Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Granica - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Granica - ebook

Czas jest demiurgiem tej powieści, począwszy od wstępnej inwersji, poprzez ciągłą grę teraźniejszości i przeszłości, ingerującej raz po raz dawnymi tajemnicami w bieżące wypadki – pisze we Wstępie do Granicy Hanna Kirchner. Spojrzenie to jest jednym z ciekawych tropów, jakimi można podążać, czytając Granicę. Tymczasem książka Zofii Nałkowskiej, od kilkudziesięciu lat będąca w kanonie lektur szkolnych, omawiana jest zwykle w schematyczny sposób. Niemal każdy licealista zna jej fabułę, a także kilka haseł czy terminów z nią związanych.

Autorka opracowania zwraca uwagę m.in. na złożoność powieści, zarówno artystyczną, jak i fabularną, na kwestie etyczne oraz wątek feministyczny. Granica to uniwersalna, filozoficzna przypowieść o człowieku. Czas historyczny jest w niej właściwie tłem; jak podkreśla Kirchner, to raczej czas biologiczny wyznacza porządek istnienia w przedziałach: młodość, dojrzałość, starość, a one sytuują nas wobec świata. To czas Prousta, tracony w życiu, odzyskiwany we wspomnieniu i w sztuce.

Granica ukazuje się w serii Biblioteka Narodowa po raz drugi. Wcześniejsza edycja pochodzi z roku 1971 i została opracowana przez Włodzimierza Wójcika.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65588-83-8
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Krótka i piękna kariera Zenona Ziembiewicza, zakończona tak groteskowo i tragicznie, dała się teraz od strony tego niedorzecznego finału rozważać całkiem na nowo. Jego powszechnie znana sylwetka, trochę pochylona, przemykająca prawie co dnia długim, odkrytym autem przez ulice miasta, jego twarz o garbatym profilu i ascetycznie wydłużonej dolnej szczęce, dla jednych przyjemna i nawet rasowa, dla innych jezuicka^() i nienawistna, jego zachowanie się w różnych poszczególnych sytuacjach, jego niektóre zapamiętane słowa – to wszystko otrzymało teraz zupełnie inne kwalifikacje.

Katastrofa, która zwaliła się na dom Ziembiewiczów, wydawała się niczym nieprzygotowana, jak spadająca na głowę z otwartego okna doniczka z pelargonią. Nie wyjaśniała sytuacji, raczej zaciemniała ją do reszty. Istotne przyczyny wypadku nie dały się łatwo wyrozumieć – zwłaszcza jeżeli wziąć pod uwagę, że Ziembiewicz prowadził życie spokojne i dobrze zorganizowane, nie zdawał się poszukiwać żadnych przygód, a w lepszych kołach towarzyskich uchodził nawet za człowieka bardzo pod każdym względem przyzwoitego – mimo poglądów nowoczesnych i przynależności politycznej raczej nieprzyjemnej^().

Umiera się w byle jakim miejscu życia^(). I dzieje człowieka zawarte między urodzeniem jego a śmiercią wyglądają niekiedy jak nonsens. Któż bowiem jest w możności o każdej chwili przemijającej pamiętać, by mogła ona być na wszelki wypadek jego gestem ostatnim? Śmierć nieraz chwyta człowieka in flagranti^(), zanim zdążył przedsięwziąć jakiekolwiek środki ostrożności. Najbardziej logiczny plan życia, najściślej wyprowadzona formuła jego wartości rozpada się nagle, gdy ujawniona zostanie ostatnia niewiadoma.

W wypadku Zenona Ziembiewicza było to może tylko zobiektywizowanie. Bo póki żył – od strony siebie, umieszczony pośrodku swego życia, zabezpieczony swą świadomością i nią jakoś usprawiedliwiony – wyglądał na pewno inaczej. Miał swoje zasady, racje i motywy postępowania w taki właśnie sposób, nie inny. Nawet stosunek do może przystojnej, ale ostatecznie całkiem pospolitej dziewczyny musiał mieć jakiś sens w jego rozumieniu. Teraz wszelkie przesłanki subiektywne, motywy, konieczności, wszelkie imponderabilia^() zapadły się wraz z nim. Był widziany już tylko od zewnątrz, od strony tej ulicy, która go sądziła z jego czynów, z jego publicznych słów, która znała tylko fakty. Nie było już czego temu przeciwstawić. Sprawa była taka, jak wyglądała: pospolity skandal, ujawnienie się romansu z wychowanką czy protegowaną własnej żony, rzecz niesmaczna, której nie umiał przyzwoicie ani dorzecznie, po męsku załatwić.

O przebywającej teraz w więzieniu owej dziewczynie, niejakiej Justynie Bogutównie, mówiono, że podczas swej ostatniej bytności u Ziembiewicza, w jego biurze, zachowywała się jak histeryczka, że jej krzyk słychać było w całym gmachu. Po aresztowaniu uspokoiła się natychmiast i przyznała do winy, nie chciała jednak wyjawić jej motywów. Mówiła tylko, jeszcze widocznie pod działaniem wstrząsu, że jest „przysłana od umarłych”, i bez żadnych oznak protestu dała się odwieźć do więzienia.

Z pism miejscowych nie można się było wiele dowiedzieć, prawdopodobnie były inspirowane^(). W „Niwie” przedstawiono czyn Bogutówny jako niepoczytalny. Jednocześnie gdzie indziej była wiadomość, że Bogutówna obłęd symuluje i ma być przewieziona do szpitala na obserwację. Były nawet próby wykorzystania nieszczęścia dla celów partyjnych. Jedno brukowe pisemko nazwało Bogutównę, nie wiadomo dlaczego, Charlottą Corday d’Armont^().

Bogutówna była dzieckiem naturalnym^() pewnej wdowy, która służyła po okolicznych dworach jako kucharka i nikogo z rodziny w tych stronach, jak się zdaje, nie miała. Po śmierci tej kobiety dziewczyna znalazła się w mieście na służbie u pewnej bardzo ciężko chorej osoby. W owym czasie zainteresowała się nią pani Ziembiewiczowa. Dzięki jej protekcji Bogutówna dostała miejsce naprzód ekspedientki, a później kasjerki w sklepie bławatnym^() Torucińskiego przy ulicy Świętojańskiej, gdzie podobno byli z niej zupełnie zadowoleni. Po upływie paru miesięcy odeszła stamtąd na własne żądanie i przyjęła inne miejsce, w cukierni Chązowicza na rogu placu Narodowego i ulicy Emerytalnej. Ale tu nie podobało jej się od początku i posadę też wkrótce rzuciła.

Pani Tawnicka, długoletnia i siwowłosa kasjerka tej instytucji, pamiętała Bogutównę. Była to według niej dziewczyna inteligentna, grzeczna dla gości, nie kokietka, ale dosyć leniwa. U Torucińskich natomiast zostawiła po sobie opinię pracowitej.

Wracając do Ziembiewicza, to wbrew tendencyjnym zapewnieniom Bogutówny w czasie jej tyle pamiętnej rozmowy z ówczesną panną Biecką, nie był on wcale synem karbowego^() z Boleborzy, a tym mniej z pochodzenia prostym chłopem. Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Ojciec jego bowiem, Walerian Ziembiewicz, chlubił się do końca życia swoim klejnotem szlacheckim^(), którego malowany wizerunek – łącznie z wizerunkiem herbu żony, Joanny z Niemierów – stał dziwnie oprawiony na oszklonej szafce w rogu boleborzańskiego salonu. Pan Walerian umiał dokładnie wytłumaczyć zarówno proklamy^() obu herbów, jak znaczenie gwiazdek, krzyżyków, rąk uciętych, hełmów i półksiężyców, które składały się na te godła. Mistyka rodu zawarta w tych symbolach była jednym z pierwszych doznań metafizycznych małego Zenona.

Boleborza należała do kompleksu majątków tutejszej rodziny obszarniczej Tczewskich. Był to niewielki, zapuszczony folwark, leżący na peryferiach tych włości, o ziemiach lekkich na przemian i bagnistych. Po stracie dwóch z kolei majątków, własnego i żony, Walerian Ziembiewicz dostał w Boleborzy miejsce rządcy na kilka lat przed wojną. Gospodarował tu uczciwie, ale równie nieumiejętnie i źle jak na ziemi własnej. Gospodarki nie lubił. Całymi godzinami, zamknięty w swym gabinecie, który nazywano kancelarią, robił sam naboje do dubeltówki albo na małym warsztacie naprawiał rozmaite przedmioty domowe, sklejał, przykręcał, ześrubowywał, nawet heblował. Był dumny, że nie ma rzeczy, której by nie umiał zreperować – począwszy od żółtego, długiego fortepianu w salonie, w którym raz po raz milkły jakieś klawisze, skończywszy na żoninym zegarku. Ponadto miał bardzo wrażliwe sumienie i z częstych grzechów lubieżności spowiadał się nie tylko znajomemu proboszczowi z Chązebnej, ale własnej wysokiej i chudej żonie, przed którą klękał, błagając ją we łzach o darowanie winy. Jako dowód przebaczenia otrzymywał do naprawy zacinający się zamek przy szufladzie kredensu albo łańcuszek od face à main^(). Tak pokrzepiony, posyłał zaraz po butelkę starki^() do piwnicy. Niestety, nawet niewielka ilość alkoholu wprawiała go w stan zaostrzonego erotyzmu – i wszystko zależało od tego, jaki kierunek dana chwila i koniunktura wyznaczyły tej sile elementarnej i życiodajnej. Były to często znowu manowce cudzołóstwa, którego dalsze efekty sprowadzały nowe krótkie spięcia i sceny liryczne, ożywiające niezmiernie monotonną, zatęchłą, jak tamtejszy staw z karpiami, atmosferę Boleborzy.

Tak źle zresztą rzeczy wyglądały tylko z zewnątrz oczywiście. Od wewnątrz, subiektywnie, znajdowały zupełnie inną ocenę. We własnym mniemaniu Walerian Ziembiewicz był człowiekiem przywiązanym do ziemi i na tej ziemi – na swoim czy na cudzym – pracować chciał do ostatniego tchnienia. Towarzyszkę tego swego losu prawdziwie kochał i głęboko szanował, dla swego jedynego dziecka zaś nie poskąpiłby własnej krwi. Póki mieli, było dobrze, dziś nie mają – drugie dobrze. Umieją poprzestać na małym i swoje po cichu robić.

Ziembiewicz nie był do zbijania pieniędzy, to trudno, nie umiał jak inni kręcić się koło swoich interesów. Wspominał też już teraz, w Boleborzy, o „pańskiej klamce”, której nie myślał się trzymać, o „progach”, których nie myślał wycierać. Pani Żancia ceniła wysoko tę męża niezależność charakteru i znajdowała w niej niewątpliwe oparcie wobec swoich zawodów życiowych. Pustka owych symbolów nie raziła jej wcale – chociaż te klamki i progi w promieniu Boleborzy w ogóle nie istniały, tak były niedostępne. A jedyną osobą, z którą należało się liczyć, był pan plenipotent^() Czechliński, człowiek, którego nic tu nie obchodziło, obrabiał bowiem przy wojnie i polityce własne sprawy, dalekie nie tylko od losów Boleborzy, ale i całego klucza^(). Z drugiej zaś strony zobaczenie kogoś z rodziny Tczewskich w kościele w Chązebnej albo rzadki udział w hrabiowskim polowaniu, gdy odbywało się przypadkiem na bagnach boleborzańskich, były dla Ziembiewicza tematem opowiadań i rozważań na całe tygodnie.

Powolne koleje wojny okręciły się wokół dworu w Boleborzy sposobem dekoracyjnym, zaledwie łudząco podobnym do rzeczywistości – jak okropna Racławicka Panorama^(). Rekwirowane konie i krowy to nie był kłopot Ziembiewicza, wzięta do wojska część służby folwarcznej dała się jeszcze łatwiej zastąpić, chorujący we wsi na czerwonkę chłopi wymierali nieszkodliwie, skoro zaraza nie dotarła do dworu. Parokrotny przemarsz niewielkich wojskowych oddziałów boczną drogą za ogrodem, odgłosy strzałów spoza horyzontu, parę grobów w polu, które pojechało się oglądać do Gwareckiego Folwarku – to było wszystko. Pod wiszącą naftową lampą, w której rezerwuar Ziembiewicz na czas pewien wmontował palnik karbidowy, rozsiewający wysubtelnioną woń czosnku i grożący małymi eksplozjami, zasiadali naokoło białego obrusa naprzód oficerowie rosyjscy, później niemieccy, na końcu polscy. Ale sceneria tych uczt niewiele się zmieniała, nawet mundury były podobne. Szło zawsze o to, by ująć sobie gości sercem szczerym i niewymuszoną prostotą. Więc zarzynało się indyka, a z piwnicy „wytaczało” zacne trunki. Przy gorętszych okazjach, gdy rozwiązały się języki, Ziembiewicz mówił z zachwytem i zarazem ze skromnością:

– A znów ja, o mój miły Boże, na przykład jako tyli chłopczyna wyrzynałem sobie scyzorykiem w drzewie takie rzeczy przeróżne. Na przykład takie tam ramki do fotografii, do obrazków. Albo na przykład takie robiłem serce, a w tym sercu robiłem takiego orła. Albo znów figurkę tyciunią Kościuszki na koniu. Nic tam teraz prawie z tego nie zostało, temu się dało na pamiątkę, tamtemu, przy przenosinach z majątków też niejedna rzecz zginęła. Ale się przecież o tej Polsce tak czy inaczej myślało, coś się tam marzyło, czegoś się pragnęło – po cichu, skrycie...

Jednakże urzeczywistnienie tych cichych marzeń nie dało Walerianowi Ziembiewiczowi oczekiwanego zadowolenia. Przeciwnie. Pewne rzeczy budziły w nim zniechęcenie wyraźne.

– Jak sobie teraz patrzę na to wszystko, widzę to i tamto – to mię to boli. Że sobie człowiek od tylego chłopaka wyobrażał, jak toto będzie – a teraz jedne Żydy coś z tego naprawdę mają. Chciałoby się tak tych ludzi zatrzymać, chciałoby się zawołać: na Boga, opamiętajcie się, stójcie, co robicie! – Ale cóż... Ci, co mogą, to nie chcą albo i nie umieją. A ten, co by umiał... I, co tu mówić...

Cały ten fenomen Boleborzy dał się oglądać jeszcze od innej strony, mianowicie oczami Zenona – jako przedmiot pierwszej poważnej dziecinnej tragedii.

Zenon wracał z miasta do domu na święta, na wakacje, uczeń pilny i wzorowy, wiozący doskonałe stopnie i świadectwa. Wracał za każdym razem inny – coraz bardziej obcy, odjęty tutejszemu życiu, napełniony wagą rzeczy wiedzianych już i doznanych, wstrząśnięty do głębi swym młodym ujrzeniem świata. Być młodym – och, to nie jest rzecz zabawna. Młodość Zenona jest ciężka i gorzka, jest niezgodą na świat i niezgodą na siebie, jest od początku zmaganiem się z czułością i z cierpieniem. Zenon wracał i oczami coraz bardziej dorosłymi patrzył na rodziców. Od tego widzenia stygło mu serce i gorzki wstyd ściskał gardło, jak łzy. Każdy nauczyciel, o którym mówiono tu z lekceważeniem jako o belfrze („jak to też teraz uczą!”) – był mędrcem wobec tych ludzi najbliższych, którzy mu kiedyś imponowali i których przecież jakoś kochał. Francuskie zdania matki, powtarzane od dzieciństwa przed służbą, zasługiwały na dwójkę w trzeciej klasie – a jej muzyka! Jej walce w ciemnym salonie, którym przysłuchiwał się dawniej z takim wzruszeniem, niepewne dźwięki nigdy niestrojonego, długiego, żółtego fortepianu ze złotą firmą „Zakrzewski” – Dolores, Wenecja – jej śpiew: Lorsque tout est fini, quand se meurt vo-o-otre beau rêve...^() A to, co ojciec pamiętał z historii, co opowiadał o swoim herbie z XI wieku! Jego jedyna cytata łacińska, o której nie miał pojęcia, że jest z Terencjusza: Homo sum...^() – zawsze zakończona błędem! Jego stosunek do chłopów! Wiedział o nich tylko to, że kradną, to było jedyne, co mógł o nich powiedzieć. Nie było mu wiadomo nic o historycznych i socjalnych przyczynach chłopskiej ciemnoty. Ale wyśmiewał, że dają im teraz bezpłatne szkoły – bo „jak zaczną się uczyć, to ciekawe, kto wtedy będzie pracował”.

Ostatnich wakacji dopiero Zenon zrobił to niesłychane odkrycie – ojciec przecież nic nie robi! Wstaje o świtaniu, chodzi od rana po łąkach, po polu, pilnuje robót – zawsze z dubeltówką, o każdej porze roku strzela, co się zdarzy – choćby wrony, choćby cudze koty i psy. Kopie wyżła, gdy jest zły, krzyczy dzikim, histerycznym głosem na ludzi. Narzeka na nowe czasy i krępuje się już coraz bardziej – ale młode dziewuchy, ale małych chłopaków jednak bije. Gdy trzeba robić rachunki, woła do kancelarii matkę. Sam czyści strzelbę i patrzy pod światło świecy, jak wewnątrz luf przelewa się i wiruje blask, a ona wpisuje do książek pozycje i liczy. On jest tylko do pilnowania ludzi, żeby nie kradli pańskiego, jest tylko do pilnowania majątku tych nieznanych, tajemniczych, dalekich Tczewskich.

Zenon poznał już wtedy w mieście dom pani Kolichowskiej, ciężką, brzydką, trzypiętrową kamienicę z żelaznymi balkonami, przy ulicy Staszica (która dawniej nazywała się Zielona), i ogród za domem, miejsce wiosennej udręki. Drzewa owocowe były tam pomieszane z rabatami irysów, z bzami i jaśminami – nie jak w Boleborzy, gdzie sad był osobno. Kwitnące jabłonie rozgałęziały się tak nisko nad jasną, zębatą zielenią agrestów, że idąc błotnistą uliczką, z biało malowaną ławką na końcu, trzeba było uważać i raz po raz schylać głowę, a jeszcze z potrąconych gałęzi sypały się na włosy i na ubranie białe, trochę różowawe płatki. Obok szła mała, niechętna i zła mieszkanka tego domu i tego ogrodu, Elżbieta Biecka, nazywana przez uczniów szkoły panną Elżbiebiecką. Nie umiała sama zrobić najgłupszego zadania, a zachowywała się tak, jakby była mądrzejsza od niego. Była złośliwa i niegrzeczna. Ale kiedy chciał odejść, mówiła, żeby jeszcze został. A gdy odchodził naprawdę, mówiła, żeby przyszedł jutro. Elżbieta, Elżunia, Ela... Zenon poznał kuszące, niedobre szczęście, które jest w cierpieniu.2

Pani Cecylia Kolichowska, z domu Biecka, wdowa po rejencie Aleksandrze, miała pięćdziesiąt lat i w życiu jej wszystko się już skończyło. Była zamężna dwukrotnie. Jej pierwszy mąż, Wąbrowski Konstanty, z którym przeżyła dziesięć ciężkich lat młodości, był socjalistą^() i na krótko przed wojną z przyczyn niejasnych popełnił samobójstwo. Pamiętała różne rzeczy z tego czasu, ale do powiedzenia o tym miała niewiele. Natomiast drugie jej małżeństwo, ze starszym o lat piętnaście, bogatym i do wariactwa w niej zakochanym rejentem, dawało dużo tematów do daremnych rozpamiętywań i zgorzkniałych opowieści. W dziedzictwie po nim otrzymała tylko wiadomą kamienicę z ogrodem przy ulicy jeszcze wówczas Zielonej, nic prawie nieprzynoszącą i pożerającą masę podatków, a w kasie ogniotrwałej, ozdabiającej przez całe życie gabinet rejenta, znalazła po jego śmierci zamiast pieniędzy i wartościowych papierów zupełnie co innego.

Za mąż za Konstantego wyszła z prawdziwej miłości, więc można powiedzieć, że była sama sobie winna. Wkrótce po ślubie zapuścił czarną brodę, znikał i zjawiał się w niewłaściwych porach, upewniając ją, że nie ma się czym niepokoić, a rewizje i aresztowania uważał za dowód niewątpliwy, że to wszystko musi prędko się skończyć. Przez całe lata ją męczył, żeby przeczytała przynajmniej Mengera^(), co zrobiła wreszcie, ale przez czyste poświęcenie. Osiągnął także, że czas jakiś pamiętała, jaka jest różnica między Godwinem^() i Owenem^(). Zrobił z jej życia nie wiadomo co. Mimo to szanowała jego idee, drżała o jego los i do końca go kochała. Z tej epoki zachowała pani Cecylia sentyment dla melodii, na którą śpiewało się wówczas, że „nasz sztandar płynie ponad tro-o-ny”^(), a także dla głupiej piosenki operetkowej: Lecą świetliki, ach lecą, lecą^(), zapamiętała ją bowiem z rzadkich szczęśliwych wieczorów, gdy mieli trochę pieniędzy i mogli pójść do restauracji z muzyką na kolację. To życie skończyło się nagle, gdy Konstanty Wąbrowski musiał emigrować z kraju, zostawiając żonę z ośmioletnim synem bez środków, a później nawet bez wiadomości. O jego samobójstwie dowiedziała się z gazet.

No tak, ale w tym wszystkim sama zawiniła, sama tak chciała, kierując się uczuciem wbrew rozsądkowi. Tymczasem za drugim razem, gdy postąpiła z namysłem, trafiła jeszcze gorzej. Zakochany lirycznie, wykwintny starszy pan okazał się ponurym erotomanem, więził ją w domu, nie pozwalał bywać między ludźmi, nie pozwalał się ubierać, tańczyć, podróżować. Robił histeryczne sceny zazdrości, jak kobieta, z groźbami samobójstwa, symulowanym połykaniem szkła i spazmami. Wieczorem często wychodził gdzieś na karty, ale wybierał tylko lokale i domy, gdzie był telefon, by stamtąd dzwonić do domu i sprawdzać, czy żona gdzie nie wyszła. Pani Cecylia przeżyła w tym koszmarze szereg lat, znajdując oparcie w dwóch rzeczach, które uważała za aksjomaty^(), że jest kochana wyłącznie i „śmiertelnie” oraz że – na wszelki wypadek – ma zapewnioną spokojną starość. Tajemnicza kasa zgotowała jej w tym względzie rozczarowanie podwójne.

Obaj ci mężowie, Konstanty i Aleksander, urabiali kolejno jej moralną naturę. Toteż teraz każde zjawisko życia było dla niej dwojakie, złe i dobre, ujmowała je bowiem z dwóch jednocześnie stanowisk. Te sprzeczne sądy trwały w niej obok siebie, wspierając się nawzajem i uzupełniając dla stworzenia obrazu świata o podłożu wybitnie relatywistycznym^().

Pani Cecylia Kolichowska zestarzała się źle. Zmarszczki na jej chudej twarzy powstały z samych min zirytowanych. Nawet fałdy po bokach ust, które się robią od śmiechu, były tak mocno ściągnięte w dół, że wyglądały jak wielkie rozgoryczenie. W istocie pani Cecylia uważała się za sponiewieraną przez życie i dopiero teraz brała sobie odwet. Odkąd nie żył zły i niewierny rejent, ona objęła rządy domem. Prowadziła nadal życie odosobnione, rozpięte między pozycjami komornego i podatków, jak na krzyżu. Tej kamienicy – groźnemu symbolowi klęski i obowiązku – służyła sama ona, dozorca, dozorczyni, ich dzieci, kucharka, młodsza^() i wreszcie mała Elżbieta.

Jej świat podzielony był na piętra, na front i od podwórza, na strych i sutereny. Pewne nazwiska powtarzały się co dnia: Chąśba, Wylamowie, Gołąbscy, Posztrascy, Gorońscy. Dźwięki tajemnicze, naładowane dynamiką gniewu i zgryzoty. Przyciśnięta koniecznością pani Kolichowska przeprowadziła zwycięską walkę z komisją sanitarną i połowę piwnic zamieniła na mieszkania, kładąc w nich podłogi, instalując żelazne piecyki i bieląc po prostu wapnem ceglane mury. Zamieszkały tam niesforny żywioł miejskiej nędzy stanowił źródło nieustannego udręczenia. Dwa małe lokale, składające się z pokoju i ciemnej kuchni, wbudowane w strych i przylegające z dwu stron domu do ścian szczytowych, też sprawiły pani Kolichowskiej duży zawód. Do jednego sprowadzili się owi niejacy Gołąbscy, podający się za urzędników. Tymczasem ona żadnej w ogóle posady nie miała, zarabiała szyciem do sklepów i, choć wyglądała na dziewczynkę, w miesiąc po wprowadzeniu się urodziła swoje pierwsze dziecko. On zaś był kancelistą w małym prywatnym biurze przewozowym i od początku zaczął zalegać z komornym, płacić ratami i powoływać się na swą sytuację „skomplikowaną i niemożliwą”. Niemożliwość sytuacji Gołąbskiego polegała na tym, że nie miał pieniędzy. Komplikacją zaś nazywał swoje przestrzelone pod Radzyminem^() prawe płuco, gdyż to czyniło go niezdolnym do żadnej przyzwoitej rządowej posady. Drugi lokal szczytowy zajmowali już dawniej państwo Posztrascy i także nie płacili nic – i tu bowiem sytuacja była niemożliwa, a z pewnych względów nawet wyjątkowa. Pani Łucja Posztraska, mianowicie, była z dawnych lat przyjaciółką pani Cecylii, niegdyś bogatą i ładną damą, dziś zrujnowaną zupełnie i obarczoną mężem alkoholikiem. Ta przyjaźń ciążyła pani Kolichowskiej finansowo i towarzysko, ale nic na to nie mogła poradzić i dźwigała ten obowiązek, który pogłębiał tylko jej rozgoryczenie.

Rozległe, chociaż od śmierci męża do połowy zredukowane (tę drugą połowę z dobudowaną kuchnią najmowała rodzina Gierackich), mieszkanie własne pani Kolichowskiej mieściło się na prawo od bramy na niewysokim parterze, lekko od ulicy odsuniętym i ocienionym dwiema akacjami. Było całe dość ciemne od tej zieleni, zawalone ciężkimi, natłoczonymi meblami z dębu i orzecha, pełne pluszu, dywanów, portier, kozetek, otoman^() i serwet. Szczególnie ciasny był salon, do którego wcielono cały dawny skórzany gabinet^() rejenta z wielkim biurkiem i futrem niedźwiedzim na dywanie. Lampy ze stolikami i jedwabnymi abażurami, wielkimi jak parasole, z naftowych przerobione na elektryczne, czarne toczone słupy, haftowane i malowane parawany, żardiniery^() dźwigające olbrzymie filodendrony i fikusy, obrazy w grubych ramach złoconych, pochodzące ze starych losowań Zachęty^() – to wszystko mnożyło się i zagęszczało, odbite w dwóch sięgających od podłogi do sufitu lustrach. Na fortepianie okrytym jedwabną haftowaną kapą z chwastami^(), na biurku, stołach, stolikach i etażerkach, na dwóch małych orzechowych konsolkach^() podpierających w dole oba wielkie lustra, między słoniami różnych rozmiarów (od wielkości dobrego kota do średniego chrabąszcza), wśród wazonów, figurek, kandelabrów, pater i bombonierek, obok całej orkiestry grających kotów z terakoty („kocia muzyka”) stały wszędzie nieprzeliczone fotografie w ramkach, wyobrażające członków trzech rodzin: Bieckich, Wąbrowskich i Kolichowskich, oraz osoby z nimi skoligacone lub zaprzyjaźnione. Inne jeszcze fotografie spoczywały w dwóch grubych pluszowych albumach obok albumów miejscowości zwiedzanych w podróży, albumów z kartami pocztowymi^() i wydawnictw luksusowych z reprodukcjami Andriollego^() i Siemiradzkiego^().

Okurzenie, wytrzepanie, utrzymywanie w porządku wzorowym tej rupieciarni, tego świetnie zachowanego fragmentu muzealnego z ostatnich lat XIX stulecia, wymagało dosyć trudu i samo przez się mogło wypełnić egzystencję.

Dla Zenona Ziembiewicza, ucznia ósmej klasy gimnazjum, mieszkającego na stancji u nauczyciela gimnastyki, salon pani Kolichowskiej był najpiękniejszą rzeczą, jaką w tym rodzaju w ogóle oglądał. W zestawieniu z ubogą pustką i nędzą salonu w Boleborzy to wyładowane, wyścielone, wytapetowane, udrapowane tapicerskie wnętrze stanowiło ostatni wyraz przepychu, gustu i kultury. Pierwszy raz widział tu okryte haftem złotym i kolorowym poduszki jedwabne, leżące wprost na ziemi przy kanapkach, poduszki, na których można usiąść i przytulić głowę do kolan kochanej kobiety. Pierwszy raz widział porcelanową sowę ze świecącymi elektrycznymi oczami, a także dużą prawdziwą muszlę różową, w której wnętrzu umieszczoną żarówkę zapalała Elżbieta o wczesnym zmierzchu, zanim zrobiło się naprawdę ciemno. I od tego powietrze w salonie, zgłuszone pluszem portier i serwet, adamaszkiem^() obić, jedwabistą wełną dywanów, stawało się gęste jak tokaj, ciepłe i powoli falujące. Wszystko tutaj rozmarzało, obudzało dziwne wzruszenie, dawało pewność, że istnieje naprawdę jakiś inny, wrogi, nieznośnie upragniony świat, a młodość jest prowadzącą do niego drogą, pełną nienawiści i udręczenia.

Na dwie drzemiące w złotych ramach kobiety Żmurki^() o nozdrzach otwartych, ciężkich do udźwignięcia powiekach i piersiach obnażonych Zenon nie był w stanie patrzyć przy Elżbiecie. Niedaleko na tej samej ścianie wisiał portret rejenta robiony przez Lenca^() – żółto-czarny i jeszcze przez te niespełna trzydzieści lat poczerniały niby cenny zabytek szkoły holenderskiej^(). Wyobrażony na nim Aleksander Kolichowski w todze i birecie, z twarzą wygoloną i tak szlachetną, jakby w jego kasie ogniotrwałej leżały tylko pieniądze i najpewniejsze papiery^(), też reprezentował ów nienawistny świat wyższego rzędu, przeznaczony na zniszczenie i zgubę, wrogi i zarazem kuszący.

Przecież zawieszony obok i uszanowany przez panią Cecylię portret pierwszej żony rejenta przyciągał najbardziej uwagę Zenona. Była to pani z włosami blond, w sukni balowej bardzo wydekoltowanej i w dużym czarnym kapeluszu z czarnym piórem. Jakże była dziwna, taka cieniutka w pasie – i czyżby wtedy na bale chodziło się w kapeluszu? Elżbieta przypuszczała, że to musiało być w loży, na jakimś przedstawieniu w teatrze. I powiedziała, że ta pierwsza pani Kolichowska umarła młodo dlatego, że nie mogła mieć dzieci. Przedtem jeszcze zwariowała, a później umarła. „Czy można z tego zwariować?” – przeraził się Zenon. „Widocznie, że tak” – odpowiedziała Elżbieta z urazą, że mógł o tym wątpić.

Zenon nie śmiał usiąść na żadnej z haftowanych jedwabnych poduszek leżących na dywanie, a tym mniej przytulić głowy do kolan Elżbiety. Mimo to Elżbieta domyślała się z różnych jego min ponurych i tragicznych, że jest w niej zakochany. Przychodził, pomimo że powinien był siedzieć w domu i przygotowywać się do swych egzaminów piśmiennych. Przychodził prawie codziennie – nie zawsze po to, by pomagać jej w algebrze.

Dla człowieka w spodniach o tyle za wąskich i za krótkich trudno było mieć istotny szacunek – choćby był pierwszym uczniem w klasie. Elżbieta musiała mu dokuczać. Lubiła go tylko wtedy, gdy milkł obrażony, gdy chciał odejść i nie odchodził, jakby wcale nie miał ambicji. Za to jego dobry humor, jakieś chwile głupiego zadowolenia z siebie budziły w niej najgorsze uczucia. Tak samo, gdy w niedzielę przychodził w innym ubraniu, wyczyszczony, wyświeżony, z dopiero co wygoloną długą, kościstą twarzą, z lepiej niż co dzień przylizanymi włosami – uczuwała do niego wstręt. Bo wtedy musiała uznać, że pewne rzeczy w nim są ładne. Te przylizane włosy, bardzo gęste i równe, miały dziwny kolor – niby ciemny, ale złotawy – i kiedy były tak gładko z czoła do karku sczesane, wyglądały jak czapeczka. Ale Elżbieta nie była w stanie pomyśleć o nim żadnej dobrej rzeczy bez wstrętu. To zapewne były zmysły, tak to sobie tłumaczyła.

Elżbieta była wtedy zakochana w kim innym miłością prawdziwą, poważną, niewzajemną i tragiczną. Ten człowiek był rotmistrzem i nazywał się Awaczewicz. Miał takie dziwne, jakby niepolskie nazwisko i sam był dziwny, inny od wszystkich ludzi. Elżbieta widywała go rzadko i tylko u panny Julii Wagner, nauczycielki francuskiego. Zdarzało się, że panna Julia zamiast przyjść na lekcję przysyłała mały kratkowany sekretnik^(), że się źle czuje i żeby Elżbieta przyszła do niej. Elżbieta miała pewność, że go tam zastanie. Był w mieście tylko wtedy, gdy przyjeżdżał z frontu^(). Jeżeli zaś go nie było, to znaczyło, że o każdej chwili mógł zginąć. Dlatego właśnie ta miłość była tragiczna.

Rotmistrz Awaczewicz miał siwiejące włosy, chociaż nie był stary, i oczy tak niezwykłe, że samo to już wystarczało do miłości. Oczy zupełnie popielatego koloru, zimne, przymrużające się uważnie i lekceważąco. Panna Julia mówiła do niego: kuzynie – i nic w tym nie było dziwnego, gdyż sama była Polką z pochodzenia, tylko wychowaną we Francji. Przyznawała zresztą, że pokrewieństwo jest dość dalekie. Rotmistrz uśmiechał się, przymrużał oczy i mówił, że, jego zdaniem, jest bardzo bliskie.

Był nie tylko oficerem, ale i artystą. Jedyne dwa obrazki, jakie wisiały w mieszkaniu panny Julii, on właśnie malował. Pokazywał rozmaite szkice ołówkiem z wojny, konie, trupy, typy jeńców bolszewickich^() albo żołnierzy. Były tam też rysunki wyobrażające ludzi powieszonych. Na Elżbiecie zrobiło to straszne wrażenie. Rotmistrz objaśnił, że ich nie można żałować, bo to są zdrajcy.

Elżbieta myślała o nim z zachwytem, w którym był smutek niemający jakby żadnej przyczyny. Bo nie marzyła, kochając, o wzajemności, wcale jej nie pragnęła. Właśnie jedyny ratunek był w tym, że on jej nie kochał. Mimo to czasami wyobrażała sobie, jaka szczęśliwa musi być jego żona. Nigdy nie widziała tej kobiety, wiedziała jednak, że jest i że ma dwie córeczki. W tym miejscu zaczynały się rzeczy, o których niemożliwością było myśleć.

Jej miłość piętnastoletnia była sprawą ogromną i w życiu jedynie realną. Wszystko poza tym – szkoła, rówieśnice, dom, ciotka, Zenon, wojna trwająca nieustannie od samego dzieciństwa, rodzice mieszkający gdzieś daleko na świecie – i osobno – to wszystko stanowiło płaską, mglistą, daleką dekorację dla jej samotnego dramatu.

Niestety, ta sprawa ogromna i jedynie realna skończyła się dość prędko wielkim rozczarowaniem.3

Dom był stary i wszystko w nim było stare, obrócone sobą na ten zawsze dla wszystkich już przeminiony czas, gdy to „lepiej się działo”. Może to być pięćdziesiąt lat temu albo piętnaście, może to być po prostu przed wojną albo tylko dawniej. Kiedykolwiek – byle nie dziś, nie dziś. Jak gdyby jedynym właściwym czasem życia była przeszłość.

Dom był stary i prawie zawsze pusty. Pani Cecylia prowadziła życie samotne, gości nie zapraszało się nigdy. Różne starsze damy, które zjawiały się nieproszone – rzadko i nieśmiało – nie były witane chętnie. Gość najczęstszy, pani Posztraska, przyjaciółka, zakradała się do domu od kuchni, prawie podstępnie – i zawsze sprowadzona jakąś doraźną potrzebą. Zabiegająca, wesoła i rozmowna, usiłująca nie dostrzegać niechętnej miny i roztargnionych oczu gospodyni, wkupywała się jakąś specjalnie na ten cel przygotowaną nowiną, wiadomością o kimś z lokatorów, cennym doniesieniem czy ostrzeżeniem. Pani Cecylia nie była łatwa. Znała już te sposoby, niewiele było rzeczy, które mogłyby ją naprawdę zainteresować. Przecież ulegała pokusie i nie od razu siadając, pytała: „No cóż takiego, Łucjo, opowiadaj”. A pani Posztraska czepiała się tego skrawka terenu, by się na nim rozeprzeć i niejako rozgospodarować, by zasiąść, pogadać i na końcu załatwić swoją sprawę. Zaczynało się od tego, że sąsiad spod dachu, Gołąbski, po chorobie stracił miejsce w tym zakładzie przewozowym, że teraz stara się o coś w banku, ale na próżno, że nie będzie płacił, bo skąd. Później zaś sposobem jakoś logicznym i naturalnym wynikała z tego rura od piecyka, która jest zupełnie przepalona i zwaliła się już drugi raz. Cały pokój był czarny od sadzy i ona i mąż wyglądali jak Murzyni. Pani Posztraska zrobiła wszystko, by rozśmieszyć swą przyjaciółkę tą opowieścią, a następnie uzyskać zakupienie nowej rury. Tak samo przychodziła czasami chyłkiem pani Tawnicka, która, zanim została kasjerką u Chązowicza, miała już za sobą jakąś lepszą przeszłość i opowiadanie o tych przemianach losu stanowiło moralną potrzebę jej natury. A także starsza pani Gieracka, sąsiadka najbliższa, chorowita i żałosna, krzywdzona przez syna, synową, wnuki i cały boży świat, a przez panią Cecylię trzymana z daleka i przyjmowana z oficjalnym chłodem.

Przecież parę razy do roku zdarzały się okazje, że paniusie nabierały śmiałości i zjawiały się liczniej. To było jakieś pogorszenie w stanie zdrowia pani Cecylii, o czym dowiadywały się zaraz niepojętym sposobem, lub jakaś nagle łącząca wszystkich sprawa publiczna, obchód czy święto, poruszające stare, wątłe niteczki przyjaźni i zaufania. A zwłaszcza stwarzała tę możliwość data, znana powszechnie i pamiętana, imienin pani Cecylii, przypadająca na dzień 22 listopada. Wtedy też trzeba było upiec zawsze jednakowy tort orzechowy, przyrządzić białą kawę z różnymi ciastami i wyjąć ze spiżarni dwie butelki porzeczkowego wina.

Hasło do tego zlotu widm dawała pani Łucja Posztraska, która przybiegała kuchnią najpierwsza, żeby, jak mówiła, trochę dopomóc. Zaraz później schodziły się gromadnie stare przyjaciółki, zapomniane krewne lub tylko rówieśnice. Wypełniały sobą siedzenia kanap i foteli w tym zawsze pustym, rozległym salonie. Zdejmowały niciane czarne rękawiczki i mieszając kawę, łyżeczki zostawiały w filiżankach. Elżbieta roznosiła talerzyki z tortem, a każda z pań mówiła przerażona: „Och, taki duży kawałek!”. Za oknami dudnił uparty deszcz listopadowy, ale tutaj w salonie było ciepło i jasno. Zaciągnięte portiery z czerwonego pluszu osłaniały szyby i wszystkie lampy płonęły pod swymi jedwabnymi parasolami. W wazonach tkwiły wątłe miotełki przyniesionych kwiatów, białe chryzantemy podobne do astrów i amarantowe cyklameny. Pani Cecylia pilnowała surowo, czy wszystko jest w porządku, i pochmurnie patrzyła na zebrane panie.

Były nadmiernie grube lub przesadnie chude, pomarszczone i nabrzękłe, siwe lub wyłysiałe, poubierane w dystyngowane czarne suknie z różnych epok, z koronkami albo dżetami^(), spłowiałe i dziwnie pachnące. Były przeważnie ubogie, jednak nie wszystkie. Niektóre miały na barkach wyleniałe skunksy albo zżółkłe gronostaje^(), a w białych, naciągniętych uszach staromodne butony^(). Ale wszystkie były stare.

Ich wielkie brzuchy wspierały się na cienkich nóżkach, jak beczki na zapałkach, podczas gdy inne znów nogi były grube i równe, pod wałkami czarnych pończoch wełnianych uchodzące do ciasno zesznurowanych trzewików. Twarze siedziały ciężko na tłustych podgardlach, podpiętych w dole broszkami z granatów, lub chwiały się na szyjach wydłużonych, przewiązanych pośrodku aksamitką, a widoczna gra mięśni, żył i ścięgien, które „chodziły” pod skórą żółtą i cienką, dodawała grymasom tych twarzy i słowom mówionym jakiejś patetycznej, sabatowej^() ekspresji.

Pani Cecylia sama nosiła już na szyi aksamitkę, przez którą przewieszały się z przodu dwa woreczki niepotrzebnej skóry, i nie miała co do siebie żadnych złudzeń. Ale myśl, że i ona należy do tego „kongresu czarownic”, do tej „parady wiedźm”, że i ona jest z nich, była dla niej bardzo nieprzyjemna. Gorycz tej prawdy rozrastała się do niecierpliwego strachu, do jakiegoś panicznego popłochu.

Pamiętać dokładnie, jakie były dawniej, widzieć je teraz tak odmienione, widzieć, jak robią się coraz starsze, jedne prędzej od innych, i być w to wprzęgniętą całym swoim losem – cóż za urągowisko! Zdarzało się przecież, że między jedną a drugą wizytą przenosiły się do innej generacji. Niejedna odchodziła w wieku niebezpiecznym^(), a po roku wracała już jako staruszka.

Były okropne, ale całkowicie niewinne tego, jakie są. Gdyż te twarze – pokrzywione fałdami, gorzkie, fałszywie uśmiechnięte, ironiczne albo tragiczne – nie wyrażały żadnej prawdy ich charakterów. Na przykład zawsze impertynencko^() uśmiechnięta pani Gieracka, przez wszystkich, jak wiadomo, pokrzywdzona, była właściwie nieśmiała i smutna – a jej uśmiech służył do podciągania opadających policzków, do ratowania małej resztki młodości. Sztywne znowu trzymanie się pani Tawnickiej, jej arystokratyczny port de tête^() miał na celu wygładzenie zmarszczonej szyi, a mógł dać powód do pomawiania jej o wyniosłość, tak niewłaściwą w jej skromnej obecnej sytuacji. Mecenasowej Warkoniowej wystarczyło tylko trochę „puścić” twarz, wystarczyło zwyczajnie na chwilę przestać mówić, by ogromne rysy zadumy i zgryzoty zaległy na jej masce, chociaż miała z natury bardzo wesołe usposobienie.

Każda z nich była kiedyś młoda, za każdą ciągnęła się ta jej młodość dawna jak gałąź kwitnąca, uczepiona brzegu niemodnej sukni. Były zestrychowane^() z powierzchni życia, odrzucone na bok przez jego nurt głęboki, wspaniały i zły. Leżały zdyszane i zmęczone na jego brzegu, wspominające umarłych mężów, zabitych synów, zobojętniałą, daleką rodzinę. Wojna, rewolucja, zmieniony świat zostawiał je ich zdumieniu. Zapatrzone w samotny dramat artretyzmu i klimakterium, anarchii czasów dzisiejszych przeciwstawiały szczątki anarchii dawnych, rozbite kawałki wiar i zbankrutowanych przeświadczeń. Musiały jeszcze trochę żyć, żeby umrzeć.

Elżbieta włożyła do wazonu ostatnią wiązankę drobnych ciemnozłotych chryzantem i ostatniej przybyłej pani podała talerzyk z za dużym kawałkiem orzechowego tortu. Brała udział w tych obrzędach, pełna dziwnego niepokoju. Myślała, że każdą z tych starych kobiet mogłaby być ona sama. Nie jest. Jest tylko sobą. Nazywa się Elżbieta Biecka, mówi o sobie: ja. Tu są one wszystkie, razem z ciotką Cecylią – a tu ona jedna, osobna, skazana na siebie aż do końca. Jest to tylko przypadek, przerażający traf. I cały świat pełen jest takich przerażeń.

Można by myśleć, że one należą do odrębnego, szczególnego gatunku ludzkiego, który temu podlega, że starość ich tylko jest udziałem. A przecież wystarczy czekać – i to przyjdzie. Wystarczy zwyczajnie – żyć.

Zeszły się tu jakby na drugie Zaduszki, na swoją przedśmiertną ceremonię. Każda z nich mogła powiedzieć do Elżbiety te dawne słowa umarłej: Czym ty jesteś, ja byłam, czym ja jestem, ty będziesz. Westchnij do Boga i pomyśl!

I Elżbieta wiedziała, że starość jest tylko dalszym ciągiem młodości.

Paniusie piły wino porzeczkowe, chociaż to każdej z nich szkodziło. Co tam! Mogły sobie pozwolić raz na rok, przy takiej okazji. Na pomarszczone policzki występowały malutkie rumieńce. Coś się tam działo w tych organizmach, pod tą skórą, w tych ciałach. Miały jeszcze jakąś krew – i ta myśl była trochę obrzydliwa i nieprzyzwoita.

Rozmawiały z ożywieniem, całe jasne ciepłe powietrze salonu napełniały swym gwarem.

Mówiły o ostatnich pogrzebach i jak „odprawia” który ksiądz u Fary^() i u Panny Marii. Ale wiedziały, że pani Cecylia tego nie lubi. Wspomniały rejenta Kolichowskiego, „człowieka, jakich teraz próżno szukać”, i uważały, że na swym portrecie jest jak żywy. I wszystkie obróciły się w fotelach ku wiszącemu nad fortepianem ściemniałemu portretowi. Przecież i to nie podobało się solenizantce, która odpowiedziała milczeniem. Więc można było jeszcze mówić w ogóle o tych czasach, jakie nadeszły, o wojnie, o bolszewikach, o Żydach. I o służących. Elżbieta chodziła między nimi, sama jedna młoda i sama jedna zakochana w Awaczewiczu. Nie raczyła brać udziału w rozmowie. Tonem poważnym osoby, która ma za sobą „pokój dziecinny”, odpowiadała grzecznie na pytania – nic więcej. Musiała jednak słuchać tego, co mówiły.

Pani Cecylia powiedziała surowo, że jej zdaniem służąca to jest taki sam człowiek jak każdy inny. Pamiętała tę prawdę z czasów pierwszego małżeństwa. Na to zgodziły się zasadniczo wszystkie panie.

„Taki sam człowiek, naturalnie” – powtórzyły jedna po drugiej, ale coraz ciszej, jakby stopniowo ogarnięte zastanowieniem. Elżbieta wiedziała, że kłamią. Służąca to jest zupełnie inne stworzenie, wcale nie takie samo jak każdy człowiek. Wystarczy powiedzieć: „panna Marianna” – i już można się śmiać. Dla niej są osobne schody, wąskie, ciemne i strome – i temu nikt się nie dziwi, chociaż tamtędy właśnie nosi się kosz z mięsem i jarzynami i kubły węgla z piwnicy. Nikt się nie dziwi, że gdy wszyscy zasiadają do nakrytego stołu, służąca je sama w kuchni. Naturalne to jest, że je wszystko zimne, gdy już wystygło w jadalni. Że je taką ilość i takie kawałki, jakie jej wydzielą w pokoju. Na przykład z kury może przez całe życie ani razu nie spróbować piersi, a z zająca zawsze dostaje przednią łapę. Jednakże pani Gorońska, zamieszkująca połowę drugiego piętra w kamienicy pani Cecylii i płacąca komorne, zgłosiła taką poprawkę: „Pewnie, że to prawda. Ale jak mi się dzisiaj dziewczyna w niedzielę wystroi w suknię jedwabną, włoży lakierowane pantofle i jeszcze na głowę kapelusz, to to przecież nie ma najmniejszego sensu”. Chuda osoba w wyleniałych skunksach podjęła z irytacją: „Takiej to ja powiadam od razu, żeby mi się zabierała szukać sobie innego miejsca, bo ja potrzebuję służącej do tego, żeby robiła, nie do tego, żeby się stroiła lepiej niż ja i żeby chodziła na spacery z żołnierzami”. Temu każda z pań musiała przyznać słuszność, nawet milczenie pani Cecylii – tym razem oznaczało zgodę.

Pani Warkoniowa znowu przypomniała sobie taką rzecz: „Dobrze, ale jakie te sługi są głupie, to przechodzi ludzkie wyobrażenie. Kiedy umarł mój mąż i jeszcze nikt nic nie wiedział, o piątej słychać od frontu dzwonek. Sługa poczciwa, zapłakana, wychodzi do przedpokoju i z kimś się tam ujada, z jakąś klientką, nie chce jej wpuścić. Powiada: «Kiedy pan mecenas pani nie przyjmie». A tamta mówi: «Jak to nie przyjmie? Proszę tylko zanieść bilet, to pan mecenas mnie przyjmie». Ta znowu: «Nie, kiedy pan mecenas pani nie przyjmie». «Ale – tamta mówi – przyjmie na pewno, jak tylko będzie wiedział kto». A sługa znowu: «Nie, pan mecenas pani nie przyjmie». Tak mnie to wreszcie zgniewało, że sama w żałobie wychodzę do przedpokoju i powiadam: «Proszę pani, pan mecenas pani nie przyjmie, bo właśnie umarł i leży w salonie na katafalku»”.

Zgromadzenie przyjęło tę opowieść powściągliwym szmerem. Nikt nie wiedział, czy można naprawdę się śmiać. Bo z jednej strony głupota służącej nie ulegała wątpliwości, z drugiej jednak w grę wchodził prawdziwy nieboszczyk i do tego mecenas Warkoń, człowiek szanowany, którego wszystkie pamiętały. Ale pani Warkoniowa sama się śmiała i opowiadała dalej: „Ta moja sługa wtedy to była wdowa, tak miała ze czterdzieści lat, przyzwoita kobieta i religijna. Nikt by jej o nic nie był posądził. Ale coś mi się jakoś zaczęło nie podobać i raz powiadam do niej: «Moja Bogutowa, mnie się zdaje, że Bogutowa jest w ciąży». A ona się tak chwilę zastanowiła i mówi do mnie: «A i mnie się tak zdaje, proszę pani». Uśmiałam się i powiadam: «No, jak się Bogutowej tak zdaje, to trudno, to się musimy rozstać». Za nic nie chciała się przyznać, kto ani co, ale jakem ją odprawiła, to naprawdę potem miała dziecko. Głupia była kobieta aż strach, tylko że służąca była z niej pracowita i bardzo przywiązana. I jak jej się poszczęściło! U mnie tak się wyuczyła pierwszorzędnie gotować, że ją później razem z tym dzieckiem wzięła do służby sama młoda hrabina Tczewska. I podobno, że dotąd tam jest w pałacu w Chązebnej za kucharkę. A ta jej mała Justynka to podobno, że się tam bawi w ogrodzie z hrabiankami jak równa”.

Panie ożywiły się wszystkie. Właśnie! Takim dzieciom się zawsze szczęści! Nawet pani Cecylia zestąpiła do tych zagadnień – ona, która chowała w swej pamięci niezagojoną, brudną tajemnicę ogniotrwałej kasy rejenta. Cały ten zespół żyć niedokończonych, pokrzywionych i głodnych ustawił się we wspólny front, obronny nagle wzmożoną czujnością wobec ogromnej dziedziny niezorganizowanego erotyzmu. Wróg niepokonany i odwieczny: „tamte”! Nie druga kobieta – taka jak każda z nich, nie równa i zrozumiała, z którą można się mierzyć – ale pojęcie kolektywne, żywioł nieprzenikniony, nieobliczalny, wszędzie zaczajony, który podważa układ pozorny świata i niweczy wszelki jego sens. Sens potrzebny koniecznie do tego, aby usprawiedliwić „zmarnowane życie” i przepadłą fikcję młodości.

Ze skwapliwej rozmowy wynikało jasno, że udziałem „tamtych” stają się pieniądze, samochody, podróże, że tamte wychodzą za hrabiów, ministrów i generałów i mając lat pięćdziesiąt, są jeszcze piękne. Tym zaś pozostają małe emerytury, niepewne koncesje^() albo nic prócz tęsknoty za dziećmi, które poszły na swoje, i wspomnienia o mężach, którzy na długo przed tym, zanim umarli, stali się obcymi ludźmi.

Elżbieta nieraz słuchała takich rozmów, jej obecności nikt tu naprawdę nie brał pod uwagę. Wobec trucizny, sączącej się z tej wiedzy, miała w sobie gotową wzgardę i szyderstwo. Była obronna swoją miłością i całkowicie bezpieczna. Nie wyjdzie nigdy za mąż, nie ulegnie „zmysłom”, będzie okrutna dla mężczyzn, o ile który odważy się ją pokochać.

Gdyby nie on, cóż by to było! Cóż by to było! Jakże dałoby się znieść życie – ohydny widok podwórza, tamci ludzie, los Fitka. Ciotka, do której nie można mieć pretensji, że jest niedobra i że jej nie kocha. I to, że od matki już trzeci miesiąc nie ma listu. Wszystkie męki tęsknoty i ambicji znajdowały zastosowanie w tamtym najsłodszym udręczeniu i karmiły je sobą jak krwią.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: