Gorzko - ebook
Gorzko - ebook
Odważna powieść o poszukiwaniu szczęścia i wielkiej nieprzewidywalności życia.
Teresa ma dość dusznego Miasteczka, życia w ciasnym mieszkaniu, matki z jej ciągłymi pretensjami i drobnomieszczańskimi przyzwyczajeniami, podstarzałego ojca chowającego się przed problemami w komórce z motorowerem, wreszcie wiecznie kłócących się młodszych sióstr. Chce zostawić wszystko, nawet wspomnienia, i uciec do Miasta, zabierając ze sobą jedynie nocny stolik, należący wcześniej do jej babki, dumnej arystokratki spod Wilna, i drobiazgi na szczęście – czerwone, pożyczone, znalezione... Wyjeżdża na studia.
Czy ideały i marzenia Teresy wytrzymają zderzenie z rzeczywistością? Ile trzeba wycierpieć, na jak dalekie iść kompromisy, ile razy upaść i skąd czerpać cierpliwość, odwagę i nadzieję, by się podnieść? I czy ten dawny, porzucony dobrowolnie przez Teresę świat rzeczywiście nie będzie jej już nigdy potrzebny?
Gorzko to odważna powieść o poszukiwaniu szczęścia i wielkiej nieprzewidywalności życia. Głęboko ludzka, prawdziwa i gorzka.
Barbara Kosmowska (ur. 1958) – pisarka i literaturoznawca. Mieszka w Bytowie. Wielokrotna laureatka ogólnopolskich konkursów literackich na powieść dla młodzieży i dorosłych. Wśród nagrodzonych tytułów są: Teren prywatny, Buba, Pozłacana rybka, Sezon na zielone kasztany.
Książki dla dorosłego czytelnika, Prowincja (2002), Gobelin (2002), W górę rzeki (2003), Niebieski autobus (2004) czy Hermańce (2008), cieszą się od lat niezmienną popularnością. W roku 2013 ukazała się nakładem W.A.B. doskonale przyjęta Ukrainka. Kosmowska publikuje także utwory dla dzieci i młodzieży, plasując się w czołówce pisarzy prozy dziecięco-młodzieżowej.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-471-9 |
Rozmiar pliku: | 727 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Związek Teresy z Mariuszem Kurkiem nie trwał długo.
Zaledwie tyle czasu, ile oboje potrzebowali, aby pośpiesznie zrzucić z siebie część ubrań, przez kolejną chwilę dyszeć ciężko i nieuważnie, aż do śmiertelnego wyczerpania nierównych oddechów.
Potem także nie wydarzyło się nic doniosłego. Nic, co można by uznać za historię godną jakiejkolwiek wzmianki na marginesie pamięci. Krótkiej jak błysk flesza, rejestrujący wzruszenie albo ból.
To, co wydarzyło się później, również zasługiwało na staranne wymazanie. Dożywotnie wyblaknięcie, rozmycie. Ale nawet gdyby Teresa szorowała swoje myśli drucianym szrubrem, taką samą metalową szczotką, jaką z zapamiętaniem czyścił ręce jej ojciec, nędzne resztki wspomnień i tak przylgnęłyby na stałe i gniły pod powieką. Aż tak żałosna chwila połączyła na kilka chaotycznych ruchów Mariusza Kurka i Teresę.
On zapiął rozporek, cicho klnąc nad zacinającym się zamkiem. Ona wciągnęła na powrót rajstopy, otrzepała z trocin taftową spódnicę i płochliwie sprawdziła, czy nikt ich nie wyśledził w szkolnej modelarni, od dawna służącej jako magazyn zużytych sprzętów. Starych map, wybrzuszonych materaców z ranami kłutymi w zimnozielonym skaju, topornych ławek posiniałych od wilgotnego drewna, a nawet walających się pod nogami kałamarzy z umorusanym szklanym dnem.
Nikt wówczas Teresy ani Mariusza Kurka nie zauważył. Nawet Teresa nie spostrzegła, kiedy to się stało, tak szybko i nerwowo znalazł się Mariusz Kurek między jej ciasno zwartymi udami. Aż sobie pomyślała, że zaraz ją usmaruje tą twardą stalówką albo wyryje w jej przerażonej pochwie zwycięskie „Byłem tu”. I potem każdy następny amator wyprawy w głąb Teresy odkryje, że przed nim w tym ciemnym, pulsującym osobnym życiem zakątku figlarnej kobiecości przebywał nie kto inny, tylko Mariusz Kurek, syn miejskiego rzeźnika.
Mariusz także mógł przeoczyć swój zuchwały czyn. Brał ją przecież w ogromnym pośpiechu, z mocno zaciśniętymi powiekami, pełen obaw, że powzięty zamiar przerwie dzwonek na lekcję lub inny nieprzewidziany stres, który sprawi, że trzeba się będzie wstydzić do końca życia.
Teresa szukała w myślach jakiejś romantycznej sceny zapamiętanej choćby z lektur szkolnych, ale przychodziła jej do głowy tylko rozdarta sosna, śmierć Maćka Chełmickiego i dramat powstańców ginących pod bagnetami.
W scenie własnej śmiałości nie odnalazła ani krzty miłosnego uniesienia. Ginęła od niemiłosiernie tępych ciosów zadawanych jej Kurkowym bagnetem i czuła się ni mniej, ni więcej tylko jak kura nabijana na rożen, jak parówka wypełniana tłuszczową masą. Jak kawałek mięsa, żylasty ochłap rzucony do zabawy grubiańskiemu chłopcu, który wyrósł przy dźwiękach ostrzonych noży. W zapachu wieprzowych tusz, wśród rozkraczonych udźców. Rozdziobią mnie kruki i wrony, pomyślała z przerażeniem.
Potem, gdy Mariusz Kurek w milczeniu zapinał spodnie, odwrócony do niej plecami, Teresa poczuła rozgoryczenie. Mógłby zaproponować: „Zatańczymy, Tereska?”. Biały miś dla dziewczyny, którą kocham i kochał będę wciąż, a nawet siedem dziewczyn z Albatrosa, tyś jedyna, ale nie. Nawet tego nie powiedział, nie wyszeptał fałszywą nutą. Zresztą bal maturalny miał się już ku końcowi, a Teresie nie zależało na żadnym tańcu. Chodziło raczej o pozbycie się fatalnego uczucia, że choć się bardzo przykładasz, starasz, to i tak twoja ciężka praca idzie na marne. W pizdu.
Zanim naciągnęła rajstopy i otrzepała się z trocin, zapragnęła delikatnego pocałunku. Stosownego przecież po zajadłej bitwie. Po serii uciążliwych pojękiwań, gardłowych stęknięć, krótkich, brzmiących jak żołnierskie rozkazy oddechów. Albo jakiegoś pieszczotliwego słowa... Też jej się zamarzyło, też o nim pomyślała w nagłej kobiecej zachłanności. O szeptliwym wyznaniu, lekkim jak kurz, który ponownie wślizgiwał się w otwarte bebechy materaca. Takie wyznanie byłoby teraz bardzo na miejscu. Otaczała ją jednak w dalszym ciągu krępująca cisza, więc machnęła ręką na te romantyczne zachcianki i przystała w końcu na zwyczajny, byle miły gest. Niechby ją Mariusz okrył zbyt dużą marynarką, zakupioną przez Kurkową na maturę syna, bo jako pierwszy z Kurków dostąpił tego zaszczytu, o czym matka Kurka bez przerwy informowała wszystkich w miasteczku, a nawet wysłała stosowne gratulacje do Telewizyjnego koncertu życzeń i cała Polska mogła się dowiedzieć, że wkrótce Mariusz Kurek będzie zdawał egzamin dojrzałości. Marynarka, kupiona na tak wyjątkową okazję, można powiedzieć, rodzinne święto oraz nobilitację społeczną zakładu wędliniarskiego, była w sam raz, aby posłużyć i tu, w modelarni, za rekwizyt miłosny. Wystarczyło czule otulić nią Teresę. Jednak zamiast marynarki spadło na nią brutalnie pytanie:
– Wracamy, Teresa, co nie? Bo się jeszcze wyda, że my tu łapka w łapkę, wszystko szło...
Upewniła się, czy zabrała swoje precjoza. Czerwone, pożyczone, znalezione. Były na miejscu. Karminowe majtki, naderwana podwiązka i spinka z zieloną koniczynką. Tanie talizmany na lepsze, przyszłe, wymarzone...
Wracali osobno. Najpierw na bal, gdzie ostatnie pary w smutnych objęciach dojrzewały do wybrzuszonych materaców. A potem do swoich domów.
Dom Mariusza, koszmarek z solidnej cegły, zdobiony terakotową mozaiką, bez powodu przypominający wschodnią świątynię, stał na osiedlu willowym i tam straszył. Blok Teresy straszył w całym mieście nie tylko ze względu na wygląd, ale też mocno szemrane towarzystwo, pomieszkujące hałaśliwie, gęsto, pod czułym okiem różnych kuratorów.
Był czerwcowy ranek. Rajstopy oblepiały Teresę jak sieć wielką rybę. Dała się w nie złapać, w te podarte stylony o dwa numery za duże. Jej buty na wydatnym koturnie sunęły w stronę domu, odstukując własny pogrzeb. Skrywały rany stóp. Bo przecież Teresa, zanim wyruszyła w drogę powrotną ze szkolnej golgoty, wisiała przez chwilę na krzyżu, przymocowana tam przez pomyłkę, przybita tępym spojrzeniem Mariusza Kurka. Wisiała, rozpostarta na skrzydłach cuchnącego materaca, który stał się jej krzyżem już w chwili, gdy zdejmowała karminowe majtki pożyczone na szczęście. I czerwoną podwiązkę, tę od Jadzi Gołąb – potem się modliła, żeby jej Mariusz Kurek nie uszkodził. Nie przeciął nożem swych rzeźnickich żądz. Ale najbardziej na tym krzyżu doskwierała Teresie uporczywa myśl, że ona tam wcale nie wisi z powodu swojej świętości, z powodu świadectwa beatyfikacji z czerwonym paskiem, lecz jedynie dlatego, że dała się na chwilę przybić, żeby zobaczyć, jak to właściwie jest, z gwoździem w żywym ciele, choćby między nogi wstrzelonym. Jakie to uczucie, gdy z rany samotnego serca strzela gorący strumień krwi. Cierpliwy materac wchłonął i to – wstydliwą plamę zaspokojonej ciekawości. Ale teraz, kiedy szła pustą ulicą, kiedy koturny, unosząc ją, wydawały trumienne jęki, kiedy zdjęta z krzyża wreszcie zapragnęła ofiarować swe cierpienie jakiejś wielkiej idei, wspomóc ją osobistym bólem i wstydem, nagłym poniżeniem, zeszmaceniem, ożeż, co ja najlepszego zrobiłam?!, właśnie w tym momencie zrozumiała, że to się nie uda. Że z powodu jej poświęcenia, poćwiartowania, wydrążenia niczyje życie nie zostanie uratowane. Ani mleczarza, który teraz patrzy na nią, jak się zwyczajowo patrzy na kurwy. Ani taryfiarza, który życzliwie otwiera szybę.
– Za pół ceny! – proponuje.
Ani żony czy dziecka tego taryfiarza Teresa, choć bardzo tego pragnie, też nie uratuje. Z ognia, z topieli, może i z wypadku samochodowego w weekend przed Wszystkimi Świętymi, kiedy śmierć zbiera na drogach swoje okrutne żniwo. Niestety, przepadną, spłoną, znieruchomieją. Nie ochroni żadnego z tych istnień, a przecież, była o tym głęboko przekonana, chwilę temu to dla nich tak brzydko umarła. Zawisła z kaprawą łzą w oku, z piersią wymiętoloną łapczywie, byle jak.
A już za pół ceny, myśli zgryźliwie, nie o kursie taksówką, sraczkowatą, marki Polonez, o samej sobie tak myśli – to nigdy, ale zapomnij, żebym poszła na kolejne ścięcie, pod topór, na rzeź!
I tylko tego jest pewna przy swoim niepewnym kroku, utykaniu, złachmanieniu. Przy głębokiej ranie między udami, którą niesie z balu maturalnego zamiast butelki wina, kotyliona i goździka. Wszystko gdzieś zapodziała, zgubiła razem ze sobą i trochę jednak żałuje.
Na klatce schodowej Teresa ściąga przeklęte trumniaki, z wielką ulgą wydmuchuje powietrze, uff, jak gorąco... Będzie się teraz wspinać w czerwonej podwiązce do tymczasowego nieba. Z dwiema siostrami, jakie tam aniołki?! Z matką idealnie wpasowaną w kuchnię, jakby ją ktoś zrobił na obstalunek. Wsunął zamaszyście między kredens a gazówkę. Przyklejoną do żelazka, sprasowaną z nim na amen, upoconą. Matką wreszcie tak ponurą, jakby cień uśmiechu był grzechem śmiertelnym w tym niebie przez nią stworzonym dla samej siebie chyba, bo dla kogo innego? Przecież nie dla ojca. Już całkiem ziemski ten jej ojciec, Henryk Koper. Tak zwyczajny, tak przeraźliwie błahy, że można go nawet przeoczyć. Przejść przez ojca na drugą stronę jak przez drzwi. Teresa często tak robi. Nie potrafi o niczym rozmawiać z kimś, kto ucieka wzrokiem, ma ręce w smarach i grzebie całe życie w motorowerze. Jakby w tych zardzewiałych kółkach, kolczatkach, łańcuchach szukał swojego skarbu. Jakby mu ktoś tam w środku, w baku czy gaźniku, ukrył sens życia. I on teraz, póki się do tego sensu nie dokopie, póki go nie odetka, nie dokręci, nie popyka rzężącym tłumikiem, to za cholerę nie będzie wiedział, jak ma dalej żyć w dwóch pokojach, z córkami, które przechodzą na jego drugą stronę, i z żoną, która nie pozwala mu wycierać rąk w zwyczajny ręcznik.
– Heniek, szmatę masz! Szkoda ręcznika, upaćkasz, zaplamisz, a to frotté przecież! Człowiek ani się obejrzy, już z ręcznika łach – powtarza Danuta Koper za każdym razem, gdy ojciec wraca z komórki, niosąc w oczach podwójne nieszczęście.
Swoje osobiste i czerwonego motoroweru marki Komar nabytego okazyjnie kilka lat temu, po wódce wypitej z kuzynem w stołowym pokoju. Motoroweru wciąż dziewiczego, nieskalanego żadną podróżą, żadnym kilometrem, z powodu braku części oraz tego, że „to jest nienormalny kraj, ta Polska, bo nic nie ma, żadnych zapasówek, nawet przyzwoitego sprzęgła, a jak już trafisz, to za drogo chcą, choć przecież gołym okiem widać, że to kradzione barachło”, mamrocze nad zupą fasolową ojciec.
Teresa prześlizguje się cicho między drzwiami klatki schodowej. Za nimi śpi licho. Śpi i głośno chrapie. Przewala się z boku na bok, bezmyślne, i czuć by je było jeszcze wczorajszą wódką, gdyby się tak nad jednym czy drugim barłogiem pochylić. Brudne nogi pod ciężkimi kołdrami. Sąsiadów nikt nie wybiera. Gdyby tak było, Waliccy mieszkaliby pod gołym niebem. Oni najgorsi. Co zrobią nowe dziecko, wystarczy, że trochę podrośnie, to im je ładnie ubrana pani z sądu, z opieki, z troski o dzieci, ze służbowej staranności, zgodnie z literą prawa zabiera. U Gołębiów jeszcze piją. Brzęk kieliszków, przekleństw i spuszczanej wody niesie się po klatce jak zbyt głośna muzyka w trzeszczącym radiu. Wreszcie i niebo Teresy. Ciasne, ale czyste. W korytarzu pełno butów i trudno się przez nie przebić. Teresa dokłada do tej brzydkiej kolekcji swoje, maturalne, niewygodne, jak całe to życie na Piastowskiej w bloku rotacyjnym, który nigdy nie będzie się nadawał do remontu. Przysięga sobie, że kiedy już stąd ucieknie w pizdu, cokolwiek to znaczy, pierwsze, co sobie kupi, to specjalną półkę na buty. Zamykaną. Żeby te buty, te klamoty zdarte, z pokrzywionymi obcasami, chodzące Bóg wie gdzie, dręczące piętki nieaniołków, ojca szpotawą stopę, halluksy matki i nagniotki Teresy, żeby one, te maszyny tortur z przeceny, nigdy już nie stanęły na jej drodze. Uśmiecha się, bo przecież tych buciorów rodzinnych nie zamierza donikąd ze sobą zabierać. Nawet wspomnień nie chce pakować i wywozić. Zostawi tu wszystko. Na kupie, na zawsze. Nawet te majtki karminowe z balu i spódnicę z tafty. Może tylko stolik nocny pojedzie razem z nią, gdziekolwiek się przeniesie. Niby mebel jak inne, z tandetnej sklejki, zlepiony w jakąś nieforemną całość, pospolite i posępne rękodzieło. Ale spośród wszystkich zdobycznych gratów, spośród całej rupieciarskiej kolekcji matki on jeden należał kiedyś do babki, zanim został ofiarowany Teresie do jej wyłącznego użytku. On jeden dzięki niewielkiemu i zardzewiałemu kluczowi zapewniał jej rzeczom gwarancję intymności. Zasłużył, więc pojedzie.
Dopiero potem kręci kurkiem z ciepłą wodą. „Noc kurków”, wzdycha. Podmywa się długo i starannie mydłem toaletowym Lena, które matka przynosi z fabryki. Nie czuje ani bólu, ani ulgi, tylko zdenerwowanie. Jak zawsze, kiedy używa tego mydła. Jak zawsze, gdy pomyśli, że niezależnie od wieku, potrzeb i upodobań tysiąc krawcowych wraz ze swoimi licznymi rodzinami również myje się mydłem Lena. Chcą czy nie. I że Teresa, tak samo jak pół Miasteczka, też nie ma wyboru. W pewnym sensie należy więc do ogłupiałej i pogodzonej z losem wielkiej rodziny szwaczek, przez co również taka się staje.
– Jutro sobie kupię konwaliowe – mruczy, by oddalić zbliżającą się ciężkim krokiem pogardę dla samej siebie, i wyciera ciało w poszarzały ręcznik frotté.
Teresa myśli o swoim nocnym stoliku, prezencie od babki Dobrzyckiej, przywiezionym na Ziemie Odzyskane transportem deportacyjnym.
Lubię, kiedy jest blisko mnie. Na wyciągnięcie ręki. Stary, paździerzowy podglądacz. Matka już kilka razy napomykała, żeby go wynieść do komórki.
– Towarzystwo w sam raz dla motoroweru – sarkała. – Zawalidroga, zawalimiejsce, zawaliświat... Albo może do piwnicy? – biła się z myślami. – Na weki, kompoty moje, buraków tyle mam, nada się.
Sama myśl o matczynych bezbarwnych kompotach, uwięzionych w słojach skorumpowanych pajęczyną, o jej sałatkach jarzynowych, żrących się latami w occie, sprawiała mi ból. Bo trochę to było tak, jakby matka, degradując stolik, dając mu wieczne odpoczywanie, chciała wymieść z naszego mieszkania walające się po nim dary od babki. Usunąć ją za próg, na co pozwolić nie mogłam. Zbywałam matkę zimnym spojrzeniem, jakbym ją informowała w skrócie, stanowczo, że po moim trupie, że odejdę w czeluść komórki razem z meblem.
Sapała, machała gorącą szmatą do prasowania, rezygnowała. Mamrotała tylko coś do siebie, otoczona parą znad żelazka, aureolą domowej świętej.
Trzymam w szufladzie stolika zdjęcie babci, na którym wygląda jak bogata przedwojenna panienka. Mój brzydki pierścionek z czarnookim gagatem od ciotki Róży. Bransoletkę z muszelek, ofiarowaną mi w piątej klasie przez Ryśka K. w ramach przeprosin, po tym jak podał mi butelkę z oranżadą, do której uprzednio nasikał. No i pamiętnik. Odnoszę też wrażenie, że na niewidzialnych piętrach nocnego stolika lokują się moje sny. Jak kolekcja taśm filmowych, do wielokrotnego użytku. I może właśnie z tej przyczyny sny powracają, wysypują się z fornirowanej kartoteki prosto do mojej głowy.
Być może stolik nimi zawiaduje. Decyduje, co zobaczę i kim będę kolejnej nocy. A raczej, kim nie będę, czego nie osiągnę i jak beznadziejnie rozpłynę się w oparach niemocy.
Czasami krępuje mnie jego obecność. Zawstydza. Mam wrażenie, że podgląda mnie wypłowiałym okiem dziurki od klucza. Zwłaszcza w chwilach, gdy wciągam przez głowę jedną z paskudnych flanelowych koszul, które produkuje moja matka, Danuta Koper, a wraz z nią pół tysiąca innych fabrycznych szwaczek. Ich wspólne dzieła – flanelowe koszule nocne – stają się certyfikatem dziewictwa wszystkich panien, które zdecydują się na samobójstwo i je włożą. A potem będą w kwiecistych pasach cnoty z poliestru z dodatkiem wiskozy śniły lubieżnie o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby silna, męska dłoń zdarła z nich obmierzłe kwiaty, co się jednak nigdy nie stanie pod słońcem domowej żarówki. Mój stolik na widok nocnej koszuli, w którą wbijam się po ciemku, drży z wewnętrznego oburzenia, a ja, widząc to, szepcę do niego niezmiennie: „Rozwalasz się, mój graciku”.
W takich chwilach sporo myślę o nocnych koszulach z kwiatowym wzorem w ogromne makówki i uzmysławiam sobie, że nienawiść mojej babki do rzeczy brzydkich stała się dla matki przekornym nakazem pielęgnowania brzydoty, obowiązkiem gromadzenia jej pod każdą postacią. I jest to cicha kłótnia między dwiema osobnymi kobietami. I jest to okrutna kara wymierzona w babkę niepotrafiącą ukryć zdumienia, że tę kolekcję niezgrabności rozpoczęła sama, wydając na świat córkę Danutę, moją matkę. Czy kiedykolwiek wspomniała mi o tym? Nie. Zapewne w jednym z moich snów zrozumiałam tę zależność. Pewnie wtedy, gdy śniłam, że urodziła mnie babka-wilczyca. Na leśnej polanie. Zapewne tam, dokąd kiedyś dotarła na swoim koniku Lady i zgubiła drogę do dworu.
Dopiero gdy wyłączam nocną lampkę i zaczynam czuć pot zbierający się wilgocią pod ciężką pierzyną, zamykam oczy i czekam na kolejny proroczy film, ukryty jak kornik w starej sklejce nocnego stolika.3
Kiedy w pokoju akademika przy łóżku Teresy stanął jej nocny stolik, od razu umieściła w nim mydelniczkę z mydłem udającym bukiet konwalii. Do szufladki wysypała ulubione drobiazgi. Czerwone, znalezione, pożyczone. A gdy dołączyły do niej dwie nowe studentki z pierwszego roku, „ja jestem Lidka, cześć, a ja Lucyna. Może być Lucka, cześć”, Teresa wyjęła z walizki butelkę wina Biały Mazur, którą kupiła jeszcze w Miasteczku, na dobry początek studiów.
– Cześć, a ja Teresa – powiedziała, stawiając wino na odrapanym stole.
Dziewczyny były nieśmiałe i też miały trądzik młodzieńczy. Teresa uwieczniła te trądziki aparatem Druh. Butelka szybko opustoszała, za to pokój wciąż wypełniał się nowymi znajomymi. I choć żadna z nich nie była zachwycona nagle i nachalnie zawieranymi przyjaźniami, miało tak być przez cały semestr.
Nowe życie wirowało jak szalona karuzela, wznosząc się od godzin wieczornych na wyżyny przyjemności, opadając nad ranem zmęczeniem i bólem. Dręczyło niepamięcią, ciałem pulsującym zakwasami. Miało zapach przepoconych dresów treningowych i taniego wina. Straszyło arkuszami testów z anatomii. Wpadało w pośpieszny sen, nagle przerwany wyskakiwaniem z ledwo co zagrzanej pościeli. I znowu chaos. Sale gimnastyczne, gwizdki, noty. Maraton fizyczności, na który Teresa wciąż nie znajdowała dość siły. Przesypiała każdą wolną chwilę, budzona przez obcych ludzi, wrzucana niczym basenowy fantom w środek kolejnej, niekończącej się imprezy.
Jak w rotacyjnym, myślała z przerażeniem. Nawet sny, uwięzione w nocnym stoliku od babki, przestały ją nawiedzać.
Po trzech tygodniach było już oczywiste, że Teresa jest najszybsza na roku. Gazela, pokazywali ją sobie oczami. Ale ona zamiast satysfakcji wciąż czuła cierpki smak taniego wina, dwie butelki na każdą sobotę, jak domagało się starsze koleżeństwo.
– Do otrzęsin stawiacie. Taka tradycja – mówili umięśnieni intruzi, sprytne cwaniaczki, rozwalając się chamsko na zasłanych łóżkach.
I ciężka karuzela z niesłyszalnym zgrzytem sprzeciwu ruszała swoją utartą drogą. Z lodówek znikały skromne zapasy żywności. Z butelek ulatniał się niewidzialny dżin, zły duch traconych godzin, a czterdziestu rozbójników grasowało bezkarnie po tym panieńskim sezamie, pozostawiając smród papierosów i gryzący się z dymem odór alkoholu. Karuzela wznosiła się i hamowała piskliwie, obejmując swym towarzyskim ramieniem cały pierwszy rok. Kto się wyłamywał, nagle przestawał otrzymywać listy z domu, gubił sportowe obuwie w tajemniczych okolicznościach albo znajdował na tablicy ogłoszeń własny anons matrymonialny i stawał się pośmiewiskiem całego akademika. Na szczęście zbliżał się dzień otrzęsin, którego Teresa jako jedyna chyba wcale się nie bała. Co mogło być gorszego od picia moczu kolegi przemyconego w butelce oranżady? Co mogło bardziej zdruzgotać i odebrać poczucie własnej wartości?
Obrzydliwe otrzęsiny przeżyła już na szkolnym pikniku w ósmej klasie. Po nich nie budził strachu żaden ciąg wymyślnych tortur. Wystarczyło otworzyć nocny stolik, spojrzeć na bransoletkę z muszelek, by dalej, z tą samą zapiekłością, nienawidzić klasowego głupka, który jej to zrobił. Przecież tylko dlatego Teresa trzymała w szufladce stolika tę bransoletkę. Żeby pamiętać...
A po kilku miesiącach wszystko ucichło. Koledzy pukali, wchodząc do pokoju, grzecznie pożyczali i oddawali, pomagali przy drobnych przemeblowaniach. Można ich było nawet polubić, na tyle jednak przytomnie, by żaden nie ośmielił się zbliżyć do odzyskanej z trudem przestrzeni, którą dopiero teraz, metr po metrze, wszystkie trzy oswajały, udomawiały, aby poczuć się w niej bezpiecznie.
Nocą zaczęły nawiedzać Teresę jej dawne sny. Zdarzało się, że wracała w nich do Miasteczka, ale tylko na chwilę. Pokręcić się po Słonecznej, wypatrzyć Jolkę w sklepie warzywnym. Pomóc matce z krochmalem. Rano, kiedy otwierała oczy, nawet cieszyła się z tych krótkich wizyt. Ale bardziej jeszcze z powrotu do Miasta.
Polubiła dziewczyny z pokoju. Początkowo wszystkie były spięte i uważne. Zakonspirowane, trzymające w tajemnicy dawne przyzwyczajenia. Niepewne nawyków, węszące własną śmieszność, którą być może nieświadomie przywiozły w nowe miejsce i trzeba się będzie za niąwstydzić, wystrzegać się jej, zacierać ślady. Bo każda z nich zdążyła już być powodem kpiny na swoim podwórku, w szkole czy wśród znajomych. Uśmiechały się do siebie i zastanawiały, na ile można tej drugiej, trzeciej zaufać. Co powiedzieć, żeby potem nie zasypiać z mocno zaciśniętymi ustami, jak Teresa miała w zwyczaju. Pomagały sobie w drobnych uprzejmościach i przyjmowały pomoc, ale tak, by nie wpaść w jakiś dług, który potem będzie rósł w ich wyobrażeniach, aż stanie się przeszkodą w zwyczajnej rozmowie.
Jakie to wszystko, kurwa, trudne, myślała niejednokrotnie Teresa, tęskniąc za byciem całkowicie sobą. Uwolnieniem się od tej sztuczności towarzyskiej, na wszelki wypadek trzymającej ją z dala od naturalnych odruchów, a więc od samej siebie.
Nie ona jedna tęskniła za prawdą, zabijaną tu codziennie grzecznymi słowami, przykrywaną pościelą w nieskazitelną kostkę, jak w hotelu, nie w domu. Na nic tanie kwiatki kupowane na pobliskim rynku, na nic serweta udająca przytulność. Dopóki ocierały się o własną obcość, żadna ozdoba nie mogła zmienić tego miejsca w bezpieczny schron. Miejsce, w którym ich słowa i ciała poczują się uwolnione od trwającej zmowy małych oszustw. Wciąż miały wspólny klucz do pokoju, ale na tym i jeszcze na kupionych razem kwiatkach wspólnota się kończyła.
Pierwsza zdobyła się na szczerość Lidka, kiedy któregoś wieczoru z łóżka pod oknem powiedziała trochę kłótliwie, trochę zaczepnie, jak zdeterminowana brakiem klientów bazarowa baba, że nie po to z własnej chałupy się wynosiła, w pizdu z niej uciekała, z drugiego krańca Polski przyjechała, żeby teraz tutaj dalej wąchać smrody, patrzeć na to chore chlanie.
Monotonnie i płaczliwie wylewała się z niej skarga, choć już od tygodnia żadnych smrodów, żadnych chlań. Nawet kwiatki na stole, porządek, ład.
– Nie po to się uczyłam, zdawałam egzaminy, zostawiłam na zydlu nawaloną matkę, ojca czerwonego od wódki na wersalce, żeby ich smród znowu mnie prześladował! Dopadł aż tu, nie dał się zapomnieć.
– Przecież macie gospodarstwo – przypomniała Teresa.
– Gówno tam, nie gospodarstwo! Gospodarstwo srajstwo. Został ugór, reszta przechlana, moje dziedzictwo – butelki, szuflady wypchane raphacholinem i wątroby pokancerowane, na zydlach siedzące, na wersalce, co się nie rozkłada, dogorywające w pijanym śnie. Tyle mam!
Lidka to ta z lewej strony na fotografii wykonanej przez Teresę pierwszego dnia. Jej trądzik jest najbardziej zaogniony. Jakby chciał ją skreślić z listy studentek marzących o własnej rodzinie, dzieciach i spokojnej przyszłości. Właściwie nie było wiadomo, o czym marzy Lidka. Robiła najlepszą jajecznicę, ale najrzadziej dokładała się do wspólnych zakupów. Przemycała w torebce chleb ze stołówki, formowała w nierówne kulki i żuła je potem, popijając mlekiem. Trzeba było bardzo nalegać, aby zechciała zjeść coś ze wspólnych zapasów. Dopiero teraz powiedziała, wykrzyczała, wyjęczała ze swojego kąta, co jej jest.
– Każda coś tam zostawiła, w tych swoich miasteczkach, blokach, wsiach, nie tylko ty, Lidka, uciekłaś! Każda chyba od czegoś, dokądś...
Teresa nie wiedziała, przytulić tę zapłakaną, czerwoną od trądziku i rozpaczy Lidkę czy dać jej spokój, pozwolić żuć w rogu łóżka kulki przemycanego chleba.
– Zagrzeję ci mleko – zdecydowała wreszcie.
Grzała mleko w garnku, który już dawno opadł z emalii i był brzydki, jak tylko mogą być brzydkie rzeczy niezbędne, niewymienne, potrzebne do przetrwania. Patrzyła na podstępny biały kożuch, czyhający tylko, żeby chlusnąć przypalonym zapachem po nozdrzach, zalać białą plamą zardzewiałą kuchenkę, własność wszystkich i niczyją. Gotowała to mleko dla Lidki, nagle pomniejszonej do rozmiaru jednej z sióstr nieaniołków, dramatycznie skrzywdzonej czymś nieuchwytnym, minionym, pozostawionym pod innym adresem, w jakiejś źle nazwanej wsi, do której się wraca tylko za karę. A jednak nosi się ją w sobie całe życie. Razem z zachwaszczonymi polami, miejscowym głupkiem i zapchlonymi kotami, z ujadającym na swoich psem, jedynym przywiązanym do miejsca, bo sznurem od snopowiązałki, twardym jak rzemień. Ciągnie się ją za sobą, tę rodzinną schedę, jak oporną krowę i wstydzi do bólu, do wyparcia, za jej wszystkie grzechy główne, a zwłaszcza za przestępstwo niekochania. Nieczczenia matki swojej i ojca swego ani żadnej rzeczy, która ich jest...
Mleko było gorące i Lidka parzyła sobie nim usta.
– Nie ty jedna, Lidka, nie pierwsza, nie ostatnia.
Teresa usiadła blisko niej, podciągając nogi pod brodę.
– Moje Miasteczko też zadupie. I gdybyś mnie zapytała, gdybyś chciała tak koniecznie wiedzieć, kogo ja tam zostawiłam, za kim tęsknię, to powiedziałabym, że może za babcią, za jej historią, która jest moją tylko tyle, ile się zmieści w pamięci. A kto wie, i to być może zmyślone, jakiś sennik marzeń wciśnięty mi zamiast posagu. Jakaś zażółcona metryka wspomnień zamiast zabezpieczenia na przyszłość. Ojciec przechodzący przez moje życie jak ćma. Nie usłyszysz, nie zobaczysz. Matka swarliwa, pełna pretensji i pytań, a sama sobie takie życie zafundowała, uszyła tę pościel do małżeńskiego łóżka w zakładach Mira, nie poczekała nawet na materiał szlachetniejszy, atłas, satynę, tylko sru, zwyczajny siennik.
– Ale obiady miałaś? – Oczy Lidki robią się duże od wygłodniałej nadziei.
– No, tak.
Teresie aż ślinka napływa do ust na wspomnienie makaronu z twarogiem. Najbardziej go lubiła. Trzeba będzie dziewczynom w niedzielę ugotować, myśli.
– No właśnie – ucina Lidka i odstawia kubek z mlekiem, a potem odwraca się do nierówno pomalowanej ściany.
Teresa podnosi pytający wzrok na Lucynę. Lucyna nie odpowiada. Ma swoją ścianę. Małą bordową książeczkę do nabożeństwa, w której codziennie znajduje jakąś mniej znaną modlitwę. Powtarza ją wielokrotnie, jakby przyglądała się pojedynczym słowom i miała w ramach pracy domowej doskonale zrozumieć, co oznaczają. Czasami próbuje czytać głośno, ale zrażona obojętnością koleżanek, powraca do cichej lektury. Bo obie słuchają tylko z grzeczności, bezrozumnie, bez należytego skupienia, które dla Lucyny oznacza pobożność prawdziwą, prawdziwszą od tej klepanej w kościele, obracanej językiem, międlonej i wypluwanej bez smaku. Więc teraz też nie ryzykuje. Mruży oczy nad modlitwą o miłość do tych, którzy nas trapią.
Tylko Lucyna, ona jedna, wciąż jest taka sama jak w chwili, gdy tu stanęła na progu ze swoją nędzną walizką. W berecie przekręconym przez pomyłkę tyłem na przód, myśli Teresa. Jakby jeszcze nie zdążyła zdjąć tego beretu. I w ogóle płaszcza. Szczelnie okryta, zapięta na ostatni guzik milczenia.
Teresa zastanawia się, czy to jej przeszkadza. Dochodzi do wniosku, że nie. Że Lucyna to zamknięte drzwi, ale awaryjne. Nie ma potrzeby z nich korzystać. I dopiero wtedy idzie do kuchni umyć pusty kubek.
Teresa próbuje przypomnieć sobie swój sen.
Wszystko takie dziwne, zasnute szarą farbą. Rozlaną w kałuże małych pęcherzyków jak na niestarannym rysunku dziecka. Szarość czasami ustępuje miejsca zgniłej zieleni, gęstniejącej w koronach drzew mocną plamą. Reszta przygaszona zmierzchem. Chociaż nie. Bujna grzywa starego klonu przetkana cyklamenowym światłem. Jakby zebrały się na gałęziach drzewa wesołe, jasnofioletowe wróble. Ale to zaledwie drobiny słońca, które już abdykuje po drugiej, niewidocznej stronie. Jakiś zapodziany, rzucony byle gdzie promień najwyraźniej się zagapił i stąd ten cyklamen. Niewydarzona kropla z palety.
Idę tą szarością, ale się nie boję, choć za sobą wyraźnie słyszę stąpanie. Lekko łamane gałęzie ustępują z trzaskiem. Mam na sobie sukienkę komunijną. Białą, a właściwie w kolorze, o którym babka mówi zawsze „papierowy chamois, kochanie, to chamois”. Sukienka jest z amerykańskiej paczki. Babcia wyjeżdżała po nią do miasta, płaciła pieniędzmi z obrazu brata Lwa Dobrzyckiego, dlatego ta suknia znaczy dla niej niemal tyle ile młyn w Łoszy.
– Młyn łoszański sprzedałam w Desie, darmo oddałam – sarkała potem babka, przeliczając pieniądze.
To okropne uczucie – wiedzieć, że ma się na sobie rodzinny majątek. Młyn zawiśnie w obcym domu, a komunijna sukienka na zawsze pozostanie jego nieudolną kopią, jednorazowym kaprysem dla szlacheckiej wnuczki, co babka podkreśla z dumą, kiedy nikt nie słyszy.
Uwiera mnie ta sukienka i bardzo cierpię, ponieważ nie wyznałam księdzu Ambrożemu wszystkich grzechów. Nie powiedziałam mu o patrzeniu na dwa połączone tyłem psy, które błagały o pomoc, skleszczone w jedno cierpiące ciało, rozbolałe, ale też nieufne, niepewne swojej nowej sytuacji, gotowe do podwójnego skoku i podwójnej zajadłej obrony. Zamykałam oczy i chciałam, aby znikły, przekonana o ich cierpieniu. Gdzieś na dnie dziewczęcej podejrzliwości czułam, że to nic złego. Ale nie podeszłam. Znowu mocno zacisnęłam oczy, choć chłopcy z Piastowskiej, ci złodzieje z parteru, krzyczeli: „Ale się ruchają! Teresa, idź i też się wyruchaj, nie bój się!”, o czym księdzu nie wspomniałam, przepraszając za grzechy i zarzekając się, że więcej ich nie pamiętam, za wszystkie serdecznie żałuję.
Nie powiedziałam o tym nawet babce, choć często o tych psach myślałam. Zwłaszcza wtedy, gdy we śnie przychodził do mnie wilk. Teraz też skrada się kilka kroków za mną. Przyśpieszam i falbana mojej sukienki zahacza o dziki głóg. Mogę iść dalej, ale co powie babcia na widok podartej na strzępy podpinanej organdyny, z której była taka dumna? Stoję więc i z przerażeniem wsłuchuję się w narastające trzaski. Ale to nie wilk. Nie tym razem. To trzaski dobiegające z radia. Pewnie ojciec znów próbuje złapać stację Wolna Europa. Po co, skoro i tak nie słychać, co mówią. Głos spikera nie jest w stanie przepłynąć oceanu, dotrzeć do Monachium, aby w dobrej kondycji mieć jeszcze coś do powiedzenia. Szumi, wznosi się i opada jak las, w którym stoję. Skleszczona z dzikim głogiem, spleciona i wpięta w jego pożądliwe kolce, czuję obcą jedność. Być może zza czarnych chaszczy ktoś mi się przygląda, mojej bezradności, jaką kiedyś widziałam w tych psich, nieszczęsnych oczach. Pewnie śmieją się ze mnie chłopcy z Piastowskiej, a już na pewno rudy Maciek podpalający dzikim kotom ogony. Pewnie też wykrzykują jakieś świństwa, że się z głogiem rucham albo coś w tym stylu. Czuję wszechobecne oczy. A przecież ta czerwona smużka krwi płynącej po moich białych rajtuzach, znowu za dużych o dwa numery, to nie jest moja krew. To krwawi głóg organdynowy w kolorze chamois, jak chciałaby babcia, zażółconego papieru.
Mama przedziera się przez krzaki. Prosi, żebym wróciła. „Mam twoje Złote myśli”, pokrzykuje, świecąc latarką. Czuję złość, bo znowu włożyła harcerski mundurek, wygląda w nim jak stara druhna. Dziwacznie, co mnie zawstydza. Jeszcze ją zobaczą znajomi z mojego roku! I na pewno już przeczytała rubrykę Moja sympatia. Jestem od niej szybsza. Rwę suknię, ciągnę z całej siły tren i ze strzępami podpinanej organdyny, uniesionej niczym rufa białego statku, biegnę po mchu, który z każdym krokiem robi się coraz bardziej czerwony. Coraz czerwieńszy, aż wreszcie zaczynam rozumieć, że to kara. Znowu nie zmówiłam modlitwy o miłość do tych, którzy nas trapią. Rozglądam się, szukam w nagłym przerażeniu Adama. Może gdzieś tu jest, wśród antracytowych głogów? Weźmie mnie za rękę, jak niegdyś nad jeziorem, gdy się niebezpiecznie poślizgnęłam na mokrym pomoście. Teraz też czuję zagrożenie, choć gonią mnie tylko dwa głosy. Głośniejszy mamy, że obiad na stole, śledzie w śmietanie, z jabłuszkiem, jak lubisz – przymila się w ciemności. I spikera. Trzeszczący jakąś bardzo złą nowiną, aż ojciec się żachnął. Odskoczył od radia, jakby mu ten amerykański spiker napluł do ucha. Cały ojciec, nasłuchać się, nastraszyć, nic nie robić...