Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Granica - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
23 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Granica - ebook

Bułgarsko-turecko-greckie pogranicze to jeden z najdzikszych zakątków Europy, fascynujący monumentalną przyrodą, w której cieniu przetasowują się karty historii. Sto lat temu, kiedy rozpadało się imperium osmańskie, na południe wędrowały tysiące muzułmanów przesiedlanych do Turcji, na północ – tysiące chrześcijan zmuszonych do jej opuszczenia. W czasach zimnej wojny mieszkańcy bloku wschodniego przez bułgarskie zasieki uciekali od koszmaru komunizmu, dziś lasami Strandży przemykają uchodźcy, którzy rozpaczliwie walczą o szansę na lepsze życie.

Nad tą krawędzią Europy, pociętą starymi rzymskimi drogami, wciąż unoszą się duchy dawnych epok, przepastne lasy skrywają trackie grobowce, na leśnych polanach można spotkać chodzących po rozżarzonych węgielkach czcicieli ognia, a miejscowe znachorki potrafią odczynić urok i zdjąć czary. Jednak Kassabovą najbardziej fascynują ludzie: niejednoznaczni, doświadczeni przez los, przytłoczeni ciężarem dawnych win. To oni są przewodnikami autorki w tej podróży – dawni i obecni pogranicznicy, przemytnicy, poszukiwacze skarbów, strażnicy leśni, mieszkańcy wymierających wiosek, uchodźcy.

„Kassabova z poetycką gracją przywraca pamięć o tragicznych losach europejskiego pogranicza, a jej spotkania z jego mieszkańcami dają ogromną moc tej poruszającej opowieści.” Colin Thubron

„Książka Kassabovej to wciągająca historia podróży przez dzikie, zalesione i naznaczone tragicznym losem pogranicza Bułgarii, Grecji i Turcji. Autorka oddaje niuanse otaczającej ją rzeczywistości, nadając opowieści poetycką i emocjonalną surowość. I co najważniejsze, jak mało kto potrafi opisać relacje spotkanych ludźmi. Piękna lektura.” James McConnachie, „The Sunday Times”

„Kassabova ma niezwykły dar opowiadania. Dzięki historiom z pogranicza pokazuje skutki ogromnych zmian, które dotknęły opisywane przez nią tereny. Imponująca i poruszająca książka.” Sara Wheeler, „Observer”

„Dzięki swojemu doświadczeniu i wiedzy autorka potrafi mistrzowsko spleść ze sobą opowieści mieszkańców pogranicza, również tych sprzed dziesiątek lat. Kassabova to też poetka – jej delikatny styl porusza do głębi. W coraz bardziej podzielonym świecie, w którym buduje się mury na granicach, paszporty i wizy wydaje coraz mniej chętnie, a każdy zamyka się w skorupie bezpieczeństwa, potrzebujemy właśnie takich książek, dzięki którym oswoimy lęki przed tym, co nieznane.” Alev Scott, „Financial Times”

„Kassabova, zafascynowana pograniczem Europy, napisała książkę, której sercem jest tajemnica kryjąca się w tej części świata. To nie jest zwykła opowieść podróżnicza – to prawdziwe dzieło sztuki.” Teddy Jamieson, „Herald”

„Wspaniała książka o magicznej części Europy. Kassabova nowatorsko opisuje, co tak naprawdę oznacza życie na pograniczu światów. Niczym poetka, lirycznie i delikatnie, oddaje piękno tego regionu, odtwarza jego historię i sprawia, że czytelnik pozostaje oczarowany długo po skończeniu lektury.” Mark Mazower, „Guardian”

„Erudycyjna, poetycka, piękna książka Kassabovej rzuca nowe światło na ukrytą do tej pory historię europejskiego pogranicza. Autorka barwnie opisuje dzieje regionu, wplatając w nie własne spostrzeżenia i doświadczenia. Nikt inny nie mógł napisać tak wspaniałej książki.” „Economist”

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-808-2
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

To opowieść o ostatniej europejskiej granicy. To tam schodzą się i rozchodzą Bułgaria, Grecja i Turcja, a granice zachowują swoją istotę. Tam też zaczyna się coś, co uważamy za Europę, i kończy coś innego, co niezupełnie jest Azją.

Tak mniej więcej wygląda geografia tego miejsca, ale mapa może nas zaprowadzić zaledwie na skraj pradawnego lasu, który żyje poza czasem, zaludniony przez cienie. Tam właśnie stawałam na drogach, prowadzących donikąd. Być może wszystkie granice brzmią na falach podświadomości – ostatecznie to tutaj materia rzednie. Jednak to pogranicze rozbrzmiewa szczególną syrenią nutą i wyróżnia się w trojaki sposób. Po pierwsze, chodzi o niezałatwione sprawy jeszcze z czasów zimnej wojny. Po drugie, to jedna z najgłuchszych dziczy w Europie. Po trzecie wreszcie, od samego początku istnienia kontynentów tutaj było miejsce ich styku.

Wraz z moimi rówieśnikami z Europy Wschodniej dorastałam w czasach, gdy upadał mur berliński. Granica rzucała cień na moje dzieciństwo, które spędziłam w Bułgarii schyłkowej fazy epoki „socjalizmu z ludzką twarzą”, jak głosił ów nieszczęsny slogan. Dość naturalne było zatem, że granica szybko zaczęła mnie pociągać. Kiedy raz znajdziemy się blisko niej, nie sposób się jej oprzeć; rodzi pragnienie poddania się egzorcyzmom lub transgresji. Sama jej obecność jest jak zaproszenie. No chodź, szepce, przekrocz tę linię. Jeśli się ośmielisz. Przekraczanie jej, w słońcu lub pod osłoną nocy, to zrośnięte w jedno strach i nadzieja. A gdzieś oczekuje przewoźnik z zasłoniętą twarzą. Niektórzy umierają, przekraczając granicę lub tylko zbliżając się do niej. Szczęśliwcom przypadają w udziale ponowne narodziny już po drugiej stronie.

Pilnie strzeżona granica zawsze wiąże się z agresją: to tutaj władza nagle się ucieleśnia, zyskuje wręcz ludzką twarz, określa swoją ideologię. Jedną z najoczywistszych doktryn związanych z granicami jest nacjonalizm – granica ma oddzielać jedno państwo narodowe od drugiego. Jednak jej bardziej podstępna forma jest w praktyce centralistyczna – to przekonanie, że ośrodek władzy może z oddali bezkarnie wydawać rozkazy, które składają peryferia w ofierze, a wszystko, co pozostaje poza polem widzenia centrum, jest nieistotne. Strefy przygraniczne zawsze są peryferiami i zawsze lokują się poza zasięgiem wzroku centrum.

Dziwna sprawa, ale bodźcem do wyruszenia w tę nadgraniczną podróż stał się pobyt w pozbawionym granic kraju. Mieszkam w wiejskiej Szkocji, która stanowi pewnego rodzaju peryferia dla uznających za centrum „pas centralny” z Edynburgiem i Glasgow, a jeszcze bardziej dla tych, którzy swój główny punkt ciężkości mają w Londynie. Szkocja od wieków jest ziemią różnorodności i wolności, wysp i ekscentryzmu. Jednak i tutaj rozpoczyna się już era korporacyjnej biurokracji z ludzką twarzą i każdego dnia na żyjące swoim życiem społeczności nakładane są kolejne centralistyczne przepisy, następny las znika, by ustąpić miejsca kamieniołomom, elektrowni wiatrowej o pozostających w bezruchu łopatach czy olbrzymim słupom wysokiego napięcia z drutami, którymi nie płynie prąd. Pełne uroku dzikie zakątki zmieniają się w pustynie subsydiowanego zysku. Przyglądając się bezwzględnej sile demolującej Highlands, poczułam ciekawość moich rodzinnych bałkańskich peryferii. Chciałam zobaczyć, co się tam działo dwadzieścia pięć lat po moim wyjeździe.

Jeśli wprowadzimy rozróżnienie na twarde i miękkie granice administracyjne, to ta opisywana w tej książce ma w sobie twardość półwiecza zimnej wojny – Bułgaria na północy oraz Grecja i Turcja na południu wyznaczały linię graniczną między wchodzącymi w skład bloku wschodniego państwami Układu Warszawskiego a krajami Zachodu zgrupowanymi w Sojuszu Północnoatlantyckim. Krótko mówiąc, to była najdalej na południe wysunięta flanka żelaznej kurtyny, zalesiony mur berliński, na który cień rzucały armie trzech państw. Potrafiła być zabójcza, po dziś dzień wywołuje zresztą ukłucie strachu.

Obecnie granica grecko-bułgarska zmiękła wskutek wspólnego członkostwa w Unii Europejskiej. Linie podziału między Turcją a Bułgarią oraz Turcją a Grecją straciły swoją dawną twardość, ale zyskały równocześnie na ostrości: jej przejawem są zasieki z drutu kolczastego, które mają zatrzymać falę imigrantów z Bliskiego Wschodu. Zdarzyło mi się być na miejscu, gdy ich napływ zaczął przypominać krwotok. Globalne migracje i globalne wznoszenie barykad, nowy internacjonalizm i stare nacjonalizmy – to systemowa choroba w samym sercu naszego świata. Przenosi się z jednych peryferii na drugie, gdyż nie ma już miejsc odosobnionych. Przynajmniej dopóty, dopóki nie zgubimy się w lesie.

Jednak pierwotny emocjonalny impuls stojący za decyzją o ruszeniu w tę podróż był prosty: chciałam odwiedzić zakazane miejsca swojego dzieciństwa, niegdyś zmilitaryzowane przygraniczne wioski i miasta, rzeki i lasy, które były niedostępne dla dwóch pokoleń zwykłych śmiertelników. To był bunt przeciwko temu, że przez tak długi czas byliśmy uwięzieni za żelazną kurtyną jak jakieś niekochane psy. Powodowała mną też ciekawość; chciałam spotkać się z ludźmi zamieszkującymi terra incognita. Pochodzące z V wieku przed naszą erą słowa Herodota: „O Europie zaś widocznie nikt nie wie, zarówno co do jej części położonych na wschód jak i na północ, czy jest oblana morzem”^(), równie dobrze mogłyby odnosić się do tej części kontynentu na początku XXI wieku naszej ery. Kiedy wyruszałam, współdzieliłam zbiorową nieznajomość tego regionu nie tylko z mieszkańcami odległych od niego zakątków Europy, ale także z mieszczańskimi elitami tych trzech graniczących ze sobą państw. Dla tych, którzy tam nie mieszkają lub nie bywają, granica ta jest jak obcy kraj, trochę jak przeszłość, gdzie wszystko działa nieco inaczej.

Ilekroć przychodzi mówić o Bałkanach, nie sposób nie odwołać się do zużytego, starego toposu mostu, ale też nigdzie indziej nie jest on tak jawnie prawdziwy jak właśnie tam, w tej funkcjonującej na co dzień bramie między tym, co zwykliśmy nazywać Wschodem i Zachodem.

Zakrawa na paradoks, że pozostają one ukrytą fałdą globalnej matrycy. Część z przemierzonych przeze mnie miejsc jest tak piękna, że może przyprawić o zawał serca, choć pojawiają się tam tylko botanicy, ornitolodzy, przemytnicy, kłusownicy, herosi i zagubione dusze. Przede wszystkim jednak są tam miejscowi.

Powiadają, że historię piszą zwycięzcy, ale według mnie robią to przede wszystkim ci, których nie było na miejscu, co zresztą często wychodzi na to samo. Odczuwałam żywotną potrzebę: spojrzeć w oczy tym, którzy tam żyją, wysłuchać ich opowieści, zjeść z nimi posiłek i nauczyć się paru nowych słów. Jak to jest mieszkać na pograniczu tak naznaczonym starożytnymi i nowożytnymi mitami, tak psychicznie namagnetyzowanym? Nikomu z nas nie uda się uciec przed granicami – między nami samymi a innymi, miedzy zamierzeniem a czynem, śnieniem a przebudzeniem, życiem a śmiercią. Być może ludzie pogranicza mogą powiedzieć nam coś o przestrzeniach pośrednich.

Podróż, którą tu opisuję, jest okrężna i śledzi kontury naturalnych królestw strefy przygranicznej. Zaczęłam ją na brzegu Morza Czarnego, na skraju tajemniczych zboczy Strandży, gdzie spotykają się prądy śródziemnomorski i bałkański. Następnie udałam się w dół na przygraniczne równiny Tracji z jej szlakami pełnymi ruchu i handlu. Potem przemierzyłam przełęcze Rodopów, gdzie z każdym szczytem związana jest jakaś legenda, a żadna wioska nie jest tym, czym się na pierwszy rzut oka wydaje. Podróż zakończyłam po lustrzanej stronie początku, czyli na Strandży i Morzu Czarnym.

Zmienione zostały wszystkie – z paroma tylko wyjątkami – imiona i nazwiska, czasami także łączyłam w jedno szczegóły topograficzne lub biograficzne, chcąc zachować prywatność bohaterów lub płynność narracji. Bogata przyroda regionu zasługuje na szersze omówienie, ale skupiłam się na historiach ludzi. W nich bowiem granice – widzialne i niewidzialne, twarde i miękkie – są wszechobecne, a starodawna dzicz, która poprzedza je wszystkie, jest chtoniczna. Być może jest tak dlatego, że ta granica wciąż jest ziemią; starałam się oddać ją wiernie, wraz z zasiedlającymi ją ludźmi i duchami.

Kapka Kassabova

Highlands, SzkocjaGóra szaleństwa, I

Zdarzyło się to w połowie podróży. Serpentyna wiła się wysoko zboczem przełomu rzeki w leżących na granicy grecko-bułgarskiej Rodopach, a gdy droga skończyła się na szczycie, przede mną pojawiła się ostatnia widmowa wioska z rzeźbionymi oknami domów i wyschłym, cembrowanym kamieniem źródłem. Nikt już tam nie mieszkał. Dalej ciągnęła się porastająca ziemię niczyją dąbrowa. Wydaje nam się, że możemy przejść przez życie, doświadczając rzeczy niesamowitych tylko w kinie, ale w tej wiosce coś sprawiło, że serce zamarło mi z przerażenia. Nadal nie wiem, czy było to rzeczywiste, ale uczucia temu towarzyszące wciąż rezonują w moim ciele.

Przybyłam do tego zapomnianego zakątka gór, szukając czegoś, i trafiłam na to. Może o to mi właśnie chodziło. W każdym razie zaczęłam nagle zbiegać w dół doliny lasem pełnym dzików i stromych skał. W promieniu dwudziestu kilometrów nie było żywej duszy, a bezlitosne słońce paliło mi głowę niczym wyrok za jakąś dawną zbrodnię.

Tam w górze pomiędzy szczytami było urwisko nazywane Sądem. Zrzucano stamtąd ciała w otchłań czasu, który ciągnął się od pierwszych ofiar z ludzi składanych przez Traków aż po koniec zimnej wojny. Biegłam jednak w przeciwnym kierunku – w dół, ku najbliższej opustoszałej wiosce, odległej, jak zresztą wszystko, co potrafiłam zrozumieć.

Poczucie, że nie było to nic stricte osobistego, że nie było to tylko moje przerażenie, wydaje się z perspektywy czasu na miejscu. Odbierałam częstotliwości, na których góra emitowała zawarte w sobie wydarzenia. Nie były to częstotliwości naturalne, tylko graniczne – częstotliwości lasu pooranego inicjałami tych, którzy w XX wieku byli młodzi i zdesperowani. Przybyłam tu, by poznać ich historie, ale czy rzeczywiście byłam na to gotowa?

Mówiono mi, że ludzie i rzeczy potrafią tutaj znikać, ale tak naprawdę nigdzie stąd nie odchodzą. Czułam to jak czyjąś obecność tuż za plecami. Choć była pełnia, górę Orfeusza spowił mrok. Dotarłam do odnogi rzeki i zatrzymałam się, by się napić. Lodowata woda ścięła mi gardło. Wiedziałam, że źródło rzeki nazywanej po bułgarsku Mesta, a po grecku Nestos znajduje się po drugiej stronie, w najwyższym paśmie górskim Półwyspu Bałkańskiego, a ona sama toczy swe wody jeszcze przez dwieście trzydzieści cztery kilometry, by ostatecznie ujść do Morza Egejskiego, ale jak tego rodzaju informacje mogły pomóc komuś w potrzebie? Tutaj nie była to zwykła rzeka. Niedaleko znajdowała się przepastna jaskinia skrywająca w sobie wodospad Diabelskie Gardło, gdzie wedle tradycji Orfeusz zstąpił do podziemia. Ponoć ktokolwiek i cokolwiek tam trafi, zostanie tam na zawsze, tak jak ostatnia wyprawa speleologów – mężczyzna i kobieta, którzy zniknęli w jaskini w latach siedemdziesiątych XX wieku. Nawet Orfeusz, jedyna istota żywa, której udało się na powrót wynurzyć z tego chtonicznego królestwa, ostatecznie został rozszarpany przez rozwścieczone menady. Jego głowę wrzuciły potem do rzeki Ewros, której bieg przed ujściem do Morza Egejskiego liczy jeszcze czterysta osiemdziesiąt kilometrów. Jakie było jego przewinienie? Pod koniec życia złamał zasadę lojalności, przekroczył dwie niebezpieczne granice, przechodząc od swego dawnego mentora i boga nocnych misteriów Dionizosa na stronę solarnego boga Apolla, oraz od miłości do kobiet ku miłości do mężczyzn. Naruszanie granic bywa groźne nawet dla bogów, nie wspominając o śmiertelnikach.

W dole rzeki spotkałam kobietę i dwóch mężczyzn ładujących do małej łódki chleb. Dziesiątki bochenków. Mieli długie włosy i twarze jaśniejące radością. Mój strach rozwiał się i zamiast niego poczułam zachwyt. Zaproponowali, że przewiozą mnie na drugi brzeg. A tam, po przeciwległej stronie…

Ale o tym później.

Czym zatem jest granica, skoro jej słownikowa definicja zawodzi? To coś, co niesiesz w sobie bezwiednie, dopóki nie trafisz w miejsce takie jak to. Krzyczysz w otchłań, której jedna ściana jest jasna, a druga tkwi w mroku, zaś echo zwielokrotnia życzenie, zniekształca twój głos i niesie go do odległej krainy, w której być może już kiedyś byłeś.via pontica

Na ziemi była to niegdyś rzymska droga łącząca Dunaj z Bosforem. Na niebie wciąż jest to szlak migracyjny ptaków. Via Pontica wzięła swoją nazwę od Morza Czarnego, nazywanego Pontus Euxinus, czyli morze gościnne. Wprawdzie zanim Grecy z Miletu skolonizowali je, nosiło miano Pontus Axenus – morze niegościnne, gdyż było trudne w żegludze, a jego brzegi zasiedlali piraci i barbarzyńcy (to jest nie-Grecy). Owidiusz spędził lata wygnania na zachodnim wybrzeżu, gdzie przebywając pośród Getów, trackiego plemienia barbarzyńców (tym razem nie-Rzymian), i litując się nad sobą, napisał w Żalach:

Zimne objęły mnie pontyjskie brzegi Euxinusu;

Przez starożytnych Axenusem zwanego^().

Biedny Owidiusz, zbyt dumny, by cieszyć się życiem. Od jego czasów plemiona barbarzyńców i cywilizacje przychodziły i odchodziły, niektóre zawitały na dłużej, ale coś pontyjskiego pozostało. Na południowo-zachodnich brzegach Morza Czarnego, gdzie biegnie niewidzialna granica morska między Bułgarią a Turcją, a statki śmigają z Bosforu do Odessy, wciąż można w jeden wrześniowy dzień zobaczyć niebo przesłonięte pięćdziesięcioma tysiącami bocianów, które lecą do Afryki.

Wtedy jednak było jeszcze lato.Czerwona riwiera

Lato 1984 roku, plaże na południu Bułgarii. Przyleciały już wszystkie ptaki, przyjechali też wczasowicze – ci, którzy wyglądali tak jak my, i ci egzotyczni, z jasnymi brodami, jaskrawymi ręcznikami plażowymi i aurą permisywizmu. Rozpalone niebo przesłaniały tylko polujące na odpadki mewy, które atakowały małe plastikowe tacki po chrupanych przez wszystkich słonych, smażonych szprotkach.

Podniosłam wzrok znad zapiaszczonych kartek książki napisanej przez ekscytująco amerykańskiego pisarza Jacka Londona. Sportretowany w Martinie Edenie bohater topi się, gdyż sukces literacki nie miał w kapitalistycznym świecie żadnej wartości moralnej. Moją ulubioną powieścią tego autora był Zew krwi – o przygodzie, która poszła nie tak, ale jakże podniecającej! Tęskniłam za przygodą. Jeśli popłynąć z tej plaży na południe – jak to robił mój ojciec, który potrafił zniknąć w morzu na parę godzin – i minąć ławice olbrzymich meduz oraz campingi słynące z nudystów i przedstawicieli bohemy, zupełnie niepodobnych do naszych nudnawych rodzin, lądowało się w Turcji.

Choć Turcja leżała na tym samym wybrzeżu Morza Czarnego, to jednak po drugiej stronie granicy, a tego, co zawierało w sobie słowo „granica” – nawet jego brzmienie wydawało się nieco kolczaste, jak gra-gra wydawane przez mewy – lepiej było unikać. Nawet ja to wiedziałam. Na przykład ucieczka do innego kraju to był wyjazd „za granicę”, postawienie się poza nawiasem, skąd nie ma już powrotu. O tych, którzy wyjechali za granicę i nie wrócili, mówiło się, że wybrali wolność. Potępiano ich zaocznie, a ponieważ ich samych nie można było ukarać, cierpiały za nich ich rodziny. Spośród osób z mojego środowiska wyjechał tylko mąż mojej nauczycielki gry na fortepianie, którego zresztą nigdy osobiście nie poznałam. Był jednym z setek bułgarskich muzyków, którzy koncertując za granicą, wybrali wolność. Ceną, jaką za to płacili, było ryzyko, że już nigdy nie zobaczą swojego domu.

Kiedy zaczynało nam świtać w głowie, dlaczego ustanowiono tam granicę (aby ludzie tacy jak my nie mogli wyjechać), odkryciu temu towarzyszyło stałe, przypominające niestrawność poczucie graniczności. Miałam wtedy dziesięć lat i byłam już na tyle duża, by ogarnęła mnie namiętność, której obiektem stał się starszy blondyn przebywający z rodzicami na wakacjach. Przyjechaliśmy z Sofii, oni z Berlina, i przez dwa tygodnie rozkosznych męczarni szpiegowaliśmy się nawzajem z naszych ręczników plażowych. Łączyła nas woń kremu Nivea i tęsknota typowa dla okresu przed pokwitaniem. Wyszedł jednak ze mnie brak doświadczenia i kiedy już zdarzyło się, że stanął za mną w kolejce po lody, wysoki i piękny jak Apollo, nie mogłam przypomnieć sobie ani jednego słowa po rosyjsku – naszym wspólnym języku, którego uczyliśmy się w szkole. Płakałam przez cały dzień, kiedy wyjechał wraz z rodziną. To jasne, że byliśmy sobie przeznaczeni.

Żadne z nas nie mogło jednak wiedzieć, że plaża była czujnie lustrowana przez prawdziwych szpiegów. Najwięcej, i to żyjących w pewnym przepychu, można ich było znaleźć w pobliskim legendarnym Międzynarodowym Ośrodku Młodzieży, gdzie przez trzydzieści lat złota młodzież z krajów bloku wschodniego przyjeżdżała bawić się i szpanować podczas konkursów piękności, festiwali Neptuna i imprez muzycznych na plaży. Nie były to zwykłe plaże. Była to czerwona riwiera, okno wystawowe świata komunistycznego, jak po ojcowsku ujął to Chruszczow, zresztą święcie przekonany o tym, że „przyjaźń, którą darzą nas Bułgarzy, jest szczególnie żarliwa”. Niemcy z NRD i RFN, Norwegowie, Szwedzi, Węgrzy, Polacy, Czesi i Słowacy przyjeżdżali tutaj, by balować w kurortach Złote Piaski i Słoneczny Brzeg, które powstały w latach sześćdziesiątych XX wieku i szybko stały się dla państwa głównym źródłem dochodu. Ponieważ była to turystyka w warunkach totalitarnych, wszystko było tutaj państwowe, nawet piasek. Zatrzymywaliśmy się w nielegalnie wynajętym pokoju w jednym z miejscowych domów – nielegalnie, gdyż zgodnie z prawem usługi hotelarskie mogły być świadczone wyłącznie przez obiekty państwowe. Nasze senne nadmorskie miasteczko nosiło nazwę Miczurin, nadaną na cześć rosyjskiego biologa, który zrewolucjonizował metody uprawy roślin. Panujący tu śródziemnomorski klimat sprawił, że okolicę wybrano na miejsce szalonego i typowego dla świata sowieckiego eksperymentu agronomicznego, w ramach którego naukowcy próbowali wyhodować eukaliptusy, kauczukowce, herbatę i mandarynki. To prawda, tutejsza żyzna ziemia rodziła orzechy i migdały, figi i winogrona, ale chodziło o to, by pokazać, że dojrzałe państwo socjalistyczne potrafi kontrolować wszystko – od biegu historii po zachowania mikroorganizmów.

Co drugi barman był tutaj na usługach bułgarskiej służby bezpieczeństwa, natomiast specjalnie przeszkolona „grupa operacyjna” złożona z przebranych za wczasowiczów agentów radzieckiego KGB, czeskiej StB i wschodnioniemieckiej Stasi miała oko na hedonistów. Miejscowi nazywali enerdowców „sandalarzami”, bo w swoich sandałach i kostiumach kąpielowych wymykali się nocami z plaży do rosnących na gra-gra granicy ciemnych lasów Strandży.

Ci, którzy nie znikali w lesie, ruszali ku wybrzeżu w skafandrach nurków, z nadmuchiwanymi pontonami lub materacami, by powiosłować na południe do Turcji, bo ta wydawała się tak bliska, dopóki nie zniosło ich na otwarte morze. Po drugiej stronie pozbawionego przypływów i odpływów Morza Czarnego – którego wody poza natlenioną wierzchnią warstwą były w dziewięćdziesięciu procentach pozbawione tlenu – rozciągał się Związek Radziecki.

Tęskniłam za swoim niemieckim wybrankiem nieświadoma tego, że tę tęsknotę dzieliły ze mną inne osoby wylegujące się na plaży w poszukiwaniu towarzystwa – do przelotnej przygody, także męsko-męskiej, do wymiany partnerów, do małżeństwa. Do znalezienia sposobu na przekroczenie granicy. Od początku lat sześćdziesiątych czerwona riwiera stała się targiem ludzi, na którym najdrożej chodziła nie miłość, ale wolność. Najwyższą zaś ceną, którą wielu zapłaciło, było życie.

Spacer od plaży do granicy tureckiej zabierał dużo czasu, a po drodze trzeba było przejść przez zalesione, rzucające głęboki cień na słoneczne kurorty zbocza Strandży. O samej Strandży wiedzieliśmy tylko, że pełna była strumieni, rododendronów i gadów, a w jej wioskach odprawiano rytuał ognia, którego uczestnicy chodzili po żarzących się węglach. Ku ogólnej konsternacji państwo zakazało jego praktykowania poza urzędowo wyznaczonymi miejscami w rodzaju Międzynarodowego Ośrodka Młodzieży. Chodzący po ogniu też byli odgórnie wyznaczeni, tak samo jak tańczące niedźwiedzie, które przyprowadzali ze sobą ku uciesze gawiedzi. Innymi słowy, były to niedźwiedzie oficjalne. Do Strandży nie wpuszczano bez specjalnej przepustki wydawanej przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, noszącej miano otkrit list. Krótko mówiąc, nie dało się tam dostać.

– Dlaczego nie możemy pojechać do Strandży? – spytałam, gdy chłopak z Niemiec wyjechał i lody straciły smak.

– Nic tam po nas – odpowiedział ojciec.

– W lesie jest mnóstwo żołnierzy – dodała mama.

Wzdłuż całej granicy ciągnęło się ogrodzenie z podłączonego do prądu drutu kolczastego. Jeśli ktoś poszedł w tym kierunku, natykał się na ostrzeżenia sformułowane w dwóch głównych językach desperacji:

ВНИМАНИЕ ГРАНИЧНА ЗОНА!

ACHTUNG GRENZZONE!

Skoro jednak przedzierając się dniami i nocami przez las pełen gadów, ktoś dotarł na tyle daleko, by ujrzeć ten znak, dlaczego miałby zawrócić?

Jeśli niewinność polega na poczuciu, że świat jest bezpieczny i sprawiedliwy, to tamtego lata zaczynałam ją tracić. Dlaczego nie mogliśmy pojechać za niemiecką rodziną do Berlina? Dlaczego nie mogliśmy – albo nie mogli choćby ci Niemcy – udać się do Turcji, tak po prostu, wzdłuż wybrzeża? Dlaczego pewien Niemiec musiał przefrunąć nad granicą wypełnionym gorącym powietrzem balonem, jak głosiła miejscowa legenda, o ile miała w sobie coś z prawdy? Ponieważ mieszkaliśmy w więzieniu na świeżym powietrzu. Zaczęła we mnie kiełkować skłonność do melancholijnego buntu.

Sześć lat później „sandalarze” nie musieli wybierać się w aż tak daleką podróż, gdyż runął mur berliński. Nasza rodzina przekroczyła granicę, choć nie tę, tylko inną, umowną, nad Oceanem Spokojnym, w drodze do nowego życia w Nowej Zelandii – miejscu słynącym z zupełnie innych plaż.

Gdy wróciłam tam po trzydziestu latach, też było lato.

Na lotnisku w Burgas wzdłuż pasa startowego rosły rzędy winorośli, a w powietrzu unosił się zapach paliwa i rychłego seksu. Przyleciałam z Edynburga czarterem, samolot był pełen wytatuowanych facetów i mocno umalowanych kobiet wybuchających co chwilę głośnym śmiechem. Dotknęłam ziemi bułgarskiej w otoczeniu napalonych i podekscytowanych Rosjan, młodych i pryszczatych od buzujących w nich hormonów Skandynawów oraz bladych jak ściana rodzin z Północy. Wszystkich tych konsumpcyjnie nastawionych turystów zabierano potem z tego tętniącego życiem miasta portowego i upychano jak sardynki w Złotych Piaskach i Słonecznym Brzegu. Moja czerwona riwiera stała się radosnym piekłem globalnego kapitalizmu.

Wypożyczyłam samochód i pojechałam wzdłuż wielobarwnych jezior solnych Zatoki Burgaskiej. Zduszone krzyki pelikanów, kormoranów i zimorodków, woń dojrzewających fig i zakurzonego, pełnego pożądania lata pachnącego kremem Nivea, żurawie w porcie i gigantyczne statki wyglądające jak nieruchome miasta. Tu zaczynały się ciemne wzgórza Strandży.

Skręciłam w nieuczęszczaną nadmorską drogę, którą ostatni raz oglądałam przed trzema dekadami z tylnej kanapy naszej rodzinnej škody. Nim szosa odbiła w głąb lądu, zatrzymałam się w ostatniej położonej nad morzem miejscowości – sennym Miczurinie z czasów mojego dzieciństwa, który w międzyczasie wrócił do swej dawnej nazwy Carewo, przez co nie mogłam go przez chwilę znaleźć na mapie. Dla mnie miasteczko to na zawsze pozostanie Miczurinem. Dawno już zarzucono próby wyhodowania eukaliptusów i kauczukowców, więc naokoło rosły występujące tu naturalnie figowce, winorośle, orzechy włoskie i migdałowce. Wzdłuż prowadzącej do centrum ulicy siedzieli na taboretach miejscowi, którzy trzymali w rękach kartki z odręcznie napisanym ogłoszeniem: „Pokoje do wynajęcia”. W czasach czerwonej riwiery groziłby im areszt jako „prywaciarzom”.

Stanęłam przy zatoce i zjadłam talerz smażonych szprotek. Dzieci wskakiwały z okrzykiem do wody i wszystko smakowało łzami. Przyjechałam tu jednak dla niegdyś zakazanej Strandży, a nie dla morza. Zebrałam się w sobie i ruszyłam dalej.

Strandża – dość było w nią wjechać, a wokół zamierał ruch i wszystko opanowywała zieleń. Droga była dziurawa i otoczona godną dżungli roślinnością, las pełen omszałych wykrotów i megalitycznych świątyń skalnych służących niegdyś kultom dionizyjskim. Minęła mnie tylko para Cyganów na furmance. Jak gdyby nigdy nic oślepili mnie uśmiechem swoich złotych zębów.

Przede mną szła stępa czwórka nieosiodłanych karych koni, które na dźwięk silnika zerwały się do galopu. Rozdzieliły się, by przepuścić samochód, a potem połączyły z powrotem jak w jakimś niemym filmie.

Kierowałam się do położonej w dolinie przygranicznej wioski, gdzie chciałam się zatrzymać na dłużej, by pokręcić się po okolicy. Zwiedziona nierównościami asfaltu i powyginanymi znakami drogowymi, które prowadziły na manowce, ostatecznie się zgubiłam. Kiedy zatrzymałam się na pustej drodze, by wyciągnąć z bagażnika butelkę wody, usłyszałam trzask gałązek. Ruszyłam sprawdzić, co to było; to nigdy nie jest dobry pomysł. W lesie poczułam, że coś zaczyna mnie osaczać ze wszystkich stron. Do nosa i ust zaczęły wlatywać mi muszki, więc rzuciłam się z powrotem do samochodu i o mało co nie nastąpiłam na splecione w kłębek żmije. Pojechałam dalej, trzymając kierownicę spotniałymi dłońmi.

Z biegnącej wysoko drogi otwierały się oszałamiające widoki. To było jak policzek, który zwala z nóg. Aksamitne zawroty głowy, pofałdowany świat, jakby trzeba było dać nurka, by wyłonić się po drugiej stronie otchłani.strandża

Najdalej wysunięte na południowy wschód pasmo górskie Europy. Powierzchnia: dziesięć tysięcy kilometrów kwadratowych. Wiek: trzysta milionów lat. Łańcuch zaczyna się na wschodzie przy Morzu Czarnym i opada na zachodzie ku równinom Tracji. Uformowały go nachodzące na siebie płyty kontynentalne, których ostatnim tworem jest Bosfor. Kaniony rzek Strandży ukształtowane zostały przez ciągle obniżający się brzeg Morza Czarnego. I choć najwyższy szczyt pasma ma zaledwie tysiąc trzydzieści jeden metrów, człowiek czuje tutaj, że jest blisko gwiazd – zbyt blisko. Po tureckiej stronie nazywają to pasmo Yıldız, gwieździstym.

Ponieważ Strandżę ominęła ostatnia epoka lodowcowa, jest ona siedliskiem roślin pochodzących z trzeciorzędu, niczym położone na świeżym powietrzu muzeum, w którym występują gatunki reliktowe, w tym stary dobry Rhododendron ponticum sadzony również w innych częściach świata, ale tylko tutaj występujący nieprzerwanie od początku ery kenozoicznej. W tym raju ptaków, płazów i ssaków, w którym żyje też ponad dwadzieścia gatunków gadów, jedno jest pewne: choć ludzi nie ma tu zbyt wielu, nigdy nie jest się w lesie samotnym.

W Strandży wciąż znajdują się megalityczne miejsca kultu i inne tajemnicze pamiątki po starożytnych Trakach, którzy pozostawili po sobie niepisane świadectwa obecności. Z kolei nieliczne przetrwałe do dzisiaj sporządzone przez nich teksty są enigmatyczne, jak na przykład pochodzący z II wieku przed naszą erą przyjazny napis na kamieniu, głoszący w grece: „Gościu, który tu zawitałeś, miej się dobrze”. Dla antycznych Greków to Trakowie byli obcymi, czyli „z dala świeżo przybyłymi”^(), jak napisał o nich Homer w Iliadzie, choć plemiona te zamieszkiwały te tereny od IV tysiąclecia przed naszą erą. Jednak dopiero około połowy II tysiąclecia przed naszą erą stały się one spójną etnicznie społecznością. Homer był pierwszym, który wzmiankował Traków i napisał o ich królu Resosie oraz jego wojsku walczącym podczas wojny trojańskiej u boku Trojan – miał on konie „bielsze niż śnieg, a w rozpędzie od lotnych wichrów śmiglejsze”^(), rydwan złotem i srebrem zdobiony i zbroję, co „nie nosić nam takiej, ludziom śmiertelnym, nieśmiertelnemu jedynie bogu powinna by służyć”^(). Do złota przyjdzie nam jeszcze powrócić.

Przed XIV wiekiem naszej ery, kiedy pojawili się Turcy seldżuccy, przez Strandżę przebiegała granica bułgarsko-bizantyjska, a gdzieś w górach znajdowała się Paroria, zespół klasztorny wielkiego pustelnika Grzegorza z Synaju. Jego kwietystyczna filozofia hezychazmu położyła podwaliny pod specyficzną formę modlitwy psychosomatycznej, która podobna była do medytacji ekstatycznej. Jednak Paroria znikła bez śladu.

Wieśniacy ze Strandży tradycyjnie mówili po bułgarsku i grecku. Utrzymywali się z młynarstwa, wyrębu, wypalania węgla drzewnego i budowania łodzi, ale największym bogactwem tych gór były złoto i inwentarz żywy. Za czasów imperium osmańskiego (XIV–XX wiek) Strandża cieszyła się szczególnym statusem – stanowiła własność rodziny sułtana, przez co była niemal całkowicie zwolniona z płacenia podatków i nie wolno było osiedlać się w niej obcym. Rzeczywiście, od czasów antycznych aż po wojny bałkańskie (1912–1913) ludność Strandży żyła w izolacji. Dziś pasmo to dzieli granica bułgarsko-turecka, a po obu jej stronach mieszka w sumie około ośmiu tysięcy osób.

Wracając do złota. Trakowie, którzy bardzo je lubili, intensywnie je wydobywali w Strandży, a poszukiwacze skarbów i archeolodzy wciąż znajdują nadzwyczajne artefakty wykonane z czystego złota. To na tym pontyjskim wybrzeżu około 4600 roku przed naszą erą pochowano na nekropolii warneńskiej ciało osoby noszącej pierwszą w dziejach ludzkości złotą biżuterię. Z antycznych kopalń pozyskiwano także – szczególnie przed wojną trojańską – srebro, miedź i rudę żelaza, a miejscowe kamieniołomy były bogatym źródłem marmuru. Powiada się, że Strandża jest olbrzymim kawałkiem sera szwajcarskiego, pełnym starożytnych tuneli i zapieczętowanych podziemnych sekretów.

Taka wiedza wydawała mi się dobrym punktem wyjścia – przynajmniej do czasu, aż pojawiłam się w Wiosce w Dolinie.agiasma

Greckie słowo oznaczające święte źródło o właściwościach leczniczych. Zdroje były dla Traków miejscem kultu, a ich cześć dla Bogini Matki znalazła swój wyraz w budowanych na kształt macicy świątyniach i przysposobionych do celów religijnych wilgotnych jaskiniach Strandży, gdzie doświadczano promieni Boga Słońca – syna i kochanka bóstwa.

Tysiące lat później ludzie nadal czczą święte źródła, być może dlatego, że są one pośrednikami pomiędzy królestwami materialnym i magicznym, pomiędzy ciemnością zimy i inkubacji (Chaos) oraz słońcem lata i odrodzenia (Kosmos).

Począwszy od maja, wody zaczynają płynąć swobodnie. Jak to mówią, agiasma otwiera się. Przychodzi się do świętego źródła, by obmyć twarz i sumienie, uwolnić się od chorób i klątw, a także przywitać nowy początek. Wystarczy oderwać kawałek ubrania i powiesić go na pobliskim drzewie, a choroba ustąpi lub smutek zelżeje. Gałęzie są tak gęsto obwieszone strzępami materiałów, że zimą, kiedy źródła chowają się w sobie, gburowaci wysłańcy władz przyjeżdżają, by posprzątać ten bałagan.

Pewnego ranka zabrano mnie do miejsca położonego w głębi przygranicznego lasu. Nazywano je Wielką Agiasmą.Wszystko zaczyna się od źródła

W podróż do Wielkiej Agiasmy ruszyłam spod Disco. Wsiadłam do jednego z kilku samochodów, które po chwili przemykały doliną rzeki do niezaznaczonego na mapie miejsca. Okazało się ono przygraniczną śródleśną polaną, gdzie krzyżowały się ścieżki wydeptane przez myśliwych i zwierzęta. Minęliśmy zrujnowany, opanowany przez węże barak, w którym spędził swoją młodość polski emigrant. Nad wejściem z potłuczonych kafelków wciąż majaczyło widmowe hasło:

NA GRANICY PAŃSTWA PAŃSTWOWE PORZĄDKI

Jechałam wraz z kobietami z wioski pamiętającą czasy komuny furgonetką. Na dziurawej drodze kierowca starał się, jak mógł, ale wciąż rzucało nami na twardych siedzeniach, aż dzwoniły zęby, które nam jeszcze zostały. Moje współpasażerki trzymały na podołku ikony, jakby te były dziećmi. Święte obrazy umajone były koronkami i czerwonym suknem, a kiedy zerknęłam pod ozdoby, zaskoczył mnie widok twarzy z wyrazistymi oczami.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2019

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: