Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Grobowiec cesarza - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 lipca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Grobowiec cesarza - ebook

Były agent specjalny amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości Cotton Malone, otrzymuje pewnego dnia anonimowy liścik z tajemniczym adresem internetowym. Po wejściu na wskazaną stronę widzi jak zamaskowany mężczyzna torturuje Kasjopeję Vitt, kobietę, która nie raz w przeszłości ocaliła jego skórę.Oprawca przedstawia Malone’owi jasne żądanie: „Oddaj mi to, co ona zostawiła u ciebie na przechowanie.” Jest tylko jeden problem. Malone nie ma pojęcia, co zamaskowany mężczyzna ma na myśli.Tak zaczyna się najbardziej dramatyczna z dotychczasowych przygód Cottona Malone’a, która odkryje przed nim zadziwiające fakty historyczne, zmusi go do konfrontacji z bezwzględnym starożytnym bractwem i wyśle go z Danii do Belgii, Wietnamu i wreszcie do Chin – ogromnego kraju pełnego mrocznych sekretów, gdzie niebezpieczeństwo czai się za każdym rogiem.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7508-631-7
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ekipie z Random House: Ginie Centrello, Libby Mcguire, Cindy Murray, Kim Hovey, Katie O’Callaghan, Beckowi Stvanowi, Carole Lowenstein, Rachel Kind oraz wszystkim osobom zaangażowanym w promocję i sprzedaż książki. Raz jeszcze stokrotne dzięki.

Markowi Tavaniemu dziękuję za to, że był tak wytrwałym redaktorem.

Pam Ahearn kłaniam się nisko i ofiaruję jej dozgonną wdzięczność.

Simonowi Lipskarowi, którego cenię za mądrość i dobre rady.

I jeszcze kilka specjalnych podziękowań: Charliemu Smithowi za nieocenioną pomoc w przeprowadzeniu rekonesansu w Chinach; Grantowi Blackwoodowi, znakomitemu autorowi thrillerów, za to, że uratował mnie w Denver; Els Wouters, która w bardzo krótkim czasie zebrała kluczowe materiały na miejscu w Antwerpii; Ester Levine za pokazanie mi wystawy terakotowej armii; Bobowi i Jane Stine’om za inspirację podczas wspólnych lunchów i skontaktowanie mnie z „Julią” Xiaouhui Zhu; Jamesowi Rollinsowi za to, że po raz kolejny uratował sytuację; Michele i Joemu Finderom za mądre rady; Meryl Moss i jej cudownym współpracownikom; Melisse Shapiro, która nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo mi pomaga; i wreszcie Esther Garver i Jessice Johns za zarządzanie fundacją History Matters oraz spółką Steve Berry Enterprises.

Chciałbym również podziękować wszystkim moim czytelnikom na całym świecie. Jestem Wam wdzięczny za Wasze lojalne wsparcie, przenikliwe uwagi, zaraźliwy entuzjazm, a nawet za słowa krytyki. To dzięki Wam piszę każdego dnia.

No i oczywiście Elizabeth, która jest dla mnie jednocześnie krytykiem, kibicem, redaktorem, żoną i muzą.

Na sam koniec niniejszą książkę pragnę zadedykować Fran Downing, Frankowi Greenowi, Lenore Hart, Davidowi Poyerowi, Nancy Pridgen, Clyde’owi Rogersowi i Daivie Woodworth. Oni wszyscy pokazali mi, jak być lepszym pisarzem.

To, czy odniosłem sukces, wciąż pozostaje kwestią otwartą.

Ale jedno jest pewne. Gdyby nie oni, żadna z moich książek nie zostałaby nigdy wydana.1765–1027 p.n.e. – panowanie dynastii Shang (najstarsza znana dynastia chińska)

770–481 p.n.e. – Okres Wiosen i Jesieni

551–479 p.n.e. – lata życia Konfucjusza

535 p.n.e. – pojawienie się eunuchów na dworze cesarskim

481–221 p.n.e. – Okres Walczących Królestw i narodziny legalizmu

200 p.n.e. – pierwsze odwierty w poszukiwaniu ropy naftowej

221 p.n.e. – zjednoczenie walczących królestw przez Qin Shi, który zostaje Pierwszym Cesarzem

210 p.n.e. – śmierć Qin Shi, ukończenie budowy terakotowej armii i umieszczenie jej w podziemnym grobowcu Pierwszego Cesarza

146 p.n.e.–67 n.e. – wzrost politycznego znaczenia eunuchów

89 p.n.e. – Sima Qian kończy pracę nad Zapiskami historycznymi (Shiji)

202–1912 n.e. – rozkwit rządów dynastycznych

1912 – odsunięcie od władzy ostatniego cesarza, koniec rządów dynastycznych, utworzenie Republiki Chińskiej

1949 – rewolucja komunistyczna, utworzenie Chińskiej Republiki Ludowej

1974 – odkrycie terakotowej armii

1976 – śmierć Mao Tse–tungaPAKISTAN, TERYTORIA PÓŁNOCNE
PIĄTEK, 18 MAJA, GODZ. 8:10

Tuż obok Cottona Malone’a świsnęła kula. Rzucił się na kamienistą ziemię, próbując się schronić za niezbyt gęstymi topolami. Cassiopeia Vitt poszła w jego ślady i oboje zaczęli czołgać się po twardym żwirze, aż udało im się znaleźć głaz na tyle duży, że zapewnił im osłonę.

W ich kierunku padły kolejne strzały.

– To się zaczyna robić poważne – powiedziała Cassiopeia.

– Tak myślisz?

Do tej pory ich wyprawa przebiegała bez niespodzianek. Wokół nich rozciągało się największe skupisko wyniosłych szczytów górskich na naszej planecie. Dach świata. Znajdowali się ponad trzy tysiące kilometrów od Pekinu, w najdalszym, południowo–zachodnim zakątku chińskiego regionu autonomicznego Sinciang – lub też na Terytoriach Północnych Pakistanu, zależy, kogo spytać – w miejscu, o które toczyły się zaciekłe spory graniczne.

Co oczywiście tłumaczyło obecność wojska.

– To nie Chińczycy – stwierdziła. – Zdążyłam rzucić okiem. Z całą pewnością Pakistańczycy.

Poszarpane, ośnieżone szczyty dochodzące nawet do sześciu tysięcy metrów wysokości stanowiły osłonę dla lodowców, zielono–czarnych lasów i kotlin wypełnionych bujną roślinnością. Zbiegały się tu łańcuchy górskie Karakorum, Hindukusz, Pamir i Himalaje. To kraj czarnych wilków i niebieskiego maku, koziorożców i panter śnieżnych. „Tam, gdzie zbierają się duchy”, jak zauważył pewien czytany kiedyś przez Malone’a starożytny autor. Być może region ten stanowił nawet inspirację dla Jamesa Hiltona, gdy ten tworzył swoją krainę Shangri–La. Istny raj dla wędrowców, narciarzy, amatorów wspinaczki i kajakarstwa górskiego. Niestety pretensje do tego obszaru rościły sobie zarówno Indie, jak i Pakistan, podczas gdy pozostawał on wciąż w rękach Chin. Wszystkie trzy państwa od dziesięcioleci walczyły o panowanie nad tym odludnym zakątkiem świata.

– Oni chyba wiedzą, dokąd idziemy – powiedziała Cassiopeia.

– Też mi to przyszło do głowy – odparł. – Mówiłem ci, że ten facet to same kłopoty.

Mieli na sobie skórzane kurtki, dżinsy i ciężkie buty. Chociaż znajdowali się na wysokości 2500 metrów ponad poziomem morza, temperatura powietrza była zaskakująco przyjemna. Jakieś piętnaście stopni, ocenił Malone. Na szczęście oboje mieli przy sobie broń – chińskie pistolety półautomatyczne i kilka zapasowych magazynków.

– Musimy iść tamtędy. – Wskazał za siebie. – A ci żołnierze są dostatecznie blisko, żeby zrobić nam krzywdę.

Zaczął przeszukiwać swoją pamięć ejdetyczną. Wczoraj dokładnie zapoznał się z mapą regionu i zapamiętał, że ten skrawek ziemi, niewiele większy od New Jersey, nosił niegdyś nazwę Hunza. Przez ponad dziewięćset lat był niezależnym księstwem, a jego suwerenność dobiegła końca dopiero w latach siedemdziesiątych XX wieku. Miejscowa ludność o niezbyt ciemnej karnacji i jasnych oczach wywodziła się podobno od greckich żołnierzy z armii Aleksandra Wielkiego, którzy najechali te tereny przed przeszło dwoma tysiącami lat. Kto wie? Kraj ten przez stulecia pozostawał całkowicie odcięty od świata, aż do lat osiemdziesiątych, kiedy Chiny z Pakistanem połączyła przebiegająca przez Karakorum autostrada.

– Musimy mieć nadzieję, że on da sobie radę – odezwała się wreszcie.

– To ty podjęłaś decyzję, nie ja. Idź pierwsza, będę cię osłaniał.

Ścisnął w dłoni chiński pistolet. Nie najgorsza broń, piętnastostrzałowa i w miarę precyzyjna. Cassiopeia też się przygotowała. To mu się w niej podobało. Była gotowa na każdą sytuację, a razem stanowili naprawdę zgrany zespół. Ta na wpół Hiszpanka, na wpół Arabka nie przestawała go fascynować.

Popędziła w kierunku kępy jałowców.

Wychylił się zza głazu z uniesionym pistoletem, gotów zareagować nawet na najmniejszy ruch. Po swojej prawej, wśród upiornego światła przedostającego się przez wiosenną roślinność, dostrzegł błysk lufy karabinu wysuwającej się zza pnia drzewa.

Strzelił.

Lufa zniknęła.

Postanowił wykorzystać ten moment i pobiegł za Cassiopeią, starając się, by głaz pozostawał pomiędzy nim a ścigającymi ich żołnierzami.

Rozległ się huk krótkich serii z broni automatycznej. Wokół nich zaczęły śmigać kule.

Kręta ścieżka wyprowadziła ich spośród drzew, po czym zaczęła się wznosić stromym, ale możliwym do pokonania zboczem, przylegającym do ścian luźnego, skalistego urwiska. Teren nie oferował tu już zbyt dobrej osłony, ale nie mieli wyboru. Poza szlakiem widział kaniony tak głębokie, że światło słoneczne docierało do nich jedynie w samo południe. Biegli po krawędzi wąwozu rozpościerającego się po ich prawej. Ponad przeciwległym końcem wznosiło się słońce, którego blask nieco tłumiło czarne zbocze góry. Trzydzieści metrów niżej, na dnie wąwozu pienił się rwący potok, plując w powietrze szarą od piasku wodą.

Wdrapali się na stromą skarpę.

Zobaczył most. Dokładnie tam, gdzie mówił ich informator.

Nie była to zbyt wyszukana konstrukcja. Między skały po obu stronach rozpadliny wciśnięto chwiejne słupy i połączono je kładką z belek związanych grubymi włóknami konopi. Pomost kołysał się nad płynącą w dole rzeką.

Cassiopeia doszła do końca szlaku i zatrzymała się.

– Musimy przejść przez most.

Nie podobało mu się to, ale miała rację. Ich cel leżał po drugiej stronie.

W oddali odbiły się echem kolejne wystrzały. Spojrzał za siebie.

Nie widział żołnierzy. To go zaniepokoiło.

– Może to on ich od nas odciągnął – powiedziała.

Jego nieufność kazała mu zachować czujność, ale nie było czasu, by przesadnie analizować sytuację. Wsadził broń do kieszeni. Cassiopeia zrobiła to samo, po czym wkroczyła na kładkę.

Poszedł za nią.

Impet wzburzonej rzeki sprawiał, że belki pomostu dygotały. Ocenił, że od drugiej strony dzieli ich mniej niż trzydzieści metrów, ale na razie byli na wiszącym w powietrzu moście bez jakiejkolwiek osłony i wychodzili z cienia prosto w słońce. Na przeciwległej krawędzi wąwozu zaczynał się kolejny szlak, prowadzący po żwirowej drodze w kierunku rosnących tam drzew. Daleko przed nimi, w górującej nad krajobrazem ścianie skalnej dostrzegł wyrzeźbioną w kamieniu postać, wysoką na dobre cztery metry – wizerunek Buddy, dokładnie tak, jak im mówiono.

Cassiopeia odwróciła się do niego. Z jej zachodnimi rysami twarzy silnie kontrastowały typowo wschodnie oczy.

– Ten most widział lepsze dni.

– Miejmy nadzieję, że został mu chociaż jeszcze jeden dobry dzień.

Mocno złapała poskręcane liny, dzięki którym kładka utrzymywała się w powietrzu.

On też zacisnął palce na szorstkich powrozach.

– Pójdę pierwszy.

– A to dlaczego?

– Jestem cięższy. Jeśli most utrzyma mnie, utrzyma i ciebie.

– Z taką logiką nie mogę polemizować – przesunęła się, żeby zrobić mu miejsce – więc bardzo proszę.

Pierwszy wkroczył na most, dostosowując kroki do miarowych wibracji drewnianych belek.

Wciąż nie było śladu pościgu.

Uznał, że lepiej iść w szybszym tempie, nie dając deskom czasu na reakcję. Cassiopeia poszła za jego przykładem.

Ponad huk wzburzonej wody wzniósł się zupełnie nowy dźwięk – głębokie, basowe uderzenia, na razie daleko od nich, ale przybliżające się z każdą chwilą.

Odwrócił głowę i wyłowił okiem cień na skalnej ścianie, w oddalonym może o półtora kilometra miejscu, gdzie wąwóz, który właśnie pokonywali, przecinał prostopadle inny.

Znajdowali się w połowie drogi i jak dotąd most wydawał się stabilny, choć spróchniałe deski uginały się pod stopami jak gąbka. Przez cały czas muskał palcami szorstkie włókna konopi, gotowy w każdej chwili zacisnąć pięści, gdyby kładka jednak nie wytrzymała i pękła mu pod nogami.

Daleki cień na skale powiększył się i przerodził w kształt śmigłowca szturmowego AH–1 Cobra.

Maszyna była amerykańskiej produkcji, ale wcale nie leciała im na ratunek. Śmigłowców tego typu używały także pakistańskie siły zbrojne – Pakistańczycy dostali je od Waszyngtonu do pomocy we wspólnej walce z terroryzmem.

Cobra leciała prosto na nich, wyposażona w dwułopatowy wirnik, dwa silniki, działka kalibru 20 mm, pociski przeciwpancerne i rakiety powietrze–powietrze. Szybka jak trzmiel i równie zwrotna.

– Oni nie lecą, żeby nam pomóc – usłyszał głos Cassiopei.

W duchu przyznał jej rację, ale nie uważał za konieczne mówić na głos, że od początku jego przeczucia były słuszne. Zostali z premedytacją zapędzeni w to miejsce.

Niech diabli wezmą tego cholernego...

Śmigłowiec otworzył ogień, posyłając w ich stronę grad kul z dwudziestomilimetrowego działka.

Malone rzucił się brzuchem na deski mostu i przewrócił na plecy. Kątem oka, poprzez własne stopy, widział, jak Cassiopeia zrobiła to samo. Cobra z hukiem leciała prosto na nich; turbiny jej silników głośno pracowały w suchym, pustynnym powietrzu. Pociski dosięgły kładki, z dziką furią drąc na strzępy drewno i konopne wiązania.

Kolejna seria uderzyła w kilkumetrową przestrzeń pomiędzy dwiema postaciami znajdującymi się pośrodku mostu.

W oczach Cassiopei zapłonęła wściekłość. Malone patrzył, jak dziewczyna dobywa broni, podnosi się na kolana i strzela, celując w kabinę pilota. Wiedział jednak, że szansa wyrządzenia w ten sposób szkody opancerzonemu śmigłowcowi mknącemu z prędkością dwustu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę równała się zeru.

– Padnij, do cholery! – krzyknął.

W tym momencie kolejna seria doszczętnie zniszczyła odcinek mostu pomiędzy nim a Cassiopeią. W jednej chwili kawał konstrukcji z drewna i sznurów przestał istnieć.

Zerwał się na równe nogi, zdając sobie sprawę, że cała kładka zaraz zwali się w przepaść. Nie mógł się cofnąć, więc zaczął biec przed siebie. Pokonywał ostatnie metry, z całych sił chwytając się lin, podczas gdy za jego plecami kolejne części mostu załamywały się i spadały do rwącej rzeki.

Śmigłowiec wyprzedził go, lecąc w kierunku przeciwległej krawędzi wąwozu. Malone zacisnął dłonie na konopnych sznurach i poleciał w dół, ciągnięty przez opadającą połówkę mostu. Kładka razem z uczepionym jej mężczyzną mocno uderzyła w skałę, odbiła się, po czym zwisła luźno wzdłuż ściany wąwozu.

Nie dał sobie czasu na odczuwanie strachu. Zaczął się wspinać, wolno pokonując ostatnie metry, które dzieliły go od szczytu. Uszy wypełniał mu huk rwącej rzeki i łomot łopat helikoptera. Wbił wzrok w przeciwną stronę rozpadliny i wypatrywał tam Cassiopei, w nadziei, że zdołała uciec z walącego się mostu.

Nagle zobaczył ją i serce podeszło mu do gardła. Kurczowo trzymała się oburącz resztki mostu zwisającej wzdłuż pionowej skarpy. Pragnął jej pomóc, ale nie mógł nic zrobić. Dzieliło ich trzydzieści metrów pustej przestrzeni.

Cobra wykonała zwrot w ciasnym wąwozie, wzniosła się po łuku, po czym ponownie ruszyła w ich stronę.

– Dasz radę się wspiąć?! – zawołał, przekrzykując hałas.

Potrząsnęła głową.

– Zrób to – krzyknął.

Odwróciła głowę w jego stronę.

– Uciekaj.

– Nie zostawię cię tu.

Cobra była kilkaset metrów od nich. W każdej chwili spodziewał się usłyszeć strzały.

– Wspinaj się! – ryknął.

Wyciągnęła jedną rękę w górę. I wtedy spadła z piętnastu metrów, prosto do rwącej rzeki.

Nie miał pojęcia, jak głęboka jest woda, ale widok wystających ponad powierzchnię skał nie napawał optymizmem.

Cassiopeia zniknęła w spienionej wodzie. Rzeka musiała być lodowata, w końcu powstawała z topniejącego górskiego śniegu.

Czekał, aż jego towarzyszka wypłynie na powierzchnię. Gdziekolwiek.

Nie wypłynęła.

Wpatrywał się w szare, mętne wody rzeki, której silny nurt unosił ze sobą muł i kamienie. W pierwszym odruchu chciał skoczyć za Cassiopeią, ale zdał sobie sprawę, że to niemożliwe. Nie przeżyłby upadku.

Stał na skraju wąwozu, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało.

Po tym wszystkim, przez co razem przeszli w ciągu ostatnich trzech dni.

Cassiopeia Vitt zginęła.KOPENHAGA, DANIA
WTOREK, 15 MAJA, GODZ. 12.40

Cotton Malone drżącymi palcami wpisał adres do przeglądarki. Anonimowe wiadomości nigdy nie oznaczały nic dobrego, zupełnie jak telefon dzwoniący nagle w środku nocy.

Liścik został przyniesiony przed dwiema godzinami, kiedy Cottona nie było akurat w jego księgarni, a pracownica, która przyjęła nieopisaną kopertę, zdążyła o niej zapomnieć. Wręczyła mu ją dopiero parę minut temu.

– Ta kobieta nie mówiła, że to pilne – powiedziała na swoją obronę.

– Jaka kobieta?

– Jakaś Chinka, ubrana w boską spódnicę od Burberry`ego. Prosiła, żeby przekazać ci to do rąk własnych.

– Wymieniła moje nazwisko?

– Dwa razy.

W kopercie znajdował się złożony arkusz szarego papieru welinowego, na którym widniał wydrukowany adres strony internetowej z przyrostkiem „.org”. Natychmiast pobiegł po schodach do swojego mieszkania nad księgarnią i otworzył laptopa.

Wstukał adres i czekał. Ekran najpierw zrobił się czarny, a następnie pojawił się na nim interfejs świadczący o tym, że za chwilę rozpocznie się transmisja wideo w czasie rzeczywistym.

Połączenie zostało nawiązane.

Na ekranie pojawiła się ludzka sylwetka leżąca na plecach z ramionami nad głową, przywiązana za nadgarstki i kostki do dużej drewnianej płyty. Skrępowaną osobę ułożono pod takim kątem, że jej głowa znajdowała się na nieco niższym poziomie niż stopy. Twarz miała szczelnie owiniętą ręcznikiem, ale nie było wątpliwości, że to kobieta.

– Panie Malone – rozległ się głos przepuszczony przez elektroniczne filtry w celu ukrycia tożsamości mówiącego. – Czekaliśmy na pana. Niespecjalnie się panu spieszyło, co? Mam panu coś do pokazania.

W kadr weszła zakapturzona postać trzymająca w rękach plastikowe wiadro. Zaczęła zalewać wodą ręcznik omotany wokół głowy kobiety, która wiła się i szamotała, próbując uwolnić się z więzów.

Wiedział, co się dzieje.

Woda przenikała przez ręcznik i zalewała usta i nos kobiety. Z początku była w stanie łyknąć trochę powietrza – gardło samoistnie się zaciskało, dzięki czemu do przełyku przedostawała się jedynie mała ilość wody – ale ten stan mógł się utrzymać tylko przez parę sekund. Potem zacznie się naturalny odruch krztuszenia i kobieta zupełnie straci kontrolę. Jej głowa była umieszczona niżej niż stopy, toteż grawitacja przeciągała jej agonię. Można w ten sposób utonąć, nie wchodząc nawet do wody.

Człowiek w kapturze przestał lać wodę.

Kobieta nie przestawała się szamotać.

Tę metodę stosowano już za czasów inkwizycji. Zawsze cieszyła się dużą popularnością, ponieważ nie zostawiała żadnych śladów na ciele ofiary. Głównym minusem była sama skala cierpienia – po czymś takim ofiara przyzna się do wszystkiego. Malone też to kiedyś przeżył, wiele lat temu, w trakcie szkolenia na agenta jednostki specjalnej Magellan Billet, kiedy jak wszyscy rekruci przeszedł szkołę przetrwania. W jego przypadku intensywność procedury potęgowała wrodzona awersja do przebywania w ciasnocie i zamknięciu. Mokry ręcznik w połączeniu z więzami krępującymi całe ciało wywoływał u niego przerażające uczucie klaustrofobii. Pamiętał, że kilka lat temu w mediach toczyła się publiczna debata na temat podtapiania i tego, czy stanowi ono tak naprawdę formę tortur.

Jasne, że tak.

– Oto dlaczego nawiązałem z panem kontakt – zabrzmiał komputerowy głos.

Kamera zrobiła zbliżenie na zakrytą głowę kobiety. Nagle czyjaś ręka zerwała przemoczony ręcznik, a spod niego wyłoniła się twarz Cassiopei Vitt.

Po plecach przeszedł mu zimny dreszcz. Zakręciło mu się w głowie.

To nie może być prawda.

Tylko nie to.

Na ekranie komputera Cassiopeia zamrugała oczami, wypluła wodę z ust i odzyskała oddech.

– Nic im nie mów, Cotton. Ani słowa.

Na jej twarz z powrotem zarzucono mokry ręcznik.

– To nie byłoby najmądrzejsze – powiedział głos. – Zwłaszcza z jej punktu widzenia.

– Słyszysz mnie? – Malone przysunął się do mikrofonu wbudowanego w laptopa.

– Oczywiście.

– Czy to wszystko jest konieczne?

– Przez wzgląd na pana doświadczenie, myślę, że tak. Jest pan człowiekiem godnym szacunku. Były agent Departamentu Sprawiedliwości. Wysoce wykwalifikowany.

– Jestem antykwariuszem.

Głos zaśmiał się cicho.

– Proszę nie obrażać mojej inteligencji ani nie narażać życia panny Vitt. Chcę, żeby pan dobrze zrozumiał, jaka jest stawka w tej grze.

– A ty musisz zrozumieć, że mogę cię zabić.

– Do tego czasu panna Vitt będzie już martwa. Darujmy sobie więc tę brawurę. Chcę dostać to, co ona panu dała.

Widział, jak Cassiopeia jeszcze mocniej zaczęła się szarpać, kręcąc na boki głową owiniętą w ręcznik.

– Nic mu nie przekazuj, Cotton! Dałam ci to na przechowanie. Nie oddawaj tego!

Więcej wody. Jej protesty ucichły, gdy musiała walczyć o powietrze.

– Proszę przynieść ten przedmiot o godzinie drugiej do ogrodów Tivoli, pod chińską pagodę. Ktoś się tam z panem skontaktuje. Jeśli nie zjawi się pan na miejscu... – głos zamilkł na moment – chyba nietrudno wyobrazić sobie, jakie będą konsekwencje.

Połączenie zostało przerwane.

Malone odchylił się na krześle.

Ostatni raz widział się z Cassiopeią ponad miesiąc temu. Od dwóch tygodni z nią nie rozmawiał. Mówiła, że wybiera się w podróż, ale jak to ona, nie podała mu żadnych szczegółów. To, co ich łączyło, trudno było nazwać związkiem. Istniało między nimi pewne wzajemne przyciąganie, z którego oboje zdawali sobie sprawę, ale o którym nie mówili. Co ciekawe, najbardziej zbliżyła ich do siebie śmierć Henrika Thorvaldsena i w ciągu paru tygodni po pogrzebie ich wspólnego przyjaciela spędzili ze sobą dużo czasu.

Z pewnością była twarda, bystra i odważna.

Ale podtapianie?

Wątpił, czy kiedykolwiek wcześniej doświadczyła czegoś podobnego.

Jej widok na ekranie komputera ścisnął mu gardło. Nagle zrozumiał, że gdyby coś stało się tej kobiecie, jego życie nigdy nie byłoby już takie samo. Musiał ją znaleźć.

Ale był pewien problem.

Cassiopeia w oczywisty sposób została postawiona pod ścianą. Musiała zrobić wszystko, co konieczne, by przeżyć. Możliwe jednak, że tym razem przeholowała.

Nie zostawiła mu nic na przechowanie.

Nie miał pojęcia, o co chodziło zarówno jej, jak i porywaczowi.CHONGQING, CHINY
GODZ. 8.00

Karl Tang przybrał wyraz twarzy, który w najmniejszym stopniu nie zdradzał jego myśli. Niemal trzydzieści lat praktyki pozwoliło mu opanować tę sztukę do perfekcji.

– A w jakim celu przychodzi pan tym razem? – zapytała lekarka, kobieta o twardych rysach twarzy i sztywnej postawie ciała, nosząca proste, czarne, krótko przycięte włosy.

– W dalszym ciągu jest pani na mnie zła?

– Ależ ja nie odczuwam żadnej wrogości, panie ministrze. Podczas swojej ostatniej wizyty dał mi pan wyraźnie do zrozumienia, że to pan tu rządzi. Niezależnie od faktu, że jest to moja placówka.

Puścił jej obraźliwy ton mimo uszu.

– Jak się miewa nasz pacjent?

Pierwszy Szpital Zakaźny położony na przedmieściach Chongqingu zapewniał opiekę prawie dwóm tysiącom osób chorych na gruźlicę oraz zapalenie wątroby. Była to jedna z ośmiu placówek tego typu na terenie całego kraju. Każda z nich wyglądała podobnie – posępny kompleks z szarej cegły otoczony zielonym płotem, gdzie pacjenci z chorobami zakaźnymi mogli bezpiecznie przechodzić kwarantannę. Z uwagi na duży stopień odizolowania szpitale te idealnie nadawały się również do przetrzymywania chorych więźniów chińskiego wymiaru sprawiedliwości.

Takich jak Jin Zhao, który dziesięć miesięcy temu doznał wylewu krwi do mózgu.

– Leży w łóżku, jak zawsze od pierwszego dnia, kiedy go tu przywieziono. Jego życie wisi na włosku. Uszczerbek na zdrowiu jest ogromny. Ale – zgodnie z pańskim poleceniem – nie zastosowano wobec niego żadnej formy terapii.

Wiedział, że wtrącanie się w jej kompetencje doprowadza lekarkę do szału. Minęły już czasy wychowanych przez Mao posłusznych bosonogich lekarzy, którzy według oficjalnej propagandy dobrowolnie i z poczucia wyższego obowiązku żyli wśród ubogich mas i zajmowali się chorymi. Jednak chociaż ona była naczelnym dyrektorem szpitala, Tang był ministrem nauki i techniki, członkiem Komitetu Centralnego, pierwszym wiceprzewodniczącym Komunistycznej Partii Chin oraz pierwszym wiceprezydentem Chińskiej Republiki Ludowej. W łańcuchu władzy ustępował jedynie samemu prezydentowi.

– Pani doktor, jak już wyjaśniłem ostatnim razem, to nie ja wydałem to polecenie. Była to dyrektywa Komitetu Centralnego, któremu zarówno ja, jak i pani, winni jesteśmy pełne posłuszeństwo.

Wypowiedział tę formułkę nie tylko z uwagi na upartą lekarkę, ale także stojących za nim trzech członków jego personelu oraz dwóch oficerów Chińskiej Armii Ludowo–Wyzwoleńczej. Obaj wojskowi mieli na sobie zielone mundury z przyszytą na czapce czerwoną gwiazdą, symbolem ojczyzny. Któryś z nich był z pewnością kapusiem i najprawdopodobniej donosił o wszystkim więcej niż jednemu panu, tak więc Tang wolał się upewnić, że wszystkie raporty będą przedstawiały go w jak najlepszym świetle.

– Proszę nas zaprowadzić do pacjenta – spokojnie polecił wiceprezydent.

Szli wzdłuż ścian wyłożonych jasnozielonym tynkiem, tu i ówdzie popękanym i wybrzuszonym. Drogę oświetlały słabe lampy fluorescencyjne. Podłoga była czysta, ale pożółkła od ciągłego zmywania. Pielęgniarki z twarzami ukrytymi pod maseczkami chirurgicznymi zajmowały się chorymi ubranymi w prążkowane niebiesko–białe piżamy. Niektórzy mieli na sobie brązowe szlafroki, przez co bardziej przypominali więźniów niż pacjentów w szpitalu.

Przez metalowe drzwi wahadłowe wkroczyli na kolejny oddział. Sala była przestronna, mogła pomieścić tuzin albo i więcej pacjentów. Ale znajdowało się tam tylko jedno łóżko, a na nim pod brudną białą pościelą leżał człowiek.

Powietrze cuchnęło.

– Widzę, że nie zmienialiście mu pościeli – zauważył Tang.

– Zgodnie z pańskim poleceniem.

Jeszcze jeden punkt na jego korzyść w przyszłym donosie. Jin Zhao został aresztowany dziesięć miesięcy temu, ale w trakcie przesłuchania doznał wylewu. Oskarżono go o szpiegostwo i zdradę stanu, osądzono w sądzie w Pekinie i wydano wyrok skazujący – wszystko to pod nieobecność oskarżonego, który przez cały ten czas pozostawał tu, w głębokiej śpiączce.

– Jest dokładnie w takim stanie, w jakim go zostawiliście – powiedziała lekarka.

Pekin był oddalony o prawie tysiąc kilometrów na wschód od Chongqingu. Tang podejrzewał, że ta ogromna odległość wzmaga tupet tej kobiety. Możesz pozbawić Trzy Armie ich dowódcy, ale nie zdołasz odebrać najpośledniejszemu wieśniakowi jego zdania. Konfucjusz i jego bzdury. W rzeczywistości rząd potrafił to zrobić, a ta bezczelna wiedźma powinna mieć to na uwadze.

Dał znak i jeden z wojskowych odprowadził lekarkę na drugą stronę sali.

Podszedł do łóżka.

Leżący nieruchomo mężczyzna był po sześćdziesiątce. Miał tłuste, długie włosy, wychudzoną twarz i zapadnięte policzki. Wyglądał jak trup. Jego twarz i klatkę piersiową pokrywały sińce, a obie ręce oplatały przewody od kroplówek. Stojący obok respirator pompował powietrze do jego płuc.

– Jin Zhao, zostałeś uznany za winnego zdrady Chińskiej Republiki Ludowej. Przyznano ci prawo do procesu sądowego oraz do odwołania się od jego wyroku. Z żalem zawiadamiam, że Najwyższy Sąd Ludowy odrzucił twoją apelację i wydał zgodę na przeprowadzenie kary śmierci.

– On nie słyszy ani słowa – przypomniała stojąca pod ścianą lekarka.

Minister nie odrywał wzroku od skazanego.

– Być może, ale te słowa muszą zostać głośno wypowiedziane. – Odwrócił się i spojrzał na nią. – Takie jest prawo, a jemu przysługuje rzetelny proces.

– Osądziliście go, kiedy nawet go tam nie było. Nie pozwoliliście mu powiedzieć ani słowa.

– Jego pełnomocnik miał możliwość zaprezentowania materiału dowodowego.

Lekarka z oburzeniem potrząsnęła głową i pobladła z wściekłości.

– Czy pan słyszy, co pan mówi? Ten adwokat nie miał szansy porozmawiać z Zhao. Jakie mógł niby przedstawić dowody na jego obronę?

Tang nie mógł się zdecydować, czy donosicielem jest ktoś z jego ekipy, czy któryś z oficerów. Coraz trudniej już być czegokolwiek pewnym, pomyślał. Wiedział jednak, że raport, jaki on sam złoży przed Komitetem Centralnym, nie będzie jedyną relacją z tego dnia, zatem postanowił zawczasu rozwiać wszelkie wątpliwości. – Jest pani pewna? Zhao ani razu nie próbował nic przekazać?

– Został pobity do nieprzytomności. Jego mózg jest zniszczony. Nigdy nie obudzi się ze śpiączki. Utrzymujemy go przy życiu tylko dlatego, że pan – przepraszam, Komitet Centralny – wydał taki rozkaz.

Nie uszło jego uwagi obrzydzenie widniejące w jej oczach. To też coś, co ostatnimi czasy zauważał coraz częściej, zwłaszcza u kobiet. A kobiety stanowiły niemal cały personel szpitala – od pielęgniarek po lekarki. Pod tym względem bardzo dużo się zmieniło od czasów rewolucji Mao, ale Tang wciąż stosował się do starego porzekadła, którego nauczył go ojciec. „Mężczyzna nie zabiera głosu w sprawach dotyczących domu, natomiast kobieta nie zabiera głosu w sprawach dotyczących tego, co dzieje się poza domem”.

Ta nic nieznacząca lekarka, zatrudniona w podrzędnym państwowym szpitalu, nie była w stanie pojąć ogromu wyzwań, z jakimi on musiał się zmagać. Pekin rządził krajem rozciągającym się na pięć tysięcy kilometrów ze wschodu na zachód i ponad trzy tysiące kilometrów z południa na północ. Dużą część tego terenu stanowiły nienadające się do zasiedlenia góry i pustynie, należące do najbardziej nieprzyjaznych regionów na całym globie. Ziemie uprawne stanowiły zaledwie dziesięć procent całego terytorium. Na tym obszarze żyło prawie półtora miliarda ludzi – więcej niż łącznie w Ameryce, Rosji i Europie. Lecz jedynie sześćdziesiąt milionów – zaledwie trzy procent populacji – było członkami Komunistycznej Partii Chin. Lekarka należała do partii od ponad dziesięciu lat. Sprawdził to. W przeciwnym razie nie miałaby żadnych szans na zdobycie stanowiska kierowniczego na tak wysokim szczeblu. Wyłącznie Hanowie mający legitymacje partyjne mogli osiągnąć podobny status. Chińczycy Han stanowili przeważającą większość populacji kraju, natomiast pozostałe kilka procent zawierało pięćdziesiąt sześć mniejszości narodowych. Ojciec lekarki był prominentnym urzędnikiem lokalnych struktur rządowych i lojalnym człowiekiem partii; uczestniczył w rewolucji 1949 roku i znał osobiście zarówno Mao Tse–tunga, jak i Deng Xiaopinga.

Mimo to Tang czuł, że musi postawić sprawę jasno.

– Jin Zhao miał obowiązek być lojalnym wobec chińskich władz ludowych. Zdecydował się wspomóc naszych wrogów...

– Co takiego mógł zrobić sześćdziesięciotrzyletni geochemik, żeby zaszkodzić władzy ludowej? Niech pan mi to powie, panie ministrze. Chcę się dowiedzieć. A jaką krzywdę mógłby nam teraz wszystkim wyrządzić?

Zerknął na zegarek. Czekał na niego helikopter, który miał go zawieźć na północ.

– Nie był szpiegiem – ciągnęła – ani zdrajcą. Co on naprawdę zrobił, panie ministrze? Jaki czyn usprawiedliwia takie pobicie człowieka, że jego mózg zacznie krwawić?

Nie miał czasu dyskutować teraz o tym, co już zostało dawno postanowione. Obecny na sali donosiciel przypieczętuje los tej kobiety. Za miesiąc zostanie przymusowo przeniesiona, pomimo uprzywilejowanej pozycji jej ojca. Zapewne wyśle się ją kilka tysięcy kilometrów na zachód, gdzieś na najdalsze rubieże. Tam, gdzie z reguły ukrywa się wszystkie większe i mniejsze problemy.

Odwrócił się do drugiego wojskowego i kiwnął na niego głową.

Oficer wyjął z kabury pistolet, podszedł do łóżka i strzelił Jin Zhao prosto w czoło.

Ciało skazanego podskoczyło, po czym zastygło w bezruchu.

Respirator dalej pompował powietrze do jego martwych płuc.

– Wyrok został wykonany – oznajmił Tang. – Zgodnie z prawem egzekucja odbyła się w obecności świadków: przedstawicieli rządu ludowego, wojska... oraz dyrektora niniejszej placówki medycznej.

Dał znak, że pora opuścić szpital. Niech szefowa szpitala zajmie się teraz tym bałaganem.

Ruszył w stronę drzwi.

– Zabiliście bezbronnego człowieka! – wrzasnęła lekarka. – Czy tak nisko upadł nasz rząd?

– Powinna pani być wdzięczna – odparł.

– Za co?

– Za to, że rząd nie obciąży budżetu szpitala kosztem zużytego naboju.

I wyszedł.KOPENHAGA
GODZ. 13.20

Malone opuścił księgarnię i wyszedł na skwer Højbro Plads. Popołudniowe niebo było bezchmurne, a duńskie powietrze bardzo przyjemne. Ulice wewnątrz Strøget – strefy zamkniętej dla ruchu samochodowego, pełnej sklepów, kawiarni, restauracji i muzeów – tętniły życiem i aktywnością.

Dylemat związany z tym, co zabrać ze sobą na spotkanie, rozwiązał w najprostszy możliwy sposób – zdjął z półki pierwszą z brzegu książkę i zapakował ją do dużej koperty. Wciągając go w tę aferę, Cassiopeia najwyraźniej miała nadzieję kupić sobie trochę czasu. Niegłupie zagranie, jednakże podobna mistyfikacja nie mogła się długo utrzymać. Żałował, że nie zna jej planów. Od ostatnich świąt kilka razy się wzajemnie odwiedzili, zjedli wspólnie parę posiłków i kontaktowali się telefonicznie i mailowo. Większość ich kontaktów miała związek ze śmiercią Thorvaldsena, która dla nich obojga stanowiła bolesny cios. Wciąż nie mógł uwierzyć, że jego najlepszego przyjaciela już nie ma. Każdego dnia wydawało mu się, że ten cwany, stary Duńczyk wejdzie do jego antykwariatu i odbędą kolejną wesołą rozmowę. Wciąż skrywał w sercu głęboki żal, ponieważ jego przyjaciel umarł, myśląc, że został zdradzony.

– Wtedy w Paryżu zrobiłeś to, co musiałeś – powiedziała mu Cassiopeia. – Zrobiłabym to samo na twoim miejscu.

– Henrik widział to inaczej.

– On nie był doskonały, Cotton. Wdepnął w to wszystko na własne życzenie. Nie myślał i nie chciał nikogo słuchać. Stawką było coś więcej niż tylko jego prywatna zemsta. Nie miałeś wyboru.

– Zawiodłem go.

Wyciągnęła rękę poprzez dzielący ich stół i mocno ścisnęła jego dłoń.

– Wiesz co, jeśli kiedyś znajdę się w naprawdę dużych tarapatach, chcę, żebyś mnie tak samo zawiódł.

Szedł przed siebie, słysząc w głowie echo jej słów.

Historia się powtarzała.

Opuścił strefę Strøget i przekroczył bulwar zatłoczony błyszczącymi w słońcu samochodami, autobusami i rowerami. Szybkim krokiem przeszedł przez Rådhuspladsen, kolejny z wielu placów w centrum Kopenhagi, rozciągający się przed ratuszem miejskim. Rzucili mu się w oczy trębacze z brązu ustawieni na szczycie budynku, bezgłośnie wygrywający swoje starodawne hejnały. Ponad nimi wznosiła się miedziana statua biskupa Absalona, założyciela Kopenhagi, który w 1167 roku przekształcił maleńką wioskę rybacką w otoczoną murem fortecę.

Po przeciwnej stronie skweru, za kolejną zakorkowaną ulicą, dojrzał bramy ogrodów Tivoli.

W jednej ręce ściskał kopertę z książką. Pod kurtką miał ukrytą swoją berettę, która została mu po latach służby w Magellan Billet. Przed wyjściem wyciągnął pistolet spod łóżka, gdzie przechowywał go w małym plecaku wraz z innymi pamiątkami po dawnym życiu.

– Wydaje mi się, że jesteś trochę zdenerwowany – powiedziała Cassiopeia.

Stali na ulicy przed jego księgarnią w mroźny marcowy dzień. Miała rację, był zdenerwowany.

– Nie jestem specjalnie romantyczny.

– Naprawdę? Nie domyśliłabym się. W taki razie masz szczęście, że ja jestem.

Wyglądała wspaniale. Wysoka, szczupła, o skórze barwy jasnego mahoniu. Gęste kasztanowe włosy, opadające luźno na ramiona, okalały jej wyrazistą twarz o cienkich brwiach i wydatnych kościach policzkowych.

– Nie zadręczaj się, Cotton.

Ciekawe. Wiedziała, że przez cały czas myślał o Thorvaldsenie.

– Jesteś dobrym człowiekiem. Henrik to wiedział.

– Spóźniłem się o dwie minuty.

– I w żaden sposób tego nie zmienisz.

Miała rację.

Ale i tak nie potrafił uwolnić się od tego uczucia.

Widział Cassiopeię zarówno w najlepszej formie, jak i w sytuacjach, gdy okoliczności pozbawiły ją całej pewności siebie – kiedy stawała się bezbronna i zaczynała popełniać błędy. Na szczęście zawsze był przy niej, by ją wesprzeć, tak samo jak ona pomagała jemu, gdy role się odwracały. Stanowiła niezwykłą mieszankę kobiecości i siły, ale każdemu, nawet jej, zdarzało się przecenić własne możliwości.

Przez głowę znowu przemknął mu obraz Cassiopei przywiązanej do deski z ręcznikiem na twarzy.

Dlaczego ona?

Dlaczego nie on?

Karl Tang wszedł na pokład helikoptera i zajął miejsce z tyłu kabiny. Jego praca w Chongqingu była zakończona.

Nie cierpiał tego miejsca.

Trzydzieści milionów ludzi wyeksploatowało każdy metr kwadratowy wzgórz otaczających punkt, w którym rzeka Jialing wpływała do Jangcy. W czasach panowania Mongołów oraz później, w okresie dynastii Han i Manchu, ten region znajdował się w samym centrum imperium. Sto lat temu Chongqing służył jako tymczasowa stolica państwa podczas inwazji japońskiej. Dzisiaj mieszało się tu stare z nowym: meczety, świątynie taoistyczne, kościoły chrześcijańskie, budowle komunistyczne i nowoczesne drapacze chmur tnące linię horyzontu. Gorące, wilgotne i wyjątkowo paskudne miejsce.

Śmigłowiec wzbił się w niebo i zanurzył w unoszącym się nad miastem smogu, po czym obrał kurs na północny zachód.

Towarzyszących mu współpracowników i oficerów odprawił jeszcze przed startem. W tę część podróży nie zamierzał zabierać ze sobą żadnych szpiegów.

Następną sprawą musi się zająć sam.

Malone zapłacił w kasie za wstęp i wszedł na teren ogrodów Tivoli. Ta kraina czarów, cała w drzewach i kwiatach – po części park rozrywki, a po części ikona kulturowa – bawiła Duńczyków już od 1843 roku. Wewnątrz tego swoistego skarbu narodowego staroświeckie diabelskie młyny, teatry mimów i statki pirackie mieszały się z bardziej współczesnymi kolejkami górskimi, rzucającymi wyzwanie grawitacji. Nawet armia niemiecka oszczędziła wesołe miasteczko w trakcie drugiej wojny światowej. Malone lubił tu wpadać i oglądać miejsce, które inspirowało zarówno Hansa Christiana Andersena, jak i Walta Disneya.

Spod głównej bramy poszedł wzdłuż centralnej alejki wytyczonej przez rzędy kwiatów. Kaskady róż i lilii, a także setki kasztanowców, lip i drzew wiśniowych rosły zasadzone według perfekcyjnego planu, dzięki czemu obszar parku zawsze wydawał mu się większy niż jego rzeczywiste dwadzieścia jeden akrów. W powietrzu unosił się zapach popcornu i waty cukrowej, dobiegał go też dźwięk walca wiedeńskiego i melodii granej gdzieś przez jazzowy big–band. Malone wiedział, że kiedy twórca ogrodów Tivoli zachwalał swój projekt królowi Chrystianowi VIII, uzasadniał cały ten przepych słowami: „Gdy ludzie dobrze się bawią, przestają myśleć o polityce”.

Dobrze znał chińską pagodę, pod którą miał się stawić. Ta ponad stuletnia budowla, wysoka na cztery piętra, stała pośrodku lasku, zwrócona frontem w stronę jeziora. Sylwetka tej typowo azjatyckiej konstrukcji widniała na niemal każdej broszurze czy ulotce reklamującej park.

Sąsiednią alejką przemaszerowała grupa młodych chłopców wystrojonych w czerwone marynarki z przewieszonymi przez pierś skórzanymi bandolierami oraz futrzane czapy z niedźwiedziej skóry – była to Gwardia Ogrodowa, orkiestra marszowa parku. Goście ustawiali się wzdłuż trasy, żeby obejrzeć paradę. Zresztą przy wszystkich atrakcjach tłoczyło się zaskakująco dużo ludzi, jak na zwykły wtorek w środku maja; letni sezon rozpoczął się dopiero w zeszłym tygodniu.

Z daleka zobaczył pagodę. Każdy z pnących się pionowo w górę poziomów stanowił proporcjonalnie mniejszą kopię podstawy całej wieży. Wszystkie piętra wykończone były wystającym daszkiem z zagiętymi do góry rynienkami. Przy wejściu do mieszczącej się na parterze restauracji panował wielki ruch, sporo osób odpoczywało na okolicznych ławkach w cieniu drzew.

Dochodziła czternasta. Stawił się punktualnie.

Kaczki, które wyszły z jeziora, spokojnie spacerowały między ludźmi, nie okazując strachu. Malone nie mógł tego samego powiedzieć o sobie. Wszystkie zmysły miał wyostrzone, a jego umysł pracował na pełnych obrotach, jak przystało na agenta Departamentu Sprawiedliwości, którym był przez dwanaście niebezpiecznych lat. Planował przejść na wcześniejszą emeryturę, zostawić całe to ryzyko za sobą, osiąść w Danii i prowadzić antykwariat z książkami. Ale ostatnie dwa lata niewiele miały wspólnego z ciszą i spokojem.

Myśl. Bądź czujny.

Głos z komputera powiedział, że gdy Malone przybędzie na umówione miejsce, ktoś nawiąże z nim kontakt. Najwyraźniej ludzie, którzy przetrzymują Cassiopeię, dokładnie wiedzą, jak on wygląda.

– Panie Malone.

Odwrócił się.

Przed nim stała kobieta o szczupłej, pociągłej twarzy. Miała proste czarne włosy i brązowe oczy osłonięte długimi rzęsami, nadające jej twarzy nieco tajemniczy charakter. Prawdę rzekłszy, Malone miał słabość do orientalnego typu urody. Nieznajoma miała na sobie elegancki strój podkreślający walory jej figury, w tym markową spódnicę od Burberry`ego opinającą jej wąską talię.

– Przyszłam po przesyłkę – powiedziała.

Podniósł trzymaną w ręku kopertę.

– Po to?

Kiwnęła głową.

Na oko miała niecałe trzydzieści lat. W jej ruchach wyczuwało się dużą swobodę. Sprawiała wrażenie, jakby cała ta sytuacja w ogóle nie robiła na niej wrażenia. Malone z każdą sekundą coraz bardziej utwierdzał się w swoich przypuszczeniach.

– Może zjemy razem późny lunch? – zapytał.

Uśmiechnęła się.

– Innym razem.

– Brzmi obiecująco. Jak mogę panią znaleźć?

– Wiem, gdzie jest pańska księgarnia.

Pozwolił sobie na szeroki uśmiech.

– No tak, dureń ze mnie.

Wskazała na kopertę.

– Muszę już iść.

Wręczył jej paczkę.

– Może jeszcze kiedyś wpadnę do pańskiego sklepu – powiedziała z uśmiechem.

– Zapraszam.

Patrzył za nią, jak spokojnym i pewnym krokiem odchodzi i wtapia się w tłum spacerowiczów.

Tang przymknął oczy i pozwolił, aby jednostajny warkot silnika helikoptera wyciszył go i ukoił mu nerwy.

Ponownie sprawdził zegarek. Godzina 21.05 tutaj oznaczała 14.05 w Antwerpii.

Tyle rzeczy działo się naraz. O jego całej przyszłości miała zadecydować sekwencja wydarzeń, nad którymi musiał zachować pełną kontrolę.

Przynajmniej problem Jin Zhao został już rozwiązany.

Nareszcie wszystkie elementy układanki zaczęły trafiać na właściwe miejsce. Trzydzieści lat poświęcenia miało w końcu zostać wynagrodzone. Każde zagrożenie udało się już albo opanować, albo całkiem wyeliminować.

Pozostawał jeszcze tylko Ni Yong.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: