Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gracz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gracz - ebook

Oto opowieść, która zaczyna się i kończy na dachu najwyższego hotelu w stolicy. Historia Michała Tkaczyka – reprezentanta Polski i najlepszego piłkarza Syreny Warszawa. Futbol jest tylko tłem, Warszawa – cichym świadkiem zdarzeń. Deszczowy sierpień dla jednych będzie wskrzeszeniem, innym przyniesie łzy.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-180-0
Rozmiar pliku: 822 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Gracz – ścieżka dźwiękowa

Lyk­ke Li – I Fol­low Ri­vers

Pe­zet – Gdy­by mia­ło nie być ju­tra

Ri­han­na – We Fo­und Love

Se­lah Sue – This World

Si­xto Ro­dri­gu­ez – Cau­se

Oasis – Won­der­wall

Da­vid Gu­et­ta – Just a Lit­tle More Love

Wax Ta­ilor – Se­ize the Day

The Stre­ets – Blin­ded by the Li­ghts

Gra­ma­tik – So­me­bo­dy

Moby – Por­ce­la­in

Jor­ge Qu­in­te­ro – 300 Vio­lin Or­che­stra

Emi­nem – Lose Your­self

Ka­nye West – Stron­ger

Da­vid Bo­wie – Let’s Dan­ce

My­stic Di­ver­sions – Wave a Lit­tle Li­ght

ATB – Be­hind

Gaz­za­ra – Spi­rit of Sum­mer

Jes­sie Ware – Wil­dest Mo­ments

Eldo – Po­ła­ma­ny lu­dzikPOCZĄTEK POCZĄTKÓW

30 li­sto­pa­da 2012

Spra­wa wy­da­wa­ła się dzie­cin­nie pro­sta. Wy­star­czy­ła krót­ka ba­jecz­ka, do­słow­nie kil­ka ma­łych kłamstw. Wie pan, że nie ma w sto­li­cy lep­sze­go miej­sca na oświad­czy­ny? Pro­szę, bę­dzie taka szczę­śli­wa… Je­den nie­win­ny uśmiech plus dwie­ście zło­tych ła­pów­ki.

Dra­bin­ka mia­ła pięt­na­ście szcze­bli. Nie za dużo, tak aku­rat, ale w obec­nych oko­licz­no­ściach wy­da­wa­ła się bar­dzo dłu­gą dro­gą na szczyt. Szcze­ble dzie­li­ła spo­ra od­le­głość, bli­sko czter­dzie­ści cen­ty­me­trów, to­też na­le­ża­ło wcho­dzić ostroż­nie. Je­den zły ruch i ru­niesz ple­ca­mi na zim­ne ka­fel­ki.

O go­dzi­nie 19.00 Mi­chał Tka­czyk ukło­nił się grzecz­nie straż­ni­ko­wi, któ­ry tego dnia peł­nił służ­bę i miał wła­śnie ob­chód na ostat­nim pię­trze naj­wyż­sze­go ho­te­lu w cen­trum War­sza­wy. Zna­li się, to było ich dru­gie spo­tka­nie. Wszyst­ko zo­sta­ło za­ła­twio­ne wcze­śniej.

Bro­da­ty, bar­czy­sty fa­cet, na oko sześć­dzie­siąt pięć lat, ubra­ny w czar­no-żół­ty uni­form, nie miał szczę­śli­wej miny, ale od­wza­jem­nił ukłon, a ra­czej ski­nął je­dy­nie po­ro­zu­mie­waw­czo gło­wą. Po­pa­trzył z dozą nie­po­ko­ju zza sta­rych fo­to­chro­mo­wych oku­la­rów na za­gu­bio­ne­go chło­pa­ka.

– Tyl­ko bez kło­po­tów, okej? – rzu­cił i po­my­ślał o żo­nie.

Tak bar­dzo chciał te­raz być w domu, przy niej, ale mu­siał ty­rać na noc­ną zmia­nę już od pół roku. Tego dnia wy­jąt­ko­wo chciał mieć świę­ty spo­kój. Po­przed­niej nocy nie spał do­brze i, co nig­dy mu się nie zda­rza­ło, miał dziw­ne prze­czu­cia. Wie­le razy za­sta­na­wiał się, dla­cze­go jest tyl­ko straż­ni­kiem, ale od­po­wiedź była pro­sta: wła­śnie dla­te­go, że za­wsze pra­gnął głów­nie świę­te­go spo­ko­ju. Z tego po­wo­du pra­wie nig­dy nie ry­zy­ko­wał, nie da­wał się po­rwać ży­ciu, w su­mie był taki jak wie­lu lu­dzi. Żył z dnia na dzień. Na­rze­kał, ale cią­gnął ten wó­zek.

– Ja­sne. Bez kło­po­tów – Mi­chał prze­rwał jego my­śli. Chło­pak uśmiech­nął się, pró­bu­jąc z ca­łych sił nie oka­zać zde­ner­wo­wa­nia. Był jesz­cze mło­dy, ale nie­ła­twe ży­cie zo­sta­wi­ło na jego twa­rzy swój ślad, dla­te­go straż­ni­ko­wi wy­da­wał się star­szy.

– Acha, jesz­cze jed­no – spoj­rzał po­dejrz­li­wie na Mi­cha­ła. Wy­da­wa­ło mu się, że jest do ko­goś po­dob­ny, ale na wie­czor­nych zmia­nach wszyst­ko się zle­wa. Nie, ten wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny gość, w czap­ce na­cią­gnię­tej na oczy, był jed­nak kimś zu­peł­nie ob­cym. Straż­nik, na szczę­ście dla Tka­czy­ka, nie in­te­re­so­wał się pił­ką. Oglą­dał tyl­ko sko­ki nar­ciar­skie. Dur­ni ko­pa­cze – zwykł ma­wiać, kie­dy w te­le­wi­zji wi­dział mi­gaw­ki z fut­bo­lem.

– Tak? – za­py­tał chło­pak, wy­czu­wa­jąc nie­pew­ność ochro­nia­rza.

– Czy do oświad­czyn nie po­trze­ba cza­sem dru­giej oso­by? Coś zmie­ni­ło się w tej kwe­stii w ostat­nich la­tach?

– Zmia­na pla­nu! – mło­dy męż­czy­zna wy­szcze­rzył zęby. – Przyj­dzie póź­niej, a wte­dy, yyyy, a wte­dy pan ją tu wpu­ści! Zwięk­szy­my efekt nie­spo­dzian­ki! Mam na­dzie­ję, że to nie jest wiel­ki pro­blem?

– Chy­ba nie – straż­nik osta­tecz­nie od­pu­ścił so­bie ta­nie śledz­two i scho­wał dwa stu­zło­to­we bank­no­ty do we­wnętrz­nej kie­sze­ni uni­for­mu. Cho­ciaż od po­cząt­ku cała hi­sto­ria wy­da­wa­ła mu się moc­no po­dej­rza­na, to jed­nak ro­sną­ce luki w bu­dże­cie do­mo­wym i wspo­mnie­nie o wła­snych oświad­czy­nach w la­tar­ni Ro­ze­wie trzy­dzie­ści pięć lat temu spra­wi­ły osta­tecz­nie, że da­ro­wał so­bie dal­sze drą­że­nie te­ma­tu.

Na wszel­ki wy­pa­dek nie wspo­mniał chło­pa­ko­wi, że wczo­raj byli tu jego ko­le­dzy i wła­ści­wie to oni prze­ko­na­li go, by po­zwo­lił na spek­ta­ku­lar­ne oświad­czy­ny. Lu­dzie lu­bią dzi­siaj pła­cić za fa­na­be­rie. A że byli jesz­cze bar­dziej hoj­ni od Mi­cha­ła? Jak mają, to wy­da­ją – skwi­to­wał w my­ślach męż­czy­zna, któ­ry tro­chę za­zdro­ścił chło­pa­ko­wi, że ma taką faj­ną pacz­kę zna­jo­mych i tak się do­pin­gu­ją w do­brej spra­wie, bo prze­cież oświad­czy­ny to bar­dzo sym­pa­tycz­na rzecz. Przyj­dzie dziew­czy­na, on za­ło­ży jej pier­ścio­nek, ona po­wie, że się zga­dza, zej­dą i po za­wo­dach. Przy­najm­niej coś się dzie­je.

Jak­by na uspo­ko­je­nie straż­ni­ka, Mi­chał jesz­cze raz uśmiech­nął się bar­dziej na­tu­ral­nie, po­ka­zał mu pier­ścio­nek z bry­lan­tem i szyj­kę bu­tel­ki szam­pa­na, scho­wa­nej pod ciem­no­zie­lo­ną wia­trów­ką z Ri­ver Is­land.

– No, no, tyl­ko ostroż­nie z tymi bą­bel­ka­mi. Może za­krę­cić się w gło­wie – bro­da­cza opu­ści­ły już wszel­kie wąt­pli­wo­ści i sam zdo­był się wresz­cie na uśmiech.

Mi­cha­ło­wi ulży­ło. Nie­na­wi­dził kła­mać, ale oko­licz­no­ści jak naj­bar­dziej tego wy­ma­ga­ły. Wy­cho­wa­ny w du­chu praw­dy czuł wy­rzu­ty su­mie­nia.

Me­ta­lo­wa kla­pa opa­dła z hu­kiem. Te­raz nie było już od­wro­tu. Gdy pierw­sze kro­ple desz­czu, gru­be i zim­ne jak ręce Wi­kin­ga, za­czę­ły chło­stać jego twarz, po­my­ślał, ja­kim cu­dem straż­nik mu uwie­rzył? Przez chwi­lę miał ocho­tę rzu­cić się temu czło­wie­ko­wi w ra­mio­na i krzyk­nąć: ra­tuj!, ale nie mógł tego zro­bić. Wie­dział, że musi trzy­mać ner­wy na wo­dzy. Było już za póź­no na bła­ga­nie o li­tość. Zna­lazł się w punk­cie, w któ­rym nie ma od­wro­tu. Pod ścia­ną, tak się mówi, choć te­raz bar­dziej wy­pa­da­ło­by po­wie­dzieć: na da­chu.

Od­wró­cił gło­wę i spoj­rzał raz jesz­cze na za­mknię­ty właz, któ­ry wy­glą­dał, jak­by miał twarz wy­krzy­wio­ną w gry­ma­sie dez­apro­ba­ty. Tęt­ni­ce Mi­cha­ła roz­sa­dza­ła ad­re­na­li­na, pul­so­wa­ła mu w skro­niach. Jego ręce za­czę­ły dy­go­tać, bar­dziej z prze­ję­cia niż z zim­na. Zro­bił kil­ka kro­ków w stro­nę kra­wę­dzi, ale od sa­mej my­śli, że może po­dejść bli­żej, za­krę­ci­ło mu się w gło­wie. Nie lu­bił wy­so­ko­ści, iro­nia losu. Do­pie­ro te­raz, kie­dy do­ko­nał już osta­tecz­ne­go wy­bo­ru, chciał na prze­kór wszyst­kie­mu prze­zwy­cię­żyć je­den z więk­szych lę­ków swo­je­go ży­cia.

Po­pa­trzył na roz­po­ście­ra­ją­cy się przed nim wi­dok. Był im­po­nu­ją­cy – pej­zaż mia­sta, w któ­rym za­ko­chał się tak szyb­ko, jak za­ko­chi­wał się we wszyst­kich dziew­czy­nach. Dziew­czy­ny – czy one będą pła­kać? Czy za­tę­sk­nią? Co po­wie Ona? Czy przyj­dzie na po­grzeb? Kie­dyś, ra­zem z Nią, byli na ta­ra­sie wi­do­ko­wym Pa­ła­cu Kul­tu­ry. Kra­ty, któ­re go oka­la­ją, da­wa­ły mu wów­czas po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa.

– To za­bez­pie­cze­nie przed sa­mo­bój­ca­mi – szep­nę­ła mu do ucha i przy­tu­li­ła się do jego ple­ców z ca­łych sił, a on czuł, jak ser­ce mu ro­śnie.

Kil­ka­na­ście lat wcze­śniej po­wie­sił się je­den z ko­le­gów Mi­cha­ła. W szko­le nie­któ­rzy szy­dzi­li, na­zy­wa­jąc go tchó­rzem. Miał całe ży­cie przed sobą i pod­dał się już na wstę­pie. Tyl­ko tchórz tak robi – mó­wił tata. Ale Mi­chał wca­le tak nie uwa­żał. Wie­dział, że aby wziąć sznur, za­wią­zać pę­tlę na szyi, prze­rzu­cić dru­gi ko­niec przez bel­kę pod su­fi­tem, wejść na krze­sło i za­wi­snąć, po­trze­ba nie lada od­wa­gi.

Do jego mó­zgu do­tar­ła po­tęż­na fala stra­chu. Zro­zu­miał, po co tu wszedł. Wie­dział też do­sko­na­le, co tak na­praw­dę go tu­taj za­pro­wa­dzi­ło. Pła­kał, za­czął szlo­chać tak gło­śno, aż jego cia­łem tar­gnę­ły kon­wul­sje. Po­nu­ry wie­czór zda­wał się być na to obo­jęt­ny. War­sza­wa – mia­sto, w któ­rym cham­scy kie­row­cy nie wpusz­cza­ją in­nych sa­mo­cho­dów na swój pas, a dziew­czy­ny z War­sza­wy, któ­re nie są z War­sza­wy, obej­rza­ły Seks w wiel­kim mie­ście, ale nie wie­dzą za bar­dzo, co z tym da­lej zro­bić. Prze­my­ka­ją pod ścia­na­mi z to­reb­ka­mi za­wie­szo­ny­mi na rę­kach, jak­by wła­śnie wra­ca­ły z po­bie­ra­nia krwi, li­cząc na to, że wła­śnie dziś spo­tka­ją księ­cia z baj­ki i on za­bie­rze je na mo­ji­to. Tu każ­dy naj­bar­dziej ceni wła­sny in­te­res.

Wszyst­ko do­bie­ga­ło koń­ca. Przez chwi­lę Mi­chał po­ża­ło­wał, że nie zo­stał w domu i nie wziął po pro­stu gar­ści ta­ble­tek uspo­ka­ja­ją­cych. Że nie wy­brał ta­kiej śmier­ci, ci­chej i spo­koj­nej. Prze­cież wa­chlarz sa­mo­bójstw jest taki sze­ro­ki. Chciał jed­nak choć raz w ży­ciu być od­waż­ny. Tak bar­dzo pra­gnął prze­zwy­cię­żyć strach przed du­ży­mi wy­so­ko­ścia­mi. Odejść z przy­tu­pem.

Spoj­rzał w dół i – o dzi­wo – nie za­krę­ci­ło mu się w gło­wie. Od­kor­ko­wał szam­pa­na i wzniósł to­ast w stro­nę za­la­ne­go desz­czem mia­sta – In­ter­Con­ti­nen­ta­lu, ma­lut­kich au­to­bu­sów, Wi­sły w któ­rej od­bi­ciu tań­czy­ły te­raz małe świa­teł­ka. Ner­wo­wo uśmiech­nął się przez łzy. Zim­no ode­szło, deszcz prze­stał prze­szka­dzać. Wa­sze zdro­wie, za­bie­ga­ne skur­wy­sy­ny! – wzniósł to­ast w my­ślach. Po­ły­kał tru­nek łap­czy­wie, aż po­czuł w no­sie ła­sko­ta­nie bą­bel­ków. Ostat­ni raz pił szam­pa­na w So­fii, zna­nym klu­bie go-go. Kosz­to­wał 1000 zło­tych, ale pła­cił ktoś inny. Tan­cer­ka mia­ła na imię Esma. Czy są ta­kie imio­na? Czuł, że tra­ci zmy­sły.

Tym­cza­sem straż­nik za­czął ner­wo­wo spo­glą­dać na ze­ga­rek. Od­kąd chło­pak znik­nął na da­chu, mi­nę­ło do­brze po­nad dwa­dzie­ścia mi­nut. Nie zja­wi­ła się żad­na dziew­czy­na. Tyl­ko ja­kaś para, praw­do­po­dob­nie biz­nes­men z An­glii w de­le­ga­cji i luk­su­so­wa call-girl, prze­mknę­ła ko­ry­ta­rzem do jed­ne­go z apar­ta­men­tów. Straż­nik od­wró­cił gło­wę i za­uwa­żył tyl­ko do­sko­na­le wcię­tą w po­ślad­ki su­kien­kę wie­czo­ro­wą, bor­do­wą, bar­dzo dro­gą i ide­al­nie skro­jo­ną. Pięć­set za go­dzi­nę – po­my­ślał i za­ci­snął zęby z za­zdro­ści. Z in­ne­go po­miesz­cze­nia do­bie­gał stłu­mio­ny dźwięk, ale wpraw­ne ucho mo­gło wy­chwy­cić brzmie­nia I Fol­low Ri­vers Lyk­ke Li. Ochro­niarz nie miał pra­wa tego znać. Wo­lał spo­koj­ne me­lo­die z daw­nych lat, a w domu na roz­kle­ko­ta­nym kom­pu­te­rze czę­sto oglą­dał na Youtu­be sta­re „Kon­cer­ty Ży­czeń”. Na tym sa­mym pię­trze mło­dzi męż­czyź­ni wy­na­ję­li apar­ta­ment na wie­czór ka­wa­ler­ski i odu­rza­jąc się al­ko­ho­lem, za­bi­ja­li czas ocze­ki­wa­nia na dziw­ki i ko­ka­inę. Tak, War­sza­wa zde­cy­do­wa­nie była nocą bliż­sza fil­mom Sma­rzow­skie­go niż sce­na­riu­szom Łep­kow­skiej.

Ochro­niarz ro­bił się co­raz bar­dziej ner­wo­wy. Prze­czu­wał naj­gor­sze. Nie chciał już cze­kać na roz­wój wy­pad­ków i po­sta­no­wił wejść na dach, by prze­go­nić chło­pa­ka. Szarp­nął za uchwyt kla­py, lecz ta, co nie zdzi­wi­ło go na­wet spe­cjal­nie, ani drgnę­ła. Wziął sto­ją­cą w ką­cie ga­śni­cę i ude­rzył nią kil­ka razy o sko­bel. Czuł, jak po twa­rzy spły­wa­ją mu ko­lej­ne kro­ple potu. Wie­dział już, że dał się na­brać. Przez chwi­lę po­my­ślał o tym, by we­zwać ko­goś z dołu na po­moc, ale za­raz po­tem przy­szła dru­ga myśl: a po co? Prze­cież na­wet, je­śli chło­pak sko­czył, na­wet je­śli, o kur­wa (!), leci te­raz w dół, moż­na uda­wać, że do­stał się tam bez czy­jej­kol­wiek wie­dzy.

Męż­czy­zna w uni­for­mie bił się przez kil­ka dłu­gich chwil z my­śla­mi. Zje­chać win­dą do hal­lu i po­sta­wić na nogi me­ne­dże­rów ho­te­lu? A może zo­stać tu­taj i uda­wać, że nic się nie sta­ło? Ktoś wszedł na dach, wiel­kie halo. Jak? Nie mam po­ję­cia, nie py­taj­cie, by­łem aku­rat w dru­gim skrzy­dle, prze­cież się nie roz­dwo­ję! Ochro­niarz wie­dział jed­nak, że taki tani kit nie przej­dzie. Jesz­cze raz po­cią­gnął za uchwyt. Nic. Kla­pa – do­słow­nie i w prze­no­śni. Ko­niec. Ma prze­je­ba­ne.

Tym­cza­sem Mi­chał zbli­żył się do kra­wę­dzi. Za­krę­ci­ło mu się w gło­wie, a szam­pan tyl­ko wzma­gał to uczu­cie. Świa­tła mia­sta tań­czy­ły set­ką ogni­ków. Od­wró­cił gło­wę, ostat­ni raz, by spoj­rzeć na kla­pę – mar­twy, me­ta­lo­wy pro­sto­kąt, po­ma­lo­wa­ny żół­tą far­bą, dzie­lą­cy go od świa­ta, od ży­cia, któ­re prze­cież tak bar­dzo ko­chał. W jego oczach były już tyl­ko sza­leń­stwo i pust­ka. Jak­by jesz­cze za­nim ru­nie w dół, za­nim z głu­chym ło­sko­tem ude­rzy o mo­kry chod­nik, uszło z nie­go całe ży­cie. Jak­by jego du­sza, zna­jąc plan, już pa­ko­wa­ła się w po­śpie­chu i szy­ko­wa­ła do uciecz­ki. Gdy­by miał te­raz przed sobą lu­stro, zo­ba­czył­by ko­goś, kogo mógł­by nie po­znać. Nie był sobą. Wła­ści­wie zo­sta­ły tyl­ko iskry w oczach, resz­ta zga­sła. Pa­trzył da­le­ko przed sie­bie, pró­bu­jąc przez gę­ste chmu­ry do­strzec ho­ry­zont i my­śla­mi po­łą­czyć się z do­mem. Od­dał­by wszyst­ko, żeby tam być. Żeby nie zro­bić ka­rie­ry, nie pod­bi­jać War­sza­wy. Zresz­tą, cóż to za pod­bój, sko­ro ma taki fi­nał?

Nie chcąc my­śleć o ro­dzi­cach i bra­cie, Mi­chał przy­wo­ły­wał przy­jem­ne wspo­mnie­nia – chciał, żeby było ła­twiej. Pod­świa­do­mość ro­bi­ła jed­nak coś prze­ciw­ne­go. Grze­ba­ła w sta­rych ku­frach z my­śla­mi, wy­cią­ga­jąc naj­bar­dziej strasz­li­we, okrut­ne i ciem­ne spra­wy. Chcąc ode­pchnąć złe my­śli, przy­wo­ły­wał nie­spój­ne ba­na­ły. Mama ma na imię Ewa, Cesc Fãbre­gas jest Hisz­pa­nem, mia­łem kie­dyś mo­to­ryn­kę... Do gło­wy przy­cho­dzi­ły mu głu­pie rze­czy, che­mia mó­zgu zmie­nia­ła się nie­od­wra­cal­nie.

Po­my­ślał o Niej. Było mu wstyd, że tak to się koń­czy. Że nie za­dzwo­nił i nie ode­zwał się sło­wem. Może kie­dyś zro­zu­mie, że nie mógł? Zro­zu­mie. Przez chwi­lę wy­obra­ził so­bie, że tu­taj jest. Za­mknął oczy i po­my­ślał o wszyst­kich mą­drych rze­czach, któ­re od Niej usły­szał. O wszyst­kich do­brych chwi­lach, ja­kie z Nią spę­dził. I to go uspo­ko­iło. Wy­rów­nał od­dech. Już się tak nie bał. Ści­snął w dło­ni pier­ścio­nek, naj­moc­niej, jak tyl­ko się dało. Po­trzeb­ny był tyl­ko je­den krok w próż­nię. Zro­bił go i jesz­cze zdą­żył się uśmiech­nąć. Na­resz­cie był wol­ny.

***

Kil­ka­dzie­siąt me­trów ni­żej lu­dzie prze­my­ka­li pod ścia­na­mi bu­dyn­ków. Tak jest za­wsze, kie­dy pada w du­żym mie­ście. Tłum, w któ­rym każ­dy chce ano­ni­mo­wo do­trzeć do miej­sca prze­zna­cze­nia. To był dzień no­ga­wek spodni brud­nych od bło­ta, dzień ka­łuż w au­to­bu­sach, pa­ra­so­li po­ła­ma­nych od wia­tru, dzień kap­tu­rów. Ogól­no­pol­ski dzień ano­ni­mo­wo­ści w sza­rej ma­sie. Zim­no. Byle do domu.

Mały, czar­ny punk­cik w po­wie­trzu nie miał pra­wa zo­stać przez ko­go­kol­wiek za­uwa­żo­ny. Im bli­żej był zie­mi, tym sta­wał się więk­szy, ale wciąż nikt go nie do­strze­gał. Aż wresz­cie rąb­nął na chod­nik. Lu­dzie za­trzy­ma­li się na mo­ment, wy­glą­da­ło to upior­nie. Nikt nie krzy­czał, po­sta­ci za­mar­ły, jak­by wła­śnie czczo­no ja­kieś waż­ne wy­da­rze­nie pań­stwo­we mi­nu­tą ci­szy. Ża­den śmia­łek nie miał od­wa­gi spoj­rzeć w tam­tą stro­nę. Każ­dy chciał wie­rzyć, że to ja­kiś wo­rek z ubra­nia­mi, ale po co ktoś miał­by wy­rzu­cać go przez okno?

Pierw­sza krzyk­nę­ła ko­bie­ta, obok któ­rej cia­ło prze­le­cia­ło naj­bli­żej. Mia­ła spo­ro szczę­ścia, mo­gła prze­cież zo­stać za­bi­ta, przez przy­pa­dek. Nie­daw­no w ga­ze­tach pi­sa­li, że na pew­ną ko­bie­tę spadł sa­mo­bój­ca. Zgi­nął na miej­scu, a ona wy­lą­do­wa­ła na wóz­ku. O tym Mi­chał nie po­my­ślał.

Ta mia­ła wię­cej szczę­ścia. Wrza­snę­ła z ca­łych sił. Dźwięk, jaki z sie­bie wy­da­ła, był prze­ra­ża­ją­cy. Prze­szył po­wie­trze, za­głu­sza­jąc przed­wcze­sne ko­lę­dy do­bie­ga­ją­ce już ze wszyst­kich skle­pów, i zda­wał się być iskrą, któ­ra roz­pa­li­ła ko­lej­ne pło­mie­nie. Tak, cho­ciaż na mo­ment lu­dzie za­po­mnie­li, ja­kie to mają wiel­kie pro­ble­my. Pod­wyż­ki cen bi­le­tów, do­mo­we sprzecz­ki, se­ans ki­no­wy, któ­re­go go­dzi­na nie bar­dzo im pa­su­je. Ża­den z tych kło­po­tów ni­jak nie miał się do krwa­wej mia­zgi, któ­ra w isto­cie przy­po­mi­na­ła wo­rek pe­łen ubrań. Świat na chwi­lę się za­trzy­mał, przy­najm­niej tu­taj, na tym ma­lut­kim skraw­ku chod­ni­ka. War­sza­wa wy­da­wa­ła się te­raz jesz­cze bar­dziej mrocz­na i prze­ra­ża­ją­ca. Czar­ne tło i kon­tu­ry za­sty­głych w bez­ru­chu, sza­rych po­sta­ci – upior­ny był to wi­dok.

19.15 – to nie jest ide­al­ny mo­ment na sa­mo­bój­czą śmierć re­pre­zen­tan­ta Pol­ski. Wy­pa­da chy­ba po­wie­dzieć: by­łe­go re­pre­zen­tan­ta, praw­da? Jak do­brze pój­dzie, po­li­cja da cynk i zdą­żą jesz­cze o tym po­wie­dzieć w „Wia­do­mo­ściach”, ale bę­dzie o to bar­dzo trud­no. Na ra­zie re­dak­to­rzy ga­zet i te­le­wi­zyj­ni wy­daw­cy sie­dzą so­bie spo­koj­nie w swo­ich biu­row­cach. Może wy­sko­czy­li na kawę lub piwo? Ale za chwi­lę, już za parę mi­nut, będą mie­li ro­bo­ty po uszy, za­wrze jak w ulu. Jak nic będą ścią­ga­ne po­sił­ki, żeby dzwo­nić do psy­cho­lo­gów, po­li­ty­ków, wszyst­kich tych mą­dra­li, któ­rzy gów­no wie­dzą, ale chęt­nie do­ra­dzą. Tyl­ko o czym tu ga­dać? Był czło­wiek, nie ma czło­wie­ka.

19.16 – każ­da mi­nu­ta na wagę zło­ta. Naj­go­rzej bę­dzie, jak kon­ku­ren­cja zdą­ży. Pry­wat­ne sta­cje mają fun­du­sze, by opła­cić po­li­cję, pań­stwo­we tego nie zro­bią. Kto bę­dzie pierw­szy? Kto przed in­ny­mi poda tę szo­ku­ją­cą, wstrzą­sa­ją­cą in­for­ma­cję, któ­ra na­stęp­nie zo­sta­nie po­wie­lo­na, prze­mie­lo­na, wy­plu­ta, wy­da­lo­na przez wiel­ki in­for­ma­cyj­ny od­byt? Bę­dzie waż­na aż do na­stęp­ne­go sa­mo­bój­stwa, na­stęp­nej ka­ta­stro­fy ko­le­jo­wej, awa­rii sa­mo­lo­tu, po­mył­ki pre­mie­ra. Kto?

Sa­mo­bój­cza śmierć re­pre­zen­tan­ta Pol­ski, Mi­cha­ła Tka­czy­ka, pił­ka­rza Sy­re­ny War­sza­wa, lat 23 – ale strzał, co za news! Pro­wa­dzą­cy ser­wi­sy te­le­wi­zyj­ne ma­rzą o ta­kim mo­men­cie, kto to wie, może na­wet ktoś po­pła­cze się na wi­zji? Nig­dy nie bę­dzie kry­zy­su złych wia­do­mo­ści, tu­taj trwa nie­koń­czą­ca się hos­sa. Świat jest jak wiel­ki za­kład po­grze­bo­wy, w któ­rym pro­duk­cja tru­mien nie usta­je. Pra­ca wre całą dobę.

Nie­bie­skie świa­tła ra­dio­wo­zów roz­świe­tli­ły ka­wa­łek nie­ba. Prze­chod­nie po­szli spie­szyć się da­lej.KONIEC KOŃCÓW

Ostat­ni dzień sierp­nia, rok 2013

Wie­czór był wy­jąt­ko­wo cie­pły. W więk­szo­ści miesz­kań na war­szaw­skiej Woli lu­dzie otwo­rzy­li sze­ro­ko okna bal­ko­no­we. Z kil­ku lo­ka­li do­bie­gał wy­raź­ny głos z te­le­wi­zo­ra:

(…) Po­pa­trz­cie, jak czy­ni nas dum­ny­mi. W świe­tle ju­pi­te­rów, tu­taj, na oczach ca­łej Eu­ro­py, do­ko­nał rze­czy, zda­wać by się mo­gło, nie­moż­li­wej. Cu­dow­ny, ka­pi­tal­ny wy­stęp i trzy prze­pięk­nej uro­dy bram­ki. Kie­dyś o Zbi­gnie­wie Boń­ku mó­wi­ło się „pięk­ność nocy”, bo naj­lep­sze me­cze roz­gry­wał wie­czo­rem, przy świe­tle ju­pi­te­rów. Dziś tak samo mo­że­my mó­wić o nim – głos ko­men­ta­to­ra szcze­rze ła­mał się ze wzru­sze­nia. My­ślę, że pań­stwo, tak jak ja, czu­je­cie się te­raz choć tro­chę za­szczy­ce­ni, że za­pro­sił nas dziś na ten bal, spek­takl z ma­rzeń i snów, na to speł­nie­nie pra­gnień mi­lio­nów ma­łych chłop­ców, zwień­czo­ne re­al­nym suk­ce­sem. Jak­że po­plą­ta­ne by­wa­ją ludz­kie losy, ale jak­że rów­nie pięk­ne by­wa­ją na­gro­dy za cier­pli­wość, za cięż­ką pra­cę i wła­śnie on tego dzi­siaj do­świad­cza. Był taki mo­ment, kie­dy upadł bar­dzo ni­sko, kie­dy na chwi­lę się za­ła­mał, ale wró­cił sil­niej­szy, by zna­leźć się na szczy­cie. I wresz­cie – jest! Mo­że­my go nie­mal do­tknąć – uśmiech­nię­ty, trium­fu­ją­cy, w koń­cu jego gole dały tej dru­ży­nie tak upra­gnio­ne zwy­cię­stwo. Liga Mi­strzów, raj, baj­ka, nie­bo, po tylu la­tach ocze­ki­wań, wresz­cie ją mamy. Dla ta­kich chwil war­to żyć, pro­szę pań­stwa, co ja będę tyle mó­wił, po­pa­trz­my, jak za­tra­ci­li się w tań­cu zwy­cię­stwa, żad­ne sło­wa tego nie za­stą­pią. To tyle na dziś, za wspól­nie spę­dzo­ny wie­czór dzię­ku­je pań­stwu Ar­tur Tro­ja­now­ski, że­gnam się już z pań­stwem i od­da­ję głos do stu­dia w War­sza­wie.

***

Po­li­cja oto­czy­ła te­ren ta­śmą. Ko­mi­sarz Da­niel Ra­dec­ki miał co praw­da duże wąt­pli­wo­ści, czy to wła­ści­we miej­sce zbrod­ni czy tyl­ko miej­sce, w któ­rym zna­la­zły się zwło­ki. Twarz de­na­ta była zma­sa­kro­wa­na, ręce po­wy­gi­na­ne w nie­na­tu­ral­ny spo­sób. Wszyst­kie ko­bie­ty, któ­re wo­dzi­ły ocza­mi za tym bez wąt­pie­nia przy­stoj­nym kie­dyś męż­czy­zną – w ki­nie, w su­per­mar­ke­tach, na sta­cjach me­tra – te­raz z obrzy­dze­niem od­wró­ci­ły­by gło­wę.

***

Obu­dził się, dy­go­cząc zim­na. W gło­wie, któ­ra pu­chła jak ba­lon, by po chwi­li skur­czyć się jak su­szo­na śliw­ka, tkwił nie­wi­dzial­ny szpi­ku­lec do lodu. Reszt­ka­mi sił pró­bo­wał od­two­rzyć prze­bieg wie­czo­ru. Bar, klub go-go, bar, bur­del, klub go-go, bar. Ko­niec. Nie, jesz­cze raz. Bar, klub go-go. Nie. In­a­czej. Bar, na pew­no bar. Za­bo­la­ło moc­niej. McDo­nald’s, nie po­wi­nie­nem jeść w McDo­nald’s. Tre­ner by się wściekł. Tre­ner! Ja pier­do­lę, tre­ning, któ­ra go­dzi­na?! Po­pa­trzył na ze­ga­rek, ale ze­gar­ka nie było. Zo­stał gdzieś, nie bę­dzie już szu­kał. Kupi so­bie nowy. Co tu tak zim­no, do kur­wy nę­dzy?! Zęby ude­rza­ją je­den o dru­gi, szkli­wo pra­wie po­pę­ka­ło. Kur­wa, gdzie ja je­stem? Ej, je­bać to.

Do­pie­ro te­raz się zo­rien­to­wał. Sie­dział w zim­nej wo­dzie, któ­ra wy­peł­nia­ła wan­nę po brze­gi. Po po­wierzch­ni pły­wa­ły kar­to­no­we pu­deł­ka po ham­bur­ge­rach. Te po­szły na dno, po­dob­nie jak po­łów­ki bu­łek, fryt­ki, cola. Za­czął pła­kać. I tak dy­go­tał, sam już nie wie­dział – z po­wo­du pła­czu czy z zim­na.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: