Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Góry umarłych - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 listopada 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Góry umarłych - ebook

Jeszcze żaden polski autor nie pisał jak Jo Nesbo.

Strach, zmowa zmilczenia, ponure echa mrożących krew w żyłach wydarzeń z przeszłości. W okolicach Cisnej w tajemniczych okolicznościach znika 10-letni chłopiec. Zadanie rozwiązania zagadki spoczywa na barkach nadkomisarza Andrzeja Bondara. Grono podejrzanych szybko się rozszerza: należą do niego także miejscowi notable i ukraińscy przedsiębiorcy, powszechnie kojarzeni z mafią. Okazuje się też, że to już kolejny przypadek zaginięcia dziecka w tej okolicy. Śledztwo zatacza coraz szersze kręgi, a Bondar, chcąc nie chcąc, daje się wciągnąć w bagno podejrzeń, pomówień i niechęci, w której miejscowa społeczność żyła od lat. Intruz z zewnątrz burzy układy i rozbija skorupę milczenia, skupiając na sobie nienawiść „tutejszych”. Do głosu dochodzi także jego własna, pogmatwana przeszłość. Obudzone upiory są żądne krwi, a czasu na rozwiązanie zagadki jest coraz mniej…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0810-5
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Słońce powoli chowało się za pofałdowanym horyzontem Bieszczad i zgasło, zabierając ze sobą resztę światła. Zupełnie jakby ktoś nagle wyłączył lampę i nie zamierzał jej już więcej zapalać. Pełznący od strony gór cień zalał po brzegi cały krajobraz i zamienił kolory w odcienie szarości. Złota jesień stała się jesienią ponurą, prawdziwą.

Ostatni piękny dzień tego roku – podejrzanie wesołym głosem anonsował przed paroma godzinami spiker w radiu. Satysfakcją napawało go chyba odchodzące lato lub, co bardziej prawdopodobne, zbliżająca się zima. Wygłaszał przy tym takie peany na temat piękna umierającej przyrody, jakby była co najmniej konającą ojczyzną w inscenizacji przegranego powstania. Widocznie zapomniał, że śmierć jest mroczna i lodowata jak przedzimowe noce i nie ma w niej absolutnie nic pięknego.

Andrzej zerknął na zegar, minęła dziewiąta. Podkręcił ogrzewanie do maksimum i uruchomił nawiew, im wyżej piętrzyła się wokół niego ziemia, tym silniej odczuwał górskie zimno. Do Leska zostało jeszcze parę kilometrów, choć według planu dawno powinien już tę mieścinę minąć i dotrzeć na miejsce. Przytrzymały go korki przy wyjeździe z Rzeszowa, a potem jeszcze wypadek w okolicy Humnisk. Znowu jakiś idiota pomylił gminną drogę z torem wyścigowym, a swojego starego golfa z bolidem. Dwie godziny piętnaście minut, które wskazywała nawigacja, zmieniły się w ten sposób w trzy, a do przejechania pozostała jeszcze co najmniej jedna. Nie będzie szarżować, skutecznie go do tego zniechęcił widok rozprutej jak puszka mielonki maski rozbitego volkswagena i poszatkowanych blachami pasażerów w środku.

Pęd do powszechnego samobójstwa czy masowego morderstwa? Pokręcił głową, by odpędzić natrętne myśli. Stanowczo zbyt dużo czasu spędzał na próbach rozwiązania nierozwiązywalnego. Jak gdyby świat zmierzał w jakimś określonym celu, a on posiadł nadprzyrodzoną moc zrozumienia wszystkiego. A i tak za każdym razem dochodził do tego samego wniosku: jest jak jest, chyba że ktoś ważniejszy od niego zadecyduje inaczej. Badura, sąsiad pijaczyna z rodzinnego wieżowca na Ursynowie, miał w tym względzie zupełną rację, a nie kosztowało go to ani jednej abstrakcyjnej myśli. Dojrzał prawdę przez denko pustej butelki, bo porządek świata według niego był przejrzysty jak wóda: każdy ma swoją truciznę, tylko niektórzy jeszcze o tym nie wiedzą. I to ona nami rządzi, nie my nią. Gul.

Andrzeja ogarnęła senność, którą przeganiał z coraz większym trudem. W reflektorach mignęła zielona tablica witająca go w Lesku. Wyprężył się i odetchnął głośno, zostało niecałe czterdzieści kilometrów.

Skąpane w mdłym żółtawym świetle ulice lśniły jak po deszczu, dwoje przechodniów karnie czekało przy przejściu dla pieszych, aż przejedzie, nikt nie jest w stanie uwierzyć w dobre intencje kierowcy. Andrzej przeczesał wzrokiem mijane kamienice i szklane pawilony w poszukiwaniu jakiegoś przyjaznego lokalu, ale niczego interesującego nie dojrzał. Miasto wyglądało na wymarłe. Nic zresztą dziwnego, Bieszczady żyją rytmem turystów, nie mieszkańców, a sezon się właśnie zakończył. Jesień nie oznacza tu umierania przyrody, oznacza zagładę wszystkiego.

Przebił się przez Lesko jak przez kostkę miękkiego masła. Po minięciu ostatnich zabudowań ciemność przytłoczyła go z podwójną mocą, zamknęła w kordonie ciężkich wzniesień. Nie widział ich, zlewały się w jedną masę z czarnym niebem, ale czuł ich monumentalną obecność po obu stronach szosy. W rzeczywistości ledwo pagórki, ale i tak budziły w nim niechęć. Andrzej nie wiedział, czy bardziej boi się gór, czy bardziej ich nienawidzi. Bez określonego powodu, uczuciem czystym i niezmąconym logiką, jak bez powodu od pierwszego wejrzenia nienawidzi się niektórych ludzi. Jedyne wysokości, z którymi do tej pory miał do czynienia, to dziesięciopiętrowe granie socjalistycznych blokowisk, a dzicz kojarzyła mu się wyłącznie z wielkomiejską dżunglą. Na wsi był zaledwie parę razy w życiu i nigdy nie potrafił wyzbyć się irracjonalnego wrażenia przekraczania granic. Jeśli nie światów, to przynajmniej odrębnych kontynentów. Bardziej obco czuł się w polskiej Koziej Wólce niż w azjatyckim Bangkoku.

Kolejny atak senności odparł dźwiękami muzyki. Ściana decybeli uderzyła w niego niczym trzydziestotonowa ciężarówka z drewnem, przyspieszyła tętno. Utwory The Berzerker trudno nawet nazwać muzyką, to wariacja złożona z najczarniejszych elementów metalu i techno. Nie ma nic skuteczniej spędzającego sen z powiek. Nikt nie wygrywa ani nie przegrywa – darł się do mikrofonu wokalista piekielnym głosem – bo ostatecznie i tak wszyscy zgniją w ziemi. To doskonale ilustrowało wrażenie, że wszystko się kończy, któremu ulegał teraz Andrzej: cmentarny mrok, zalegające na ziemi grubą warstwą liści odchodzące życie, przekraczane rubieże cywilizacji i coraz bliższa granica państwa. Kres bez gwarancji nowego początku. Śmierć bez zapowiedzi odrodzenia.

Głód, który przedtem objawiał się poczuciem pustki, przeszedł nagle w bolesne żądanie. Andrzej nie jadł od południa, żeby nie tracić czasu, postanowił kupić coś po drodze. Wcześniej nie trafił na nic odpowiedniego, teraz nie było w ogóle nic. Mijane z rzadka wsie były równie nieprzystępne, jak piętrzące się w oddali góry, odstręczały przyjezdnych wyblakłymi tablicami pozamykanych sklepów. Ani śladu przydrożnego zajazdu czy choćby baru w przyczepie kempingowej. Wpatrywał się w tunel drogi, jakby była niespodziewanie odkrytą jaskinią, a on niecierpliwie wyczekiwał jej końca. Z głodu i zmęczenia piekły go oczy, z irytacji coraz mocniej zaciskał dłonie na kierownicy, jakby siłą mięśni chciał pchnąć auto do przodu.

Andrzej przestał po prostu prowadzić, zaczął polować.

Jest! Neony przydrożnego baru mignęły przy wylocie z Baligrodu, przez który przemknął z niedozwoloną prędkością. Zahamował z piskiem, nie zważając na niebezpieczne pobocze, zawrócił i wtoczył się na podjazd wysypany zgrzytającym pod kołami jasnym tłuczniem. Stanął w stosownej odległości od olbrzymiego SUV-a Toyoty, którego lśniący lakier odbijał czerwony neon niczym czarne lustro. U Wieśka, trafniejszej nazwy nikt by chyba w tych okolicznościach nie wymyślił.

W środku nie było nic, co nadawałoby temu miejscu jakikolwiek charakter. Kilka stolików, obdrapana lada i pokancerowana gęba kelnera, który do złudzenia przypominał westernowego szynkarza. Na środku lokalu rozbiła się hałaśliwa gromadka mężczyzn w skórzanych kurtkach i kobiet w miniówkach, imprezowali przy wódce i pustych talerzach po kurczaku z frytkami, na co wskazywały obgryzione kości i tłuste kałuże brązowawego oleju.

Andrzej poczuł ssanie w żołądku, w tej chwili raczej z obrzydzenia niż z głodu.

– Rybę z wody z gotowanymi na parze warzywami i ryżem – poprosił.

Kelner mrugnął dwa razy i wymownie wydął dolną wargę. Andrzej natychmiast się poprawił.

– Gołąbek bez sosu i ziemniaki z surówką.

Siedemnaście złotych w zestawie z puszką coli, pańskim gestem rzucił na ladę dwadzieścia i podziękował za resztę. Zajął miejsce w rogu, jak najdalej od chichoczących dziewczyn i podejrzanych kolesi. Towarzystwo rozmawiało w jakimś dziwacznym języku, mieszance polskiego z rosyjskim. Po ukraińsku? Nie potrafił rozpoznać, mężczyźni porozumiewali się głównie konspiracyjnym półszeptem. Zachowywali się dużo ciszej od kobiet, które hałaśliwym chichotem zdawały się nadrabiać braki w ogładzie. Myślały pewnie, że tak właśnie trzeba reagować na każdy, nawet ten najmniej wyszukany komplement.

Talerz pojawił się na stole nadspodziewanie szybko, jakby kucharz czekał w gotowości za drzwiami. Chemiczny smród dania wskazywał na mikrofalówkę. Andrzej przysiągłby, że rozpoznaje woń przypalonej kości. Znów zerknął z obrzydzeniem na resztki po kurczaku na nieposprzątanych talerzach i wziął się do pracy. Częściej połykał, niż gryzł, gęsto podlewał kęsy colą, powstrzymując w ten sposób odruch wymiotny. Nie jadł, po prostu napychał żołądek.

Wrażenie ciężkiej sytości było ohydne. Odsunął talerz na drugi koniec blatu i dokładnie otarł usta serwetką. Pomyślał o kawie i przez chwilę ważył ryzyko, czy warto próbować. Poddając się zalewającej organizm błogości, zapatrzył się na przeciwległą ścianę, lakierowane deski dziurawej od korników boazerii, na której rozwieszono ekspozycję plakatów w zmatowiałych antyramach. Były tam Psy z Lindą i kałasznikowem, Ekstradycja z wąsatym Kondratem i cycatą Dancewicz, coś wypisane wyblakłymi literami z Seagalem w skórze i Kiler z burzą białych loków Figury i czarną jak smoła brodą Rewińskiego. Chyba na dowód, że lokal pamiętał dużo lepsze czasy. Konstatacja tyle nostalgiczna, ile smutna, każdy kiedyś przeżywał swoją świetność. Andrzej również, ale zanim pojawiła się senna projekcja przeszłości, jego uwagę przykuło coś innego.

Cisza. Zerknął na imprezowiczów przy sąsiednim stoliku, którzy nagle zamilkli. Tylko z zaplecza dobiegał zgrzyt źle nastrojonego radia. W lokalu zapanowało pełne napięcia milczenie. I coś jeszcze, czego nie dawało się jednoznacznie określić. Jakiś podejrzany stan skupienia, koncentrująca się energia.

Cisza wybuchła gardłowym wrzaskiem jednego z mężczyzn. Najpierw on zerwał się ze swojego miejsca, przewracając krzesło, zaraz po nim jedna z dziewczyn, która na ugiętych w kolanach nogach cofnęła się o dwa kroki w stronę drzwi. Tym razem Andrzej nie miał wątpliwości, że słowa były obce.

– Pyzda jibucza! Wbju twoju matir!

Razem z ostatnim zdaniem w kierunku dziewczyny wystrzeliła dłoń mężczyzny i z głośnym plaśnięciem trafiła wewnętrzną stroną w twarz. Błysnęły groteskowo wielkie złote sygnety i kilka iskier z kołyszącego się u jego szyi tłustego łańcucha. Dziewczyna runęła do tyłu, przewróciła stolik, z brzękiem rozbijając naczynia, i wylądowała pod nogami Andrzeja. Ten odruchowo zerwał się z krzesła, po sekundzie wahania wyciągnął do uderzonej rękę.

– Nie rusz, jak nie twoje! – warknął mężczyzna, zbliżając się na odległość dwóch kroków. Jego kompani podnieśli się z miejsc, w identycznym geście naciągając poły skórzanych kurtek. Jedynie druga kobieta pozostała na miejscu znieruchomiała ze strachu, ze zwieszoną głową, kurczowo obejmując się ramionami.

– Zostaw!

Dziewczyna, której Andrzej pomógł wstać z podłogi, szarpnęła się. Z wściekłością na zapłakanej twarzy wydęła usta i splunęła mu w twarz, ślina nie dotarła jednak do celu, przykleiła się jej do brody i kapnęła w dekolt.

Mężczyzna złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie, wyraźnie zaznaczając swój teren. Ona nie oponowała, w dalszym ciągu wpatrywała się w Andrzeja z groźbą w oczach, jakby to on dopiero co obił jej mordę, nie tamten. Co powinien zrobić, walczyć o nią? Rzucić się na damskiego boksera i nauczyć go szacunku dla kobiet? Może i wdałby się w bójkę, gdyby był w stanie się ruszyć. Przywykł do przemocy, ale tej zorganizowanej, planowej. Złapany w chwili pełnego odprężenia zareagował szokiem, zupełnie jakby ktoś chlusnął go wodą we własnym łóżku. Poza tym nie potrzebował oficjalnego dochodzenia, żeby domyślić się, z kim ma do czynienia. Nawet gdyby był postrzelonym bohaterem, a nie trzeźwo myślącym tchórzem, musiałby wycofać się w konfrontacji z trzema bandziorami o pozornie dobrodusznych ruskich gębach. Tacy potrafią poderżnąć człowiekowi gardło, a później tym samym nożem smarować kanapki. Ciągle wyglądając przy tym jak milutkie niedźwiadki.

Na szczęście nie musiał nic robić, z niespodziewaną odsieczą przyszedł mu kelner. Wybiegł z zaplecza i odważnie stanął pomiędzy nimi.

– No co ty, Stiepan, znowu wariujesz? Siadajcie, chłopaki, przyniosę wódki, firma stawia! – Wykrzywił pokancerowaną twarz w lisim uśmiechu.

Odwrócił się do Andrzeja, zbliżając twarz na odległość oddechu. Śmierdział trawionym alkoholem i świeżym czosnkiem.

– A ty won! – wycedził cicho, wskazując na drzwi. – Dla własnego dobra spierdalaj, już!

Pchnięty Andrzej posłusznie skierował się do wyjścia. Na bezdechu wyszedł na zewnątrz, dotarł do swojego auta i wsiadł. Dopiero kiedy trzasnął drzwiami, wrócił do rzeczywistości, jakby huk uderzających o siebie blach był policzkiem na otrzeźwienie. Nabrał powietrza i o mało nie zwymiotował kolacji. Żeby uspokoić drżenie, oparł głowę na kierownicy. Z wnętrza lokalu wylały się stłumione śmiechy oznajmiające powrót do poprzedniej zabawy.

Andrzej nie był pewien, co zadziałało gorzej: bijatyka czy wściekła napaść dziewczyny. Pewnie wszystko po trochu, wliczając w to zmęczenie i przedłużającą się drogę. Nie pierwszy raz padł ofiarą czyjejś agresji, na pewno też nie ostatni. Zdawał sobie sprawę, że po ataku strachu zawsze pojawia się fala adrenaliny, a wtedy łatwo o głupi wyskok. Widział herosów, którzy za krótko się bali i za szybko ruszali do akcji. W najlepszym razie kończyli z siniakami pod okiem, w najgorszym w prosektorium. Artysta ma rację, nikt nie wygrywa ani nikt nie przegrywa. Na końcu wszyscy lądują w ziemi.

W rozgrywającej się przed minutą scenie było jeszcze coś, co uświadomił sobie dopiero teraz. Nie mierzył się wzrokiem z jednym bandytą, było ich tam dwóch. Takie odniósł wrażenie, bo mężczyzna miał każde oko o innym kolorze tęczówki. Jedno niebieskie, drugie brązowe. Fałszywe niczym piracka opaska. Przeszywające jak laser.

Odpalił swojego starego saaba i wykonał ostrożny manewr. Powoli ruszył w dalszą drogę.

Im bliżej celu, tym bardziej traci się koncentrację, łatwiej o błąd. Andrzej znał tę prawidłowość, zdjął nogę z gazu i uważnie lustrował jezdnię. Bębniący w radiu Rammstein dodawał mu otuchy i wyznaczał rytm jazdy, świetnie dopełniał klaustrofobiczną atmosferę grozy ukształtowaną z mroku, pustki i piętrzących się zaraz za poboczem kilkusetmetrowych wałów ziemi. Chwilami zdawało się Andrzejowi, że spomiędzy drzew obserwują go czyjeś oczy, ale krótkie błyski równie dobrze mogły być refleksami porozrzucanych butelek i innych odbijających światło śmieci.

Licznik kilometrów kręcił się nieznośnie wolno, wskazówka prędkościomierza drżała niecierpliwie pomiędzy siedemdziesiątką a osiemdziesiątką, turbodoładowany silnik burczał niskim klangiem. Łatwo było sobie wyobrazić bezkres amerykańskich czy australijskich bezdroży, mrożące krew w żyłach horrory i szarpiące struny nerwów dreszczowce. Andrzej nie zdziwiłby się, gdyby nagle w reflektorach zauważył stado żywych trupów czy postapokaliptycznego mutanta. Bo zwykły niedźwiedź wydawałby się w tych okolicznościach wręcz prozaiczny, śmieszny.

Właśnie dlatego nie znosił wyjeżdżać za miasto. Nie należał do kategorii obieżyświatów i odkrywców. Wiedzy na temat dalekich stron dostarczały mu książki, filmy i internet, wiedzę na temat ludzi zdobywał w zaułkach miasta, nikt nie wymyślił jeszcze lepszej szkoły życia. Metropolia była całym jego światem, wrósł w jej tkankę i nie potrafił funkcjonować poza jej betonową skorupą, która stanowiła jednocześnie ochronę i więzienie. W mieście zresztą czuł się dużo bardziej wolny niż poza jego murami, w pozornie swobodnej przestrzeni na zewnątrz. Bał się i pustki, i ciszy, i nieograniczonej perspektywy, czaiło się w nich za dużo nieznanego.

Cienie drzew po drugiej stronie szosy położyły się w kierunku przeciwnym do jazdy, widlastymi koronami w jego stronę. Coś nadjeżdżało z naprzeciwka, w ostatniej chwili zmienił światła, przywarł do skraju swojego pasa ruchu. Nawet przez hałas w kabinie saaba rozpoznał zbliżający się warkot ogromnej maszyny, na niskim biegu walczyła z ciągniętym ciężarem i nierównościami terenu.

Tir oślepił Andrzeja na całą sekundę, kurtyna bolesnego światła opadła odrobinę za późno, jakby kierowca ciężarówki nie zauważył go lub o nim zapomniał. Jaskrawe plamy przysłoniły widok drogi, ogłuszający klakson zawył tuż nad uchem, Andrzej automatycznie przekręcił kierownicę, odbił w prawo. Wielotonowa masa przewaliła się bokiem z głuchym grzmotem, jakby była osuwającą się ze zbocza lawiną. Oślepione oczy panicznie próbowały zajrzeć poza taniec świetlistych krążków, dostrzec cokolwiek realnego. Trwało to zaledwie ułamek chwili, dwa mrugnięcia powiek, które czyściły źrenice niczym wycieraczki szybę samochodu. Obraz wrócił tak samo jak zniknął i w ogóle się nie zmienił. Ten sam połatany asfalt, te same niewyraźne pasy jezdni, identyczne wrażenie kopalnianego szybu. Gdyby nie oddalająca się w tylnym lusterku poświata reflektorów tira, cała sytuacja wydawałaby się fragmentem jakiegoś snu.

Na wszelki wypadek Andrzej zwolnił jeszcze bardziej, teraz ledwo przekraczał sześćdziesiątkę. Zwiotczałe kolana zdawały się topnieć i wsiąkać w podwozie, palce u stóp nieprzyjemnie swędziały. Byle do końca, powtarzał sobie w myślach, do Cisnej zostało jeszcze kilkanaście minut. Przejechał otwartą przestrzeń z zabudowaniami po prawej stronie i mostek, za którym las otoczył go niczym zwarta pięść, droga wygięła się w ciasną serpentynę. Zredukował bieg do dwójki. Na skraju światła dostrzegł ruch, dwa obiekty, których nie powinno tam być.

Hamulec. Kierownica szarpnęła jak koło sterowe w sztormie, samochód popłynął. Z prawej mignęła mikroskopijna postać ludzka w czerwonej kurtce do złudzenia przypominająca znak stopu, z drugiej strony cień, zalśniły krążki fluorescencyjnych oczu. Zmęczenie i senność opóźniły reakcję, auto wypadło zza zakrętu o ułamek sekundy za szybko. Pierwsze uderzenie było miękkie i ledwo odczuwalne, lekko zakołysało wozem. Drugie nastąpiło prawie natychmiast, samochód trafił w drzewo prawą stroną maski, zakręcił się wokół własnej osi i stanął bokiem do osi jezdni, bagażnikiem schował się w ścianie lasu. Andrzej poczuł w głowie silny wstrząs i nagle przestał widzieć.

Stracił przytomność.

Ocknął się po kilkunastu sekundach. Silnik zgasł, ale reflektory ciągle oświetlały przeciwną stronę szosy. Jeden reflektor, drugi oślepł. Radio odtwarzało ten sam kawałek co wcześniej, ale do gardłowego wokalu Lindemanna przyłączył się drugi, którego atawistyczny ryk paraliżował umysł.

Andrzej otworzył drzwi i wypadł z samochodu, z trudem podniósł się na chwiejnych nogach. Podrapał swędzącą twarz, palce oblepiła mu świeża krew. Skierował dłoń do wiązki reflektora, w jego promieniach błyszczała jak kamienie ognistego opalu. Dopiero wtedy poczuł ból głowy, dotknął rozbitego o kierownicę czoła, wymacał pękniętą skórę. Ryk wzmógł się, połączył w jedno z piskiem i przeciągłym rzężeniem. Andrzej powoli odwrócił się, poszedł kilka kroków do tyłu. Wzrok przyzwyczaił się do ciemności dopiero po chwili, w czerni zarysował się jaśniejszy kształt zwierzęcego łba i kopyt konwulsyjnie zagarniających liście w słabnących podrygach.

Jeleń. Łania, której pysk pojawił mu się teraz przed oczami niczym zdjęcie. Tuż przed wypadkiem jej lśniące jak latarki oczy odszukały jego spojrzenie, jakby zamierzały zapamiętać swojego kata na zawsze. Spotkali się wzrokiem, przerażenie zwierzęcia było niemal ludzkie. Ranił je, być może śmiertelnie. I nie miał pojęcia, jak się w tej sytuacji zachować. Jego ogłuszony mózg nie zrodził ani jednego pomysłu.

Prawdopodobnie dlatego nie zauważył dotąd stojącego pomiędzy drzewami samca. Oświetlony lampami stopu tonął w ciemnoczerwonym blasku, jakby zanurzył się w jeziorze krwawej farby. Na zmianę to podnosił łeb i przeraźliwie ryczał, to opuszczał go i stroszył poroże. Andrzej patrzył na ten spektakl jak urzeczony. Nie odczuwał strachu, choć w każdej chwili mógł zostać rozniesiony tymi rogami na strzępy. Byk był chyba tak samo sparaliżowany rozpaczą, jak człowiek wskutek szoku. Stali naprzeciw siebie tak długo, aż ciało rannej łani znieruchomiało i zwierzę ucichło. Samiec wyszedł z cienia i dostojnie przeparadował na drugą stronę jezdni, przystanął w świetle samochodowego reflektora, jakby postanowił zaprezentować się w całej swojej bolesnej potędze. Ryknął ostatni raz, wykonał nieokreślony ruch łbem i zniknął w lesie. Mogło to być pożegnanie lub jakaś obietnica. Groźba.

W tej samej chwili w oddali zapłonęło niebo. Nie był to wschód ani zachód słońca, kolor łuny wyraźnie różnił się od barwy reflektorów saaba. Był pomarańczowy, ognisty, koncentrował się w jednym punkcie niczym jęzor ognia. Andrzej przymknął oczy, ale płomień nie zgasł, zdawał się prześwietlać powieki. Wyrastał z wierzchołka oddalonego szczytu i piął się w górę, przybierając ognisty kształt Oka Saurona. Andrzej powtórzył szeptem znany na pamięć cytat z Władcy Pierścieni: „Tam, dokąd sięga jego władza, pan Mordoru jest w stanie dostrzec wszystko. Jego wzrok przeziera przez chmury, cień, glebę i ludzką tkankę”. Paraliżujący ból rzucił go na kolana, pulsował w skroniach. Po omacku doczołgał się do samochodu i wpełzł do kabiny. Blaszana puszka karoserii saaba nie dawała żadnego schronienia, Andrzej nie miał się gdzie schować przed prześwietlającym go wzrokiem.

Docierające do niego z dużej odległości echa myśli kazały wyciągnąć z kieszeni telefon i wybrać uprzednio zapisany numer. Czekać na odpowiedź, nawet jeśli miałoby to trwać dwadzieścia sygnałów. Trwało pięć, męski głos po drugiej stronie chrypiał przerwanym snem.

– Nadkomisarz Andrzej Bondar – nakazały mu powiedzieć myśli. – Zgłaszam wypadek na trasie pomiędzy Jabłonkami a Cisną. Funkcjonariusz policji wymaga natychmiastowej pomocy.

Na tyle starczyło mu głosu. Przyłożył głowę do kierownicy, ten sam dotyk plastiku, który przed chwilą rozbił mu czaszkę, teraz koił swoim chłodem ból. Andrzej z całej siły zacisnął powieki.

Nie wiedział, czy powinien teraz pragnąć zasnąć, czy się raczej obudzić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: