Goblin! Goblin!

– Spokojnie! On jest w porządku! – starał się wyjaśnić Henwyn. – On jest ze mną!

Niespecjalnie to jednak pomogło.

– W nogi! – zawołał Skarper.

Henwyn spojrzał bezradnie na niewielki skrawek nieba wysoko nad nimi, przypominający kawałek jasnoniebieskiej szmatki przyczepiony do ciemnego sufitu. Nic się jednak nie dało zrobić: Skarper popychał go nagląco w głąb mrocznego tunelu, a tuż za jego plecami wszystkie krasnoludy, które nie były zajęte spłoszonym kretem, szykowały się do natarcia, groźnie wymachując kilofami i łopatami.

Chłopak zrobił zatem, jak mu kazano, i pognał za przyjacielem wzdłuż zawiłych zakrętów i nagłych spadków korytarza, poprzez ćmę tak czarną, że równie dobrze mogli biec z zawiązanymi oczami. Całe szczęście Henwyn był młody, miał długie nogi i dobre wyczucie równowagi. Jeśli zaś chodzi o Skarpera, dawanie drapaka było jego szczególną specjalnością. Nie zajęło wiele czasu, by skutecznie przegonili przysadziste, zdyszane krasnoludy.

Ścieżka rozwidlała się raz, i drugi raz, i kolejny. Odgłosy pogoni ucichły w oddali, jednak pędzili co tchu, aż z przodu dobiegły ich inne dźwięki, a czerwonawy poblask pojawił się na końcu tunelu. Zwolnili kroku, ostrożnie wyjrzeli zza zakrętu i oczom ich ukazała się przepastna jaskinia, do której wpadało z tuzin innych korytarzy. Setki krasnoludów uwijały się przy pracy, drążąc skalne ściany kilofami i świdrami, wspinając się po chyboczących drewnianych drabinach na wyższe poziomy, ładując błyszczące kamienie do wielkich koszy. Było też więcej kretów gigantów. Jedne ciągnęły sanie po brzegi wypełnione urobkiem, inne szerokimi stalowymi łopatami, przymocowanymi do łbów, spychały na bok skalne resztki. Całe pomieszczenie oświetlał żar potężnej kuźni, wzniesionej na drugim krańcu kawerny. Małe krasnoludziątka wrzucały wysuszone krecie bobki do ognia, a umięśnieni kowale niestrudzenie wykuwali nowe kilofy, świdry i stalowe kołpaki.

Na szczęście krasnoludy były zbyt zaabsorbowane pracą, aby zauważyć Henwyna i Skarpera, którzy wpatrywali się w całą tę scenę szeroko otwartymi oczami. Z kolei ogólny harmider zagłuszył rozmowę dwóch przyjaciół.

– Patrz, ile ich jest! – westchnął Henwyn. – Myślałem, że krasnoludy żyją daleko na północy. Co robią tutaj pod Kościanymi Górami?

– Pewnie się przeniosły – zauważył Skarper. – To musi być sprawka tej nowej magii, znowu nieźle nam namota. Chodź, lepiej znajdźmy drogę na zewnątrz i czym prędzej wracajmy do Clovenstone. Księżniczka Ned powinna jak najszybciej usłyszeć o tych kopaczach. Nie mam pojęcia, co tutaj knują, ale jestem pewien, że to nic dobrego.

– Dobry pomysł! – przytaknął Henwyn. – Nie mogę się doczekać, by znów mieć niebo nad głową. A zresztą całe to bieganie w tunelach zaostrzyło mi apetyt. Jak tylko znajdziemy się w bezpiecznej odległości od tych kopalni, zatrzymamy się na postój i zjemy nasze mięsne placuszki.

– Placuszki? – żachnął się Skarper. – Ach, no cóż… Mam chyba złe wieści.POWRÓT DO CLOVENSTONE

Clovenstone się zmieniło. Długie Mury Zewnętrzne wciąż stały na swoim miejscu, obejmując szerokim pasem ulice i budynki obwarowanego miasta, które wznosiło się gwałtownie aż do stromej grani Meneth Eskern w samym jego centrum. Wewnętrzne Mury stały także, a ich siedem wież otaczało grań niczym szpice kamiennej korony. Jednak starożytne, mroczne serce Clovenstone, wiekowa Twierdza, która dawniej górowała nad okolicą ze szczytu Meneth Eskern, zniknęła, nie pozostawiwszy po sobie śladu. Nawet jej ruiny skrzętnie uprzątnięto, a w ich miejscu założono wspaniały ogród, z zielonymi trawnikami, kwiecistymi rabatkami i rzędami młodziutkich drzewek. Na trawiastym placu defilad, gdzie przed latami maszerowały goblińskie armie Króla Licza, w równych odstępach posadzono dorodne jabłonki. Gobliny, które mieszkały w wieżach Murów Wewnętrznych, poświęcały teraz troszkę mniej czasu na zbrojne utarczki i wzajemne grabieże, a troszkę więcej na produkcję serów. Ser z Clovenstone zyskał ostatnio sławę prawdziwego rarytasu na przyjaznych ziemiach, w żyznych krainach leżących dalej na południe, za Wrzosowiskiem Oeth.

Na szczycie najwyższej z wież, znanej w okolicy jako Czarny Szpon, spoczywał stary okręt. Był to dom księżniczki Eluned, dla przyjaciół „Ned”, która była główną pomysłodawczynią ogrodu. Ned została władczynią Clovenstone, gdy największe i najdziksze z goblinów zginęły przy upadku Twierdzy, a Henwyn, prawowity dziedzic tychże włości, doszedł do wniosku, że nie jest uszyty na miarę prawdziwego Mrocznego Pana.

Kiedy Skarper i Henwyn wrócili następnego dnia, księżniczki nie było na pokładzie statku. Szukali jej przez pół poranka, aż w końcu znaleźli aż po wschodniej stronie Murów Wewnętrznych, zapatrzoną na Mokradła Natterdon, rozległe, mgliste moczary, które do cna pochłonęły tamtejsze ruiny.

Ned często odwiedzała to miejsce. Podczas wielkich przygód ubiegłego roku poznała bagliny: nieokrzesane, żabiaste poczwary, które gnieździły się na tych bagnach i trzęsawiskach. Nieraz zastanawiała się, co się z nimi stało. Ich król, Poldew, nie żył już, a jego ropuszy dwór leżał w gruzach, co jednak z samymi baglinami? Czy wciąż kryły się w mgłach i czuwały w trzcinowiskach, jakie gęstym sitowiem otaczały ich zdradzieckie bajora i bezdenne sadzawki? A może wymknęły się potajemnie przez Mury Zewnętrzne i uciekły na jeszcze większe moczary, rozciągające się hen na północ za Clovenstone? A co z potworem, którego wybudziły z wiekowego snu, ze straszliwym, oślizgłym, gadzim smoczydłem? Czy nadal drzemał w mrocznej, mulistej otchłani jeziora nad Bospoldew, śniąc o kolejnej ofierze z ludzkiej krwi?

Częściowo Ned nie mogła odpędzić myśli o baglinach ze strachu (jakaż królowa chciałaby mieć plemię wrogo nastawionych dzikusów o rzut kamieniem od swoich włości). Głównie jednak była to czysta ciekawość. Gdy była jeszcze małą dziewczynką, wpajano jej do głowy, że na świecie nie ma czegoś takiego jak giganty, gobliny czy badylaki. Tymczasem, odkąd przybyła do Clovenstone, zaprzyjaźniła się z nimi wszystkimi, a także z płochymi, kapryśnymi chmurzannami. Teraz nawet stary zgryźliwy troll, który mieszkał pod mostem na rzece Oeth, traktował ją z pewną dozą szacunku. Dlatego też zawsze martwiła się, że bagliny nie zaszczycą jej chociaż krótką pogawędką. Czasem zanosiła niewielkie podarki na granicę mokradeł, by pokazać, że nie ma wobec nich złych zamiarów. Koszyczek sera, kilka jabłuszek strąconych przez wiatr, tacka świeżo upieczonych babeczek. Dary znikały, a jakże, ale nie wtedy, gdy Ned była w pobliżu. Nigdy nie zobaczyła choćby śladu baglinów.

Kiedy Skarper i Henwyn znaleźli ją tamtego dnia, siedziała pogrążona w zadumie na zrujnowanym murku, obserwując kruche ciasto jabłkowo-jeżynowe, które położyła na trawiastej kępce nad brzegiem rozlewiska. Bagienna mgła splatała przedziwne, tajemnicze kształty, a starożytne ruiny wyłaniały się z niej i znikały jak upiorne zjawy. Nic zatem dziwnego, że ledwo Skarper z Henwynem wyłonili się gęstwy szuwarów, Ned podskoczyła z przeszywającym wrzaskiem, przekonana, że oto ma przed sobą dwóch baglinów.

– Och! – powiedziała zaskoczona. – Nie spodziewałam się, że tak szybko wrócicie ze swojej wyprawy! Znaleźliście coś ciekawego w Górach Kościanych?

– _W_ górach nie – odpowiedział Henwyn. – Ale pod nimi? Ach, to już zupełnie inna historia!

– W takim razie najlepiej będzie, jak mi wszystko niezwłocznie opowiecie – stwierdziła Ned, zerkając pośpiesznie na brzeg rozlewiska, by sprawdzić, czy ciasto nadal leży na miejscu.

„Mroczna Pani na Clovenstone” – tak zwano Eluned w przyjaznych ziemiach, gdzie wieści z północy docierały przemieszane z solidną dozą plotek i pogłosek. W Kolendrze, Nantivey i podobnych miejscach wyobrażano ją sobie jako zimną i straszliwą królową, która stalową ręką rządzi armiami krwiożerczych goblinów. Gdyby zobaczyli teraz, jak słucha opowieści Henwyna i Skarpera, stojąc w znoszonej ceglastej sukience, przewiązanej starym fartuchem, z nosem wciąż jeszcze umazanym mąką i z posiwiałymi włosami, niedbale związanymi w luźne warkocze, byliby mocno zdziwieni.

Gdy dwaj poszukiwacze przygód skończyli swoją relację, usiadła z powrotem na murku, marszcząc brwi w zamyśleniu.

– Krasnoludy – mruknęła. – Nie wiem o nich zbyt wiele. Od lat już o nich nie słyszałam, chociaż pamiętam historie, jakie opowiadali kupcy na dworze mojego ojca w Smarkorcie, gdy byłam jeszcze dziewczynką. Ponoć ich dziadowie handlowali z niektórymi krasnoludzkimi twierdzami, daleko na Pogryzionym Wybrzeżu. Pomiędzy Kościanymi Górami a Zimowym Morzem rozciąga się dzika, surowa kraina. Zwie się ona Krasnokraj, a w jej sercu, w Hawiernej Dolinie, leży Krasnogród. Ach, jakże wspaniale brzmią te północne nazwy! Ciekawe, czy napotkane przez was krasnoludy dokopały się do nas aż stamtąd?

– Coś mi się zdaje, że z pomocą tych strasznych kretorów to dla nich pestka! – stwierdził Henwyn.

– Bez wątpienia ściągną na nas kłopoty! – prorokował Skarper. – Krasnoludy zawsze oznaczają kłopoty. Mali, wredni, spaśli i podstępni zabójcy goblinów, co do jednego! Każdy dobry goblin to wie!

_Koniec wersji demonstracyjnej._
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: