Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Granatowe mundury - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Granatowe mundury - ebook

Ostatnia powieść detektywistycznej serii po mistrzowsku zamyka trylogię, której główną bohaterką jest młoda dziennikarka Ana Martí.

Barcelona, rok 1959. Podczas gdy w porcie stacjonuje Szósta Flota Stanów Zjednoczonych, urozmaicając codzienność miasta w okresie frankistowskiej dyktatury, w zapyziałej melinie w chińskiej dzielnicy zostaje zamordowany amerykański marynarz. Na pierwszy rzut oka zdarzenie nie wydaje się niczym więcej jak wypadkiem w knajpianej burdzie.

Kiedy sprawa wzbudza zainteresowanie dziennikarki Any Martí odkrywa historię pełną półprawd oraz sprzecznych interesów. Z jednej strony ścierają się w tej historii ci, którzy szukają winnego wśród Hiszpanów, z drugiej zaś ci, którzy w roli zabójcy woleliby widzieć cudzoziemca.

„Zawsze z niecierpliwością wyczekuję następnej książki Rosy Ribas i Sabine Hofmann, ale tym razem nie jest to już niecierpliwość, to żądza”. Andreu Martín

„Zachwycający styl, znakomite odtworzenie realiów, bohaterowie z półświatka i dobrze poprowadzone wątki. Czego chcieć więcej?”. Toni Hill

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-473-9
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

– Pieprzony świat.

Wybuch nie był najlepszym sposobem na rozpoczęcie dnia, ale w ostatnich czasach tak bardzo wszedł nadinspektorowi Isidrowi Castrowi w zwyczaj jak mocna kawa, którą wypijał przed wyjściem z domu, albo milczące przywitanie z dwoma funkcjonariuszami stojącymi po bokach wejścia do budynku komendy policji.

W ten poniedziałek musiał to powtórzyć po powrocie do swojego gabinetu. Otworzył okno. Ruch panujący na Vía Layetana wypełnił małe pomieszczenie warkotem silników i ludzkimi głosami. Isidro przyjrzał się pojazdom i przechodniom sunącym ulicą w jedną i drugą stronę. Niepewny błękit poranka ustąpił miejsca przygniatającej szarości chmur, które zakryły niebo. Isidro popatrzył na nie ze znawstwem. Tu nawet nie pada jak należy. Tyle lat i nie widział jeszcze takiego deszczu jak w rodzinnej Galicii. Tam padało porządnie, nie tak jak w Barcelonie, gdzie albo leje jak z cebra, albo paskudnie siąpi bez przekonania; bojaźliwie, jak bojaźliwi są ludzie zamieszkujący miasto, którego wciąż nie chciał polubić, choć urodzili się w nim obaj jego synowie. Zapalił drugiego papierosa i wypuścił gęsty kłąb dymu na ulicę, jakby pragnął przesłonić sobie widok. Mimo że żona nie lubiła, gdy oddech czuć mu tytoniem, Isidro kilka miesięcy temu wrócił do nałogu. Szczerze mówiąc, nie całowali się już dużo.

– Pieprzony świat.

Komisarz Goyanes, jego szef, właśnie powierzył mu nową sprawę. To zasadniczo byłoby w porządku, gdyby nie dwie niedogodności. Przede wszystkim nadinspektor w tym momencie był zajęty innym śledztwem; może i skromnym, ale jeszcze niezakończonym. A jeśli coś złościło Isidra, to pozostawianie spraw rozwiązanych zaledwie w połowie. Tym bardziej że teraz najprawdopodobniej ktoś inny zbierze owoce jego pracy nad sprawą fałszywego wnuka. Najgorsze jednak było to, że rzecz, o której właśnie powiedział mu komisarz Goyanes, wiązała się z cudzoziemcami, z Amerykanami. Od chwili, kiedy okręty Szóstej Floty zakotwiczyły w barcelońskim porcie, czyli od roku pięćdziesiątego pierwszego, nie podobały mu się te hordy osiłkowatych marynarzy rozbijających się po ulicach miasta, z tym ich iksowatym krokiem, podniesionym głosem i głupawo przekrzywionymi czapeczkami. Nie lubił Amerykanów. Nie tyle chodziło o to, że są protestantami, bo to ich sprawa, ile o to, jak się wywyższają w roli obrońców wolności, jakby to było ważne albo potrzebne. Chodziło o tę wyniosłość, z jaką patrzą na Hiszpanów – jak na półkarłów. O sposób, w jaki chodzą, rzucając dolary, by ludzie zbierali je jak cyrkowe foki. O ich język, ich muzykę, o tę przeklętą gumę do żucia, przez którą bez przerwy poruszają szczęką. A tak, tytoń mają doskonały. Ale Isidro wciąż palił hiszpańską krajankę. Zaciągnął się głęboko papierosowym dymem.

I oto Amerykanin nie żyje. Marynarz jednego z zakotwiczonych w porcie okrętów Szóstej Floty. Nie żyje amerykański marynarz. Zasztyletowany.

– Pieprzony świat! – zaklął znowu, przypominając sobie swoją rozmowę z komisarzem Goyanesem.

– Zdali sobie sprawę, że w lokalu ktoś nie żyje, kiedy zjawiła się tam Żandarmeria Wojskowa.

Chociaż Isidro słuchał uważnie relacji przełożonego, nie odrywał oczu od drgającego nerwowo prawego kącika ust komisarza. Szef od kilku tygodni żył w szczególnym napięciu. Całymi godzinami trwał pogrążony w pełnym przygnębienia letargu, przerywanym frenetycznymi napadami aktywności, podczas których wściekle ryczał, walił pięściami w stół, raz po raz trzaskał drzwiami, a wtrącając się do pracy podkomendnych, tylko im przeszkadzał. Isidra nigdy nie interesowała polityka, zawsze trzymał się z daleka od jej klik i kręgów, ale nie można się zupełnie odciąć od plotek, zwłaszcza gdy coś się za nimi kryje.

– Na górze wody mętnieją – powiedział mu kolega, wskazując kciukiem sufit po ostatniej wściekłej tyradzie komisarza.

Isidro przypomniał mu, że błoto zawsze bierze się z dołu. Tamten zaś, mimo widocznego braku zainteresowania dla trafności tej przenośni, dodał jeszcze, że w kraju wieją teraz nowe wiatry, stara gwardia coraz bardziej traci grunt pod nogami, co dotyczy również jej sługusów takich jak Goyanes, zagorzały falangista.

Isidro przypuszczał, że właśnie temu należy przypisywać nerwowy tik przełożonego i niejaki histeryczny pośpiech, z którym przedstawił mu sprawę.

– Marynarz znajdował się w osobnej salce tawerny, upadł twarzą do dołu na stół. Gdy go podnieśli, zobaczyli, że ma rozcięte gardło. Wygląda na to, że była jakaś potężna bójka. Do tej pory nie wiadomo nawet, ilu w niej uczestniczyło…

– Ale to jest sprawa amerykańskiej Żandarmerii Wojskowej. To oni zajmują się swoimi burdami. – Isidro wyprostował się na krześle przed zwierzchnikiem. Od kilku tygodni kłucie w krzyżu zwiastowało rwę kulszową. „Wiek robi swoje” – powiedział sobie w duchu. W sierpniu skończył pięćdziesiąt siedem lat. Mimo to wiedział, że ten ból w dole pleców zapewne zawdzięcza zmartwieniom, jakich mu przysparzają synowie, zwłaszcza Cristóbal, starszy.

– Tak, lecz teraz mamy morderstwo na hiszpańskiej ziemi i najwyraźniej w bójce brali udział nie tylko Amerykanie, dlatego ich Żandarmeria Wojskowa poprosiła nas o współpracę, a rządy wojskowy i cywilny wyraziły zgodę. – Goyanes przerwał i utkwił wzrok w jakimś punkcie za swoim podwładnym. – Jeżeli muszą się zabijać, mogliby to robić na swoich okrętach, do ciężkiej cholery. Same z nimi problemy. Sprzedaliśmy im kraj, Isidro. Źle doradzono generalissimusowi¹. Choć są antykomunistami, nie mogą być naszymi sprzymierzeńcami, nie wyznają naszych zasad, nie rozumieją naszej moralności… A teraz to.

Zamilkł.

Falangiści, tacy jak Goyanes, najbardziej sprzeciwiali się układom ze Stanami Zjednoczonymi. Isidro czekał w milczeniu. Co prawda podzielał antypatię szefa do Amerykanów, ale najmniejszym gestem nie zamierzał okazać, że się z nim zgadza. Głowa Goyanesa, niemal idealny kwadrat przecięty na dwie części cieniutkim wąsikiem, z dwóch stron była obramowana portretami generała Franco i José Antonia; twarz zdawała się prawie tak samo nieruchoma jak wizerunki na ścianie, gdyby nie ten leciutki tik. W końcu komisarz zamrugał i to najwyraźniej przywróciło go do rzeczywistości z miejsca, w które zawędrował myślami.

– Na górze mówią, że to doskonała okazja, żeby pokazać dobre relacje między naszymi narodami. Co ciekawe, najbardziej zainteresowany jest gubernator cywilny. Chociaż właściwie nie aż tak ciekawe. Myślę, że jego stołek mocno się już chybocze i pasuje mu, żeby zdobyć jakieś zasługi. Tym bardziej teraz, skoro w grudniu amerykański prezydent, ten cały Eisenhower, przybywa z wizytą do Caudilla². No, wszystko jedno. Liczy się to, że teraz sprawa jest nasza, Isidro. A konkretnie twoja.

– Mam w tej chwili co innego…

Komisarz puścił to mimo uszu. Mówił z zagubionym spojrzeniem.

– To zatruta sprawa, Isidro. Sprawa z ewidentnymi implikacjami politycznymi. Wrogowie nie mogą się już doczekać mojej głowy. Ta sprawa może im dać okazję, ponieważ za każdy błąd zapłacę wysoką cenę. Dlatego mi ją dali. Próbują doprowadzić do mojego upadku.

„A więc twój stołek też się chwieje” – pomyślał Isidro i spytał:

– Dlaczego przekazuje ją pan mnie?

Komisarz walnął pięścią w stół – zdaniem nadinspektora cokolwiek rutynowo.

– Co? Lubisz, jak ci się mówi, że to musisz być ty, bo jesteś najlepszy w brygadzie, tak? – W głosie Goyanesa zabrzmiało takie rozdrażnienie, jakby zadane pytanie jednak go uraziło.

– Ale…

– Posłuchaj, Isidro, musimy z nimi pracować, musimy to zrobić jak najlepiej i pokazać im, że nie jesteśmy takimi tępakami, za jakich nas mają. Musimy…

Goyanes wymienił jeszcze dwie sprawy, które „musieli”, po czym z konieczności zaczerpnął powietrza.

– W porządku, panie komisarzu. Tylko że pomyślałem sobie…

– Mniej myślenia, Isidro, więcej posłuszeństwa.

Isidro poczuł się dotknięty uwagą zwierzchnika, ale nie dał tego po sobie poznać. Wstał.

– Dobrze. W takim razie wezmę się za to.

– Przyjdzie ci trochę zaczekać. Mówiłem ci, że musimy skoordynować działania z Amerykanami. Jutro dostaniesz cały materiał i będziesz mógł zacząć pracę.

Goyanesowi nie umknęło jego zdziwione spojrzenie.

– Tak, wiem, trup będzie zimny jak głaz, ale to rozkaz odgórny. Dziś mamy się nie ruszać. Jutro o dziesiątej rano oczekują cię w amerykańskim konsulacie. Nie musisz daleko chodzić, pójdziesz ulicą do Junqueras i jesteś na miejscu. Akurat tyle czasu, żeby po drodze zapalić. Tam poznasz amerykańskiego policjanta, który będzie z tobą pracował.

– Jeszcze czego. – Isidro zatrzymał się pośrodku gabinetu z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała i miną tak pozbawioną wyrazu jak jego głos, gdy zapytał: – A jak mielibyśmy pracować ten Amerykanin i ja?

– Razem.

– Razem.

„Razem” Goyanesa brzmiało rozkazująco, Isidra zaś – jak pytanie bez odpowiedniej intonacji.

– Wiesz, o co mi chodzi, razem prowadzicie dochodzenie, współpracując ze sobą. Przekażą ci informacje, jakie mają o zmarłym, na temat bójki i wszystkiego, czego potrzebujesz.

– Nie mówię po angielsku.

Komisarz wzruszył ramionami.

– Nie szkodzi. Będzie tłumacz.

Ponieważ inspektor nie okazał żadnej reakcji, Goyanes najwyraźniej poczuł się w obowiązku wygłosić coś w rodzaju pocieszenia:

– Nie martw się. Zobaczysz, sprawa ostatecznie okaże się dość banalna. Przy tych wszystkich burdach, jakie wszczynają marynarze, można się było spodziewać, że w końcu do czegoś takiego dojdzie.

Isidro odpowiedziałby mu, że jeżeli tak jasno to widzi, dlaczego odrywa go od pracy dla takiej błahostki, wiedział jednak, że jakakolwiek odpowiedź z jego strony stałaby się zarazem jego pierwszym zastrzeżeniem. Nie warto było tracić na to czasu.

Miał już otworzyć drzwi, kiedy zatrzymał go głos zwierzchnika.

– Jeszcze jedno. Na razie ani słowa o tym komukolwiek, zwłaszcza Segurze i Rovirze. Możesz iść.

Wyszedł. Nie potrzebował tego przypomnienia. Segura i Rovira byli ludźmi komisarza Montesdeoki. Montesdeoca, nowy przełożony przybyły ostatnio z Madrytu, wkroczył na scenę z rozmachem i mówiło się o nim jako o przyszłym szefie Kryminalnej Brygady Dochodzeniowej. W innych czasach to właśnie Goyanes, po błyskawicznym awansie, zastąpiłby swego poprzednika na stołku szefa. Przebiegle utrzymywał się na stanowisku, nawet kiedy niektórzy z jego politycznych protektorów padali ofiarą walk o władzę, o czym Isidro jak na swój gust wiedział aż za dużo. Teraz Goyanes obawiał się, że przyszła jego kolej.

– Pieprzony świat.

Usiadł za swoim biurkiem. Rzucił okiem na notatki ze sprawy fałszywego wnuka. Typek pukał do drzwi żyjących samotnie staruszek mających czerwonych³ krewnych, którzy podczas wojny uciekli z kraju, i podawał się za powracającego z wygnania wnuka. Twierdził, że po latach spędzonych w Ameryce i długim poszukiwaniu rodziny w końcu znalazł krewną. „Kochana babciu, wreszcie moje marzenie się spełniło”. Mówiąc z argentyńskim lub meksykańskim akcentem, zapewne udawanym, oszukiwał starsze kobiety, a one w zaufaniu powierzały mu klucze do swojego mieszkania i pieniądze, po czym znów zostawały same, w dodatku wykorzystane. Niewiele ich dzieliło od schwytania sprawcy. Rozwiązanie było już tylko kwestią dni, kilku dni. I właśnie w tym punkcie Goyanes wtrącił się z drugą sprawą. Isidro wstał, otwarł drzwi gabinetu i krzyknął w głąb korytarza:

– Sevilla!

Jego podkomendny, jedyny człowiek, któremu mógł zaufać, pojawił się prawie natychmiast.

– Rozmawiałeś już z ostatnią poszkodowaną?

– Właśnie miałem to zrobić.

– Co za zbieg okoliczności! Nie mów, że ci przer­wałem.

Sevilla tylko zamrugał. Wystarczająco wiele lat pracowali razem, by wiedział, kiedy lepiej zamilknąć. Wobec takiego zachowania Isidro czasami odczuwał dumę tresera, który panuje nad drapieżnikiem, posługując się jedynie głosem i grożąc użyciem bicza. Czuł ponadto odrobinę czegoś w rodzaju smutku, ponieważ nigdy nie mogli zostać przyjaciółmi, mimo że w głębi duszy bardzo cenił Sevillę. Jednak hierarchia wymagała zachowania dystansu. A hierarchia, niczym kręgosłup, nie mogła się złamać – następstwem byłby paraliż lub śmierć.

Podkomendny wciąż stał przed nim ze szczupłym ciałem wyprostowanym jak struna, opuszczonymi rękami klepiąc się z niecierpliwością po udach. Castro zaprosił go, żeby usiadł, i opowiedział mu o swojej rozmowie z Goya­nesem.

– W którym lokalu go znaleziono? – spytał Sevilla na końcu.

– W Metropolitano, przy ulicy Conde del Asalto.

– W najelegantszym – rzucił ironicznie Sevilla. – Mam tam iść?

– Nie. Musimy poczekać na Amerykanów.

– W takim razie po co ten cały pośpiech? Mówiłem panu, że jesteśmy już prawie…

– Sevilla, nie zgrywaj gieroja. Kiedy poproszę, żebyś poszedł, to pójdziesz. I kropka.

– Jak pan rozkaże, szefie, ale to nierozsądne.

– Rozsądne, nierozsądne – narzekał Isidro, szukając kolejnego papierosa. – Mniej myślenia, więcej posłuszeństwa.

Z nieprzyjemnym zaskoczeniem stwierdził, że powtórzył do podkomendnego zdanie komisarza. W niczym nie chciałby się upodobnić do Goyanesa. Jest jego podwładnym, wykonuje rozkazy i tyle. Kilka razy zastanawiał się, czy nie poprosić o przeniesienie do innego departamentu, ale obawiał się, że go zapytają, dlaczego chce porzucić najbardziej prestiżową ekipę w brygadzie, i że w takiej sytuacji to, co przełykał od lat – niechęć oraz odraza do brudnych manewrów szefa – wypłynie z bulgotem jak ropa z potraktowanego skalpelem wrzodu. Postanowił siedzieć cicho, nie z powodu Goyanesa, ale z uwagi na instytucję, w której służył z dumą i oddaniem. „Niech inni gadają”. Wolał słuchać i wrzucać haczyk z przynętą w już otwarte usta.

Teraz jednak, ku własnemu ubolewaniu, zacytował Goyanesa i chociaż Sevilla nie mógł tego wiedzieć, własne potknięcie uspokoiło Isidra, dlatego poufałym tonem powiedział podkomendnemu, że mają pracować z amerykańską Żandarmerią Wojskową.

– Ciekawe, jak się z nimi porozumiemy.

– Dostaniemy tłumacza.

– I pan uwierzy w to, co on będzie tłumaczył? – Sevilla skrzyżował na piersi długie, chude ręce.

– Zobaczymy. Co nam pozostaje?

Tymi słowami pokrył niepokój, jaki wzbudziło w nim to zastrzeżenie. W konsulacie będzie grał na boisku przeciwnika. Ponadto będzie zależny od osoby, która przetłumaczy, co on mówi, podczas gdy sam nie zrozumie, o czym Amerykanie rozmawiają między sobą, jeżeli na przykład będą się z niego naśmiewali lub próbowali go oszukać. Nie podobała mu się perspektywa takiej bezbronności, nie był przyzwyczajony do tego rodzaju pozycji. I nie chodziło tylko o grę na boisku przeciwnika, lecz także o to, że sędzia też będzie z tej drugiej drużyny.

Sevilla czekał na polecenia.

– No dobrze, przejdźmy do sprawy, dla której cię wezwałem. Jeżeli dobrze zrozumiałem, będę pracował sam z Amerykanami i kilkoma naszymi agentami nad jakąś błahostką. Tak czy inaczej, jako że nie ufam ani jednym, ani drugim, ty będziesz prowadził śledztwo równolegle do mnie, tyle że nieoficjalnie. Tak więc nikomu o tym ani słowa, rozumiesz?

– Oczywiście.

– „Nikomu” znaczy nikomu.

– Szefie, obraża mnie pan. – Sevilla zrobił urażoną minę.

– Wybacz. Naszą sprawę fałszywego wnuka musimy przekazać innym. – Ponieważ podkomendny spojrzał na niego ze zdziwieniem, dodał: – Myślisz, że robię to z przyjemnością? Sprawę rozpracowaliśmy sami i teraz wręczymy ją komuś jak prezent. Brakuje jeszcze tylko, żebyśmy zawiązali kokardkę. Ale… rozkaz to rozkaz. Przygotuj dokumentację.

– Dla kogo mam zapakować?

Isidro zastanawiał się przez chwilę. Wtem przypomniało mu się ostrzeżenie Goyanesa.

– Dla Roviry i Segury.

– Szefie! To przecież ludzie Montesdeoki!

– Sevilla, nie sądzisz chyba, że tego nie wiem.

– W takim razie niech mi pan wyjaśni, czemu akurat dla nich dwóch.

Isidro utkwił w podkomendnym wzrok, aż ten odsunął się nieco na krześle. Potem, nie podnosząc głosu, nawet nie zmieniając wyrazu twarzy, odrzekł:

– Nie mam ci nic do wyjaśnienia.

Pod żadnym pozorem nie zamierzał zdradzić, że za tym gestem kryje się próba zbliżenia się do komisarza Montesdeoki. Gdyby Sevilla się tego domyślił i odważył wyrazić takie przypuszczenie, Isidro wyrzuciłby go z gabinetu na zbity łeb. Dlatego obaj przez kilka sekund trwali w milczeniu, aż Isidro dostrzegł w oczach podkomendnego błysk zrozumienia.

– Segura i Rovira, prezent, łapię. Jakby podarować komuś używaną zabawkę z brakującym elementem, tak? – zapytał, konspiracyjnie zniżając głos.

– Czemu nie? – zgodził się nadinspektor, raczej szorstko niż wielkodusznie.

Sevilla nie mógłby nawet przypuszczać, że w tym momencie Isidro właśnie sobie o czymś przypomniał. Kilka miesięcy temu, kiedy potrzebował kogoś, kto przetłumaczyłby mu list napisany po angielsku, przypadkowo, szczęśliwym zrządzeniem losu albo za sprawą kogoś, kto rządzi przypadkiem, jego śledztwem interesowała się zawodowo dziennikarka Ana Martí z „El Caso”. Przetłumaczyła mu tamten list bez trudu. Amerykanie przydzielą im tłumacza, ale on przyprowadzi tłumaczkę. O ile ona się zgodzi. A był prawie pewien, że Ana Martí przyjmie zaproszenie, ponieważ on zaproponuje jej w zamian coś, czemu nie będzie się mogła oprzeć: dobrą historię. Tak, na pewno się zgodzi.

Na twarzy nadinspektora pojawił się rzadko goszczący tam wyraz – uśmiech.

– Dobrze się pan czuje, szefie?2

Wspinając się po schodach na swoje piętro, Beatriz Noguer rozmyślała o tym, że obecne czasy, kiedy z plotek szybko powstają donosy, to złoty wiek dla dozorców budynków.

– Jak dobrze dziś pani wygląda, doña Beatriz! – odezwał się Jesús na jej widok. Przestał machać miotłą, która usprawiedliwiała jego obecność na ulicy, i oparł się obiema rękami o kij w oczekiwaniu na rozmowę.

Wycofała się z myśli o złotym wieku: dziś ze swojego strzępka władzy korzystają podli, bezwstydni donosiciele. Nie ma to nic wspólnego z madryckimi salonowymi wylęgarniami plotek Złotego Wieku Hiszpanii. Nawet żeby plotkować, trzeba trzymać poziom, mieć klasę – coś, czego Jesúsowi brakowało. Frazes, wypowiedziany z uśmiechem i głową przechyloną na bok jak u sępa, miał oznaczać, że dozorca doskonale wie, iż po kilku tygodniach, w ciągu których Beatriz prawie wcale nie opuszczała domu, wreszcie wyszła na zewnątrz.

Pozdrowiła go skinieniem głowy i poszła dalej.

Może myślał, że Beatriz nie ma pojęcia, iż mimo upływu lat dozorca wciąż powtarza każdemu, kto się nawinie, że w tym domu zabito służącą: „Dziewczyna od pani Beatriz Noguer leżała martwa w kuchni. Za-mor-do-wa-na”. Ten żałosny szpieg, postać z wodewilu wystawianego w tanim teatrzyku, opowiadał o tym także dziewczynom, które przychodziły, chcąc się nająć na służbę u Beatriz. I oczywiście niejedna nie odważyła się nawet wejść na pierwszy stopień schodów, a cóż dopiero wspiąć się na przestronne główne piętro kamienicy stojącej przy górnej części rambla de Cataluña.

Beatriz weszła do swego mieszkania. Dobiegły ją zapach kawy i dźwięki radia, które Luisa włączyła w kuchni.

Luisa, dziewczyna, która nie dała się zastraszyć opowieściom dozorcy, a w jej domu zjawiła się z ogłoszeniem starannie wyciętym z gazety i złożonym na pół. Luisa, więcej dźwięku niż obecności fizycznej. Jej głos towarzyszący radiowym śpiewom Joselita, Sary Montiel i Conchy Piquer, jej śmiech, jej okrzyki, kiedy słuchała w radiu seriali i konkursów. Luisa była pukaniem do drzwi i nawoływaniem na śniadanie, obiad i kolację, odległym głosem, który odbierał telefon i zbliżał się, by przekazać wiadomość.

Ale głos, który przywitał dziś Beatriz, nie należał do Luisy, tylko do jej kuzynki Any, która wyszła jej na spotkanie z biblioteki.

– Znakomicie! Przyszłaś w samą porę. It’s tea time.

Ana mieszkała z nią od nieco ponad roku. Beatriz zaproponowała to kuzynce po tym, jak ta przez dwa tygodnie opiekowała się nią, kiedy niedoleczone zapalenie oskrzeli groziło przerzuceniem się na płuca. Mieszkanie Beatriz, stara siedziba rodziny Noguerów, miało na tyle przestrzeni, że każda z nich mogła w nim czuć się swobodnie, a nawet niezależnie. Ku radości Beatriz, której czasami doskwierała samotność, Ana przystała na jej propozycję i przeniosła się do niej. Teraz zajmowała tylną część mieszkania i miała swój pokój w dawnej sypialni rodziców Beatriz. Sporą przeszkloną werandę wychodzącą na podwórko przekształciła w pracownię dla siebie. Bałagan Any bawił i przerażał starszą kuzynkę, kultywującą bibliotekarski porządek na własnych regałach. U Any książki zalegały na półkach w sposób chaotyczny i przypadkowy, na podłodze i na stolikach piętrzyły się stosy gazet, na biurku poniewierały się rozrzucone karteczki z zapiskami, jak układanka rozsypana przez zniecierpliwione dziecko.

Luisa, sprzątając w tym miejscu, wykorzystywała swój eteryczny charakter. Potrafiła tak operować pierzastą szczoteczką do kurzu i tak zamiatać, że żaden z ulotnych papierów nie zmieniał pozycji.

– Zamknij dobrze drzwi – przypominała jej za każdym razem Beatriz.

Nie chciała, żeby bałagan wydostał się i przeniósł do jej gabinetu znajdującego się po drugiej stronie mieszkania, z widokiem na hałaśliwą rambla de Cataluña. Gdyby im na tym zależało, mogłyby całymi dniami się nie widywać. Ana, bardziej przywiązana do rytuałów niż ona, nalegała, aby – jeśli jej na to pozwalała praca – o piątej po południu spotykały się w pracowni Beatriz na kawie, mimo że sama przerzuciła się na herbatę, kiedy zaczęła uczęszczać do angielskiego klubu konwersacyjnego na akademii. Czasami przynosiła paczuszki angielskiej herbaty podarowane jej przez nauczyciela, niejakiego Lawrence’a, którym wydawała się szczególnie zainteresowana.

Beatriz zdjęła wierzchnie okrycie. Ana czekała na nią w bibliotece przy niskim stoliku, na którym stał już imbryk, a dla niej – chociaż kuzynka uparcie wychwalała dobrodziejstwa angielskiego naparu – kafeterka. Z boku tacka z ciastkami.

– Co słychać u rodziny Palau? – zapytała Ana.

– Spadkobiercy nie rozumieją, co im się dostało w ręce, ale instynkt drapieżców, a mówiąc dosadniej: padlinożerców, pozwolił im zwęszyć, że to coś cennego. I dlatego potrzebują mnie, żebym odsiała ziarno od plew.

– Płacą ci?

– Płacą dobrze i mogę sobie zostawić papiery, które nie mają wartości ekonomicznej, ale mogą mieć naukową.

Liczyła na to, że kuzynka zapyta ją ile, by mogła obojętnym tonem podać okrągłą sumkę. Lecz Ana najwyraźniej traktowała tę rozmowę jak pogawędkę przy kawie. W rzeczywistości – Beatriz zauważyła to nie bez ukłucia goryczy – kuzynka słuchała jej z uśmiechem ulgi, jaki kieruje się do rekonwalescentów, zadowolona, że widzi ją zajętą czymś, co ją wyrwało wreszcie z domu. Toteż Beatriz nie mogła się powstrzymać od ironicznej uwagi:

– Na dobrą sprawę jestem doradczynią hien, ostatni szczebel w hierarchii.

– Ba! Te hierarchie są tylko umowne. Dlaczego lew jest królem? Tylko dlatego, że ma grzywę?

– Nie dasz mi spokoju, Aneta.

– Oczywiście, że nie. W przeciwnym razie zostawiłabym ci ostatnie maślane ciasteczko. – Podniosła je do ust i zamknęła oczy z rozanieloną miną. – Jakie skąpiradła są w tej cukierni! I? Znalazłaś coś ciekawego w księgozbiorze starego Palau?

– Parę inkunabułów, za które, wyobrażam sobie, dostaną dobrą cenę. A także sporo książek z dedykacjami autorów. Te mógłby od nich kupić jakiś kolekcjoner. W rzeczywistości cała jego biblioteka jest małym skarbcem. Jaka szkoda, że jego synowie nie umieją jej docenić! Nie mają nawet pojęcia, że te tomy są biografią ich ojca.

Podobnie książki, wśród których obie teraz siedziały, zawierały życie Beatriz. Od tomów podarowanych jej przez rodziców oraz tych, które po nich odziedziczyła, po te, które czytała i studiowała z pasją, którymi się dzieliła, te, które sama napisała, a nawet te, których brakowało, ponieważ musiała je sprzedać w czasach niedostatku. W tej bibliotece była jej historia, to, z czym się identyfikowała i czego nie cierpiała. „A także moje miłości” – pomyślała, patrząc ze smutkiem na pięć książek, które kazała oprawić w ciemnoczerwoną skórę.

W tym momencie w przedpokoju zadzwonił telefon. Usłyszały kroki dziewczyny i jej głos, gdy podniosła słuchawkę. Potem do biblioteki zbliżyło się szuranie pantofli.

– Panno Ano, do pani. Pan Rubio.

Skoro dzwonił jej szef, mogły być tego dwa powody: albo trzeba było poprawić jakiś tekst, żeby przeszedł przez cenzurę, albo miała nowe zadanie. Poprzedniego dnia Ana dostarczyła ostatni artykuł do jego domu, który był zarazem barcelońską redakcją tygodnika „El Caso”.

Pracowała dla niego prawie od pięciu lat. Początkowo wstydziła się pisać o wydarzeniach dla popularnego czasopisma. Ona, córka i wnuczka uznanych dziennikarzy związanych z prestiżowym dziennikiem „La Vanguardia”, miała redagować doniesienia o zabójstwach, wypadkach i wszelkiego rodzaju oszustwach. Najpierw publikowała pod pseudonimem. Ale dwa lata temu zgodziła się zdjąć maskę, dzięki czemu zyskała niejaką sławę. Była w Barcelonie „dziewczyną z »El Caso«”. W Madrycie kimś takim była Margarita Landi. Bardzo się różniły od siebie. Landi stawiała na ekstrawagancję, prowadziła kabriolet i paliła fajkę. Ana wolała dyskrecję, choć podobnie jak jej madrycka koleżanka zaczęła zakładać spodnie, gdy miała przed sobą śledztwo w trudno dostępnych miejscach, mimo że niektórzy źle patrzyli na ten strój.

Podniosła ciężką słuchawkę.

– Bardzo dobry artykuł o taksówkarzu mordercy. Kiedy nam udostępnią zdjęcia, przygotujemy go i wyślemy do Madrytu.

– Masz coś jeszcze? Odniosłam wrażenie, że w tym miesiącu w mieście było zbyt spokojnie.

A w jej portmonetce zbyt pusto. Mało zleceń zarówno od „El Caso”, jak i od „Mujer Actual”, drugiego czasopisma, z którym współpracowała.

– Wcale nie! To, co się dzieje, nie jest warte naszego trudu, więc nawet tego nie ruszamy. Niepotrzebnie marnowalibyśmy farbę drukarską. Ale dzieje się, oj, dzieje.

Szef zawiesił głos i choć taki zabieg był prosty i ograny, nadal wywierał pożądany efekt.

– Masz mi coś do powiedzenia, prawda?

– To dość nieprzyjemne. Chodzi o to, że kiedy poszedłem do kostnicy, żeby sprawdzić, czy nie mają czegoś nowego w związku z identyfikacją topielca z Łaźni Świętego Sebastiana, przypadkowo było tam ciało przemysłowca Rodrigálvareza i lekarz sądowy akurat chciał sobie uciąć pogawędkę.

On też, tylko się powstrzymuje. Ana pomyślała, że zna powód.

– Chodzi może o coś nieprzyzwoitego?

Rubio odchrząknął. Jej szefowi mimo upływu tylu lat, mimo tego wszystkiego, co widziała i napisała, wciąż sprawiało trudności poruszanie pewnych tematów w rozmowie z kobietą.

– Zdaje się, że pan Rodrigálvarez był… no, że lubił… panów. Autopsja wykazała, że zabójca udusił go od tyłu.

– Podczas numerku?

– Tak. – Po drugiej stronie linii nastąpiła krótka cisza, zanim Rubio znów się odezwał. – Ponadto znaleziono go z… gumką w… w… w pupie.

Ana powtórzyła wiadomość i roześmiała się z dziecinnego eufemizmu, jakim posłużył się jej szef. Wiedziała, że Beatriz słyszy ją z biblioteki, i zastanawiała się, jaką kuzynka zrobiła minę.

– A w nekrologu napisano, że Rodrigálvarez zmarł po chrześcijańsku – powiedziała ze śmiechem.

– Co mieli napisać, Aneta?

– Wiadomo, kto to był?

– Nie. Ale biorąc pod uwagę wpływy rodziny Rod­rigálvarezów, jeżeli tego kogoś złapią, zrobią z nim to samo, co z tamtymi, którzy zabili Masanę.

Masana… Masana… Tak, przypomniała sobie sprawę konstruktora Antonia Masany, którego kilka lat temu zamordowali partyzanci pod wodzą Faceríasa⁴ podczas zamachu w La Casita Blanca – słynnym meublé, czyli domu schadzek – w Pedralbes, gdzie najwyraźniej znajdował się w łóżku z nieletnią. Zatrzymano trzech, o ile sobie Ana dobrze przypominała, i postawiono ich przed sądem wojskowym, a podczas procesu ani razu nie padło imię i nazwisko ofiary…

Rubio podsumował sprawę jeszcze szybciej:

– Sąd, garota i zbiorowa mogiła. Lepiej zmieńmy temat. Mam wiadomość na krótką notkę i byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś wzięła tę informację.

– O co chodzi?

– O coś smutnego.

– A od kiedy piszemy o czymś wesołym?

– Prawda, ale to jest szczególnie godne ubolewania, sprawa samobójstwa. Młoda szwaczka, która powiesiła się we własnym domu.

– Samobójstwo? – przerwała mu znowu Ana. – Nie przejdzie… Nie masz nic solidniejszego?

Nie płacono jej za artykuły napisane, ale nieopublikowane. Ostatnio sporo traciła z powodu cenzury.

– Zależy, jak przedstawimy to cenzorowi. Ta historia ma morał, zdaje się, że dziewczyna była w ciąży i dlatego to zrobiła. Wiem, że nie jest to wielka sprawa, ale wystarczy, żeby nią zapchać dziurę. Podam ci adres.

Ana przycisnęła ciężką słuchawkę lewym ramieniem do ucha i wzięła notes, który zawsze leżał w pogotowiu koło telefonu. Rubio – jakby ją widział – zaczekał, aż znajdzie pierwszą wolną stronę.

– Jest to działalność dobroczynna, której patronują panie ze Zgromadzenia Adoratorek Marii Magdaleny.

Powstrzymała się od jakichkolwiek uwag na temat nazwy i ograniczyła do krótkiego „tak”, aby dać znać, że zanotowała.

– Instytucja ta przyjmuje upadłe młode panny.

– A skąd spadają?

– Ana, nie bądź zjadliwa. Dobrze wiesz, o co chodzi – mówił dalej Rubio, choć mniej podniosłym tonem. – Jak powiedziałem, upadłe panny nie mają się gdzie podziać, a tam proponują dach nad głową nie tylko im samym, lecz także ich dzieciom…

– Ach! Więc to jest ten upadek.

Rubio puścił mimo uszu ten wtręt.

– …dają im także zawód, dzięki któremu mogą sobie jakoś radzić. Konkretnie uczą je szycia.

Nie chciała zirytować Rubia. Praca to praca, dlatego zapytała:

– W takim razie mam iść do warsztatu, a nie do domu denatki, tak?

– To jedno i to samo. Dziewczyny mieszkają na piętrze, tuż nad szwalnią.

– Adres?

– Valencia, między ulicami Bailén i Gerona.

– Przyległa do paseo de San Juan. Ładna okolica. – Znała ją doskonale. Mieszkała tam z rodziną, zanim jej ojciec w ramach czystki stracił pracę i musieli się przenieść do znacznie skromniejszej dzielnicy.

– W dodatku masz bliziutko. Spodziewają się ciebie około jedenastej. Właścicielka szwalni nazywa się Aurora Peiró.

– Peiró… Peiró. Nic mi to nie mówi.

– Nie należy do kręgów, z którymi masz do czynienia, pisząc dla „Mujer Actual”. Jej protektorki, owszem.

Rozmawiali jeszcze przez kilka minut, więcej o nieprzyzwoitym, nienadającym się do opublikowana zdarzeniu niż o banalnej wiadomości, którą Rubio jej właśnie przekazał. Potem Ana wróciła do biblioteki, gdzie czekała na nią Beatriz.

– Po tym, co podchwyciłam z twojej rozmowy, myślę, że teraz powinnam nieco oczyścić sobie umysł.

Wstała i zdecydowanym krokiem skierowała się ku regałowi. Wróciła z tomem wierszy Queveda.

– Ale tu też są całkiem świńskie wiersze. Nie ma tam ody do pierdnięcia?

Beatriz uniosła książkę jak tarczę, którą mogła odeprzeć jej słowa, i zaczęła wśród śmiechów recytować jeden z sonetów miłosnych:

– „Oczy moje zamknąć będzie mogła na koniec owa mroczność, która w biały dzień się zjawi⁵…”3

Zakład krawiecki Aurora Boreal zajmował najniższą kondygnację modernistycznego budynku przy ulicy Valencia. Duże przeszklone drzwi były zasłonięte białymi firankami, które wpuszczały światło, a jednocześnie gwarantowały dyskrecję. Z wewnątrz dobiegał na ulicę gorączkowy rytm działających maszyn do szycia. W witrynach po obu stronach drzwi ustawiono dwa manekiny – same tułowie bez głów i rąk. Po prawej męski tors był ubrany w białą koszulę z obfitymi falbanami oraz w elegancki frak. Damski tułów po lewej miał założoną atłasową bluzkę, której rozcięte ozdobnie rękawy, koronki kołnierza i marszczenia w talii zdaniem Any dawały niedorzeczny rezultat, ale zapewne z dumą świadczyły o umiejętnościach krawcowych.

Ana złożyła parasol i weszła. Jej obecność oznajmił umocowany na framudze dzwoneczek; stukanie maszyn do szycia ucichło. Za niewielką ladą z ciemnego drewna ciągnęły się dwa krótkie rzędy maszyn do szycia – trzy stanowiska pracy po lewej i dwa po prawej stronie, wszystkie idealnie rozmieszczone jak w sali lekcyjnej. Znad maszyn podniosły się cztery głowy, by spojrzeć na Anę, po czym – jakby pociągnięte niewidzialną nicią – skierowały się w stronę pierwszej maszyny, opuszczonej, bez żadnej tkaniny.

Kiedy stukot ucichł, a dzwoneczek u drzwi przestał brzęczeć, Ana stanęła w ciszy przed czterema dziewczynami przykładnie ubranymi na czarno. Podobnie żałobny strój miała na sobie kobieta, która w tym momencie otwarła drzwi, zapewne prowadzące na zaplecze. Zdecydowany stukot jej obcasów wydawał się spóźnionym echem odgłosu pracujących maszyn, które teraz stały bezczynnie. Kobieta, z głową otoczoną aureolą gęstych kasztanowatych włosów ułożonych w fale, weszła pomiędzy dziewczyny. Miękkim ruchem pogładziła ramię szwaczki siedzącej tuż obok pustego miejsca – dziewczyny o wysokich kościach policzkowych i ciemnych oczach, która teraz, czując dotyk ręki, nie umiała już powstrzymać łez.

– No bo… – Panna najwyraźniej chciała się usprawiedliwić.

– Nie trzeba, Mila – odpowiedziała jej kobieta w żałobie, nie wstrzymując kroku. Przeszła na drugi koniec kontuaru i mocnym, gładkim ruchem podała Anie rękę.

– Jestem Aurora Peiró, właścicielka tego zakładu krawieckiego. – Pani to Ana Martí, prawda? – Miała poważny, ciepły głos. Przypominał Anie pocieszający, cokolwiek matczyny tembr lektorki z Radia Barcelona, która czytała porady uczuciowe doñi Eleny Francis. – Znam panią z artykułów w „Mujer Actual”.

– Teraz jednak jestem tu z polecenia „El Caso” – poprawiła Ana.

– Wiem, wiem. – Aurora Peiró uśmiechnęła się porozumiewawczo i zniżyła głos. – Tam także czytam pani teksty.

Ana przypomniała sobie popularne powiedzenie: „»El Caso« kupują służące, a czytają ich panie”.

– Przykro mi, że poznajemy się w takich okolicznościach.

– Mnie jest tym bardziej przykro. Kochałyśmy Elenitę. – Na wspomnienie imienia nieobecnej rozległy się jęki i szlochy jak podczas czuwania przy zmarłym. – Nie tylko miała zręczne ręce do szycia, lecz także była taka posłuszna, tak dobra…

Aurora Peiró mówiła, prowadząc Anę wśród maszyn do szycia i zwieszających się z nich kawałków materiału, nad którymi pracowały szwaczki. Wszystkie głowy odwracały się w ślad za nimi dwiema. Rudowłosa dziewczyna zajmująca miejsce najbliżej lady zakryła tkaninę rękami, jakby się bała, że ją ubrudzą łzy spływające jej po twarzy.

– Dalej, dziewczęta, wracajcie do szycia. Na ból nie ma nic lepszego niż praca.

Maszyny jedna po drugiej na nowo podejmowały ruch. Tylko Mila nie wróciła do pracy, płacząc z twarzą ukrytą w dłoniach. Aurora wyjęła z kieszeni swego żakietu chusteczkę, pochyliła się i podała ją dziewczynie.

– O dwunastej różaniec. – Podczas gdy Mila drżącymi rękami brała od niej chusteczkę, Aurora zwróciła się do Any: – Bardzo się przyjaźniły.

– Nic nie wiedziałam, pani Auroro, nic nie wiedziałam – szlochała dziewczyna, ocierając sobie oczy. Wyprostowała się i uruchomiła stopą pedał maszyny.

Po lewej na półce stał duży radioodbiornik – z powodu żałoby przez kilka dni milczący. Weszły do pomieszczenia, które okazało się nie zwyczajnym zapleczem warsztatu, lecz salą przeznaczoną dla klientów. Z boku znajdowały się dwie przestronne przymierzalnie z lustrami pozwalającymi obejrzeć całą sylwetkę; z przodu, po lewej od drzwi, wokół stolika ustawiono trzy niebieskie niskie fotele o stożkowatych nogach, na szklanym blacie leżały francuskie żurnale modowe. Na ścianach wisiały oprawione w ramki szkice autorstwa sławnych projektantów. Lata pracy dla „Mujer Actual” pozwoliły Anie rozpoznać sukienkę Balenciagi i model Coco Chanel wykonany dla Marleny Dietrich. Zatem Aurora Peiró kierowała zakładem krawieckim o pewnym standardzie. Właścicielka otworzyła drugie drzwi i wprowadziła Anę do magazynu. Na drewnianych regałach piętrzyły się kawałki materiału ułożone według kolorów i wzorów. Po prawej – istne wielobarwne organy z tub wypełnionych guzikami, a po ich bokach pudełka z zamkami błyskawicznymi i pudełeczka pełne nitów odzieżowych, igieł, agrafek i szpilek, kredy krawieckiej, tasiemek i nici, plus przeróżne przyborniki. W głębi, za przeszklonymi drzwiami, było widać podwórko z ustawionymi pod białą ścianą kilkoma krzesłami wyplatanymi z trawy. Pośrodku oraz w kątach stały donice z połyskliwymi aspidistrami.

– Tutaj dziewczęta zażywają świeżego powietrza i odpoczywają podczas przerw.

Anie zaświeciły się oczy na widok obfitości skarbów zgromadzonych w magazynie, ale przypomniała sobie, że przyszła tu, aby napisać notkę o nieszczęśliwym wypadku.

– O czym ta dziewczyna, Mila, nie wiedziała?

Twarz Aurory się zachmurzyła. Kobieta zdawała się szukać słów.

– Że znów upadła. – Ana nie odważyła się okazać ani cienia ironii, jaką wcześniej przejawiała w swojej rozmowie z Rubiem. – Była w ciąży. Wzięłyśmy ją z domu dla zbłąkanych dziewcząt, które zeszły na złą drogę, właściwie z zakładu poprawczego. Dałyśmy jej okazję do naprawienia życia, a ona niestety z niej nie skorzystała. Upadła ponownie. Jakby niczego jej to nie nauczyło. I osierociła syna.

Choć Rubio przekazał Anie informacje, chciała, aby Aurora podzieliła się wiadomościami z pierwszej ręki.

– Jak to się stało?

– Powiesiła się. W swoim pokoju. Na szaliku. U belki. – Słowa wydobywały się z ust Aurory z trudem, podczas gdy kobieta przekładała rzeczy z miejsca na miejsce. – Przed tym upiła się najwyraźniej. Żeby sobie dodać odwagi, jak przypuszczam.

– Czy mogłabym zobaczyć jej pokój?

– Po co? – Kobieta zatrzymała się w pół ruchu i zastygła, trzymając w powietrzu belę drukowanego w róże materiału, który na tle czerni wyglądał jak w żałobnej otoczce.

– Żeby moja notatka prasowa nabrała osobistego charakteru. Wprawdzie nie podajemy pełnego imienia i nazwiska, tylko inicjały, ale mały szczegół stanowi niejako potwierdzenie, że osoba naprawdę istniała. Proszę wybaczyć patetyczną nutę.

Aurora odłożyła tkaninę na miejsce i zaczęła się bawić centymetrem krawieckim, który miała zwinięty w ciasną rolkę.

– Oczywiście, o ile uzna to pani za stosowne – dodała Ana.

– Cóż, jeśli pani chce, chodźmy tam od razu. – Włożyła sobie centymetr do kieszeni żakietu i wyjęła klucze. Dała Anie znak, by z nią przeszła na koniec magazynu. – Na piętro można wejść bezpośrednio z ulicy albo z warsztatu.

Obok drzwi, w niszy pod schodami, stała szafka z opas­łym czarnym telefonem umieszczonym pośrodku koronkowej serwety. Ana podążyła za Aurorą po wąskich schodach. Weszły do mieszkania o wysokich sufitach, z długim korytarzem i licznymi drzwiami, typowymi dla tej dzielnicy Barcelony. Nie dane jej było jednak rozejrzeć się więcej, ponieważ okazało się, że pokój Eleny jest pierwszy z brzegu.

Ana wiele już razy wchodziła do pomieszczeń, w których znaleziono zwłoki. Mimo że uprawiała ten zawód od lat, w takim wejściu było coś, do czego nie zdołała się przyzwyczaić. Trudniej niż na obrazy, jakie ją mogły czekać za zamkniętymi drzwiami, było się jej przygotować na zapachy. Najwyraźniej jej umysł okazywał się bardziej bezbronny wobec tego, co uderzało w prostszy i prymitywniejszy zmysł powonienia.

Tym razem nie było żadnego zderzenia. Pokój – w rzeczywistości coś w rodzaju składziku bez okna – był umeblowany z prostotą mnisiej celi, idealnie uporządkowany i czysty; pachniał mydłem do podłogi, a także – jak wiele innych barcelońskich mieszkań jesienią – trącił nieco wilgocią. Wąskie łóżko przykryto tylko jednym białym prześcieradłem. Na nim leżała poduszka, a o nią opierała się stara jasnowłosa lalka w sukieneczce z falbankami. „Mam lalkę ubraną na niebiesko w spódniczkę z pasującą bluzeczką” – zaczęła nucić sobie w myślach Ana.

– Na wypadek, gdyby pozwolono nam tu urządzić czuwanie – wyjaśniła Aurora, wpuszczając Anę do środka.

– Śpią w osobnych pokojach?

– Tak. To ważne, żeby wieczorem były same ze swoimi myślami i mogły się zastanowić nad własnym życiem.

Anie przyszło do głowy, że Elena Sánchez na nieszczęś­cie myślała o swoim życiu za dużo. „Poszła na spacer i teraz jest chora, leży w łóżeczku, wzywam doktora” – ciągnął dziecięcą piosenkę głosik w jej uchu.

– Miała rodzinę?

– Jeśli tak, to jej nie przyjęła. Elena pochodziła ze wsi w Estremadurze, z Madroñery – mówiła Aurora ze spojrzeniem utkwionym w zdjęciu chłopca. – Rodzice wysłali ją w bardzo młodym wieku na służbę, najpierw w Cáceres, a potem tutaj. Pan domu, w którym służyła, zapłodnił ją, a kiedy ciąża zaczęła być widoczna, pani umieściła ją w domu poprawczym, ponieważ rodzice się jej wyrzekli, nie chcieli, żeby do nich wróciła. Wzięłyśmy ją stamtąd, jak już mówiłam. I widzi pani.

Autrora zatarła ręce, jak gdyby poczuła zimno, i po raz pierwszy spojrzała na sufit. Ana podążyła wzrokiem w górę i dostrzegła, że drewniana belka z czasem wykrzywiła się i pośrodku pokoju oddzieliła od sufitu, pozostawiając dziurę.

– Kto ją znalazł?

– Mila, ponieważ Elena nie stawiła się w jadalni na śniadanie. Potem Mila zeszła, żeby mnie zawołać, a ja byłam już w warsztacie. – Głowa Aurory poruszała się, jakby kobieta oglądała różne sceny. – Zrobiłyśmy coś, co może nie było zbyt właściwe, a przynajmniej policjant, który przyjechał, bardzo się o to zezłościł: zdjęłyśmy ją. I Mila zmieniła jej koszulę, bo wszystko miała na wierzchu.

Kobieta była tak zgnębiona, że Ana poczuła przemożną chęć, by ją pocieszyć.

– To zrozumiałe, choć przedstawiciele porządku widzą te sprawy inaczej.

Właścicielka szwalni odzyskała pewność głosu.

– Skoro nie mogłyśmy już nic więcej dla niej zrobić, przynajmniej zachowałyśmy nieco jej godności.

Sprawa martwiła Anę mniej z powodu opowiedzianej historii niż z uwagi na to, co sobie uświadomiła: że w ciągu lat przepracowanych w charakterze dziennikarki od kroniki wypadków przyzwyczaiła się do tego rodzaju dramatów.

Dziennikarka od kroniki wypadków nie zapomniała, po co tutaj przyszła.

– Zostawiła jakąś wiadomość?

– Nie. Co miałaby zostawić, biedaczka? Jeżeli umieją czytać i pisać, to bardzo niewiele, słabiutko.

Ana po raz ostatni rzuciła okiem na pomieszczenie: mała szafa, komoda z wizerunkiem Maryi Panny i oprawiona w ramkę fotografia dziecka z dumą pokazującego prostokątny medalik, stolik nocny, na nim lampka z pożółkłym abażurem i tuż obok modlitewnik, drewniane łóżko oczekujące na zmarłą, a na posłaniu lalka ze złotymi lokami w niebieskiej sukience. „Dwa dodać dwa to cztery, cztery i dwa to sześć, sześć i sześć to dwanaście, osiem i osiem – szesnaście. Lata mam już policzone, wiem, kiedy pójdę za żonę”.

– To wszystko. Nic więcej mi nie potrzeba.

Wróciły do warsztatu, nie odzywając się już ani słowem. Maszyny do szycia pracowały wśród milczenia szwaczek. Aurora, która szła za Aną, zatrzymała się na chwilę, żeby skontrolować pracę dziewczyny z jasnymi kręconymi włosami spiętymi w gładki kok i przywodzącymi na myśl lalkę Eleny.

– Uważaj, María Jesús, ta zakładka wyszła ci trochę nierówna.

Dzwoneczek u drzwi odwrócił uwagę Aurory. Do warsztatu weszła, otrząsając parasol, kobieta w wieku Any, ubrana w płaszcz z lodenu.

– Pani Pladevall – przywitała ją Aurora i wyszła jej na spotkanie. – Przyszła pani przymierzyć suknię? Przejdźmy do przymierzalni. Kawy? – Zabrała gościa do sali z fotelami.

W tym momencie Ana poczuła, że ktoś chwyta ją za lewą rękę. Była to rudowłosa dziewczyna.

– Panienko… chciałabym powiedzieć, że nasze dzieci… – szepnęła.

– Jakie dzieci? – zapytała Ana, pochylając się, by lepiej usłyszeć.

– Nasze dzieci. Są w internacie i…

Przerwał jej głos Aurory:

– Jacinta, nie przeszkadzaj pannie Martí.

– Nie, jeśli nie… – zaczęła Ana.

– Tak jest, pani Auroro. – Szwaczka, z zaczerwienionymi od płaczu oczami, wróciła do pracy.

– Jacinto, może zaparzysz kawę dla pani Pladevall, podczas gdy ja pożegnam się z panną Martí?

Dziewczyna wstała i przeszła obok Any, nawet na nią nie patrząc. Ogniste włosy płonęły na tle czarnej żałobnej sukienki. Ruda Jacinta. „O, Jacinta, rudowłosa, rudo-rudo-włosa, ru-ru-rudo-rudowłosa”. Ana przypomniała sobie wiersz Joségo Morena Villi, który tak ją bawił.

Aurora podeszła do Any z poważną miną. Przesunęły się na drugą stronę małego kontuaru.

– Czy mogłabym panią o coś prosić, panno Martí? – zagadnęła przyciszonym głosem, jednocześnie pokazując gestem, by wyszły na ulicę.

Ana powiedziała „do widzenia” trzem szwaczkom, które zostały w zakładzie. Tylko Mila jej odpowiedziała. Pozostałe dwie zdawały się zbyt zaabsorbowane pracą. Wyszła wraz z kierowniczką.

Przed witryną z manekinem o męskim torsie Aurora odezwała się zniżonym głosem, ponieważ w warsztacie natychmiast ucichł stukot maszyn:

– Czy byłoby możliwe, żeby w swojej notce nie wspominała pani nazwy naszego zakładu? Mogłoby to zaszkodzić instytucji dobroczynnej, która go utrzymuje. Widzi pani, Elena zniszczyła sobie życie, ale jeżeli teraz zostaniemy bez środków, jej koleżanki też będą zgubione.

– Niech się pani nie martwi, pani Peiró. Nie podam nazwy pani zakładu.

Ponadto notatka nie będzie miała większego znaczenia. Kilka linijek, których być może brakuje Rubiowi, żeby zapełnić kolumnę.

Zakołysała się firanka, zdradzając, że któraś ze szwaczek je obserwuje. Aurora Peiró też zauważyła to kątem oka. Odwróciła się w stronę drzwi. Zanim jednak zrobiła krok, te otworzyły się i ukazała się Mila z parasolem Any.

– Zapomniała pani zabrać – wyjaśniła, patrząc na Aurorę.

Ana podziękowała i dziewczyna zniknęła w środku.

Właścicielka pożegnała gościa silnym uściśnięciem dłoni.

Położyła klucze od domu w niebieskiej ceramicznej miseczce. Obok niej czekały na nią aż cztery karteczki. Luisa, pokojówka, zostawiła jej wiadomości: „Inspektor Castro. Dzwonił o wpół do jedenastej”. „Inspektor Castro. Dzwonił o jedenastej. Jeszcze zadzwoni”. „Inspektor Castro, o wpół do dwunastej”. „Castro, niech pani do niego oddzwoni, panno Ano”. Najwyraźniej notatki zdążyła przejrzeć Beatriz i poprawić w nich błędy ortograficzne Luisy: pozmieniała oba „wpułdo” na „wpół do” i dodała „d” do „odzwoni”. Interpunkcja również zapewne była dziełem korekty.

Słysząc, że Ana wróciła, dziewczyna wyszła z kuchni, a za nią wytoczyły się szczebioty Juanita Valderramy i w zakręconych kłębach rozpłynęły się po całym mieszkaniu wraz z zapachem obiadu.

– Inspektor Castro dzwonił do pani cztery razy, panno Ano.

– Nie powiedział, czego chce?

– Rozmawiać z panią. – Wycierając sobie ręce w fartuch, Luisa patrzyła na nią z niejaką obawą. Wciąż nie umiała się przyzwyczaić do telefonów z policji, ilekroć mieli tam sprawę, która mogłaby zainteresować „El Caso”.

Za pierwszym razem, gdy odebrała taką wiadomość, wręcz upuściła aparat i zaaferowana pobiegła, żeby je ostrzec, a być może przygotować do rychłej ucieczki. Tylko naturalny autorytet Beatriz zdołał przekonać dziewczynę, że nie ma się czego bać, że to część pracy panny Any – policja dzwoni do niej, ponieważ ma dla niej wiadomość. Potem Beatriz pozostała panią, główną panią domu, a Ana panną, ale panną, na którą Luisa patrzyła, zaczynając rachunek sumienia, z odrobiną poczucia winy, które w tak wielu wywoływała wzmianka o policji.

Również teraz w niespokojnych ruchach rąk Luisy Ana wykryła zdenerwowanie. Aby pokazać, że sytuacja nie jest tego warta, zrobiła lekceważący gest i kierując się do swojego pokoju, rzekła:

– Jeżeli to takie ważne, zadzwoni znowu. A pani Beatriz jest w domu?

Dziewczyna przestała wycierać ręce w fartuch.

– Wyszła godzinę temu, ale mówiła, że to nie potrwa długo.

Ana nie chciała się wydać ciekawska, nie zapytała więc Luisy, czy wie, dokąd poszła kuzynka. Pewnie siedzi w bibliotece albo znowu wybrała się do tych ludzi, którzy ją poprosili, żeby przejrzała ich spadek. Ważne, że Beatriz znów czymś się zajęła, że znowu wychodzi z domu po kilku miesiącach, w trakcie których zdawała się dziwnie przybita, spowita smutkiem żałoby, dla którego Ana nie potrafiła znaleźć wyjaśnienia.

Usadowiła się w swoim pokoju, owinęła grubym wełnianym szalem, który dawniej należał do matki Beatriz, i wzięła się do czytania własnych notatek.

Godzinę później ani nie wróciła jeszcze Beatriz, ani ona nie napisała słowa o samobójstwie dla Rubia. Z kuchni dobiegał stłumiony dźwięk radia. Ze zmiany głosów i rytmu można było wywnioskować, że Luisa słucha teraz serialu. To przypomniało Anie o telefonach inspektora. Spojrzała na swoją maszynę do pisania z czystą kartką, na której nie chciała się pojawić historia zmarłej dziewczyny. Wyszła z pokoju, skierowała się do przedsionka, podniosła słuchawkę telefonu i zadzwoniła na komendę.

– Z inspektorem Castrem proszę. Mówi Ana Martí.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: