Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gonitwa chmur - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gonitwa chmur - ebook

Rok 1935. Na tle olśniewającej panoramy Warszawy życie toczy się krętymi ścieżkami. Prawda bywa bardziej niewiarygodna od kłamstwa, a to co wydaje się proste, wcale takie nie jest. Nieskazitelne wizje młodych bohaterów Warszawskiego niebotyku okrywa cień. Muszą zmierzyć się ze zderzeniem świata ideałów i tego, co otrzymują od losu.

Tymczasem stolica Polski szykuje się do wystawy „Warszawa przyszłości”, a świat bacznie śledzi kolejne poczynania Adolfa Hitlera, który umożliwia wejście w życie Ustaw Norymberskich. Nad Europą, która dopiero co odbudowała poczucie bezpieczeństwa, ponownie zbierają się chmury…

Wciągająca, wielowątkowa opowieść o ludziach i ich mieście, śniących swój wielki sen o potędze i nieśmiertelności.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-402-0
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Dzwoneczek przy drzwiach cukierni „U Hanki” dźwięcznie oznajmił wyjście klientki. Słodka Pola szybkim ruchem ręki starła z lśniącego kontuaru okruszki pozostałe po pakowaniu olbrzymiej ilości rogalików z kruchego ciasta, nadziewanych masą makową. Poczuła się nagle bardzo głodna, więc wykorzystując chwilę swobody, i ona postanowiła skosztować rogalików pieczonych według najnowszej receptury ojca, po który to wypiek w każdy czwartek od rana ustawiały się kolejki. Był rzeczywiście wyśmienity. Kruche ciasto, mięciutkie, lecz delikatnie chrupiące, otulało nasączoną koniakiem masę makową, w której pobłyskiwały kawałeczki migdałów. Apolonia Starczewska rzuciła tęskne spojrzenie na pozostałe lukrowane półksiężyce, pyszniące się na wysokiej porcelanowej paterze. Chętnie zjadłaby jeszcze kilka, ale nie mogła pozwolić sobie na dłuższą przerwę. Poza tym w każdej chwili mógł nadejść kolejny klient, na którym córka właściciela jedząca ciastka na stojąco za ladą mogłaby zrobić zdecydowanie niekorzystne wrażenie.

Posiliwszy się nieco, wyciągnęła grubą księgę rachunkową. W maju, tuż przed śmiercią marszałka Piłsudskiego, Słodka Pola ukończyła z wyróżnieniem szkołę i od tej pory pomagała ojcu w prowadzeniu interesu, odciążając go, na ile potrafiła. Obecnie kłopotała się rachunkami cukierni. Od tygodnia niemal codziennie usiłowała uporządkować zaległe sprawy finansowe, ale jakoś jej nie wychodziło. Za dużo zmartwień rozpraszało jej myśli. Tym razem było podobnie. Za nic nie mogła się skupić na obliczeniach, co kilka sekund wyniki ulatywały jej z głowy i musiała zaczynać wszystko od nowa – syzyfowa praca.

Pola podniosła głowę znad wypełnionych cyframi stronic i wyjrzała przez okno.

Był pochmurny dzień. Silny wiatr bezlitośnie wyginał na wszystkie strony posadzone wzdłuż Wilczej młode brzózki i lipy, strącając z nich kolorowe, jesienne liście. Nieliczni przechodnie przytrzymywali jedną ręką palta, drugą kapelusze i kuląc się, chowali twarze w ramiona, usiłując jak najprędzej dotrzeć do miejsc, w których mogliby się nieco ogrzać, a przede wszystkim schronić przed szalejącą zawieją. Tylko jeden człowiek na ulicy stał nieruchomo, wyprostowany i uśmiechnięty, trzymając w zębach cygaro – Teodor Rakowski. Pola wzdrygnęła się. Od pewnego czasu w jej głowie zrodziło się irracjonalne przekonanie, że widok Rakowskiego o poranku niechybnie zwiastuje kłopoty przez cały dzień.

Wiosną tego roku Rakowski kupił lokal na parterze kamienicy mieszczącej się niemal naprzeciwko wejścia do cukierni pana Antoniego. Otworzył w nim zakład gastronomiczny serwujący dania jarskie, układając menu zgodnie z wszelkimi wymogami ówcześnie obowiązującej w stolicy mody na dania bezmięsne. U Rakowskiego można było skosztować i innych potraw, którym lekarze, ze słynnym doktorem Tarnawskim z Kosowa pod Kołomyją, przypisywali prozdrowotne właściwości. Choć dwie przecznice dalej, przy Wilczej 35, mieściła się restauracja „Wzorowa”, będąca dumą Warszawskiego Zjednoczenia Jaroszów, a nieco dalej, przy Koszykowej 22, jarska „Jadłodajnia Iwanowicza”, lokal Rakowskiego szybko zyskał sobie wierne grono zwolenników. Stołowali się u niego nie tyle zagorzali amatorzy gotowanych warzyw, ile miłośnicy mięsiwa mający kłopoty zdrowotne. Co ciekawe, większość z nich stanowili mężczyźni potężnej budowy, nader potliwi, o trudnej do zauważenia linii podbródka, którym żony i doktorzy zalecali ścisłą dietę. Lokal Teodora Rakowskiego był dla nich szansą na zjedzenie porządnego, w ich ocenie, posiłku, bez narażania się na niezadowolenie żony i połajanki przy kolejnym pomiarze ciśnienia u medyka. Rakowski bowiem nie stosował się nazbyt ortodoksyjnie do zasad kuchni bezmięsnej, okraszając tu i ówdzie kapustę skwarkami, smażąc cebulę na słoninie czy polewając kasze wybornym gęsim tłuszczem. Dodawał tym samym mdłym, zdaniem niektórych, daniom smaku, zachowując pozory serwowania posiłków niosących samo zdrowie. Kulinarny podstęp udał się znakomicie. W krótkim czasie zaczęli tu jadać profesorowie pobliskiej Politechniki Warszawskiej i przedstawiciele wolnych zawodów, licznie zamieszkujący Wilczą. Przy niewielkich, prostych, lakierowanych stolikach, nakrytych białymi obrusami i białą zastawą, można było spotkać znanych adwokatów, wziętych architektów, nauczycieli i żołnierzy pochylonych nad rzymską pieczenią przyrządzoną z marchwi, ziemniaków i kalafiora, obficie posypaną koperkiem.

Dodatkowym atutem tego miejsca były niemające sobie równych w Warszawie zakąski grzybowe, zwłaszcza maślaki moczone w mleku, smażone i podawane z uduszonymi na maśle gałązkami pietruszki, których nie można było dostać nigdzie indziej. Ceny, nazbyt wygórowane na żakowską kieszeń, nie pozwalały stołować się tu studentom i uczniom okolicznych szkół, toteż lokal Rakowskiego szybko zyskał sławę jadłodajni, w której można zjeść posiłek w atmosferze niezakłóconej młodzieńczą żywotnością i hałaśliwością, przy okazji wstępując na kawę i doskonały deser do cukierni Starczewskich. Po takiej dawce zdrowia i witamin niepodobna bowiem nawet z powodu wskazań medycznych odmówić sobie odrobiny słodkiej przyjemności.

Wydawało się, że nowe sąsiedztwo przyniesie cukierni „U Hanki” same korzyści. Wraz z rozwojem miasta i wznoszeniem w Śródmieściu coraz odważniejszych i nowocześniejszych gmachów Wilcza, zwłaszcza u zbiegu z Koszykową, zaczęła uchodzić za okolicę nieco staroświecką. Młodzi ludzie, których stać było na mieszkanie w pobliżu, osiedlali się raczej u jej początków, tam gdzie łączyła się ona z pięknymi Alejami Ujazdowskimi czy tętniącą życiem Marszałkowską. Do kamienic oznaczonych niskimi numerami zaczęli się przenosić także zamożni przedsiębiorcy, poważni urzędnicy i słynni lekarze, bo tamte rejony bardziej odpowiadały ich pozycji społecznej. Cukiernia pana Antoniego wprawdzie nigdy nie odczuła skutków podupadania ulicy, ale modna restauracja w pobliżu pozwalała mieć nadzieję na to, że wkrótce i cukiernię zaczną odwiedzać nowi klienci.

Pola, wciąż pochylona nad rachunkami, rozmyślając o sąsiedztwie, które miało być szansą, a okazało się nieznośnym ciężarem, przypomniała sobie, iż przeczucie, że tak się stanie, tknęło ją już podczas pierwszego spotkania ojca z Teodorem Rakowskim.

Pewnego wyjątkowo słonecznego kwietniowego popołudnia w drzwiach cukierni Starczewskich pojawił się grubawy, choć nie otyły, lekko łysiejący, nadzwyczaj szykowny mężczyzna w średnim wieku, pachnący intensywnie popularną wodą kolońską Przemysławka, produkowaną przez Henryka Żaka w Poznaniu, której używanie było w dobrym tonie, odkąd „do rannej toalety” zaczął polecać ją sam Jan Kiepura – wyrocznia męskiej elegancji i stylu. Wypachniony jegomość podszedł do pana Antoniego i w nieco zbyt swobodny, choć bynajmniej nie niegrzeczny sposób zaczął z zachwytem rozwodzić się nad wysmakowanym urządzeniem części sklepowej lokalu. Następnie, wykazując wielką gorliwość i zaciekawienie, żartobliwie zażądał, by pan Antoni raczył oprowadzić sąsiada po samej kawiarni i przylegających do niej salach oraz by nie dał się zbyt długo prosić o zdradzenie tajemnic zaplecza.

– Wzajemne zaufanie to podstawa współżycia sąsiedzkiego, nieprawdaż? – rzekł, po czym w odpowiedzi na pytające spojrzenie pana Antoniego, dodał: – A, prawda, nie przedstawiłem się! Teodor Rakowski.

Starczewski uścisnął podaną mu dłoń i nieco zakłopotany wymamrotał swoje nazwisko.

– Ależ panie sąsiedzie, pan nikomu w tym mieście nie musi się przedstawiać. Jestem doprawdy zaszczycony, podkreślam: zaszczycony! – huknął radośnie gość i poklepał pana Antoniego poufale po plecach.

Słodka Pola stała na uboczu i przyglądała się uważnie nietypowemu zachowaniu mężczyzny. Było w nim coś niepokojącego, choć większość osób zgromadzonych w sklepie rzucała mu pełne sympatii spojrzenia. Nowy sąsiad wydał się Poli zastanawiająco czujny i spięty jak drapieżnik gotujący się do skoku, choć usiłował to maskować głośnym, wesołym i bezpośrednim sposobem bycia. Rakowski przebiegł wzrokiem po osobach znajdujących się w sali i dostrzegł utkwiony w nim wzrok córki pana Antoniego. To jedno spojrzenie w ukryte za staroświeckim lorgnonem oczy Rakowskiego wystarczyło, by utwierdzić Polę w przekonaniu, że stojący przed nią człowiek ma niewiele wspólnego z dobrotliwym, jowialnym wujaszkiem. Zza optycznych szkieł, ukryte w grubych fałdach powiek, wyzierały oczy nadzwyczaj badawcze i przenikliwe, których wyraz sprawił, że dziewczynie ciarki przeszły po plecach, mimo iż w tym samym czasie Rakowski zasypał ją gradem przymilnych słów i z galanterią ucałował jej dłoń. Apolonia Starczewska była pewna, że ma przed sobą bezwzględnego człowieka, który nie cofnie się przed niczym na drodze do osiągnięcia swoich celów, okrutnego i pozbawionego skrupułów, a owo złe usposobienie skutecznie tuszuje, przybierając pozę rubasznego, sympatycznego grubaska. Pola słyszała plotki, w których nazywano Rakowskiego warszawskim Midasem, ponieważ wszystko, czym się zajął, szło gładko i niemal natychmiast okazywało się nadzwyczaj rentowne. Rakowski prowadził w Warszawie trzy księgarnie, drukarnię, skład apteczny i rzeczoną restauracyjkę na Wilczej. Dodatkowo zajmował się wieloma przedsięwzięciami, o których istnieniu w mieście dużo rozmawiano, ale nikt nie potrafił dokładnie powiedzieć, co jest ich istotą. Sądząc po rozmachu, z jakim nosili się członkowie jego rodziny, z samym Rakowskim na czele, można było jedynie wnioskować, iż owe przedsięwzięcia przynosiły mu ogromne zyski.

Pola dyskretnie przyjrzała się złotemu lorgnonowi, ozdobionemu niewielkim zegarkiem, zmyślnie wbudowanym w rączkę. Była pewna, że dla Teodora Rakowskiego jest to nie tyle instrument optyczny, co podkreślenie statusu materialnego. Doskonale potrafił eksponować własny dostatek, sprawiając wrażenie kogoś, kto nie obnosi się ze swoimi pieniędzmi. W Warszawie jednak żaden wielki majątek nie mógł pozostać niezauważony, a wielkie pieniądze zawsze wywoływały wielkie emocje. Dlatego właśnie na stołecznych salonach dużo mówiło się o tajemniczym przedsiębiorcy, który szybko zyskał sobie przychylność wielu znaczących osobistości.

Teodor Rakowski miał bowiem pewien rzadki talent, który w połączeniu ze sprytem, śmiałością, brakiem zahamowań i głębokim przekonaniem, że świat powinien bez słowa sprzeciwu lec u jego stóp, doprowadził go do miejsca, w którym się znajdował. Owym talentem była zdolność do bezbłędnego odkrywania ludzkich skłonności, wyczuwania ich natury na tyle dokładnie, żeby móc przypodobać się każdemu i bez wysiłku wkradać się w łaski tych, których chciał mieć po swojej stronie i którzy byli mu do czegoś potrzebni. Instynkt niemal go nie zawodził. Z rzadka tylko spotykał osoby pokroju Antoniego Starczewskiego i Słodkiej Poli, które od pierwszej chwili dostrzegały jego prawdziwe oblicze.

Gdy Rakowski piał z zachwytu nad zapachami w cukierni, sądząc że i tym razem po mistrzowsku odgrywa swoją rolę, Pola wymieniła szybkie spojrzenia z ojcem, który wzrokiem nakazał jej dyskretnie zachować ostrożność. Najwyraźniej podzielał jej opinię o tym człowieku.

W niedługim czasie mieli się przekonać, jak trafny był ich osąd. Kilka tygodni po otwarciu jadłodajni Rakowski wykupił sąsiedni lokal i otworzył w nim własną kawiarnię, słusznie wnioskując, iż nie ma sensu dzielić się zyskami, skoro można samemu zapewnić kawę i ciastka swoim gościom. Jednak tym razem zmysł przedsiębiorcy go zawiódł. Nie docenił renomy i popularności kawiarni pana Antoniego. Jego klienci po zjedzeniu dobrego obiadu na deser szli do „U Hanki”, mówiąc, że tam można zjeść najlepsze ciastka w mieście, a świeżo palonej, aromatycznej kawie od Starczewskiego nic nie dorówna. Rakowski wkrótce musiał zamknąć cukiernię. Z jego zachowania można było wnioskować, że niezbyt przejął się niepowodzeniem. Zamknąwszy cukiernię, sprowadził do swojej restauracji angielską maszynę do wyciskania soków z warzyw, czym natychmiast wzbudził entuzjazm klientów, zafascynowanych nie tyle samym napitkiem, co nowoczesnym urządzeniem.

Wydawało się, że wszystko znów znalazło się na swoim miejscu, a życie gastronomiczne na krańcu Wilczej podzieliło się między dwa lokale, każdy wyspecjalizowany w innej dziedzinie. Jednak Rakowski był człowiekiem nieznoszącym porażek. Musiał wygrywać, a gdy przegrywał, co zdarzało mu się niezwykle rzadko, tak długo knuł, kombinował, węszył i spiskował, aż wreszcie udawało mu się pokonać przeciwnika, który wcześniej odniósł nad nim zwycięstwo. Naczelną zasadę, którą wyznawał w życiu, można by streścić w trzech słowach: „Wygrać albo zniszczyć”.

Odkąd zamknął cukiernię, w porze podwieczorku ostentacyjnie przesiadywał „U Hanki”, jakby chciał pokazać całemu światu, że nie żywi urazy i docenia przysmaki serwowane w lokalu rywala. Na większości ludzi robiło to bardzo dobre wrażenie. Ukazywało Rakowskiego jako człowieka otwartego, który z godnością przyjmuje porażki. Pola była jednak odmiennego zdania. Im dłużej przyglądała się Teodorowi Rakowskiemu, tym bardziej się go bała, przypuszczając, że nie należy do osób, które łatwo puszczają w niepamięć własne niepowodzenia.

Wkrótce Rakowski zaczął nachodzić pana Antoniego i proponować mu wspólne interesy. Raz jeden pan Antoni dał się namówić. Później niczym innym jak chwilowym brakiem przytomności umysłu nie był w stanie wytłumaczyć samemu sobie, dlaczego w ogóle zastosował się do wskazówek sąsiada. Stracił sporo pieniędzy i zdrowia, usiłując naprawić powstałą sytuację ze Spółdzielczym Bankiem Przemysłu Cukierniczego, w którym zaciągnął pożyczkę rządową pod rzekomo pewną inwestycję, poleconą mu w zaufaniu przez Rakowskiego. Zarząd banku, przez wzgląd na zaangażowanie pana Antoniego w cechu cukierniczym i jego nieposzlakowaną opinię, zgodził się nie nagłaśniać próby wyłudzenia państwowych pieniędzy, której pan Antoni ich zdaniem się dopuścił. Starczewski, niczego nie rozumiejąc, podziękował bankierom i udał się do Rakowskiego z prośbą o wyjaśnienia. Ten jednak zbył go, udając, że rozmowa, na którą powoływał się cukiernik, nigdy się nie odbyła.

– Panie Antoni, kochany panie sąsiedzie – rzekł z udawaną usłużnością – chyba nie posądza mnie pan o takie nierozsądne sugestie? Musieliśmy się nie zrozumieć, ot i wszystko. Ludzka rzecz.

Pan Antoni poczuł gniew i wyszedł bez pożegnania. A Rakowski nadal jadał podwieczorki „U Hanki”, serdecznie witał się z właścicielem i wykorzystywał każdą okazję, żeby uprzykrzyć Starczewskiemu życie. Gdy dowiedział się o kłopotach finansowych pana Antoniego, będących pokłosiem owej nieszczęsnej awantury z bankiem cukierniczym, zasugerował, że w razie potrzeby Starczewski może odsprzedać mu cukiernię.

– Zapłacę gotówką – dodał, przybierając żartobliwy ton, choć w jego oczach lśniły stalowe błyski.

– To nie będzie konieczne – odparł wówczas pan Antoni i od tej pory starał się unikać Rakowskiego, ku wyraźnej uciesze tego ostatniego, który dla odmiany robił wszystko, żeby cukiernika spotkać.

Sytuacja między nimi stała się dla pana Antoniego nie do wytrzymania. Rakowski okazał się tak zręcznym manipulantem, że Starczewski mimo czujności, jaką zachowywał od pierwszego ich spotkania, wpakował się przez niego w poważne kłopoty – i ta myśl była dla zacnego cukiernika szczególnie nieznośna.

Pola westchnęła na wspomnienie wszystkich zmartwień, które przez Rakowskiego spadły na jej rodzinę. Ostatnio zauważyła, że choć ojciec na nic się nie uskarża i stara się zachowywać jak gdyby nigdy nic, ciężej oddycha, szybciej się męczy i od czasu do czasu przysiada odpocząć, kiedy myśli, że nikt go nie widzi. Niepokój o dorobek życia wpływał nie tylko na stan psychiki pana Antoniego, ale i wyraźnie pogarszał jego zdrowie. Pola starała się oszczędzać ojcu trosk, jednak przy tak natrętnym sąsiedzie było to trudne zadanie. Dziewczyna rzuciła w stronę Rakowskiego pełne niechęci spojrzenie.

W tym samym momencie Teodor Rakowski dojrzał zerkającą w jego kierunku Słodką Polę i ukłonił się jej z kurtuazją. W owym powitalnym skinieniu nie było wprawdzie nic niestosownego, ale Polę przeszył nieprzyjemny dreszcz. Natychmiast spuściła wzrok, udając, że nie zauważyła nienagannego gestu sąsiada. Miała niejasne przeczucie, że Rakowski coś knuje i że cel jego (podłego zapewne) planu jest związany z jej rodziną. Wbiła spojrzenie w długie kolumny cyfr i starała się za wszelką cenę o nim nie myśleć, niestety z marnym skutkiem.

Rakowski dostrzegł jej zmieszanie i uśmiechnął się do samego siebie. Nie znosił tej dziewczyny. Był estetą i jego wysublimowane zmysły raził brak wdzięku i urody córki Starczewskiego. Może jej figura była wcale niezłą reklamą dla cukierni, ale jego zdaniem kobiety tak gargantuicznych rozmiarów, z twarzami surowych wychowawczyń zakładów dla niesfornych panienek, nie nadawały się do obsługiwania klientów. Sprzedawczynie i kelnerki powinny mieć słodki wyraz twarzy, czarujący uśmiech i eleganckie ruchy, tak by samo patrzenie na nie sprawiało klientowi przyjemność i zachęcało do zakupów. Najtrudniej jednak było mu znieść jej pełen optymizmu sposób bycia. Tak naiwnie radośnie mogą zachowywać się chłopki w polu podczas żniw, a nie córki właściciela jednej z najlepszych cukierni w stolicy kraju. Za grosz gustu, za grosz klasy, za grosz dobrych manier. Przyglądał się z niechęcią, jak pochylona nad książką Pola zapisuje coś uważnie w wielkim zeszycie. Rakowski był pewien, że dziewczyna wyczuwa na sobie jego wzrok i tylko udaje skupioną.

Im dłużej jej się przyglądał, tym wyraźniej czuł, że w jego głowie kiełkuje jakaś zaskakująca myśl. Nagle nabrała ona rzeczywistego kształtu. Rakowski uśmiechnął się złowieszczo do samego siebie; w jednej chwili znalazł rozwiązanie dla swoich zmartwień, w dodatku takie, które pozwoli mu odnieść kilka korzyści jednocześnie. Przejmie interes Antoniego Starczewskiego, a przy tym zakpi z jego paskudnej córki i wyśmienicie zabawi się jej kosztem.

Teodor Rakowski postanowił, że jeszcze tego wieczoru przy kolacji przedstawi rodzinie swój plan. Zatarł z uciechy ręce i wszedł do restauracji w doskonałym nastroju. Czuł, że ma przed sobą dobry dzień.Rozdział 2

Każdego dnia w chwili, gdy przestępował próg cukierni mieszczącej się w wytwornej kamienicy na rogu ulic Szpitalnej i Hortensji, nazywanej przez jednych czule, przez innych kpiąco wedlowską bombonierką, Wojtek w duchu dziękował ojcu, że namówił go do przyjęcia posady czeladnika w dekoratorni Jana Wedla. Wraz z pierwszym uderzeniem gorzkawego zapachu palonego kakao, przeplecionego waniliowymi i korzennymi nutami, czuł, że wszystko w jego życiu jest na swoim miejscu, a jego wiara w to, że jutro przyniesie mu tylko lepsze chwile, jeszcze wzrastała.

Zaplecze, gdzie znajdowała się dekoratornia, znacznie różniło się od urokliwego sklepiku, połączonego z elegancką pijalnią czekolady. W sklepie, do którego wchodziło się rzęsiście oświetlonym wejściem od ulicy Szpitalnej, zachowany został staroświecki nastrój minionej la belle époque, do której wciąż tęskniło wielu mieszkańców stolicy. Królowały tu ciężkie, ciemne meble, w których lśniących blatach odbijały się złocone sztukaterie, bogato zdobione żyrandole i kinkiety, stylizowane na kandelabry z dawnych sal balowych. Olbrzymie lustrzane szafy, wznoszące się do sufitu, w których kryształowych taflach z lubością przeglądały się klientki w oczekiwaniu na chwilę, gdy będą mogły dokonać zakupów, kryły w sobie wielkie zapasy słodkiego wedlowskiego asortymentu.

Na kontuarach ustawiono patery ozdobione złoconymi literami E.W., emblematem cukierni; piętrzyły się na nich ułożone w efektowne piramidki czekoladki, pralinki, czekoladowe języczki, ruloniki, trufelki i pomadki, z czekolady gorzkiej, białej, mlecznej i deserowej. Obok nich pyszniła się wystawa czekoladowych figurek, z których najładniejsza zwykle nie była przeznaczona na sprzedaż, a na prezent dla jakiejś znakomitości, jeśli takowa zajrzała do wedlowskiego sklepiku. W tym tygodniu ową najpiękniejszą słodką rzeźbą był wykonany przez Wojtka posążek czekoladowego chłopca w czapce, szaliku i kusej kurteczce, trzymającego w dłoni liść klonu.

Dalej na tacach i w specjalnych koszyczkach skrzyły się kandyzowane owoce, kawałki ananasa, skórki pomarańczy, cykata, wiśnie, płatki róż i fiołki w cukrze, niemiłosiernie nęcące zapachami, zwłaszcza tych, którym przyszło czekać w kolejce z pustym żołądkiem. Wreszcie nieco z boku ułożone były pluszowe pudła cukierków i wyściełane atłasem bombonierki, swoją urodą i, niestety, także ceną przyćmiewające wszystko inne. Poniżej, za szklanymi szybami, dokładnie na wysokości dziecięcych oczu, widniała wystawa słodyczy paczkowanych, z których każde najmniejsze i najtańsze pudełeczko było osobnym dziełem sztuki. Na ścianach zaś, obok dekoracyjnych malowideł, powieszono oprawione w złocone ramki rysunki używane do reklamowania produktów. Był tam więc chłopczyk jadący na zebrze, wymachujący koszyczkiem czekolad, czy parująca filiżanka owsianego kakao. Mimo zróżnicowania, wszystkie dekoracje doskonale do siebie pasowały, dodając wnętrzu uroku, tak że urządzony z pietyzmem salonik Wedla był istną krainą czarów.

Jak część kawiarniano-sklepowa była westchnieniem ku przeszłości, tak zaplecze było hołdem złożonym współczesności. Choć pięć lat temu Jan Wedel przeniósł produkcję słodyczy na prawy brzeg Wisły, gdzie na ulicy Zamojskiego wybudował bardzo nowoczesną fabrykę, którą wyposażył maszynami sprowadzonymi z zagranicy, na Szpitalnej pozostawiając jedynie sprzęty niezbędne do codziennej obsługi klientów, Wojtek nigdy wcześniej nie pracował wśród tylu nowinek technicznych.

Była tu między innymi specjalna maszyna do mieszania czekolady i utrzymywania jej w temperaturze zapobiegającej rozwarstwieniu. Szacowano, iż dziennie przy Szpitalnej serwowano klientom blisko pięćset filiżanek czekolady, a liczba ta w chłodnym, jesienno-zimowym czasie jeszcze wzrastała. Maszyna mieszająca umożliwiała sprawną realizację zamówień, zachowywała bowiem konsystencję i aromat pitnej czekolady.

Fabryka na Zamojskiego była niemal całkowicie zautomatyzowana. Wielkie, skomplikowane urządzenia odmierzały składniki, mieszały je ze sobą, wyrabiały ciasto, układały w formach, piekły, studziły, na koniec wypluwając gotowy produkt, nierzadko od razu opakowany. Gdy podczas obowiązkowego dla każdego nowego pracownika zwiedzania fabryki Wojtek zobaczył po raz pierwszy owo mechaniczne widowisko, miał uczucie końca jakiejś epoki. Przed oczami stanęły mu wielkie kadzie z ciastem na zapleczu cukierni ojca, w której również roiło się od ułatwiających pracę urządzeń. Różnica polegała na tym, że „U Hanki” wszystkimi procesami dyrygował człowiek, podczas gdy w praskiej fabryce Wedla w wielu działach był on niepotrzebnym elementem.

Dekoratornia, mieszcząca się w olbrzymiej, doskonale oświetlonej sali, również pełna była cudów techniki. Stały tu automatyczne szlifierki, wyciskarki wzorów, krajalnice i mnóstwo innych urządzeń, które do tej pory Wojtek znał tylko w teorii, a które znacznie przyspieszały wykonywanie żmudnych czynności niemających za wiele wspólnego z prawdziwym dekoratorstwem. Jednak gdy maszyny wykonały już swoje zadania, w ruch szły ręczne miniaturowe dłutka, szpryce, noże, rozetki, rękawy cukiernicze, tarki, ubijaczki i całe mnóstwo dziwacznych niekiedy przyrządów, przy pomocy których zatrudnieni u Wedla dekoratorzy przemieniali idealnie oszlifowane bryłki czekolady w najwymyślniejsze arcydzieła.

Wojtek kochał pracę z czekoladą. Każdy artysta ma swoje ulubione tworzywo. Jedni preferują chłód szkła, inni gładkość marmuru, jeszcze inni elastyczność gliny. Wojtek zaś uwielbiał połączenie plastyczności i zmysłowości kryjące się w czekoladzie. Gdy pod koniec szkoły odkrył możliwości dekoratorskie związane z obróbką tego specjału, jego plan na życie uległ zmianie.

Dotąd naturalne wydawało mu się bowiem, że powinien wesprzeć w pracy ukochanego ojca. Cukiernia „U Hanki” była miejscem, w którym spędził znaczną część swojego życia i gdzie czuł się jak w domu. Znał każdy jej zakamarek, obsługa była mu niemal równie bliska jak rodzina, a receptury flagowych wypieków i innych słodkości potrafił wyrecytować z pamięci o dowolnej porze dnia i nocy. Może dekoratornia była troszkę zbyt mała i nie tak dobrze wyposażona jak choćby ta szkolna, ale i tu nie mógł narzekać.

Po ukończeniu z wyróżnieniem szkoły cukierniczej i wielkim triumfie, jakim była dla niego ubiegłoroczna rewia rzemiosł, na którą przygotował tort w kształcie budynku Prudentiala, o młodym synu sławnego Starczewskiego zrobiło się głośno. Wojtek zaczął otrzymywać propozycje objęcia posady czeladnika cukierniczego od wielu warszawskich mistrzów. Każda taka oferta sprawiała mu ogromnie dużo radości, ale był przekonany, że żadnej z nich nie chce i nie powinien przyjmować. Odmawiał grzecznie, z właściwą sobie nieśmiałością tłumacząc, iż planuje zająć się rodzinnym interesem.

I byłby zapewne wcale zadowolony z poświęcenia życia pracy w rodzinnej cukierni, gdyby nie czekolada. Owszem, nie mógł odmówić urody figurkom z kolorowych mas cukierniczych lub marcepanu ani wdzięku kruchym piramidkom tortowym, ale dekoracje te rzadko nadawały się do zjedzenia. Nie kryły w sobie żadnej tajemnicy, nie wodziły na pokuszenie, nie nęciły – każdy wiedział, że są zbyt słodkie, żeby je jeść. Służyły wyłącznie ozdobie, przynosząc zawód każdemu bez wyjątku, kto kiedykolwiek ośmielił się ich spróbować.

Z czekoladą było inaczej. Czekolada od początku była tajemnicą, a każdy przyrządzony z niej przysmak zaskakiwał i podniecał wszystkie zmysły jak żadne inne słodycze. Wojtek miał wrażenie, że czekolada hipnotyzuje go ukrytą w jej wnętrzu cząsteczką magii. Gdy pochylał się nad pachnącą oszałamiająco kadzią pełną delikatnie bulgoczącej czekolady, rozbrzmiewały mu w uszach zasłyszane niegdyś słowa Montezumy, ostatniego władcy Azteków, który twierdził, że czekolada jest napojem bogów. Aztekowie wierzyli ponoć, że bogowie zasadzili na ziemi kwitnące drzewa kakaowca, a w jego owocach skryli bezcenne ziarna, by napój z nich przyrządzany był źródłem mądrości i błogosławieństwa dla ludzi.

Ta zagadkowa substancja, szalenie plastyczna, zachwycająca w smaku i zapachu, magiczna w każdej postaci: od płynnej, gęstej masy pitnej, przez puszyste struktury kakaowych pianek, delikatne nadziewane praliny, aż po twarde tablice gorzkich czekolad, wydających przy kruszeniu wspaniałe dźwięki, okazała się tym, czego Wojtek poszukiwał od początku swojej drogi, idealnym materiałem do tworzenia małych cukierniczych dzieł sztuki.

Pan Antoni dobrze znał swego syna i szybko dostrzegł jego fascynację czekoladą. Był też pewien, że choć serce chłopaka rwało się do nowoczesnych dekoratorni, zwłaszcza tych należących do cukierni specjalizujących się w wyrobach czekoladowych, prędzej czy później Wojtek wyrazi gotowość pracy w rodzinnej firmie, nawet za cenę poświęcenia własnych ambicji i marzeń. Zbyt głęboko zakorzenione było w nim przekonanie o spoczywającym nań obowiązku zajęcia się rodzinnym interesem, o konieczności przejęcia i kontynuacji dzieła życia ukochanego ojca. Pan Antoni mógł wprawdzie, korzystając ze świętych praw rodzica, zignorować wszystko, namaścić Wojtka na swojego następcę i powoli przenosić ciężar odpowiedzialności na jego młode barki. Wszak to ojcu chłopak zawdzięczał zdobycie najlepszego możliwego wykształcenia cukierniczego, dzięki któremu przez resztę swoich dni będzie mógł wieść dostatnie życie. Pan Antoni jednak czuł, że musi zrobić wszystko, by droga, którą obierze Wojtek, była mu jak najbliższa, bo tylko wówczas będzie w stanie na niej wytrwać i być szczęśliwy. Chciał dać mu szansę na odnalezienie w tym szlachetnym rzemiośle miejsca dla samego siebie. Tylko to mogło sprawić, że odniesie sukces i będzie czerpał z pracy prawdziwą satysfakcję.

Było coś jeszcze, co nie pozwalało mu zachować się w ten sposób. Pan Antoni od dawna wiedział, że Wojtek jest artystą, a nie rzemieślnikiem, choć zaledwie garstka ludzi potrafiła odróżnić jednych od drugich. Jego synowi brakowało zmysłu przedsiębiorczości. Choć ze wszystkich sił starał się to ukryć, ojciec widział, że nie interesowały go zamówienia i dostawy, nie potrafił rozsądzać konfliktów pomiędzy ludźmi, czuł się ogromnie zażenowany, że w ogóle musi ich wysłuchiwać, a negocjowanie ceny w jego wykonaniu zwykle kończyło się przyjęciem pierwszej propozycji sprzedawcy, gdyż rozmowy o pieniądzach były dlań niemal równie zawstydzające jak spory pracowników. Wrażliwość uwydatniająca się w jego słodkich arcydziełach była także poważną przeszkodą w prowadzeniu interesu. Wojtek był bardzo inteligentnym mężczyzną, więc niejednokrotnie udawało mu się, mimo wszystko, znaleźć jakieś wyjście z zaistniałej sytuacji, ale podobne wydarzenia męczyły go bardzo, a po dobrze dobitym targu nie odczuwał nawet cienia satysfakcji właściwej ludziom obdarzonym smykałką do interesów, a jedynie ulgę, że skończyła się jego udręka i znów może odejść w cień, ukryć się w dekoratorni i zająć tym, co naprawdę kochał. Owa wrażliwość, w połączeniu z nieśmiałością i brakiem siły przebicia, mimo niewątpliwego talentu cukierniczego uniemożliwiłaby mu najprawdopodobniej osiągnięcie jakiegokolwiek zysku.

Pan Antoni wiedział, że silnie zakorzeniona tradycja solidnej pracy w połączeniu z niespotykaną wrażliwością artystyczną i wyczuciem estetycznym mogą doprowadzić Wojtka w niezwykłe miejsce. Posiadanie cukierni i konieczność sprostania wszystkim związanym z nią obowiązkom, a przede wszystkim wyrzeczenie się marzeń, mogło jedynie zniszczyć ten idylliczny obraz przyszłości syna, pozostawiając po sobie gorycz niespełnienia, a tego pan Antoni chciał mu za wszelką cenę oszczędzić.

Pan Starczewski, obserwując zawodową drogę Wojtka, zdawał sobie sprawę, że nadejdzie dzień, w którym będzie musiał oddać „U Hanki” w czyjeś dobre, ale obce ręce, bo syna ta scheda zdecydowanie by unieszczęśliwiła. Myśl ta sprawiała mu ogromną przykrość, ale kochał Wojtka zbyt mocno, by podciąć mu skrzydła, obdarzając wątpliwie upragnionym interesem rodzinnym. Czuł, że powinien umożliwić mu poszukiwanie własnej ścieżki. Wojtek powinien popracować u różnych cukierników, poznać odmienne od ojcowskiego podejście do zawodu, kilkakrotnie zmienić posadę, może nawet wyjechać za granicę, podpatrzyć receptury rzemieślników z innych krajów. Gdy więc posłaniec przyniósł wiadomość, że Wojtek mógłby rozpocząć praktykę czeladniczą w dekoratorni tortów i czekoladek na Szpitalnej u Jana Wedla, pan Antoni dołożył wszelkich starań, aby syn przyjął tę propozycję. Nie było to łatwe, jednak ostatecznie fascynacja czekoladą zwyciężyła i Wojtek z radością, którą starał się ukrywać, żeby nie sprawić ojcu przykrości, zdecydował się praktykować na Szpitalnej. By nie wtajemniczać osób postronnych w sprawy rodzinne i nie dać podstaw do plotek, ustalili, iż oficjalnie argumentem, który przeważył szalę na korzyść terminowania u Wedla, było to, że zarówno ukochany przez ojca Prus, jak i faworyt Wojtka – Sienkiewicz – zaopatrywali się w słodycze właśnie w lokalu przy Szpitalnej.

– A gdy duch literackich miłości wzywa do pójścia szlakiem przeznaczenia, czyż można mu się oprzeć? – puentował wesoło pan Antoni, gdy ten i ów zaciekawiony rozejściem się dróg cukierniczych ojca i syna dopytywał o jego przyczyny.

Ciekawscy przyjmowali ten argument jako kolejne niegroźne dziwactwo Starczewskich, kiwali ze zrozumieniem głowami i co najważniejsze, nie wracali więcej do tematu.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: