Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Great Jones Street - ebook

Data wydania:
17 października 2018
Ebook
22,00 zł
Audiobook
80,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Great Jones Street - ebook

Wydana w 1973 r. budząca niepokój satyra, dekonstruująca romantyczny mit gwiazdorstwa i wypalonego serca rock&rolla, aktualniejsza niż kiedykolwiek w epoce obsesyjnego zainteresowania życiem celebrytów.

Bucky Wunderlock jest gwiazdą rock&rolla. Rozczarowany życiem, które przyniosło mu sławę i fortunę, buntuje się przeciwko byciu jedynie produktem show biznesu. Opuszcza swój zespół w połowie trasy koncertowej i zaszywa się w obskurnej norze na Great Jones Street. Na jego nieszczęście, to nagłe zniknięcie przyczynia się tylko do wzrostu jego popularności, a wierni fani nieustannie domagają się wiadomości o jego losach – desperacko poszukiwane osamotnienie wkrótce może zmienić się w kalejdoskop nieoczekiwanych spotkań…

Trzecia powieść Dona DeLillo jest jednak czymś więcej niż muzyczną satyrą: bada granice praw jednostki i wydobywa z cienia zmagania artystów w świecie podporządkowanym kapitalizmowi i pogoni za zyskiem. To okrutny i zjadliwy portret kultury, w której miliony żyją losami kilku jednostek.

„Doskonała… głęboko poruszająca… Przenikliwe spojrzenie na muzykę rockową, nihilizm i cywilizację zepsucia”.

„The New York Review of Books”

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65613-91-2
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Sława domaga się najrozmaitszych ekscesów. Idzie mi o prawdziwą sławę, jej żarłoczny neon, a nie nobliwą renomę mężów stanu u schyłku kariery albo królów o cofniętych podbródkach. O długie podróże przez szarą przestrzeń. I o niebezpieczeństwo, krawędź każdej otchłani, gdy jeden człowiek poddaje erotycznemu terrorowi marzenia całej republiki. Zrozumcie przymusowego mieszkańca owych skrajnych rejonów, potwornych i sromotnych, zwilżonych wspomnieniami gwałtu. Nawet jeśli jest na wpół obłąkany, i tak go wchłania totalny obłęd publiczności; a choćby był w pełni rozumu – biurokrata w piekle, zakonspirowany geniusz sztuki przetrwania – nieuchronnie zniszczy go pogarda ogółu wobec ocalałych. Sława – a przynajmniej ta jej szczególna odmiana – żywi się wszystkim, co oburzające, a co doradcy ludzi mniejszej miary uznaliby za antyreklamę, czyli atakami histerii w limuzynach, nożownictwem na widowni, dziwacznym pieniactwem, zdradą, ogólnym pandemonium i narkotykami. Być może jedyne naturalne prawo dotyczące prawdziwej sławy stwierdza, że jej posiadacz musi w końcu popełnić samobójstwo.

(Byłem rockandrollowym idolem, jasne?).

Pod koniec ostatniej trasy stało się oczywiste, że nasza publiczność chce czegoś oprócz muzyki, a nawet oprócz echa własnego zgiełku. Może cała ta subkultura dotarła już wtedy do nieprzekraczalnej granicy, do punktu straszliwego napięcia. Podczas tych ostatnich tygodni na koncertach mniej czuło się proste, trzewne rozpasanie. Podpalenia i akty wandalizmu stały się rzadkością. Jeszcze rzadziej zdarzały się gwałty. Żadnych bomb dymnych ani gróźb użycia sroższych materiałów wybuchowych. Nasi wielbiciele w swoim osamotnieniu już się nie przejmowali precedensami. Nie padał na nich cień dawnych świętych i męczenników, lecz ta wolność ich przerażała, bo pozostawało im tylko własne, pozbawione etykietek ciało. Ci bez biletów nie szturmowali bramek, a podczas występu drapiący scenę tłum chłopców i dziewczyn tuż pod nami kochał mnie już nie tak morderczo – jakby wreszcie pojął, że jeśli moja śmierć ma być autentyczna, muszę zadać ją sobie sam: będzie to skuteczny instruktaż jedynie pod warunkiem, że zginę z własnej ręki, najlepiej w jakimś zagranicznym mieście. Pomału dochodziłem do wniosku, że ich wykształcenie pozostanie niepełne, dopóki nie zakasują mnie jako nauczyciela, dopóki tej tłumnej reakcji, która zespołowi coraz bardziej powszedniała, nie sprowadzą do niemej pantomimy. Podczas koncertu skakaliby i tańczyli. Padaliby na ziemię i sobie nawzajem w ramiona, wymachiwaliby rękami, a wszystko to w zupełnej ciszy. Stalibyśmy na rozjarzonym ringu pośrodku olbrzymiego stadionu, wśród morza bezszelestnie miotających się ciał. Nasza najnowsza muzyka nie miała prawie żadnego sensu bez ludzkich wrzasków, więc chcąc nie chcąc musielibyśmy przestać grać. Byłby to głęboko sensowny żart. Lekcja tego czy śmego.

W Houston bez słowa wyjaśnienia zostawiłem zespół i wsiadłem w samolot do Nowego Jorku, tej zbrukanej kaplicy, miejsca moich narodzin. Wiedziałem, że Azarian przejmie dowodzenie w kapeli, bo miał najpiękniejsze ciało. Pozostałych rzuciłem na pastwę ich własnych wrzaw: dziennikarzy wszelkiej maści, speców od promocji, agentów, księgowych, rozmaitych przedstawicieli impresaryjno-menadżeryjnej szlachty. Wiedziałem, że stosunkowo najtrafniej zrozumie moje zniknięcie publiczność. Nie było ono tak zupełne jak czyn, którego ode mnie żądano, i nikt nie mógł być pewien, czy odszedłem na zawsze. Dla moich najzagorzalszych wielbicieli zaczął się okres wyczekiwania. Gdybym nie wrócił, przynosząc im nowy język, którym mogliby odtąd mówić, poszukaliby boskiego milczenia, żeby wtórować nim mojemu.

Jechałem taksówką wzdłuż cmentarzy w stronę Manhattanu, na którego iglicach załamywały się przypływy popielatego światła. Nowy Jork wydawał się starszy od europejskich miast: sadystyczny dar szesnastego stulecia, wiecznie o krok od epidemii zarazy. Ale taksówkarzem był młody piegus z umiarkowanie bujną fryzurą afro w kolorze pomarańczowym. Kazałem mu pojechać tunelem.

– To tu w ogóle jest jakiś tunel? – zdziwił się.

Poprzedniego wieczoru na stadionie Astrodome zespół zagrał beze mnie. Azarian był postacią olbrzymiego kalibru, lecz w tamten pierwszy wieczór nic nie mogło przełamać posępnej atmosfery w tłumie. Ludzie zwrócili się przeciwko samej budowli, rozwalając, co się tylko dało: usiłowali rozszarpać sztuczną murawę, a nawet zdemolować hydraulikę. Otworzono bramy i wkroczyli policjanci o kamiennych twarzach, a ich wyrachowane spojrzenia kamuflowały biesiadny stan umysłów. Wykonali swój patentowany szturm, łamiąc ludziom ręce i nogi w ogromie idei regulowanej temperatury. Mój menadżer Globke w jednej z najgorszych wypowiedzi, na jakie ktokolwiek sobie pozwolił w tamtym roku, uznał akcję policji za przykład miniludobójstwa.

– Tunel biegnie pod dnem rzeki. Jest bardzo ładny. Ściany ma wyłożone białą glazurą, a faceci w szklanych komorach liczą przejeżdżające auta. Raz dwa trzy cztery. Raz dwa trzy.

Interesowały mnie zakończenia, sposoby przetrwania śmierci idei. Dalszy los rannych z Houston całkiem spokojnie mógł zależeć od tego, czego zdołałbym się nauczyć, przekraczając pewne osobiste ograniczenia, z dala od zwrotników sławy.2

Pojechałem do mieszkania przy Great Jones Street, do tego koślawego pokoiku, zimnego jak psiarnia, z oknem wychodzącym na jakieś magazyny, ciężarówki i sterty gruzu. Na parapecie leżał śnieg. W szpary między wypaczoną framugą a murem wepchnięto dla ochrony przed zimnym powietrzem różne szmaty i moją niekochaną już koszulę z żabotem. Wyłączona z gniazdka lodówka była pełna płyt, taśm i starych czasopism. Kiedy podszedłem do zlewu i odkręciłem do końca oba krany, pociekła tylko przerywana, niknąca strużka. Rdza zżera do zera. Na próbę włączyłem radio, ale średnie złapałem dopiero przy samym końcu skali, a krótkich wcale. Ogoliłem się i fatalnie przy tym zaciąłem. Dziwnie było patrzeć, jak na gardło występuje mi długa fałda krwi, gromadząc się wzdłuż cięcia, a potem spływając nierównym deseniem. Niezły kolor. Pokój wyładniałby, gdyby go takim pociągnąć. Przyłożyłem do rany kawałek papieru toaletowego i spróbowałem się przespać, ale bez powodzenia. W końcu narzuciłem na ramiona płaszcz Opel i wyszedłem po coś do żarcia.

Na ulicy było ciemno i znów padał śnieg, a w zaułku między Lafayette i Broadwayem stał jakiś facet w długim płaszczu. Ominąłem spiętrzone kontenery. Budynki dawnych fabryk wzdłuż Great Jones wydawały się nieproporcjonalne, szersze niż wyższe, jakby ciągnące się na północ i południe masywy drapaczy chmur pozbawiły je światła. Jakieś trzy przecznice dalej znalazłem sklep spożywczy. Jeden z klientów trącił stojącą obok kobietę i kiwnął głową w moją stronę. W sklepie zapadła dobrze mi znana, drętwa cisza. Wziąłem na ręce brązowego kotka sklepikarki i pozwoliłem, żeby przytulił mi się do piersi. Facet, który pierwszy mnie zauważył, wolno się podkradł, po drodze niby to czytając etykietki, aż wreszcie przysunął się do mnie i stanął obok przy ladzie – ożywiony manekin buchaltera albo specjalisty od prawa podatkowego, emanujący tą specyficzną groteskowością, typową dla ludzi zdrowych na umyśle, którzy wiodą normalne życie.

Po powrocie zastałem Globkego z ręką wepchniętą po łokieć w muszlę klozetową.

– Upuściłem pięć centów – powiedział.

– Podłoga jest niezbyt czysta – zwróciłem mu uwagę. – Zniszczysz sobie nowe spodnie. Z czego one są? Z winylu?

– Z poliwinylu.

– A koszula? Z czego masz koszulę?

Z trudem dźwignął się na nogi, wepchnął brzuch w spodnie i poprawił na sobie ubranie. Poszedł za mną do pokoju, który nie bardzo zasługiwał na nazwę salonu, skoro stały w nim wanna i lodówka. Globke zajmował dwupoziomowy apartament w luksusowym domu na wzgórzach tuż nad przeciwnym brzegiem rzeki Hudson. Jego mieszkanie było wzorem wnętrza pełnego profilowanych mebli i nowoczesnych grafik, jawnym wyzwaniem wobec wysubtelnionej indolencji okolic Riverside Drive. Jego druga żona, młoda i mgławicowa, studiowała religie Wschodu, a córka z pierwszego małżeństwa grała na wiolonczeli.

– Ta koszula ma długą historię – powiedział. – Uszyto ją z kawałka haftowanego przykrycia na ołtarz. Uroczyście poświęconego. Utkanego przez ślepe mniszki u podnóża Himalajów.

– Co to za kolor? Nigdy nie widziałem koszuli w dokładnie takim kolorze.

– To kolor lamich rzygowin – wyjaśnił Globke. – Tak mi powiedziano, kiedy ją kupowałem. Krążą plotki, że nie żyjesz, Bucky.

– Wierzysz w nie?

– Przyszedłem specjalnie, żeby ci powiedzieć, i to bez bałachowania, że niezależnie, jakie masz zamiary, jesteśmy zdecydowani pomóc ci przez to przejść, mniejsza o dochody, szmal i tak dalej, o zyski i tym podobne. Najważniejsze są twoje własne zamiary.

– Nie mam żadnych zamiarów.

– Pewne sprawy są ujęte w kontraktach. Zarezerwowane studio. Planowane edycje płyt. I trasy. Ruszymy, kiedy tylko każesz. Póki co siedzimy z nogą założoną na nogę. Co, do cholery, artysta jest przecież artystą. Rezerwacje. Wywiady. Przyjęcia dla dziennikarzy. Daty wydania albumów.

– Jak się tu dostałeś?

– Nietrudno było cię namierzyć. Wiedziałem, że cię zastanę. Jak już wyczailiśmy, że jesteś w Nowym Jorku, wiedziałem, że właśnie tu cię znajdę. Ale ty masz zapadnięte policzki! Wyglądasz jak widmo. Nie miałem pojęcia. Kto mógł wiedzieć? Nikt mnie nie uprzedził.

– Ale jak się tu dostałeś? – powtórzyłem.

– Jadąc z lotniska, wstąpiłem po klucz. Ostatnie dwa dni spędziłem w Chicago. Najpierw mi powiedzieli, że zniknąłeś, więc popytałem tu i tam, jak zwykle w takich razach. A potem się okazało, że na Astrodome doszło do rozruchów, więc wygłosiłem przewidziane w takich sytuacjach publiczne oświadczenia. Wsiadłem w samolot do Nowego Jorku i po drodze zgarnąłem klucz.

– Skąd go zgarnąłeś?

– Z naszego luksusowego biura w sławnym na cały świat Rockefeller Center.

– Jakim cudem się tam znalazł?

– Ten dom należy do Transparanoi – wyjaśnił Globke.

– Pierwsze słyszę, że obracamy nieruchomościami. Od kiedy?

– Od dwóch czy trzech miesięcy. Skromnie. Obracamy na bardzo skromną skalę. Lepp jest ostrożny. Kupuje nieruchomości to tu, to tam. Przeważnie związane z branżą. Starą salę taneczną albo teatr. Budynki, które wyszły z użycia. Nic wielkiego.

– A po co nam taki dom jak ten?

– Lepp nie narusza mojej strefy wpływów, a ja mu też w nic się nie wtrącam. Nie zachwyca mnie twój wygląd, Bucky. Wyglądasz upiornie. Jakbyś grał główną rolę w horrorze. Gdzie Opel?

– Nie wiem.

– Myślałem, że ją tu zastanę. Po tak długim niewidzeniu przypuszczałem, że siedzi w tym swoim pokręconym mieszkanku i wstrzykuje sobie jakiś straszny, piekielny drag między palce stóp, bo tylko tam nie ma jeszcze zrostów.

– Dawno jej nie widziałem. Może jest w Maroku, a może nie. A może jednak tam.

– Masz zamiar jej szukać?

– Nie ruszam się stąd – oświadczyłem.

– To twoje prawo i przywilej, Bucky, chociaż masz w górach dom z własnym studiem nagraniowym. Pierwsza pogłoska o śmierci ukazała się w wieczornej gazecie. Łatwo mógłbym ukręcić łeb następnym.

– Śmiem wątpić. Ale tak czy owak nie mieszaj się do tego. Chcę się przekonać, ile jeszcze potrwa ta afera.

– Mówisz, masz.

– Nie spytałem o twoją żonę. Co u małżonki, jak ją tam zwą, u twojej ślicznej, uroczej żony?

– Żony, towarzyszki życia, kochanki – rzekł Globke. – Jest dla mnie tym wszystkim i jeszcze kimś więcej. Matką, córką, nauczycielką, doradczynią, przyjaciółką. Ale nie pozwolę, żebyście się spotkali. Natychmiast by między wami zaiskrzyła seksualna karma. Ona ma piękną duszę, ale nie dowierzam jej ciału. Widzisz, starość i otyłość. To przez nie jestem złym człowiekiem.

– A co ona robi po całych dniach, sama jedna na tym urwisku?

– Wyleguje się z Upaniszadami. Czyta je od trzech lat. W miękkiej oprawie. Czuje, że na Wschodzie mieszka prawda, płatek wszelkiej energii wedle jej własnego określenia. Kręci ją brak przywiązań.

– A co u małej?

– Wciąż ćwiczy na wiolonczeli. Miło, że pytasz. Pomyśleć, że z moich genów narodził się taki klasyczny talent. W przyszłym roku czeka ją debiut. W wieku czternastu lat.

– Czy to będzie bolało?

– Uderzasz w rzeczy mi najdroższe, Bucky, ale wybaczam ci, bo wiem, że jesteś o krok od czegoś arcyniezwykłego. Inaczej przecież byś nie siedział w tym zimnym, ciemnym pokoju, zmyliwszy pogoń. A może jestem w błędzie?

– Pudło.

– Mógłbyś mi chociaż dać taśmy z gór. Jeżeli mi je wydasz, będę chociaż miał się czym pobawić.

– Jak tam moja kapela? – spytałem.

– Chłopcy są skołowani. Co mam ci powiedzieć? Są skołowani, zranieni i osieroceni.

– Azarian wcale nie jest skołowany. Trzęsie bioderkami na proscenium.

– U niego wszystko jest powierzchowne. Nie umie wykrzesać z siebie niezbędnej nadwyżki. Kapela chyba się rozpadnie.

– Nie tak zaraz.

– A komu jest potrzebna?

– Muzycy przedstawiają sobą pewną wartość jako artefakty.

– Bucky Wunderlick. Oto, kogo ludziom potrzeba. Z krwi i kości.

– Muszę teraz trochę odpocząć.

– Wyrzucasz mnie za drzwi. Bo i czemu nie? Od dwudziestu czterech godzin targają tobą emocje, więc rozpaczliwie potrzebujesz snu. Całkiem rozsądne podejście.

– Każ Leppowi sprzedać ten dom.

– Tu chodzi o interesy – powiedział Globke. – O dywersyfikację, ekspansję, maksymalizację potencjału wzrostu. Kiedyś zrozumiesz te sprawy. Znajdziesz dla nich miejsce w swoim umyśle. Kiedyś skończysz trzydzieści lat i będziesz musiał zacząć uczciwie zarabiać na życie, tak jak my wszyscy.

– Nigdy – odparłem.

– Oho, wiecznie młody fenomen. Ale skoro już mowa o przemijaniu, to ja bym chciał, żebyś wrócił do pisania tekstów, prawdziwych tekściorów, takich, jakie dawniej pisałeś i śpiewałeś. To by zdumiało i zachwyciło cały świat, Bucky. Niespodziewany powrót do dawnego ja. Nikt nie był w tym lepszy od ciebie.

– Kiedy sobie pójdziesz, Glob?

– Wyrzuca mnie na zbity pysk. Spontanicznie poniża. Znany jest z takich numerów, ale cierpliwie to znoszę, bo od dwudziestu czterech godzin targają nim emocje i jest gwiazdą na firmamencie, a ja robię tylko za jego osobistego menadżera, który przygarnął go prosto z deszczu jako zwykłego cherlawego szczeniaka i wykierował na tego, kim jest dziś, czyli na jeszcze cherlawszego szczeniaka. Ale żebyś sobie nie myślał, że nie szanuję tego, co robiłeś w późniejszym okresie, kiedy pisałeś normalne teksty albo też ich nie pisałeś, wiedz, że parę tygodni temu bawiłem gdzieś na rozległym Południu i w samochodowym radiu złapałem Memphis, akurat jak puszczali „Siusiubabkę”, i to obie strony po kolei, bez przerw na reklamy. Nie żeby to było takie znowu niezwykłe. Chciałem ci tylko powiedzieć, że nie zależy mi wyłącznie na kasie. Obchodzi mnie twoje brzmienie, chociaż wcale nie jest w moim guście. Nie chciałbym, żeby moja córka tak brzmiała. Ale ono się broni i mnie porusza.

– Pozdrów wszystkich – powiedziałem.

Patrzyłem, jak schodzi wąską klatką, rozłożyście obfity, a zad trzęsie mu się tęgo i nieustannie jak u zwierzęcia pociągowego. Wyobraziłem sobie, że za kilka minut stanie na Bowery i spróbuje złapać taksówkę, żeby dojechać do swojego zaparkowanego podrasowanego auta, które akurat w tamtej chwili lśniło na szczycie kolistej rampy jakiegoś śródmiejskiego garażu. Globke przywykł pomykać jak rakieta między odległymi punktami wymiany handlowej, więc ta jego prosta podróż schodami na dół miała w sobie coś mile pogodnego, jeśli nie wręcz biblijnego.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: