Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Góra miłości - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
15 lutego 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Góra miłości - ebook

Zagadka zniknięcia kobiety otwiera podróż, w której nic nie przypomina dotychczasowego świata, choć jeszcze niedawno wydawał się znajomy.

Zniknięcie żony, lawina wspomnień i historie, które im przeczą. Bohater, zobaczywszy nieznane zdjęcie żony, próbuje odtworzyć ostatni okres jej życia. I wówczas odkrywa że to, co pamięta sprzed zniknięcia żony, znacznie różni się od tego, co wyłania się z opowieści osób postronnych. Bohater nie wie, komu wierzyć – swojej pamięci czy relacjom postaci, które spotyka. Dzień Wszystkich Świętych, pusty supermarket, bezruch i mroczny zwrot w życiorysie to elementy świata Góry miłości.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-5296-3
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Święto Zmarłych

Jeszcze raz patrzę na zdjęcie. Zaplątane w pościel, prowokuje rogiem pamięć.

Podnoszę, prostuję. Jaśniejsze pręgi zgięć dzielą je na kilka części, ziarnisty obraz wyławia z monochromatycznego wydruku obrys postaci. Czerń i biel, cień i jasność. Kąt daje schronienie w mroku; smuga światła z okna, którego krawędź plami prawą stronę, oddziela niewyraźny kształt od widza obserwującego scenę zza kadru. Mogę się tylko domyślać szczegółów uchwyconych przez obiektyw.

Siedzi przy stole; głowa oparta na dłoni, odgarnięte włosy obnażają twarz – spokojną, z rysami rozmazanymi poświatą. Długie loki mogą być blond, czarne, rude; ciemny całun odcinający się od tła ściany. Cienie i blask na skórze układają się w delikatny uśmiech, z tych dla dobrych znajomych, na widok których przychodzi ukojenie, oddala się płacz jeszcze przed chwilą wykrzywiający mięśnie.

Fotkę rozprostowałem sześć dni temu, rano. Znalazłem zmiętą koło łóżka, przy stoliku nocnym, przytuloną do kłębków kurzu. Wygładziłem, na ile było to możliwe, doprowadziłem do stanu używalności, funkcja informacyjna została jednak mocno ograniczona.

Obrys twarzy, cień uśmiechu, pochylenie głowy, to, w jaki sposób ją podpiera. To moja żona.

Kto i gdzie zrobił zdjęcie? Kolejne pytania uwierają, wybudzają. Nawet kiedy przygotowuję śniadanie, obiad, kolację; gdy podjadam między posiłkami; zalegam w wannie na godzinną kąpiel; prasuję ubrania, które potem zakładam, wychodzę z domu, włóczę się po sklepach, parkach, ulicach, wracam do domu, by się rozebrać, poczytać gazety, książki, pooglądać telewizję, poszperać w internecie. Zdjęcie jest ze mną, co z tego, że schowane pod poduszką. Wciąż analizuję niewyraźny obraz, próbuję dopasować fragmenty poprzedzielane jasnymi załamaniami, przeniknąć zasłonę z ziaren pikseli, nadać sens postaci. Co robiła, zanim rozległ się pstryk aparatu, który zatrzymał ją w tej pozie? Dlaczego znalazła się tam, gdzie ktoś uwięził wizerunek jej uśmiechu? Dlaczego obdarza nim kogoś zza kadru, zezwala na uwolnienie od zmartwień komuś obcemu, kto chce uchwycić to na zdjęciu?

Spoconymi palcami pocieram fotkę, daję sfrunąć na pościel, zakrywam.

Moja żona znikła przed tygodniem; od siedmiu dni nie śpię. Sto sześćdziesiąt osiem godzin od chwili, gdy zgłosiłem to na policję. Od sześciu dni się zastanawiam, dlaczego pomieszczenie ze zdjęcia nie pasuje do naszego segmentu. Obszedłem z fotografią cały dom, nieco ponad sto metrów kwadratowych szeregowca wciśniętego między bliźniacze mieszkania; na parterze salon, kuchnia, łazienka, na piętrze trzy pokoje i łazienka. Żaden z odwiedzonych kątów nie przypomina więżącego wizerunek mojej żony.

Podnoszę się z łóżka, jak starzec opieram o stolik. Odpycham się i podchodzę do okna. Kiedy dotykam szyby dłonią, przyklejają się do niej pierwsze płatki śniegu. Skóra przywiera do zimnej powierzchni, ogrzewa ją i topi kryształki po drugiej stronie. Ściekają, żłobią brud. Wokół palców osiada para, aureola zasłania ogródek. Przybliżam twarz.

Dwie pokręcone jabłonki strzegą furtki. Zmoczone deszczem, czernieją na tle białych ścian domów po drugiej stronie uliczki. Czarna kora gałęzi, oślizgła, wilgotna, przyjmuje kolejne dawki śniegu z deszczem. Chodniczek, upaćkany warstwą mokrej brei, prezentuje swoje parę metrów w linii prostej od ogrodzenia do drzwi. Służbowy ford focus, wciśnięty pod płot odgradzający mój segment od sąsiadów, ocieka posklejanymi plackami śniegu. Po przeciwnej stronie skrawek trawnika przykrywa mokra czapa, poprzebijana źdźbłami.

Teraz to mój segment, nie nasz. A może na zawsze nasz, nie mój? Wymarzony dom na przedmieściu, z własnym ogródkiem, w którym miało bawić się dziecko, wciąż czekające na swój czas, na naszą wspólną decyzję, że to już, że dłużej nie możemy zwlekać. Wszystko było przygotowane. Przeprowadziliśmy się z kamienicy w centrum, miałem etat, służbowy samochód, kredyt hipoteczny na trzydzieści pięć lat. Tobie też się jakoś ułożyło. Praca w galerii handlowej niedaleko mieszkania; decyzję o rezygnacji z poprzedniej, w centrum miasta, lepiej płatnej, na cały etat i z umową na czas nieokreślony, podjęliśmy wspólnie. Przecież wiedzieliśmy, że nie damy rady wychować dziecka zatrudnieni oboje w pełnym wymiarze godzin, z dojazdami w korkach, nadgodzinami. Jak odebrać je ze żłobka, przedszkola, a potem szkoły, kiedy wracasz o dziewiętnastej, dwudziestej? Jak zająć się domem, skoro co drugi weekend wyjeżdżasz służbowo? Ty chciałaś mieć dzieci, ja więcej zarabiałem. Decyzja była łatwa, podjęta bez zbyt długiej dyskusji. Wszystko jak trzeba, nic, tylko rodzić.

Patrzę na wybrzuszenie pościeli, pod którym spoczywa zdjęcie.

Dlaczego się uśmiechasz, dlaczego ten ktoś wywołuje spokój, którego nie widziałem u ciebie od lat?

Zburzyłaś plan ułożony piętnaście lat temu i realizowany krok po kroku. A przecież cię kochałem, przecież cię nie zdradzałem.

Podchodzę do łóżka, kucam, dłoń zatrzymuje się tuż przy zmiędlonej kołdrze. Odchylam ją, dotykam fotografii, zakrywam, wstaję; patrzę na biblioteczkę. Nasze fotki ślubne, zdjęcia z wakacji i to ulubione, na którym stoisz na plaży w kostiumie kąpielowym; w tle morze, czyste niebo, chociaż na horyzoncie mocno się chmurzy. I tylko biała, poszarpana krawędź po prawej stronie burzy ideał. Oderwany fragment ze mną. Po jednej z niewielu kłótni sam siebie pozbawiłem uczestnictwa w tej idylli. Ale najważniejsze, że jesteś ty: uśmiechnięta, opalona, trochę odchylona, chyba mnie obejmowałaś, gdy jeszcze stałem obok ciebie.

Wracam do okna, próbuję przejrzeć siekący deszcz ze śniegiem.

A może ktoś ci pomógł zniknąć? Może ten ktoś, kto zrobił fotografię?

Wzrok traci kontakt z ogródkiem na zewnątrz, skupia się na odbiciu w szybie. Łóżko, pościel i twój obraz skryty pod zmiętoszonym materiałem.

Przecieram dłońmi oczy, trochę szczypią; wizerunek w oknie zachodzi mgłą, za nim szpony jabłonek grubieją, zlewają się w dwie czarne bryły, przetrzymujące mnie w naszym fragmencie szeregowca. Wiatr silniej uderza, gałęzie drzewek rozcapierzają się, chwytają pędzące płaty śniegu, jakby nie chciały dopuścić ich na posesję. Ciekawe, czy pozwolą mi wyjść? Ale po co? Po co miałbym opuścić dom, po co zejść z piętra po schodach robionych na zamówienie według twojego projektu, minąć elektryczny kominek w salonie, ławę wyszperaną na starociach, postarzony bejcą zestaw drewnianych krzeseł, komplet kina domowego, na który się zgodziłaś, łazienkę w stylu japońskim, kuchnię w stylu szwedzkim? Lepiej zostanę kolejny dzień w mieszkaniu nadającym nam status niższej klasy średniej. Czeka mnie noc bez snu, z ciałem wprasowanym w fotel, oczami szczypiącymi od migotania kanałów telewizyjnych, obumierającym ze zmęczenia mózgiem, wzbudzanym teleemocjami. Z ostatnich dni i nocy pamiętam głównie programy o wypadkach, nagrywane komórkami, amatorskimi lub przemysłowymi kamerami filmiki, na których uciekają strażacy pochłaniani przez pędzący ogień, autobus zderza się z pociągiem, fala sztormowa połyka nadbrzeżne wille, nieudolny włamywacz spada z drabiny, próbując wydostać się ze sklepu. To jest real life, bez udawania; obrazy przywracające mnie do rzeczywistości z letargu serialowych scenariuszy, gładko mówiących dziennikarzy, wystudiowanych kłótni polityków. Chropawe klatki, drżąca kamera, czarno-białe zdjęcia przeskakują w rytm oszczędnego oprogramowania systemów zabezpieczeń. Co zamiast tego będę miał na zewnątrz? Zawieję i dwie jabłonki, które nie wiadomo, czy dopuszczą mnie do furtki. Po jaką cholerę miałbym tam iść? Jedzenie jeszcze mam, alkoholu nie mogę tknąć (parę dni temu po wypiciu szklanki wódki zwymiotowałem, zanim poczułem ciepło w gardle). Mógłbym spotkać ludzi; sąsiad po lewej, sąsiad po prawej czekają, żeby wyrazić współczucie, zapewnić o wsparciu, pochylić się nad nieszczęściem. Sąsiadki może nawet upieką ciasto dla młodego nie wiadomo czy już wdowca. Dzieci sąsiadów z pewnością chcą przyjrzeć się staremu, złamanemu przez los samotnemu człowiekowi. O nie, nic z tego. Jeszcze tu trochę posiedzę.

Odwracam się od okna, sięgam po zdjęcie, chowam do kieszeni; wychodzę z sypialni, przymykam drzwi i zostawiam za nimi wiatr tłukący o szybę.

Po prawej krótki korytarz, wejścia do dwóch pokoi; po lewej ściana, tak blisko, że ledwo mogę uchylić drzwi; klamka uderza o tynk, delikatnie, tak żeby się nie osypał. Słyszę głuchy stuk, jakby farba skrywała pustą przestrzeń. Przymykam drzwi, spoglądam na niewielkie wgniecenie, masuję palcem. Sięgam, chcę chwycić fantomową klamkę, zaciskam dłoń w powietrzu, poruszam nią, czekam na zgrzyt i stuk zamka. Cisza, powietrze niezaskrzypi. Przydałoby się jeszcze jedno pomieszczenie. Rozwieram palce, patrzę na nie, na ścianę, na wgłębienie. Odwracam się, mijam wejścia do sypialni, garderoby, pokoju przygotowanego dla dziecka, na razie pustego… Staję, patrzę na drzwi. Na zawsze pustego. Uchylam je; chłodne powietrze, zapach kurzu, półmrok. Podłoga zastawiona kartonami, pudłami, reklamówkami wypchanymi ubraniami, nieużywanymi sprzętami, znoszonymi butami; zasieki z kompletu krzeseł, które nie pasowały do stołu na dole, paczka ze sztuczną choinką, monitor, komputer, klawiatura, oplecione przewodem myszki, otulone kłębami kurzu. Graciarnia. Mieliśmy to uprzątnąć, kiedy narodzi się dziecko. Odmalować na różowo, gdy będzie dziewczynka, lub niebiesko, gdy chłopiec. Wstawić meble ozdobione wizerunkami księżniczek lub aut, zgodnie z regułami sklepowych wystaw sugerujących rodzicom standardy wychowania. Wycofuję się; chrzęst zawiasów, szczęk zapadki.

Jeszcze raz spoglądam za siebie, na koniec korytarza. Nawet stąd widzę ciemniejszy cień wgłębienia pozostawiony przez klamkę drzwi sypialni.

Chwytam poręcz schodów; każdy stopień przybliża mnie do głosu relacjonującego uroczystości w telewizji; migawki z grobami z całego kraju jak pożywka wzbudzają membrany w głośnikach kina domowego; krok, wytłumiony dywanem oklejającym stopnie i jestem bliżej dźwięku, coraz głośniejszego, wyraźniejszego; o, teraz znana aktorka zachęca do wrzucania datków do metalowej puszki, potrząsa nią, bilon obija się o ścianki, grzechocze, ja stoję w połowie schodów, nie widzę obrazu, a i tak cmentarna rzeczywistość mnie dopada. Żywi tłoczą się nad grobami, piękne święto.

Pocieram oczy, pieką. Mgła zamiast korytarza, niewyraźne jaśniejsze plamy na ścianach. Przecieram jeszcze raz, lepiej. Obrazki; oprawione w antyramki kolorowe kształty, grube kreski, spirale, proste urywające się w miejscach, w których nie powinny się kończyć; drzewo, dom, słońce, droga? Wyobraźnia dorosłego cofnięta do dzieciństwa. To z okresu, kiedy chciałaś malować, prawda? Pomazki, tak je chyba nazywałaś? Wzięliśmy je na pamiątkę ze starego mieszkania. Ciekawiły naszych gości; mówili, że masz talent, pamiętasz? Szkoda, że nie wróciłaś do tego, przecież bym cię wspierał.

Odgłosy Święta Zmarłych nabierają mocy. Kiedy dłoń zamiast poręczy chwyta powietrze, cmentarne narracje sprawiają mi już ból. Podchodzę do fotela, zapadam się, gładzę chłodne oparcie, po chwili skóra się poci i klei. Obserwuję procesję; tłum napiera na bramę cmentarza, zbyt wąską, by połknąć tylu naraz, ceglane kolumny ściskają ich, gniotą, kolorowa masa kipi; policjanci starają się dokonać niemożliwego; to jakby zatrzymać strumień ropy tryskającej ze złoża czekającego na odkrycie miliony lat. Prezenter, z włosami oklapłymi pod ciężarem mokrego śniegu, z szalikiem fantazyjnie zawiązanym pod szyją, mikrofonem przytkniętym do ust, mruży oczy, chlastane wiatrem. On mówi, a ja się pocę. Patrzę w ekran, pocieram dłońmi wilgotną skórę fotela. Sięgam po pilota i wyłączam fonię. Tylko wizja; odbieram wam głos, zezwalam na pantomimę. Obraz nabiera nowego znaczenia; zamiast zbitki kaszkietów i moherowych czap, piskliwo-chrapliwego pienienia, dżdżownica połykająca grudy ziemi, wijąca się w wilgoci między kamieniami, ruch kiszek próbujących wydalić przetrawione resztki.

Prezenter już nie porusza ustami, czeka na polecenia, pozwala widzom obserwować procesję za plecami. Płatki śniegu przywierają mu do ust, oblizuje się. Chcę włączyć głos, teraz może trochę ciszej. Potrącam pilota, który spada na podłogę. Schylam się; jest pod fotelem. Klękam, sięgam; zamiast chłodnego plastiku wymacuję tekturowy puzzel. Wyciągam go z cienia. W większości czarny fragment obrazka, jakby gładkie szkło; metaliczna obramówka, rozdzielająca czerwoną część na pół. Odwracam puzzel, może tam znajdę podpowiedź. Co to może być? Tekturowy tył nie pomaga; spoglądam na przód: okno, strażacki wóz, samolot, statek? Jedna część z kilkuset, nie dająca nadziei na poznanie liter składających się na znane mi pojęcie. Chowam puzzel do kieszeni. Odnajduję pilota, siadam w fotelu, włączam fonię. Huk cmentarnych biesiad atakuje bębenki w uszach. Przez chwilę nie myślę, ale twardość tekturki nie daje mi spokoju. Wyłączam dźwięk, unoszę się i wyciągam puzzel. Nie próbuję już odgadnąć znaczenia fragmentu leżącego na dłoni, wiem, że bez podpowiedzi, bez przynajmniej jednego dodatkowego elementu nie poznam sensu układanki. Zastanawia co innego – skąd puzzel w moim domu? W naszym domu. Bo pod fotelem, owszem, mógł się zapodziać. Dwa dni temu posprzątałem cały segment, dzień i noc rozprawiałem się z brudem, kurzem i niepotrzebnymi rzeczami. Oczywiście nie wyrzuciłem żadnych twoich, ale wszystkie zbędne wylądowały w czarnych workach, które wyniosłem, jak wynosi się zwłoki z kostnicy. Puzzel mógł się zapodziać pod fotelem; nie jestem idealnym sprzątaczem, jak to miałaś w zwyczaju mi wypominać. Problem w tym, że my nie układaliśmy puzzli, na pewno nie w tym domu. Jeżeli dobrze sobie przypominam, ja w ogóle nigdy nie układałem puzzli, strasznie mnie denerwowały tego typu zagadki, uważałem ich rozwiązywanie, i wciąż uważam, za stratę czasu. Nie lepiej kupić zdjęcie tego cholernego Golden Gate Bridge czy innej wieży Eiffla, oprawić i upstrzyć tym ścianę, jak już koniecznie chce się mieć taki kicz w domu, niż próbować przez wiele wieczorów sklejać pocięte widoczki w całość? Oboje mieliśmy podobne zdanie na ten temat. Skąd więc w naszym domu puzzel? Bo nie puzzle, jeszcze tego brakowało. Na szczęście więcej ich nie znalazłem; jeden ujdzie. Mógł się przykleić do podeszwy i przeszmuglować do środka przez wycieraczkę, korytarz, kiedy któreś z nas wróciło do mieszkania po zapomniane klucze, komórkę czy dokumenty, i pozostać na dywanie, potem zamieciony nieuważnie pod mebel. Pewnie tak było. Więcej tekturowych fragmencików wykluczałoby przypadek, sugerowałoby, że jednak ktoś w tym domu układał puzzle, gdzieś się kryją pozostałe części całości. Rozejrzałem się po pokoju. Nie, na pewno nie ma, pamiętam, że sprzątałem wszystkie zakamarki, kąty, cienie. Ta sierota, która przykleja się do spoconej dłoni, sierotą pozostanie. Unoszę się i chowam puzzel do kieszeni. Już nie włączam fonii. Wstaję i zostawiam żywych ich martwym bliskim.

Idę do kuchni. Trzeba jeść. Chociaż nie jestem głodny. Głodu nie czuję od wielu dni, ssanie w brzuchu jest mi obce, mdłości znam, umiejscowiłem je i zaakceptowałem. Żołądek napełniam, chociaż nie mam z tego przyjemności. Zawsze dobrze gotowałem, teraz gotuję wyśmienicie. Po skończeniu sprzątania czas spędzam głównie przed telewizorem i w kuchni. Śniadania, obiady, kolacje i desery wychodzą mi rewelacyjnie. Nie czuję ich smaku, węch tracę, wygląd mi wystarcza. Wybieranie, obieranie, mycie, cięcie, krojenie, mielenie, przyrządzanie, przyprawianie, gotowanie, duszenie, pieczenie, chłodzenie to jest sens kilku ostatnich dni. Zamiast jedzenia, spożywanie. Dziś rano zjadłem śniadanie przyrządzone w nocy, teraz zjem obiad ugotowany w porze śniadania. Chińszczyzna: aromatyczna, kolorowa, apetyczna – powinienem napisać te słowa na kartce i położyć obok talerza, może wtedy w nie uwierzę i nabiorą znaczenia.

Otwieram lodówkę; wybór jest łatwy – pojemnik wypełniony potrawą, pozostałe półki zapchane artykułami zamawianymi w internetowych sklepach. I tylko górna pusta. Wysprzątana z okruszków, wymyta tak, by szkło było nieskażone. Ją też mógłbym zapełnić, towarów mi nie brak, może nawet byłoby lepiej ułożyć tam paczki z plastrami wędliny, które ściśnięte obok chińszczyzny straciły swój idealnie okrągły kształt? Wkładam dłoń do lodówki, przesuwam po najwyższej półce, sprawdzam, czy palce są czyste; wyciągam obiad, zamykam drzwiczki; urywam sygnał, którym lodówka daje mi znać, że zbyt długo trzymałem ją otwartą.

W drodze do stołu sięgam po sztućce upchane po jednej stronie szuflady. Druga część, pusta, oczyszczona z kurzu, lśni wypolerowanym plastikiem. Siadam i zajadam. Wpatruję się w kolorowe warzywa zmieszane z ryżem, zalane pomarańczowawym sosem, kawałki kurczaka w cieście, obserwuję mgiełkę zapachów, która unosi się nad talerzem. Wciągam ją nosem, wkładam do ust porcję, sięgam po nóż, żeby odkroić kawałek mięsa, chwytam ostrze; rozkrojona skóra na opuszce się rozchodzi, ciało wypełnia się krwią; powoli ciemny kisiel wyłania się spomiędzy tkanek, dociera do brzegów skóry, rozchylonej, nagle pozbawionej napięcia, przekracza granicę rany i zastyga. Na palcu robi się wzgórek z tężejącej, prawie czarnej krwi. Zewnętrzna warstwa się marszczy, przygotowuje do zaschnięcia. Strzepuję ją na stół, rana się nie zapełnia na nowo; próbuję skleić brzegi, ale one uparcie się rozchodzą, odsłaniają mięso. Zostawiam niedojedzony obiad, podchodzę do szafki i wyciągam plaster, który naklejam na skaleczenie. Zakrywam wstydliwe wnętrze; nie powinno być eksponowane tak bez strupa. Biały materiał pozostaje biały, nie nasiąka krwią, osocze nie plami aseptycznego opatrunku.

Idę do toalety; mijam krótki, ciemny korytarz tuż przy drzwiach wejściowych; czuję, jak ciągnie od nich chłód pierwszego listopada. Trzymam dłoń ze skaleczonym palcem do góry; nic z niego nie cieknie. Popycham drzwi, szerzej otwieram je biodrem, wchodzę bokiem, zapalam światło łokciem. Podchodzę do umywalki, chociaż nie muszę nic myć. Plaster pozostaje biały. Spoglądam w lustro, potargane włosy na głowie odstają, skręcają się, gdzieniegdzie przylegają do czoła. Przygładzam je zdrową dłonią; lepiej. Rozpinam spodnie, unoszę klapę sedesu, staję, rozluźniam się; nic. Przymykam oczy, ciemność nie pomaga, mocz nie leci. Urywam papier, wycieram, listek ląduje w wyschniętej muszli, chwilę waha się i zsuwa głębiej, tam gdzie czeka na niego wilgoć. Trzask; dźwięk upadającej klapy odbija się echem, owija wokół szczoteczki do zębów wetkniętej w kubek, niknie w wolnym miejscu obok, wytłumia w ręczniku – moim. Na glazurze czarna obwódka, okrągły ślad po haczyku. Pochylam się, dotykam palcem; klej, zaschnięty, ale jeszcze gumowaty. Próbuję zdrapać paznokciem, ale tylko rozmazuję brud po białych kafelkach. Odwracam się, gaszę światło, wychodzę. Na korytarzu staję, znowu dopada mnie ziąb zza drzwi, owiewa włosy na rękach, twarz, dosięga oczu wyschniętych z łez; zaczynają szczypać. To jak cios w twarz, kopniak w krocze. Próbuję się uchylić, by nie dostać w policzek; zwinąć, by ochronić jądra, ale to na nic. Cały tydzień zmarnowałem. Sprzątanie, gotowanie, oglądanie telewizji; dzień, noc, dzień, noc, dzień, noc, dzień, noc, dzień, noc, dzień, noc, dzień; bez snu, bez świadomości. A przecież powinienem działać. Czynu, czynu! Nie letargu! Tego potrzebuję!

Wyciągam zdjęcie z kieszeni. Kobieta na fotografii na pewno nie siedzi w naszym mieszkaniu. Pomieszczenie nie pasuje, wyrywek uchwyconej historii nie przynależy do znanego mi świata, chociaż jest częścią mojego życia. Prawdy pewnie nie poznam nigdy, ale muszę umiejscowić tę zagadkę w jakimś rozpoznawalnym kontekście, wpasować w miejsce i czas, poznać, co było przedtem i potem; na razie, poza przekonaniem, że na fotografii jest moja żona, nic o tym świecie nie wiem.

Otwieram szafkę, naciągam płaszcz, czapkę, wkładam buty i zostawiam włączony telewizor transmitujący cmentarne pochody żywych wśród umarłych. Zamykam drzwi; płaty śniegu przyklejają się do twarzy, gdy się odwracam i patrzę na nasz segment; nie wiem, czy tu jeszcze wrócę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: