Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gra. Tom I. Impuls - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gra. Tom I. Impuls - ebook

Gra tak prawdziwa, że staje się rzeczywistością.

Alternatywny świat, w którym bohaterka budzi się po wypadku samochodowym, znacznie różni się od tego, do którego przywykła. Musi brać udział w grze, w której walczy na śmierć i życie z okrutnymi obcymi.

 

Wciągająca fabuła, nowatorski świat i wspaniałe postacie.

RT BOOKreviews

Eve Silver – mieszka w Kanadzie z mężem i dwoma synami w domu pełnym książek. Przed serią Pęd napisała 16 książek dla dorosłych.

Kategoria: Fantastyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1610-1
Rozmiar pliku: 701 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział pierw­szy

Miki”.

Po­de­rwałam głowę i wytężyłam uwagę. Ode­pchnęłam się od dru­cia­nej siat­ki ogro­dze­nia ota­czającego te­ren szkoły i ro­zej­rzałam uważnie dokoła. Moje koleżanki sie­działy po tu­rec­ku na tra­wie parę metrów ode mnie pod potężnym, rozłożystym dębem rosnącym w rogu bo­iska.

Szkoła Glen­bro­ok High miała roz­ległe te­re­ny spor­to­we. Dwa bo­iska do so­ft­bal­lu i dwa do ko­szykówki, pięć kortów te­ni­so­wych, oto­czo­ne bieżnią te­re­ny do upra­wia­nia lek­kiej atle­ty­ki, miej­sce do rzu­tu dys­kiem i młotem, czte­ry bo­iska ogólne oraz jed­no fut­bo­lo­we z wi­dow­nią na tysiąc osób.

„Nasz” dąb rósł na skra­ju jed­ne­go z bo­isk ogólnych. Moje koleżanki wy­brały to miej­sce ze względu na do­sko­nały wi­dok na bieżnię i kor­ty te­ni­so­we. Lubiły pa­trzeć na chłopców w krótkich spoden­kach.

Przy­cho­dziłyśmy tam prak­tycz­nie każdego dnia po szko­le. Zwłasz­cza wte­dy, kie­dy trwał tre­ning lek­ko­atle­tycz­ny. Tego dnia aku­rat go nie było. Tyl­ko je­den chłopak robił ko­lej­ne okrążenia bieżni.

„Miki”.

Zno­wu! Jakiś chłopak wymówił moje imię. Jak­by mnie znał. Jak­by ocze­ki­wał, że będę słuchała tego, co mówi.

Nie byłam w sta­nie określić miej­sca, z którego do­bie­gał głos. Nig­dzie nie wi­działam zresztą ni­ko­go, do kogo głos ten mógł należeć. W zeszłym roku za jedną z dziew­czyn z mo­jej kla­sy cho­dził taki je­den dzi­wak. Od szkoły aż do jej domu. Mam na­dzieję, że nie spo­tkało mnie właśnie coś po­dob­ne­go... Sama myśl o tym przy­pra­wiła mnie o zim­ny dreszcz – mimo ciepłego, popołudnio­we­go słońca.

Zro­biłam kil­ka kroków w stronę ścieżki pro­wadzącej od ogro­dze­nia w stronę uli­cy. Jed­nej z kil­ku ta­kich dróg roz­chodzących się wokół szkoły ni­czym szpry­chy wokół pia­sty koła w ro­we­rze. Ta ścieżka była w za­sa­dzie nie­wiel­kim skwer­kiem wciśniętym między dwa domy. Wąskim pa­skiem as­fal­tu prze­ci­nającym sze­ro­ki pas tra­wy. Po jej obu stro­nach rosły drze­wa. Ich gałęzie spla­tały się u góry, tworząc zie­lo­ny dach. Do je­sie­ni zo­stało jesz­cze trochę cza­su. Liście za­czną zmie­niać barwę do­pie­ro za kil­ka ty­go­dni.

Doszłam na skraj tego małego par­ku i się za­trzy­małam. Byłam ja­kieś pięć metrów od mo­ich koleżanek, około dzie­sięciu metrów od uli­cy.

Między drze­wa­mi nie było ni­ko­go.

Ale na pew­no słyszałam, że ktoś wy­ma­wia moje imię!

Z miej­sca, w którym stałam, wi­działam prze­cznicę da­lej, na­prze­ciw pod­stawówki Oakview, gro­madkę dzie­ciaków prze­pro­wa­dza­nych przez jezd­nię przez strażnika w ka­mi­zel­ce od­bla­sko­wej. Pa­trzyłam na jego wysiłki kil­ka mi­nut, aż prze­pro­wa­dził wszyst­kie dzie­ci na drugą stronę uli­cy i zaczął szy­ko­wać się do zakończe­nia pra­cy.

– Miki!

Tym ra­zem usłyszałam głos mo­jej naj­lep­szej kum­pe­li Car­li Con­ner. Leżała wyciągnięta na tra­wie z no­ga­mi skrzyżowa­ny­mi w kost­kach. Głowę oparła na zgięciu łokcia, po­zwa­lając swo­im włosom (far­ba nu­mer je­de­naście – eks­tra­ja­sny blond) okryć jej ra­mio­na ni­czym miękkiej zasłonie. Nowy ko­lor po­do­bał mi się zde­cy­do­wa­nie bar­dziej od nu­meru set­ne­go (pla­ty­no­wy blond) z zeszłego mie­siąca.

Z mo­imi stu sześćdzie­sięcio­ma sied­mio­ma cen­ty­me­tra­mi wzro­stu byłam mi­ni­mal­nie wyższa od Car­li. Włosy miałam równie ciem­ne, jak ona ja­sne. Moja twarz zdra­dzała mie­sza­ne po­cho­dze­nie mo­jej mat­ki. Była Ni­sei – ame­ry­kańską Ja­ponką w dru­gim po­ko­le­niu. Oczy miałam jed­nak po bab­ci ze stro­ny ojca – w ko­lo­rze in­dy­go. Za każdym ra­zem, gdy ktoś mówił mi, że wyglądam eg­zo­tycz­nie, miałam ogromną ochotę kopnąć tego kogoś so­lid­nie w pisz­czel.

Car­la uniosła brwi. Między nami za­wisło jej nie­wy­po­wie­dzia­ne py­ta­nie. Dla­cze­go nie byłam z nimi, tyl­ko gdzieś so­bie poszłam?

Już otwie­rałam usta, aby coś po­wie­dzieć, kie­dy ode­zwała się De­ep­ti Singh:

– Wi­działaś go? – za­py­tała.

– Kogo? – od­po­wie­działam py­ta­niem nie­co zbyt ostro, myśląc, że może miała na myśli chłopa­ka, którego głos słyszałam.

– Co cię ugryzło? – odcięła się Dee, marszcząc brwi.

W tym mo­men­cie Car­la uniosła się na rękach.

– Tego no­we­go chłopa­ka – po­wie­działa.

– Nie­sa­mo­wi­cie przy­stoj­ne­go no­we­go chłopa­ka – wcięła się Kel­ley Zim­mer.

Do­pie­ro te­raz do­tarło do mnie, że mówiłyśmy o dwóch zupełnie różnych oso­bach.

Dee skrzyżowała ra­mio­na na pier­si i za­cisnęła war­gi. Ob­ra­ziła się. Wes­tchnęłam. Car­la spoj­rzała na mnie znacząco, chcąc, abym załago­dziła sy­tu­ację. Była środ­ko­wym dziec­kiem, dla­te­go za­wsze dążyła do łago­dze­nia sporów.

– Skąd wiesz, że jest przy­stoj­ny? – za­py­tałam, bar­dziej po to, żeby ugłaskać Dee, niż z au­ten­tycz­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia.

Udało się. Od razu się ożywiła.

– Słyszałyśmy od Sary – po­wie­działa. – Ona go wi­działa. Tak jak­by. No… pro­fil jego wi­działa.

– Ja wi­działam coś więcej niż jego pro­fil – po­wie­działa ta­jem­ni­czo Car­la, prze­ciągając każdą sy­labę. Igrała z cie­ka­wością Dee i Kel­ley, jak chciała. – Za­niosłam listę obec­ności do se­kre­ta­ria­tu dla pani Smith na ostat­niej lek­cji i aku­rat wte­dy, gdy wy­cho­dziłam, wszedł on. Pra­wie się o mnie otarł.

Za­cisnęłam usta, by nic nie po­wie­dzieć. Znając Carlę, mogłam być pew­na, że trochę prze­sa­dzała. Praw­do­po­dob­nie wi­działa go w dru­giej części se­kre­ta­ria­tu. Ale jej wer­sja brzmiała dużo cie­ka­wiej.

– I co? – za­py­tała wyraźnie za­in­try­go­wa­na Dee.

– Po­wiem tyle: niezłe cia­cho – od­parła Car­la, prze­su­wając po­wo­li czub­ka­mi palców po swo­im ra­mie­niu. – Aż się pro­si, żeby go schru­pać.

Par­sknęłam ci­cho, słysząc to prze­sta­rzałe już wyrażenie. Car­la spoj­rzała na mnie fi­glar­nie i po­ru­szyła kil­ka­krot­nie brwia­mi. Zro­biła to oczy­wiście, by po­igrać z Dee. A Dee to wszyst­ko kupiła.

– O! Mój! Boże! – wy­rzu­ciła z sie­bie pan­na Singh, składając ra­zem dłonie.

– Opisz go – zażądała Kel­ley. – Z naj­drob­niej­szy­mi szczegółami.

Car­la sięgnęła do ple­ca­ka i za­pa­liła pa­pie­ro­sa. Żołądek mi się skur­czył na ten aż na­zbyt zna­jo­my wi­dok. Zaciągnęła się, po czym wypuściła z ust cienką smużkę dymu. Szyb­ko odwróciłam wzrok, żeby nie po­wie­dzieć cze­goś, cze­go bym później żałowała.

Do­sko­na­le znała moją przeszłość. Ale mimo to paliła. Ka­za­nia nig­dy nie po­ma­gały, nig­dy nie zmie­niały jej za­cho­wa­nia. Praw­do­po­dob­nie tyl­ko za­mknęłaby się w so­bie. Już tego próbowałam. Wie­le razy. Kie­dy prze­cho­dziła przez fazę emo, po­tem na eta­pie pier­cin­gu. Tak samo było zresztą z jej pi­ciem, które skończyło się zwy­mio­to­wa­niem tuż pod drzwia­mi dy­rek­to­ra, ty­go­dnio­wym za­wie­sze­niem i mie­sięcznym szla­ba­nem.

Ale przez ten cały czas byłam przy niej.

Ona wy­trwała przy mnie w znacz­nie gor­szych oko­licz­nościach.

„Miki”.

Na­brałam gwałtow­nie po­wie­trza i błyska­wicz­nie odwróciłam się, ale ni­ko­go za mną nie było. Je­dy­nym chłopa­kiem w zasięgu wzro­ku był ten na bieżni. Zbyt da­le­ko, żebym mogła go usłyszeć. Mu­siałby krzy­czeć. Przyglądałam mu się przez chwilę. Mia­ro­wy krok, wy­ma­chy ra­mion. Do­sko­na­le wie­działam, co te­raz czu­je. Świet­nie znałam to uczu­cie, gdy krew jest na­sy­co­na en­dor­fi­na­mi. Eu­fo­ria bie­ga­cza. W każdy dzień po­wsze­dni bla­dym świ­tem sama wy­cho­dziłam z domu po­bie­gać. Za­my­kałam się wte­dy w moim małym świe­cie. Tyl­ko ja, moja mu­zy­ka, ryt­micz­ne ude­rza­nie stóp o chod­nik. I to uczu­cie eu­fo­rii.

Chłopak zwol­nił kro­ku, aby za chwilę się za­trzy­mać. Pod­szedł na skraj bieżni i pod­niósł z tra­wy bu­telkę z wodą. Wy­so­ki, ciem­ne włosy. Wy­da­wało mi się, że na mnie pa­trzy. Stał za da­le­ko, bym miała pew­ność, ale przy­sięgłabym, że tak właśnie było. Po chwi­li moje po­dej­rze­nia po­twier­dziły się i chłopak kiwnął mi lek­ko głową.

Luka Vujić. Kie­dyś się kum­plo­wa­liśmy, jakiś mi­lion lat temu. Aż do... kie­dy? Do połowy czwar­tej kla­sy pod­stawówki? Nie cho­dził do dru­giej kla­sy w Glen­bro­ok w zeszłym roku. Jego ojca chy­ba wte­dy prze­nieśli gdzieś na zachód. Te­raz wrócił. Zmie­nił się przez ten czas. Nie cho­dziło tyl­ko o to, że stał się wyższy i smu­klej­szy. W jego oczach było coś, cze­go nie wi­działam w nich nig­dy wcześniej.

Te­raz te oczy utkwił we mnie. Kiwnęłam mu głową w od­po­wie­dzi i odwróciłam się z po­wro­tem do koleżanek.

– O! Mój! Boże! – wy­pa­liła Dee.

Ona „o-mój-bożuje” z byle po­wo­du.

– Czy to jest Luka?

Wszyst­kie spoj­rzały w jego stronę i zaczęły się w nie­go wga­piać.

– Ale jest słodki – po­wie­działa Kel­ley.

– Bar­dzo słodki – zgo­dziła się Dee. – I dużo doj­rzal­szy od jego kum­pli.

– Sądzisz? – spy­tała Car­la.

Dee wzru­szyła ra­mio­na­mi.

– Nie beka i nie opo­wia­da kre­tyńskich dow­cipów – po­wie­działa. – A przy­najm­niej nie robi tego na stołówce.

Nie ma to jak od­po­wied­nie pod­sta­wy do wnio­sko­wa­nia o czy­jejś doj­rzałości. Ale zga­dzałam się z Dee. Po­mi­mo luzu i przy­ja­ciel­skości Luka za­wsze zda­wał się trzy­mać jakoś tak na ubo­czu. Na­wet w środ­ku tłumu.

Car­la wpa­try­wała się w Lukę jesz­cze przez parę chwil.

– Jest nie tyl­ko prze­cud­nie przy­stoj­ny – stwier­dziła w końcu – ale też in­te­li­gent­ny.

Wszyst­kie spoj­rzałyśmy na nią zdzi­wio­ne. In­te­li­gen­cja nie była cechą, na którą Car­la za­zwy­czaj zwra­cała uwagę u chłopaków. Była ra­czej za­in­te­re­so­wa­na ładną twarzą i do­brym umięśnie­niem. A naj­le­piej, jeśli taki chłopak miał też sa­mochód.

– No co? – za­py­tała, unosząc wy­so­ko brwi. – Ciężko tego nie za­uważyć. Cho­dzi ra­zem ze mną na che­mię. I od­po­wia­da na wszyst­kie py­ta­nia bez pro­ble­mu. – Uśmiechnęła się z wyższością. – Sie­dzi obok mnie i za­wsze chętnie wszyst­ko mi tłuma­czy – dokończyła.

– Ale ty je­steś do­bra z che­mii – za­uważyłam. – Od kie­dy po­trze­bu­jesz, żeby kto­kol­wiek ci coś tłuma­czył?

Wszyst­kie trzy dziew­czy­ny spoj­rzały na mnie, jak­by na­gle wy­rosły mi czułki. Po chwi­li do­tarło do mnie.

– Aha – po­wie­działam. – To nie jest kwe­stia po­trze­by...

– To kwe­stia pra­gnie­nia – dokończyła Car­la z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy. – Jak na ra­zie Luka po­ma­ga mi z che­mią, Dar­nell z hisz­pańskim, a Shey z geo­me­trią.

– Och, Shey – po­wie­działa roz­ma­rzo­na Kel­ley z tęsknym wes­tchnie­niem.

– Nie po­trze­bu­jesz po­mo­cy w żad­nym z tych przed­miotów – rzu­ciłam.

Wszyst­kie trzy przewróciły ocza­mi.

– Ależ po­trze­buję – od­parła Car­la, unosząc znacząco brwi. – Bar­dzo po­trze­buję.

– Mam na­dzieję, że ten nowy chłopak będzie cho­dził na wszyst­kie przed­mio­ty, na które ja chodzę – wtrąciła Kel­ley. – Czy był może dzi­siaj na ja­kiejś lek­cji z tobą? – za­py­tała za­cie­ka­wio­na.

– Chy­ba jesz­cze nie miał zajęć – po­wie­działa Car­la. – Zda­je się, że tyl­ko roz­ma­wiał po południu z dy­rek­to­rem.

– Pew­nie naj­pierw musi być od­wa­lo­na cała pa­pier­ko­wa ro­bo­ta – wes­tchnęła Kel­ley. – Te­raz mu­si­my za­cze­kać aż do po­nie­działku, by zo­ba­czyć, ja­kie wy­brał przed­mio­ty.

I zno­wu roz­mo­wa zeszła na no­we­go. Do­mysły, spe­ku­la­cje, czy plan jego zajęć będzie po­kry­wał się z ich pla­nem... Stop­nio­wo prze­stałam tego słuchać, ale wyłapałam jesz­cze z roz­mo­wy stwier­dze­nia „su­per­przy­stoj­ny” i „kul­to­we pi­lot­ki”. Po pew­nym cza­sie zmie­niły te­mat na zbliżającą się im­prezę hal­lo­we­enową. Po­zo­stało do niej jesz­cze spo­ro cza­su, ale przy­go­to­wa­nie do­bre­go ko­stiu­mu wy­ma­ga wie­le pra­cy.

Ja na­wet nie zaczęłam na do­bre myśleć o tym, co włożę.

Chciałabym móc się tym zająć. Chciałabym myśleć, że to ma ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie. Moje koleżanki cały czas eks­cy­to­wały się a to no­wym fil­mem, a to jakąś im­prezą, a to za­ku­pa­mi... Wszyst­ko to niosło dla nich in­ten­syw­ne emo­cje. Do­sko­na­le wie­działam, jak się za­cho­wać, jak przed nimi uda­wać. Ale byłam zupełnie inna. Ile to już cza­su? Pra­wie dwa lata? Nie cier­piałam tego. Chciałam być zno­wu... nor­mal­na.

Stałam przy ogro­dze­niu i ob­ser­wo­wałam je. Wy­star­czająco bli­sko, aby być ra­zem z nimi, ale jed­no­cześnie na tyle da­le­ko, aby być na ubo­czu.

Tym ra­zem po­czułam dresz­cze, za­nim usłyszałam czyjś głos.

„Miki Jo­nes”.

Bom­ba, co­raz le­piej. Moje na­zwi­sko też zna.

– Co? – za­py­tałam pod no­sem.

Omiotłam spoj­rze­niem drze­wa, śmiet­nik, siatkę. Te­raz już byłam wku­rzo­na. Ktoś się przede mną cho­wa. Głosów nie słyszy się ot tak – sa­mych z sie­bie. Ale moje koleżanki na­wet na chwilę nie prze­rwały swo­jej pa­pla­ni­ny. Żadna z nich nie zwróciła uwa­gi na to, że ktoś woła mnie po imie­niu. Na­gle pomyślałam, że może istot­nie to tyl­ko ja słyszę głosy. Jak ten fa­cet w fil­mie Piękny umysł.

Nie spodo­bała mi się ta możliwość. Uznałam więc, że był to jakiś głupi dow­cip.

– Do­brze się ba­wisz? – wy­mam­ro­tałam.

Po­wo­li obróciłam się dokoła, wy­pa­trując właści­cie­la głosu. Następnie za­trzy­małam wzrok na uli­cy. Strażnik, który wcześniej prze­pro­wa­dzał dzie­ci na drugą stronę, już zniknął. W zasięgu wzro­ku nie było ni­ko­go in­ne­go. Oprócz...

Małej dziew­czyn­ki. Kucała na as­fal­cie, na środ­ku pasów. Co ona tam robiła? Pod­no­siła coś? Po­win­na za­raz wstać i zejść z jezd­ni. Ale tego nie zro­biła. Wte­dy za­pa­liła mi się w głowie lamp­ka ostrze­gaw­cza.

Z za­ka­marków mo­je­go umysłu wypłynęło na wierzch wspo­mnie­nie. Gdy byłam mała, prze­cho­dziłam przez ulicę, tę samą ulicę, w tym sa­mym miej­scu. Moja mama cze­kała na mnie po dru­giej stro­nie z wyciągniętymi do mnie rękami obie­cującymi gorący uścisk, gdy do niej dojdę. W pra­wej dłoni trzy­mała cia­stecz­ko, które miałam do­stać w na­grodę. Sta­rałam się ze­pchnąć to wspo­mnie­nie na powrót gdzieś głęboko, wy­ma­zać je. Zbyt bolało...

Ból to jed­na z dwóch rze­czy, które wciąż byłam w sta­nie czuć. I to bar­dzo wyraźnie. Dru­ga to gniew. Wszyst­ko inne było odrętwiałe, od­ległe. Od­niosłam dziw­ne wrażenie, że po­win­nam coś czuć, cho­ciaż nie czułam nic.

Tym ra­zem z dwoj­ga złego wy­brałam gniew. Tej dziew­czyn­ki nie po­win­no tam być. Ktoś po­wi­nien ode­brać ją po szko­le i za­brać do domu. Ale ona tam była – sie­działa w kuc­ki, z po­chy­loną głową.

– Hej! – krzyknęłam.

Nie za­re­ago­wała.

– Hej! – krzyknęłam po­now­nie, głośniej.

Zero re­ak­cji. Na­gle do­tarło do mnie, że skądś ją znam...

Cho­le­ra! To młod­sza sio­stra Ja­ni­ce Har­per. Jest niesłysząca. A Ja­ni­ce jej nie ode­brała, po­nie­waż sie­dzi za karę po lek­cjach.

„Miki! Te­raz!”.

Słowa za­brzmiały w mo­ich myślach głośno ni­czym grzmot, ale ja już biegłam, za­nim nie­wi­dzial­ny chłopak dokończył dru­gie słowo. Ulicą je­chała ciężarówka. Sta­ra, po­rdze­wiała. Pędziła za szyb­ko, trochę ją nosiło na boki. Brała właśnie zakręt, więc za chwilę wy­je­dzie pro­sto na siostrę Ja­ni­ce. Do tego kie­row­ca miał spusz­czo­ny wzrok. W dłoni trzy­mał te­le­fon. Nie byłam pew­na, ale chy­ba właśnie pisał ese­me­sa.

Ser­ce waliło mi jak młotem.

Nie myślałam. Po pro­stu biegłam. Czułam, jak moje sto­py ude­rzają w zie­mię, ale wszyst­ko było przytłumio­ne, spo­wol­nio­ne. Jak­bym prze­dzie­rała się przez wodę sięgającą mi do pasa. Jak­by wszyst­ko na świe­cie – łącznie ze mną – działało w moc­no zwol­nio­nym tem­pie. Wszyst­ko poza tą cho­lerną ciężarówką.

Byłam za da­le­ko!

Szyb­ciej. Muszę biec szyb­ciej.

Ciężarówka wy­je­chała z zakrętu, co naj­mniej dwu­krot­nie prze­kra­czając do­zwo­loną prędkość. Przez opusz­czo­ne szy­by ka­bi­ny waliła głośna mu­zy­ka.

Wrzesz­czałam najgłośniej, jak mogłam, igno­rując ból już nad­werężone­go gardła. Ale dziew­czyn­ka mnie nie słyszała. Nie mogła mnie usłyszeć.

Byłam już w pełnym pędzie. Płuca nie­mal bolały od wytężonej pra­cy. Ale nie zważałam na nic gna­na prze­rażeniem. I czymś jesz­cze. Sił do­da­wał mi cały ból, cały strach, cały żal, które sta­rałam się stłumić przez bli­sko dwa lata. Te­raz w końcu znaj­do­wały ujście i dawały mi wątłą na­dzieję, że tym ra­zem mam wpływ na to, co się sta­nie. Że dotrę do niej na czas.

Byłam już na chod­ni­ku. Jed­nym su­sem prze­sa­dziłam traw­nik i krawężnik, lądując wprost na uli­cy.

Mój cień padł na dziew­czynkę. Do­strzegła to i pod­niosła wzrok. Zdzi­wio­na otwo­rzyła sze­ro­ko oczy i roz­dzia­wiła buzię. Zaczęła się po­wo­li pod­no­sić. Wte­dy usłyszałam strasz­ny pisk opon sunących po as­fal­cie. Kie­row­ca w końcu nas zo­ba­czył i zaczął ha­mo­wać. Ale koła się za­blo­ko­wały, sa­mochód wpadł w poślizg i te­raz sunął na nas bo­kiem.

Rzu­ciłam się do przo­du z wyciągniętymi przed sie­bie ra­mio­na­mi. Po­czułam, że moje dłonie do­ty­kają tułowia dziew­czyn­ki. Za­cisnęłam je i szarpnęłam naj­moc­niej, jak mogłam.

Udało mi się ją udźwignąć, wywołując u niej krzyk.

Wi­działam wszyst­ko bar­dzo wyraźnie ni­czym serię ostrych zdjęć chwy­tających każdy ułamek se­kun­dy osob­no. Wi­działam dziew­czynkę. Wi­działam jej łzy. Kątem oka wi­działam moje koleżanki biegnące chod­ni­kiem w naszą stronę. I kogoś jesz­cze mi­jającego je w pełnym sprin­cie... Lukę.

Wi­działam ciężarówkę, która po­now­nie obróciła się i sunęła te­raz wprost na mnie. Była tak bli­sko, że mogłam do­strzec wszyst­kie, na­wet naj­mniej­sze plam­ki rdzy na osłonie chłod­ni­cy. I wi­działam jesz­cze jezd­nię, również mknącą mi na spo­tka­nie. Płaską, szarą i twardą. Upadłam moc­no i prze­szo­ro­wałam spo­ry kawałek po szorst­kiej na­wierzch­ni. Czułam, jak roz­ry­wa mi rękaw i zdzie­ra skórę do krwi.

Cały czas słyszałam pisk ha­mulców i czułam swąd roz­grza­nej gumy. Po­de­rwałam głowę, sta­rając się umknąć ciężarówce z dro­gi, ale nie mogłam wstać.

Ser­ce po­deszło mi do gardła.

Na­gle po­czułam, jak czy­jaś dłoń chwy­ta mnie moc­no za ramię. Szarp­nięcie. Ktoś po­de­rwał mnie na nogi.

Luka.

Pociągnął. Ja też pociągnęłam. W prze­ciw­nym kie­run­ku. Zupełnie się nie zro­zu­mie­liśmy.

Ciężarówka wpadła na nas obo­je.

Nie po­win­nam móc za­pa­miętać dokład­nie każdego uczu­cia, każdego zda­rze­nia z osob­na. Ale jed­nak mogłam to zro­bić. Po­le­ciałam do przo­du pchnięta siłą ude­rze­nia. Po­tem ktoś mnie pod­niósł. Le­ciałam. Krzy­czałam. Następnie zde­rzyłam się po­now­nie z jezd­nią z im­pe­tem, który wy­pchnął z mo­ich płuc całe po­wie­trze.

Nie czułam bólu. Jesz­cze nie. Tyl­ko szok i prze­szy­wające mnie zim­ne ostrze stra­chu.

Dźwięk, spra­wiający ból dźwięk. Moje imię. Lu­dzie wy­krzy­ki­wa­li bez prze­rwy moje imię. Chciałam po­wie­dzieć im, że wszyst­ko jest ze mną w porządku. Ale nie mogłam po­ru­szyć usta­mi, a w płucach brakło po­wie­trza, by wymówić słowa.

Obróciłam głowę. Do­strzegłam dziew­czynkę stojącą obok dro­gi z twarzą za­laną łzami. Moje koleżanki stały obok niej, krzycząc i wy­ma­chując rękami. Nie ro­zu­miałam, co próbowały zro­bić. Huk w mo­ich uszach zagłuszał wszyst­kie ich słowa.

Światło za­mi­go­tało, jak­by ktoś bawił się wyłączni­kiem. Z tym że prze­cież byliśmy na dwo­rze i tu nie było żad­ne­go wyłączni­ka. Nagła ciem­ność. I z po­wro­tem ja­sno. Ciężarówka stała tuż przy mnie. Za­rdze­wiała osłona chłod­ni­cy była po­pla­mio­na krwią. Jak­by ktoś roz­ma­zał na niej sok wiśnio­wy.

Obróciłam głowę i zo­ba­czyłam Lukę. Jego ciało było dziw­nie wykręcone. Miał połama­ne kończy­ny, a na jezd­ni two­rzyła się po­wo­li kałuża krwi. Oczy miał otwar­te. Były ciem­no­nie­bie­skie. Głębo­kie i przej­rzy­ste ni­czym czy­ste je­zio­ro. Ta­kie jak moje. Nig­dy wcześniej tego nie do­strzegłam. Za­wsze sądziłam, że ma brązowe oczy. Po­ru­szył usta­mi. Nie słyszałam go, ale wy­da­wało mi się, że mówi: „W porządku”.

Nie miał ra­cji. To zde­cy­do­wa­nie nie było w porządku.

Spoj­rzałam w dół i po­czułam ta­kie dziw­ne, jak­by przytłumio­ne prze­rażenie. Wi­działam moje ciało, ale ono nie było moje. Moje kończy­my też były po­wykręcane pod dziw­ny­mi kątami. W kil­ku miej­scach odłamki kości prze­bi­jały skórę. Kie­dy spróbowałam się po­ru­szyć, zdałam so­bie sprawę, że nie czuję bólu. Nie czułam nic. Zupełnie nic. Nie­za­leżnie od tego, jak bar­dzo próbowałam, nie mogłam obrócić ni­cze­go poza swoją głową.

Leżałam na jezd­ni połama­na tak jak Luka. Połama­na i za­krwa­wio­na.

Myśl była mgli­sta. Jak­by po­win­na zna­czyć dla mnie więcej, niż zna­czyła.

Czułam za­pach waty cu­kro­wej i cia­stek. Me­ta­lu i su­ro­we­go mięsa.

Wte­dy po­now­nie to usłyszałam. Czyjś krzyk. Ale był od­legły i co­raz słab­szy. Po ja­kimś cza­sie za­nikł całko­wi­cie i słyszałam już tyl­ko bi­cie mo­je­go ser­ca. Co­raz wol­niej­sze. Wol­niej­sze.

Wol­niej­sze.

„Leż spo­koj­nie. Pozwól temu minąć”.

Zno­wu ten chłopak. Zno­wu mówił w mo­ich myślach.

No cóż. Plan równie do­bry jak każdy inny.

Cze­kałam na ko­lej­ne ude­rze­nie ser­ca. Ale nie na­deszło.Roz­dział dru­gi

Otwo­rzyłam oczy i zo­ba­czyłam roz­ma­za­ne kształty liści i gałęzi. I jesz­cze nie­bo – tak moc­no błękit­ne, że pa­trze­nie na nie spra­wiało ból. Świat za­wi­ro­wał. Naprężyłam mięśnie i wbiłam pal­ce w zie­mię. Świat da­lej wi­ro­wał. Ale jeśli będę się moc­no trzy­mać, to nie spadnę.

Zie­mia, tra­wa... Coś było z nimi nie tak. Ale nie umiałam stwier­dzić, co kon­kret­nie. Kom­plet­nie zdez­o­rien­to­wa­na spróbowałam usiąść.

– Za­cze­kaj. Pozwól temu minąć.

Głos ja­kie­goś chłopa­ka. Spo­koj­ny. Wład­czy.

Zna­jo­my?

Czułam, że po­win­nam go roz­po­znać. Miałam wrażenie, że było mnóstwo rze­czy, które po­win­nam wie­dzieć. Które wie­działabym, gdy­by tyl­ko wie­dza o nich prze­stała przede mną ucie­kać. Ale nie mogłam so­bie ni­cze­go przy­po­mnieć. Myśli odpłynęły w chwi­li, gdy od­zy­skałam ostrość wi­dze­nia.

Ko­lo­ry były zbyt ja­skra­we. Błękit zbyt błękit­ny, zie­leń zbyt zie­lo­na. Czułam, jak­by bar­wy wy­pa­lały mi oczy i wdzie­rały się wprost do mózgu. Jak­by ktoś wbi­jał mi w źre­ni­ce dwie długie, ostre szpi­le. Za­cisnęłam po­wie­ki.

– Po pro­stu leż spo­koj­nie.

To był zde­cy­do­wa­nie do­bry plan. Miałam wrażenie, że za chwilę zie­mia od­le­ci spode mnie, a moja głowa eks­plo­du­je. Car­la mie­wała cza­sem mi­gre­ny – ja nie. Za­sta­na­wiałam się, czy człowiek właśnie w ten sposób się wte­dy czu­je. Jeśli tak... Po­sta­no­wiłam, że będę dla niej w przyszłości bar­dziej wy­ro­zu­miała.

Car­la. Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka. Pamiętałam ją. Ale nie mogłam so­bie przy­po­mnieć, gdzie je­stem ani jak tu tra­fiłam.

Po­czułam na­ra­stający lęk. Z doświad­cze­nia wie­działam, że strach może bar­dzo szyb­ko prze­ro­dzić się w nie­okiełznaną pa­nikę.

Za­mknęłam oczy i spróbowałam przy­wołać wizję piasz­czy­stej plaży. Wyrównałam i uspo­koiłam od­dech. Wdech przez nos, za­trzy­mać po­wie­trze, wy­dech przez nos. Tak jak na­uczył mnie dok­tor An­drews, mój psy­chia­tra. Robiłam to wie­le razy i nie spra­wiało mi to już większych trud­ności. Przez dwa lata ko­rzy­stałam z tego spo­so­bu, by tłumić pa­nikę i żałość. Nie­ste­ty przy oka­zji stłumiłam prak­tycz­nie wszyst­kie inne emo­cje. Cóż, za wszyst­ko trze­ba zapłacić jakąś cenę.

– ...wy­ni­ki... – po­wie­działa jakaś dziew­czy­na. Jej głos do­bie­gał jak­by z da­le­ka, z dziw­nym pogłosem.

– Nieźle... pre­mia za kom­bos... – po­wie­dział chwilę po­tem chłopak.

Żaden z głosów nie był zna­jo­my. Ich roz­mo­wa to robiła się głośniej­sza, to znów cichła.

Chciałam otwo­rzyć oczy i spraw­dzić, kto to mówi, ale po­wie­ki miałam ciężkie, jak­by były zro­bio­ne z ołowiu. Czułam się, jak­bym za­pa­dała w ba­gno. Głosy do­bie­gały do mnie jak przez warstwę wody. Na krótki czas prze­stałam co­kol­wiek ro­zu­mieć z roz­mo­wy. Po­tem głosy wróciły.

– ...nie wrócił... – po­wie­działa dziew­czy­na.

– ...sa­mo­lub­ny gno­jek... – od­parł chłopak. – Tyle razy wszyst­kich nas narażał. Za­wsze trzy­mał się z tyłu, kradł punk­ty za tra­fie­nia... In­te­re­so­wał się tyl­ko sa­mym sobą. Tyl­ko tym, czy sam się wy­do­sta­nie...

– Ale to nie zna­czy, że zasłużył na... – zaczęła mówić dziew­czy­na.

– Poważnie cię na­ra­ził – prze­rwał jej chłopak. – Jeśli o mnie cho­dzi, to so­bie zasłużył...

Dziew­czy­na coś od­po­wie­działa zmie­nio­nym głosem. Bar­dziej... miękkim? Nie byłam jed­nak w sta­nie usłyszeć, co mówi. Wyłapałam tyl­ko jedną sy­labę – „ty”.

Ich głosy po­now­nie zaczęły cichnąć. Po chwi­li zno­wu słyszałam tyl­ko bi­cie mo­je­go ser­ca. Sku­piłam się na tym. Było coś... coś do­tyczącego mo­je­go ser­ca. Coś, co po­win­nam wie­dzieć. W głowie miałam mętlik. Sta­rałam się uporządko­wać myśli. Ja...

Na­gle przyszło olśnie­nie. Przy­po­mniałam so­bie. Przy­po­mniałam so­bie dziew­czynkę, ciężarówkę i krew. To dla­te­go zie­mia wy­da­wała się jakaś dziw­na. Ostat­nią rzeczą, jaką pamiętałam, był wy­pa­dek. Potrąciła mnie ciężarówka. Leżałam na jezd­ni.

Mar­twa.

Gwałtow­nie otwo­rzyłam oczy. Na­brałam szyb­ko po­wie­trza i chciałam usiąść, ale czy­jaś ręka przy­gnia­tała mnie do zie­mi.

– Mówiłem, żebyś za­cze­kała. Leż spo­koj­nie.

Ten głos roz­po­znałam. To ten chłopak, którego słyszałam w głowie. Tyle że tym ra­zem słyszałam go nor­mal­nie, nie w myślach. Sie­dział w kuc­ki obok mnie z dłonią na mo­jej klat­ce pier­sio­wej.

– Czy je­stem w nie­bie? – zadałam py­ta­nie, za­nim zdążyłam je prze­myśleć.

Już po chwi­li żałowałam tych słów.

– Nie do końca – po­wie­dział roz­ba­wio­ny.

Prze­niosłam wzrok na jego twarz. Chciałam coś po­wie­dzieć, ale nie byłam w sta­nie wy­do­być z sie­bie dźwięku. Mogłam się tyl­ko w nie­go wpa­try­wać.

Jeśli wziąć pod uwagę sy­tu­ację, jego wygląd po­wi­nien być ostat­nią rzeczą wartą za­uważenia. Ale za­in­te­re­so­wało mnie właśnie to. Nie dla­te­go, że nie­zna­jo­my był wyjątko­wo przy­stoj­ny. Cho­ciaż zde­cy­do­wa­nie był. Mniej więcej w moim wie­ku, smukły i sze­ro­ki w ba­rach, z pew­nością przy­ciągał wzrok wie­lu dziew­czyn. Ja­snobrązowe włosy – w ko­lo­rze mio­du, w długich, nie­porządnych fa­lach – oka­lały wy­so­kie, wyraźnie za­zna­czo­ne kości po­licz­ko­we. Ale ten ele­ment jego wyglądu, który naj­bar­dziej chciałam po­znać – jego oczy – były scho­wa­ne za lu­strza­ny­mi pi­lot­ka­mi.

Dla­te­go właśnie nie mogłam ode­rwać od nie­go wzro­ku. Z po­wo­du tych oku­larów. Oba­wiałam się, że nie są praw­dzi­we. Że nic z tego, co widzę, nie jest praw­dzi­we.

Przy­po­mniałam so­bie, jak Car­la opi­sy­wała tego no­we­go przy­stoj­nia­ka. I jego oku­la­ry pi­lot­ki. Ta­kie, ja­kie miał ten chłopak. Zadrżałam. Pomyślałam so­bie, że może nic z tego, co się dzie­je, nie jest praw­dzi­we. Może wca­le nie leżę na zie­mi pod zbyt błękit­nym nie­bem? Może leżę nie­przy­tom­na na szpi­tal­nym łóżku z kroplówką, prze­wo­da­mi i całą resztą, a wszyst­ko to, co te­raz widzę, jest wy­two­rem mo­jej wy­obraźni opar­tym na ulot­nym wspo­mnie­niu słów Car­li?

– To jest praw­dzi­we – po­wie­dział bez­barw­nie chłopak.

Gdy mówił, pa­trzyłam, jak po­ru­szają się jego usta. Miał piękne usta. Z dolną wargą nie­co pełniejszą od górnej.

– Co... – Za­miast głosu z mo­je­go gardła do­biegł le­d­wo zro­zu­miały char­kot.

Zwilżyłam usta, od­kaszlnęłam i spróbowałam po­now­nie.

– Czy­tasz mi w myślach? – spy­tałam.

W nor­mal­nych oko­licz­nościach ta­kie po­dej­rze­nie na­wet by mi przez głowę nie przeszło, ale tego, co się ostat­nio działo, ni­jak nie szło za­kla­sy­fi­ko­wać jako „nor­mal­ne oko­licz­ności”.

Uśmiechnął się lek­ko. Na jego pra­wym po­licz­ku za­uważyłam lek­ko za­zna­czający się dołek.

– Nie – od­parł – ale two­ja twarz mówi wszyst­ko. A robię to już wy­star­czająco długo, żeby wie­dzieć, co lu­dzie za­zwy­czaj so­bie myślą, gdy po raz pierw­szy otworzą oczy.

– Co ro­bisz wy­star­czająco długo? – za­py­tałam zdzi­wio­na.

– To – po­wie­dział, jak­by taka od­po­wiedź mogła roz­wiać wszyst­kie moje wątpli­wości.

Nie wie­działam, co po­wie­dzieć, więc mil­czałam. Cho­ciaż nie byłam w sta­nie do­strzec jego oczu z po­wo­du oku­larów, miałam wrażenie, że nie pa­trzy już na mnie. Że rozgląda się dokoła, jak­by cze­goś szu­kał. Wpa­trując się tak w nie­go, wi­działam od­bi­cie sa­mej sie­bie w jego oku­larach – a ra­czej dwa małe od­bi­cia lek­ko znie­kształcone jak w krzy­wym zwier­cia­dle. Po chwi­li na­chy­lił się nade mną i moje mi­nia­tur­ki w lu­strzan­kach nie­co się wy­ostrzyły. Skórę miałam zde­cy­do­wa­nie zbyt bladą jak na mój gust, a włosy zbyt ciem­ne. Kon­trast spra­wiał, że wyglądałam jak jakaś got­ka.

Tym ra­zem chłopak uśmiechnął się sze­rzej, odsłaniając równy rząd białych zębów. Dołek na jego po­licz­ku za­zna­czył się nie­co moc­niej.

– Got­ka – powtórzył moją myśl.

– Po­wie­działam to na głos?

– Taaa – od­parł. – Zda­rza się no­wym. Na początku ciężko jest od­dzie­lić myśli od mowy.

Prze­krzy­wił głowę nie­co na bok, przyglądając mi się ba­daw­czo.

– Z cza­sem przej­dzie.

– Słyszałam cię – po­wie­działam ci­cho.

– To do­brze – stwier­dził z lek­kim uśmie­chem. – Czy­li z two­im słuchem wszyst­ko w porządku.

– Nie… zna­czy… ja słyszałam cię wcześniej. W mo­ich myślach.

– Co ty nie po­wiesz – ra­czej stwier­dził, niż za­py­tał.

Bez cie­nia za­sko­cze­nia, a na­wet za­cie­ka­wie­nia.

Nie mówiłam nic przez parę chwil, cze­kając na ja­kieś słowo wyjaśnie­nia. Ale się nie do­cze­kałam. Spróbowałam więc jakoś uporządko­wać wszyst­kie py­ta­nia kłębiące mi się w głowie. Osta­tecz­nie wy­brałam naj­prost­sze:

– Gdzie je­stem?

– W po­cze­kal­ni.

Ro­zej­rzałam się po roz­ległym traw­ni­ku oko­lo­nym drze­wa­mi.

– W po­cze­kal­niach jest ka­mien­na podłoga – za­uważyłam. – I ławki.

– W tej nie.

No do­bra, to nie było naj­prost­sze py­ta­nie. A może to tyl­ko od­po­wiedź była zbyt nie­zro­zu­miała?

– Kim je­steś?

– Jack­son Tate.

Tyl­ko się przed­sta­wił. Nic więcej. Na­wet nie za­py­tał mnie o moje imię.

– Ja je­stem Miki – od­wza­jem­niłam uprzej­mość. – Miki Jo­nes.

– Wiem.

No tak. Prze­cież zna moje imię. Wy­po­wia­dał je przez całe popołudnie w mo­ich myślach.

Już miałam za­py­tać, jak on to robił, kie­dy na­gle ude­rzyło mnie coś, co po­wie­dział wcześniej: „Zda­rza się no­wym”? Stwier­dził też, że znaj­du­je­my się w „po­cze­kal­ni”! Po­now­nie naszło mnie początko­we wrażenie – to, które miałam po prze­bu­dze­niu.

– Czy ja...

Nie byłam w sta­nie dokończyć py­ta­nia. Nie na głos. Jak­by wymówie­nie tego głośno spra­wiało, że sta­nie się prawdą. Spróbowałam po­now­nie się pod­nieść.

– Nie – po­wie­dział.

Nie byłam pew­na, czy od­po­wie­dział właśnie na moje nie­wy­po­wie­dzia­ne py­ta­nie, czy też nie chciał, żebym się pod­no­siła.

Z pew­nym wysiłkiem zdołałam usiąść. Nie pomógł mi, ale też nie próbował mnie z po­wro­tem położyć. Wte­dy po­czułam jego dłoń na moim nad­garst­ku. Spoj­rzałam w dół i zo­ba­czyłam na moim prze­gu­bie bran­so­letkę, coś jak­by ze­ga­rek z czar­nym pa­skiem i małym kwa­dra­to­wym ekra­nem wyświe­tlającym mi­go­tli­wy, wi­rujący wzór.

– Nie miałam nic ta­kie­go – po­wie­działam zdzi­wio­na, marszcząc brwi.

– Te­raz masz – od­po­wie­dział, do­ty­kając ko­lej­nych punktów na ekra­nie.

Po­czułam ciepło napływające od prze­gu­bu w górę ręki. Nie było to nie­przy­jem­ne, nie­mniej jed­nak dziw­ne.

– Co ro­bisz?

– Ak­ty­wuję to.

– O nie! – wy­pa­liłam, co­fając gwałtow­nie dłoń. – Ni­cze­go nie będziesz ak­ty­wo­wać, dopóki nie od­po­wiesz mi na parę pytań.

– Owszem, będę – od­parł. – Jeśli tego nie zro­bię, wy­buch­nie.

Spoj­rzałam na nie­go, biorąc to za głupi dow­cip. Ale wyglądał na śmier­tel­nie poważnego.

– Se­rio?

Nie od­po­wie­dział. Wku­rzyłam się. Ale po­nie­waż nie byłam pew­na, czy się ze mnie na­bi­ja, a moja dłoń całkiem mi się po­do­bała tam, gdzie po­przed­nio była, wyciągnęłam rękę w jego stronę. Przy­trzy­mał moje przed­ra­mię lewą dłonią i do­tknął jesz­cze kil­ku punktów na ekra­nie. Za­uważyłam, że on też ma taką bran­so­letkę. Z tą różnicą, że wzór na moim ekra­nie był srebr­ny, a na jego – ciem­no­zie­lo­ny.

Po­praw­ka... gdy tyl­ko skończył maj­stro­wać przy ekra­nie, mój wzór też zro­bił się zie­lo­ny.

– Co to jest? – spy­tałam.

Chwilę po­tem zga­niłam się w myślach. Jak głupia pa­pu­ga, tyl­ko „co?, co?, co?”. Ale nie byłam w sta­nie zadać żad­ne­go bar­dziej sen­sow­ne­go py­ta­nia.

– Two­je zdro­wie.

Spoj­rzałam mu w oczy. Tak jak­by. Zdążyłam za­po­mnieć, że przez te oku­la­ry nie widać jego oczu. Wy­raz jego twa­rzy nie zdra­dzał zupełnie nic.

– Czy mógłbyś łaska­wie wyrażać się jaśniej? – warknęłam, szyb­ko żałując tego wy­bu­chu.

Rzu­ce­nie się na nie­go z pa­zu­ra­mi i urwa­nie głowy ra­czej mi nie pomoże. Więcej zdziałam miłym słowem i tak da­lej. Z dru­giej stro­ny byłam dla nie­go cały czas miła, a on wciąż nie trak­to­wał mnie poważnie.

Potrząsnęłam głową. Przy­najm­niej ból minął. Za­wsze jakiś po­zy­tyw. Nikt mi nie po­wie, że nie je­stem opty­mistką. Pew­nym wysiłkiem woli uspo­koiłam głos.

– Tak więc... ta bran­so­let­ka – zaczęłam. – Po­wie­działeś, że to jest... moje zdro­wie?

Obrócił głowę w moją stronę, uniósł jedną brew i wska­zał brodą mój prze­gub.

– Bran­so­let­ka to twój kom – po­wie­dział. – Ko­lor wska­zu­je two­je zdro­wie. Nie możesz dopuścić do tego, żeby zmie­nił się na czer­wo­ny.

Przez dłuższą chwilę wpa­try­wałam się w nie­go, cze­kając na dalszą część wyjaśnie­nia. Nie na­deszło.

– I ja mam niby wie­dzieć, co to wszyst­ko zna­czy?

– Mało grasz, co? – po­wie­dział, ciężko wzdy­chając. – To zna­czy dokład­nie to, co po­wie­działem.

Kie­dy byłam mała, mój dzia­dek miał taki sam zwy­czaj – od­po­wia­dał na moje py­ta­nia, nie udzie­lając od­po­wie­dzi. Albo za­gad­ka­mi. Wątpiłam jed­nak, żeby Jack­son Tate był w sta­nie ro­ze­grać to le­piej od mo­je­go sofu.

Zmie­niłam stra­te­gię.

– Czy ta bran­so­let­ka na­prawdę wy­buchłaby, gdy­byś jej nie ak­ty­wo­wał? – za­py­tałam.

Nie od­po­wie­dział od razu, jak­by był za­sko­czo­ny nagłą zmianą te­ma­tu. Do­sko­na­le. Le­piej, żeby to on mu­siał nadążać za mną niż ja za nim.

– Nie – od­parł.

Nie miałam pew­ności, ale chy­ba kącik ust drgnął mu w stłumio­nym uśmie­chu. Do­padło mnie dziw­ne wrażenie déjà vu, tak jak­bym już kie­dyś przeżyła tę chwilę. Jak­bym już kie­dyś wi­działa tę twarz, słońce roz­jaśniające jego włosy i ten uśmiech. Po­czułam za­pach oce­anu. Usłyszałam do­bie­gający jak­by z od­da­li szum fal ude­rzających o brzeg. Próbowałam się na tym skon­cen­tro­wać, ale wte­dy on wstał, od­szedł parę kroków i uczu­cie minęło.

– Do­brze wie­dzieć – wy­mam­ro­tałam pod no­sem.

Chciałam cho­ciaż mieć ostat­nie słowo. Ale moje „zwy­cięstwo” było po­zor­ne, bo był już zbyt da­le­ko, żeby mnie usłyszeć.

Obróciłam się, pod­parłam rękami i sprężyłam wewnętrznie, ocze­kując za­wrotów głowy. Ku memu zdzi­wie­niu nie na­deszły. Żad­nych nud­ności, żad­nych za­bu­rzeń wzro­ku. Czułam się do­sko­na­le. Prze­sunęłam dłonią po dżin­sach, pociągnęłam na próbę ko­szulkę. Ubra­nia też były całe. Tak jak­bym nig­dy nie zdarła skóry do krwi i nie połamała kości.

Po­czułam zim­ny dreszcz, a żołądek skur­czył się bar­dzo nie­przy­jem­nie. Le­piej nie myśleć o tym, co się wte­dy stało.

Wcześniej byłam po­kie­re­szo­wa­na, a te­raz – cała i zdro­wa.

Ta­aaak... o tym też chy­ba le­piej nie myśleć.

Ostrożnie wstałam i zerknęłam na bran­so­letkę. Na ekra­nie wid­niał ciem­no­zie­lo­ny wir z kil­ko­ma pa­sma­mi jaśniej­szej zie­le­ni i pa­ro­ma w od­cie­niu nie­bie­skie­go. Wsunęłam pa­lec wska­zujący dru­giej dłoni pod pa­sek. Bran­so­let­ka była zapięta cia­sno, ale nie aż tak, by to bolało. Spróbowałam ją ściągnąć, ale nie chciała przejść przez dłoń. Nie wi­działam też żad­ne­go zapięcia.

– Szko­da cza­su – usłyszałam zna­jo­my głos. – Nie da się jej zdjąć aż do końca mi­sji.

Po­de­rwałam głowę. Luka! Gdy zo­ba­czyłam go stojącego przede mną, całego i zdro­we­go, bez obrażeń, nie­za­kr­wa­wio­ne­go, po­czułam ogromną ulgę. Uśmiechnęłam się sze­ro­ko i zro­biłam krok do przo­du, wyciągając od­ru­cho­wo ręce do uści­sku. Coś jed­nak kazało mi się za­trzy­mać. Wy­raz jego twa­rzy był jakiś dziw­ny. Jak­by czuł się niezręcznie. Po­czu­cie winy? Ale dla­cze­go?

– Nic ci nie jest – po­wie­działam nie­co skrępo­wa­na i opuściłam ręce.

– Tak, na ra­zie – od­parł.

Prze­cze­sał pal­ca­mi swo­je długie, ciem­ne włosy. Na prze­gu­bie dłoni miał taką samą czarną bran­so­letkę jak ja. I spra­wiał wrażenie, jak­by był do niej przy­zwy­cza­jo­ny.

Za­raz, chwi­la... Co on po­wie­dział?

– Cze­kaj... mo­ment... – Potrząsnęłam głową, zbie­rając myśli. – Jaka mi­sja?

– Słuchaj... – po­wie­dział szyb­ko. – Muszę ci coś po­wie­dzieć...

I za­milkł. Za­czy­nałam mieć po­wo­li dość chłopaków mówiących krótki­mi za­gad­ka­mi i poza tym milczących jak zaklęci. Zde­cy­do­wałam się więc przejąć ini­cja­tywę.

– Po­wie­dze­nie mi cze­goś brzmi zachęcająco.

Nie po­działało. Da­lej mil­czał. Drążyłam da­lej.

– Jaka mi­sja?

Żad­nej re­ak­cji. Tyl­ko się na mnie gapił.

Do­bra, wdech, wy­dech. Nowe po­dejście.

– Co się stało wte­dy na uli­cy?

Zmia­na te­ma­tu chy­ba go za­sko­czyła, bo za­mru­gał ner­wo­wo. Ale w końcu przemówił:

– Zginęliśmy – po­wie­dział. – Zna­czy, ty zginęłaś. Tam na uli­cy. Ja zginąłem rok temu. – Skrzy­wił się. – Do kitu to moje tłuma­cze­nie.

„Zginęłaś tam na uli­cy”. Po­czułam się, jak­by ktoś mnie kopnął w brzuch. Po części po­dej­rze­wałam coś ta­kie­go, ale po­dej­rze­wać a usłyszeć po­twier­dze­nie...

W pierw­szej ko­lej­ności pomyślałam o ojcu. Jeśli ja nie żyję, on zo­stał całkiem sam. Jeśli mnie za­brak­nie, stra­ci resztę woli życia. A Car­la, Kel­ley, Dee, Sara... i cała resz­ta mo­ich zna­jo­mych... Do­sko­na­le wiem, co ozna­cza żałoba. Jak to jest, gdy na­gle cały świat zo­staje wy­pra­ny z wszel­kich ko­lorów. Gdy wszyst­ko wokół cie­bie skry­wa mgła. Gdy nic cię już nie cie­szy. Nie chciałam, żeby to było te­raz udziałem ich wszyst­kich. Ser­ce zabiło mi moc­no w pier­si i prze­rwało tok myśli.

Moje ser­ce wciąż bije. To zna­czy, że Luka się myli. Ja wciąż żyję!

– Ga­dasz od rze­czy – po­wie­działam ci­cho. – Zginąłeś rok temu? To ja­kim cu­dem da­lej cho­dzisz do szkoły? Ja­kim cu­dem wróciłeś do szkol­nej re­pre­zen­ta­cji? Cho­dzisz na lek­cje? – Z każdym py­ta­niem mówiłam co­raz głośniej, aż w końcu zaczęłam na nie­go krzy­czeć. – Co ty je­steś, jakiś zom­bi?! Chodzący trup?!

Zro­biłam krok w jego stronę, zmu­szając go do cof­nięcia się.

– Nie. – Pokręcił głową. – Źle to po­wie­działem.

– No bez kitu, Sher­loc­ku – warknęłam, cała się trzęsąc z gnie­wu... i stra­chu. – Luka, to nie jest za­baw­ne.

– Wiem, wiem – po­wie­dział prze­pra­szająco. – Słuchaj, ro­zu­miem, jak się czu­jesz. Na­prawdę. Pamiętam do­sko­na­le, jak obu­dziłem się dokład­nie tak jak ty przed chwilą. Pamiętam, co so­bie wte­dy myślałem. Że je­stem mar­twy albo że je­stem w ja­kiejś śpiączce. Że wszyst­ko to jest ja­kimś pokręco­nym snem. – Wyciągnął rękę i położył mi ją na ra­mie­niu, ale chwilę po­tem szyb­ko ją cofnął. Spuścił wzrok, za­cisnął dłoń w pięść i opuścił rękę do swo­je­go boku. – Myślałaś so­bie to samo, praw­da? – za­py­tał.

Owszem. Krop­ka w kropkę.

Po­wo­li wyciągnęłam rękę i położyłam na jego pier­si, na wy­so­kości ser­ca. Po­czułam ryt­micz­ne bi­cie.

– Kłamiesz! – krzyknęłam. – Żyjesz, czuję bi­cie two­je­go ser­ca. – Zro­biłam ko­lej­ny krok w jego stronę, a on po­now­nie się cofnął. – A mar­twym. Lu­dziom. Nie. Bije. Ser­ce – wy­ce­dziłam przez zęby, ak­cen­tując każde słowo ude­rze­niem pięścią w jego klatkę pier­siową.

Uniosłam pięść do jesz­cze jed­ne­go cio­su i za­marłam na krótko. Po chwi­li wa­ha­nia zre­zy­gno­wa­na po­zwo­liłam swo­jej ręce opaść.

Luka po­ki­wał głową.

– Zga­dza się. Ty też. Żyjesz. W pew­nym w sen­sie – po­wie­dział. – Uniósł rękę, jak­by zno­wu chciał położyć mi ją na ra­mie­niu, ale bar­dzo szyb­ko zre­zy­gno­wał. – Ge­ne­ral­nie żyje­my – podjął. – Przez większość cza­su. Ale gdy trwa mi­sja, nie. No, nie do końca. Je­steśmy tu­taj i wra­ca­my po tym, jak skończy­my.

– Luka, za­cznij mówić do rze­czy – po­wie­działam już spo­koj­niej, sta­rając się zno­wu nie wy­buchnąć. – Bo to, co do tej pory po­wie­działeś, nie trzy­ma się kupy. – Czułam się słaba, jak­by za­mro­czo­na. Ad­re­na­li­na tłoczo­na do krwio­bie­gu moc­no pod­biła mi puls. Miałam ochotę bie­gać, krzy­czeć, kogoś zdzie­lić, coś połamać. – Po pro­stu po­wiedz mi, co się dzie­je – po­pro­siłam po­wo­li i spo­koj­nie, sil­nie ak­cen­tując każde słowo. – Pro­sto i zro­zu­mia­le. Po pro­stu po­wiedz mi, co tu jest, do cho­le­ry, gra­ne.

Luka ro­zej­rzał się nie­spo­koj­nie dokoła, jak­by szu­kał dro­gi uciecz­ki. Podążyłam za jego wzro­kiem. Sta­liśmy na po­lan­ce oto­czo­nej ze wszyst­kich stron drze­wa­mi. Wy­da­wała się zupełnie obca. Nig­dzie nie wi­działam uli­cy, chod­ni­ka, szkoły. W zasięgu wzro­ku nie było nic zna­jo­me­go. Wte­dy też po raz pierw­szy za­uważyłam, że nie je­steśmy sami. Że na po­lan­ce jest więcej osób.

Ja­kieś nie­spełna dzie­sięć metrów od nas leżały dwa spo­re głazy. Na jed­nym sie­dział jakiś chłopak, a na dru­gim dziew­czy­na. Nie znałam żad­ne­go z nich. Chłopak był nie­co star­szy, miał coś koło dwu­dziest­ki. Jego nie­bie­skie oczy moc­no kon­tra­sto­wały z ciemną skórą, czar­ny­mi jak noc brwia­mi i przy­ciętymi krótko przy skórze włosa­mi. Wyglądał jak mo­del z re­kla­my ubrań. Przyglądał mi się z mie­szanką współczu­cia i cze­goś jesz­cze, cze­go nie mogłam na­zwać. Dziew­czy­na była ruda, o bar­dzo bla­dej ce­rze i fi­gu­rze ład­nie za­okrąglo­nej w od­po­wied­nich miej­scach. Ona także miała nie­bie­skie oczy. Cze­mu wszy­scy tu mają nie­bie­skie oczy? Ubra­na była w ko­stium czir­li­der­ki – bra­ko­wało jej tyl­ko pom­ponów. Obo­je mie­li na prze­gu­bach dłoni czar­ne bran­so­let­ki.

Po chwi­li (Luka się oczy­wiście nie ode­zwał) dziew­czy­na ze­sko­czyła z głazu i po­deszła do nas. Szła ostrożnie, jak­by pod­cho­dziła do dzi­kie­go zwierzęcia, spo­dzie­wając się ata­ku.

– Słuchaj... – za­gaiła, po czym zro­biła krótką pauzę. – Jak ci na imię?

– Miki. Miki Jo­nes.

– Ri­chel­le Kirk­man – od­parła i wska­zała chłopa­ka, obok którego sie­działa. – A to jest Ty­ro­ne Wal­ker.

Po­znałam jej głos. To ją słyszałam, gdy się obu­dziłam. A Ty­ro­ne był pew­nie tym, do kogo mówiła.

– Miałaś już przy­jem­ność – tu przewróciła ocza­mi – po­znać Jack­so­na.

Od­ru­cho­wo po­szu­kałam go wzro­kiem. Był wciąż na po­la­nie po dru­giej stro­nie głazów.

– I wygląda na to, że znasz też Lukę – kon­ty­nu­owała Ri­chel­le, marszcząc brwi. – Co jest trochę dziw­ne, bo nig­dy dotąd nie mie­liśmy tu ni­ko­go, kto by się znał z... przed­tem. Cho­dzi­liście do tej sa­mej szkoły czy jak?

– Tak. Do Glen­bro­ok w Ro­che­ster – od­po­wie­dział Luka.

– Min­ne­so­ta? Mi­chi­gan?

– A ty co, uczysz geo­gra­fii?

– Ta­kie mam hob­by.

Luka wydął war­gi, ale po chwi­li skinął głową i od­po­wie­dział:

– Ro­che­ster w sta­nie Nowy Jork. Ale gdy mnie wyciągnęło, miesz­kałem w Se­at­tle. Kil­ka ty­go­dni temu mo­je­go ojca prze­nieśli z po­wro­tem do Ro­che­ster. Tuż przed początkiem roku szkol­ne­go. Tak więc nie wyciągnęło nas z tego sa­me­go ob­sza­ru. Ale ta­kie rze­czy też się zda­rzały.

Ri­chel­le po­ki­wała głową. Chy­ba do­sko­na­le wie­działa, o czym on mówi. Obo­je za­cho­wy­wa­li się, jak­by już się zna­li, ale jed­nak dziew­czy­na nie wie­działa, do ja­kiej Luka cho­dzi szkoły. Ani że wcześniej miesz­kał w Se­at­tle. Odłożyłam wątpli­wości na później – miałam dużo ważniej­sze py­ta­nia.

– Wyciągnęło nas? – za­py­tałam, zer­kając na Lukę.

– No, wyciągnęło z re­ala – od­parł. – Zna­czy, z praw­dzi­we­go życia.

Jego od­po­wiedź przy­pra­wiła mnie o ko­lej­ny atak dresz­czy. Objęłam się moc­no ra­mio­na­mi i sta­rałam się nie pod­dać pa­ni­ce.

Ri­chel­le spoj­rzała na Lukę karcąco i zwróciła się do mnie uspo­ka­jającym to­nem:

– Nie słuchaj go. Wszy­scy nadal mamy na­sze praw­dzi­we życia. Tyl­ko cza­sem są one na chwilę prze­ry­wa­ne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: