Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Grzechy śmiertelne. Przestępstwa seksualne i epoka skandalu w Kościele katolickim. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Grzechy śmiertelne. Przestępstwa seksualne i epoka skandalu w Kościele katolickim. - ebook

Dlaczego milczeli? Cała prawda o skandalu pedofilskim trwającym w Kościele katolickim od blisko 30 lat.

Gdy młody specjalista od prawa kanonicznego Thomas Doyle dostaje do zbadania pozew przeciwko księdzu, odkrywa, że jest to część ogromnego i poważnego problemu, który Kościół od lat umiejętnie maskuje za pomocą potajemnych ugód finansowych, klauzul poufności czy przenoszenia księży do innych parafii. Punktem wyjścia reportażu Michaela D’Antonia, laureata Pulitzera, są Stany Zjednoczone, gdzie w latach 80. sprawa o molestowanie chłopców przez księdza lokalnej parafii dała początek lawinie podobnych pozwów. W ciągu dwóch dekad autorytet amerykańskiego Kościoła został na tyle podkopany, że należy zapytać: co władze kościelne zrobiły w tej sprawie?
Poznajemy dorosłe już ofiary księży pedofili, ludzi ze złamaną psychiką i nadszarpniętą wiarą w instytucję, której ufali, a także czołowe postacie z obu stron barykady – dziennikarzy śledczych, prawników, specjalistów od prawa kanonicznego, wreszcie samych hierarchów Kościoła katolickiego. Okazuje się, że największy wkład w ujawnienie sprawy miały osoby wierzące, w tym wielu duchownych – ludzie, którzy nie atakowali Kościoła jak wroga, tylko chcieli go ratować.
W swojej wstrząsającej, choć powściągliwej i rzeczowej opowieści D’Antonio jedynie wspomina o innych tradycyjnie katolickich krajach, takich jak Polska i Irlandia. Kreśli natomiast kontrowersyjny portret papieża Jana Pawła II, którego pomimo narastającej atmosfery skandalu nikt nie ośmielał się obciążać odpowiedzialnością za konsekwencje milczenia w sprawie tragedii ofiar.
Grzechy śmiertelne to książka, która nie powinna przejść w Polsce bez echa.

Opowieść D’Antonia – o kulturze tajemnic w łonie największej organizacji religijnej – poraża. – „The New York Times”

Znakomicie opisana historia najpoważniejszego kryzysu Kościoła katolickiego od czasów reformacji. – „Publishers Weekly”

Pasjonująca i fascynująca – z pewnością przyszłe pokolenia będą tę książkę traktować jako obowiązkowe źródło wiedzy. – „Kirkus”

Michael D’Antonio – amerykański dziennikarz, pisarz, laureat nagrody Pulitzera, publikuje m.in. w „The New York Times Magazine”, „Los Angeles Times” i „Esquire”.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4932-1
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Rankiem 20 września 1870 roku pięćdziesiąt tysięcy włoskich żołnierzy stanęło na przedpolach Rzymu naprzeciw papieskiej armii, szykując się do walki o ostateczne zjednoczenie Italii. Klęska Watykanu była nieuchronna, lecz Pius IX odmówił negocjacji – wolał przegrać i zachować tym samym swe roszczenia do suwerenności, nakazał więc oficerom zająć pozycje defensywne. Włosi posuwali się powoli, chcieli bowiem dać papieżowi szansę wyjścia z sytuacji z twarzą. O świcie rozpoczęli ostrzał. Kule armatnie poleciały z wizgotem ponad dachami budynków, uderzały w mury, wybijały szyby w oknach. Powietrze stało się gęste od dymu i pyłu. Ulice i dachy pokryły się gruzem.

Po trzech godzinach pierwsze pociski spadły za mur przy Porta Pia. Bersalierzy w granatowych kurtkach i charakterystycznych szerokich kapeluszach wpadli do środka. Za nimi ruszyła grupka kawalerzystów. Napastnicy biegiem minęli rząd pinii i nagle dostali się pod ostrzał. Po kilku zaciekłych potyczkach na bazylice Świętego Piotra i innych budynkach kościelnych zawisły białe flagi. Zliczono rannych i poległych. Pusty gest papieża kosztował życie sześćdziesięciu ośmiu ludzi, w tym dziewiętnastu watykańskich gwardzistów.

Po kapitulacji radośni rzymianie wylegli na ulice. Z wielu okien powiewały amerykańskie flagi, wybrane jako symbol wolności; nie zabrakło ich też na placu Hiszpańskim. Ludzie wymachiwali karteczkami z napisem „Si” na znak, że w nadchodzących wyborach poprą nowy system rządów.

Dla Włochów 20 września stał się odtąd dniem wyzwolenia Rzymu. Zakończyły się przeszło tysiącletnie rządy Kościoła na terytorium obejmującym niegdyś nawet jedną trzecią Półwyspu Apenińskiego. Papieże dowodzili armiami, nakładali podatki, zawierali sojusze, negocjowali traktaty. Kiedy król zjednoczonej Italii Wiktor Emanuel II zajął Wieczne Miasto, owe narzędzia władzy przepadły.

Pius IX, ostatni papież urodzony w XVIII wieku, przygotowywał się na ten dzień od wstąpienia na Tron Piotrowy w 1846 roku. Przez ponad dekadę popierał konserwatywny ultramontanizm – ruch opowiadający się za konsolidacją władzy kościelnej w ręku papieża. Tłumił ponadto spory teologiczne i marginalizował liberałów. Kilka miesięcy przed ostrzelaniem Porta Pia biskupi na soborze watykańskim I ogłosili dogmat o nieomylności papieża: w pewnych okolicznościach słowo ojca świętego staje się ostateczną doktryną Kościoła, a wszyscy muszą się jej podporządkować. Nie trzeba nawet ratyfikacji, jest to bowiem nieodwołalna wykładnia w kwestiach wiary i moralności.

Upłynęło prawie sześćdziesiąt lat od klęski Piusa, nim status Watykanu został uregulowany w konkordacie podpisanym przez włoskiego premiera Benita Mussoliniego oraz kardynała Pietra Gasparriego, watykańskiego sekretarza stanu. Na mocy umowy Watykan zobowiązał się do zachowania politycznej i militarnej neutralności, zyskał natomiast niepodległość i prawo prowadzenia własnej polityki zagranicznej. Tak oto katolicyzm stał się jedyną na świecie religią o statusie państwa.

Szczególna pozycja Stolicy Apostolskiej oraz dogmat o nieomylności zapewniły kolejnym papieżom wyjątkową rolę na światowej scenie. Wpływy Kościoła rosły, przedstawiał on bowiem swe prawdy objawione jako antidotum na sekularyzację i związane z nią niełatwe zmiany społeczne. Watykan nie był potęgą gospodarczą czy wojskową – był potęgą moralną. Papież przesądzał o dobru i złu. Jego sądy dotyczące spraw globalnych albo najbardziej intymnych i delikatnych aspektów ludzkiego życia – seksualności, reprodukcji, wiary – propagował legion księży, sprawna i niezwykle rozległa sieć obejmująca cały świat.

W większości państw Europy Zachodniej Kościół był też przybudówką dla rządów. Współodpowiadał za oświatę, służbę zdrowia i służby socjalne, często otrzymując w zamian publiczne pieniądze. W Stanach Zjednoczonych pomagał imigrantom nauczyć się życia w nowym kraju. Instytucja działała niczym zdyscyplinowana armia. Jej niezachwiana pryncypialność znalazła na przykład wyraz w popularnych filmach: ekranowi księża, grywani chociażby przez Spencera Tracy’ego czy Pata O’Briena, stąpali zawsze pewnym krokiem i nosili głowę wysoko.

Od duchownego oczekiwano, że będzie albo wzorem do naśladowania, zwłaszcza pod względem skromności, albo rzutkim przywódcą wspólnoty, zarazem wolnym od potrzeby miłości romantycznej lub cielesnej. Słowem, ksiądz stał na piedestale. Wśród kapłanów istniała zaś ścisła hierarchia, na której szczycie znajdował się papież, zawdzięczający swą władzę Panu Bogu Wszechmogącemu. Główną ceną za przynależność do tego stanu był celibat. Księżom wzbraniano określonych, skądinąd szczególnie pięknych i głębokich doświadczeń, na przykład seksu czy ojcostwa. Owe wyrzeczenia wzmacniały jednak więź między duchownymi.

Na początku lat sześćdziesiątych XX wieku niewiele brakowało, by Kościół zdecydował się na pewną demokratyzację i rezygnację ze sztywnej struktury. Sobór watykański II, zwołany przez Jana XXIII, przyznał większą rolę osobom świeckim. Wprowadzono liturgię w językach narodowych, co uczyniło ją przystępniejszą. Przez moment zdawało się, że biskupi zostaną dopuszczeni do współdecydowania o najważniejszych sprawach Kościoła. Liberałowie liczyli nawet, że osoby świeckie zyskają rangę równą duchownym. Ale Jan XXIII umarł przed końcem soboru, i środowiska przeciwne zmianom nabrały wiatru w żagle. Kolejny papież, Paweł VI, rozczarował reformatorów, kiedy w 1968 roku ogłosił encyklikę Humanae vitae, utrzymującą zakaz stosowania środków antykoncepcyjnych. Dokument oznaczał kres nadziei, że laicy zyskają większy wpływ na nauczanie Kościoła, zwłaszcza w kwestiach seksualności i moralności.

Konserwatyści ukrócili więc liberalne dążenia wyrażone podczas soboru watykańskiego II. Papież nadal dzierżył niepodzielną władzę, kobiet nie dopuszczono do kapłaństwa. Kiedy zaś na Tronie Piotrowym zasiadł Jan Paweł II, Kościół zyskał na znaczeniu najbardziej od zarania epoki nowoczesnej. Karol Wojtyła, były kardynał krakowski, został wybrany na papieża w październiku 1978 roku i od razu dał pierwsze dowody ogromnej charyzmy i politycznego sprytu. W jego ojczystej Polsce księża, we współpracy z amerykańskim rządem, dostarczali „Solidarności” sprzęt i pieniądze, służyli także jako doradcy. Obok papieskich pielgrzymek przyczyniło się to do upadku komunizmu i zwycięstwa Lecha Wałęsy w pierwszych wolnych wyborach prezydenckich. Po sukcesie „Solidarności” runęły rządy komunistyczne w innych krajach bloku wschodniego.

Kościół zawdzięczał ten geopolityczny triumf swym sojuszom z zachodnimi rządami, przede wszystkim z rządem amerykańskim, oraz temu, że uchodził za autorytet w sprawach moralności. Ale kiedy wspólnego wroga zabrakło, alianse zaczęły się chwiać. Watykan i Waszyngton nie zgadzały się w najprzeróżniejszych sprawach, począwszy od antykoncepcji, a skończywszy na polityce bliskowschodniej. Wkrótce w oczach amerykańskiej opinii publicznej Kościół jego i hierarchowie zaczęli się kojarzyć przede wszystkim z oskarżeniami o molestowanie seksualne nieletnich przez księży. Instytucja stanęła w obliczu najpoważniejszego kryzysu od czasu Reformacji. Kryzys ten trwa od trzydziestu lat i nadal nie doczekał się rozwiązania.

Upadek autorytetu zaczął się od pozornie niepowiązanych ze sobą oskarżeń pod adresem pojedynczych księży o molestowanie seksualne i gwałty na osobach nieletnich. Z czasem problem trafił do mediów, co skłoniło kolejne ofiary do opowiedzenia swych historii. Śledztwa władz świeckich wykazały, że kościelna hierarchia zdawała sobie sprawę z problemu, ale zamiast reagować, ukrywała tysiące gwałtów oraz innych przestępstw na tle seksualnym. Z porozrzucanych iskier zapłonął potężny ogień, który strawił ogromną część reputacji Kościoła i niemało jego zasobów. Wyższość moralna Watykanu, jego największy atut po upadku Rzymu, okazała się nader wątpliwa.

Skandal ujawnił, że tylko w Stanach Zjednoczonych przeszło 6,1 tysiąca księży Kościół uznał za osoby, które „prawdopodobnie” lub „niebezpodstawnie” mogą zostać postawione w stan oskarżenia. Popełnione przez tych kapłanów przestępstwa na tle seksualnym dotyczyły ponad szesnastu tysięcy nieletnich. Aresztowano i osądzono ponad pięciuset amerykańskich księży, w około 80 procentach przypadków skończyło się wyrokiem skazującym i karą więzienia. Do roku 2012 Kościół wypłacił trzy miliardy dolarów w ramach ugód w pozwach cywilnych na całym świecie. Mnóstwo spraw nadal się jednak toczy. Obciążenia finansowe oraz odpływ zbulwersowanych wiernych doprowadziły do zamknięcia niemal 1,4 tysiąca parafii w Stanach Zjednoczonych. Do podobnych skandali doszło też w innych krajach, najpierw w Irlandii, potem na kontynencie europejskim. Żadna instytucja kościelna ani świecka nie prowadzi rejestru przypadków ani nie liczy łącznych kosztów. Wszędzie jednak opinia publiczna reagowała podobnym oburzeniem, wszędzie ludzie czuli się zdradzeni przez Kościół.

Jego przywódcy wypierali prawdę, bronili się, rozpaczali, wyrażali troskę o ofiary i o przyszłość katolicyzmu. Najzagorzalsi obrońcy hierarchów wytykali prasie uprzedzenia i niechęć do religii rzymskokatolickiej. Zdarzały się nawet głosy ostrzejsze, choć marginalne. W 2010 roku emerytowany biskup Giacomo Babini publicznie oznajmił, że za całym skandalem stoją „Żydzi i masoni” (dodał również, że Żydzi „sprowokowali” Holokaust).

Kilka dni po tej oburzającej wypowiedzi Watykan opracował instrukcję dla biskupów dotyczącą postępowania z oskarżeniami o przestępstwa seksualne. Następca Jana Pawła II, Benedykt XVI, obiecał „skuteczne działania”, by chronić dzieci, kryzys nazwał zaś „największym zagrożeniem” dla Kościoła w obecnych czasach. Niepewnie poczuli się również ci, którzy liczyli na szybką beatyfikację Jana Pawła II. Po jego śmierci w 2005 roku na placu Świętego Piotra rozbrzmiewały okrzyki „Santo subito”. Sprawy przybrały jednak gorszy obrót, gdy świat dowiedział się, że papież przyznawał stanowiska biskupom, na których ciążyły zarzuty, i blokował śledztwo przeciwko austriackiemu kardynałowi Hansowi Hermannowi Groërowi, oskarżonemu o molestowanie seminarzystów.

Nim Benedykt zabrał głos, przeszło połowa Amerykanów i 30 procent amerykańskich katolików wyrobiło sobie nieprzychylną opinię na temat Kościoła. W Niemczech, skąd pochodził papież, niespełna jedna czwarta ankietowanych deklarowała zaufanie do niego. Z kolei w Austrii, gdzie obywatele mogą płacić podatki na wybrany Kościół, ponad sto tysięcy ludzi zrezygnowało z przekazywania pieniędzy Kościołowi katolickiemu. W Irlandii przez pierwszych osiem miesięcy kampanii Count Me Out (Ja się wypisuję) apostazji dokonało ponad 8,5 tysiąca osób. Hierarchowie tak bardzo stracili prestiż, że D.J. Bettencourt, republikański przewodniczący Izby Reprezentantów stanu New Hampshire, publicznie nazwał w 2011 roku biskupa Johna J. McCormacka z Manchesteru „alfonsem pedofilów”, który „nie ma moralnego prawa kogokolwiek pouczać”.

Co prawda tę wypowiedź należy uznać za skrajny przypadek, lecz świadczy ona o degradacji statusu tak powszechnej i tak zupełnej, że można wręcz pomyśleć o niej jak o skutku świetnie zorganizowanej, kosztownej i celowej kampanii. Także w Kościele nie brakowało zresztą osób prezentujących taki pogląd. Świeccy działacze, biskupi, kardynałowie, a nawet papieże winili chciwych prawników, mściwe ofiary, żądne rozgłosu organizacje rzecznicze oraz egoistycznych dziennikarzy, przy czym wszystkie te grupy miały rzekomo działać razem z nienawistnych pobudek.

W rzeczywistości jednak wydarzenia toczyły się samoistnie. Pojedynczy ludzie brali sprawy w swoje ręce, gdy przestępstwa wychodziły na jaw i gdy okazywało się, że Kościół nie potrafi odpowiednio zareagować. Pomagali im prawnicy oraz organizacje wspierające ofiary duchownych pedofilów. Wszyscy oni nazywali się „ruchem”, czasem obierali podobną strategię i taktyki, niekiedy nawet dzielili się zasobami. Tylko w tym sensie można mówić, że ofiary przedsięwzięły skoordynowany atak na Rzym. Ponadto nie kierowano się nienawiścią, lecz gniewem z powodu popełnionych czynów, współczuciem dla pokrzywdzonych i żarliwym pragnieniem odsłonięcia prawdy.

Właśnie mówienie prawdy na głos było najważniejszym narzędziem ofiar, obawiały się one bowiem, że Kościół zatuszuje ich cierpienia fizyczne i psychiczne za pomocą rozmaitych porozumień o poufności czy eufemizmów. Na przykład dwudziestojednoletnia Megan Peterson przed podpisaniem ugody postawiła twardy warunek, by Kościół zorganizował kampanię uświadamiającą na temat bezpieczeństwa seksualnego. Następnie w latach 2011–2012 opowiadała światu o księdzu, który gwałcił ją, gdy chodziła do liceum – o tym, że zniszczył jej wiarę, o straszliwym uczuciu wstydu i próbie samobójczej.

W 2004 roku Peterson miała czternaście lat. Kościół odgrywał w jej życiu ogromną rolę, zastanawiała się nawet, czy nie zostanie zakonnicą. Parafia była centrum jej świata. Dziewczyna często przychodziła samotnie do kościoła Świętego Sakramentu, by pomodlić się w łagodnym świetle wpadającym przez okna z witrażami. Ludzi poznanych w parafii – zwłaszcza księży – uważała za drugą rodzinę. Kiedy jeden z duchownych zaoferował, że pożyczy jej interesującą książkę, bez wahania poszła za nim do zakrystii. Ufała mu; nawet kiedy zaryglował drzwi i usiadł obok niej na sofie, nie pomyślała, że dzieje się coś złego. Potem zaczął ją obmacywać; mamrotał, że Bóg pragnie, aby Megan i on byli razem. Wszystko jest OK, mówił. Wszystko jest w porządku.

Następnie położył się na niej, zepchnął ją na podłogę i zaczął zdzierać ubrania. Megan próbowała walczyć. Szok nie pozwalał jej wydusić słowa. Myślała o ślubach czystości księdza, o tym, że w żadnym razie nie powinien się tak na nią rzucać. Zastanawiała się, czy aby go nie sprowokowała. Wtedy ksiądz rozdarł jej majtki i przygniótł ją swym ciałem. Mdliło ją od jego zapachu. Ledwo chwytała oddech. Nagłość i brutalna siła gwałtu sprawiły, że do Megan przestało docierać, co się dzieje. Jej świadomość uleciała; dziewczyna popadła w osobliwe zobojętnienie, aż wreszcie ksiądz skończył. Wtedy wygrzebała się spod niego, poprawiła ubranie i uciekła.

Żarliwa wiara i społeczna izolacja sprawiły, że Megan nie umiała opowiedzieć nikomu dorosłemu o tym, co ją spotkało. Ten sam ksiądz gwałcił ją jeszcze wiele razy oralnie i waginalnie. Powtarzał, że wypełnia wolę bożą. Megan czuła gniew, ale przede wszystkim ogarniał ją wstyd; żywiła dziecięce przekonanie, że to ona odpowiada za grzechy i brutalność duchownego. Z obawy przed oskarżeniami bała się opowiedzieć komukolwiek, co ją spotkało. Duchowny podsycał strach: zagroził, że jeżeli dziewczyna ujawni prawdę, on pozabija jej bliskich.

Przemoc ze strony człowieka darzonego niegdyś zaufaniem sprawiła, że Megan Peterson wpadła w poważną depresję. Sądzono, że to kwestia okresu dojrzewania. Dziewczyna próbowała popełnić samobójstwo; przedawkowała tabletki, ledwo ją odratowano. Kilka razy trafiła do szpitala psychiatrycznego. Wstyd, upokorzenie i strach utrudniały naukę; Megan miała problemy z ukończeniem liceum. Kiedy wreszcie opowiedziała o gwałcie, wielu przyjaciół i krewnych się od niej odwróciło. Z prowincji przeprowadziła się do małego miasteczka. Mieszkała sama, próbowała zbudować dorosłe życie. Psychiczna trauma nadal powodowała ataki lęku, rodziła uczucie osamotnienia i strachu. Czasami straszliwy ból przybierał fizyczną postać: Megan nie mogła zebrać myśli, nie potrafiła zabrać się do pracy, nic nie czuła. Paraliżująca depresja pożerała dni i tygodnie.

„Straciłam wszystko” – mówiła później o przemocy, której zaznała jako dziecko. „Czuję, że muszę zawiesić pewne sprawy życiowe na kołku, by wesprzeć ruch na rzecz ujawnienia prawdy. Bo tak naprawdę nie mam wyboru. Przez cały ten czas Kościół nie potrafił serio zająć się problemem, więc teraz ja muszę zrobić, co należy. Nie podoba mi się to, ale inaczej się nie da”.

Peterson przyłączyła się do tysięcy ludzi, którzy publicznie opowiadają o swych cierpieniach, wchodzą na drogę sądową i rzucają wyzwanie Kościołowi. Upłynęło trzydzieści lat, odkąd pierwsze przypadki molestowania seksualnego wzbudziły powszechne zainteresowanie. Przez cały ten czas przywódcy Kościoła – oczywiście wyłącznie mężczyźni – reagowali w sposób nieadekwatny i niekonsekwentny. Bywało, że księża, biskupi, kardynałowie i papieże okazywali ofiarom współczucie, ale zarazem próbowali ukryć prawdę. W rezultacie poważanie dla Kościoła mocno spadło, zwłaszcza w krajach rozwiniętych. Ludzie, którzy wspierają katolickie organizacje dobroczynne prowadzące szpitale, szkoły czy programy pomocowe, obawiają się, że tego rodzaju działalność jest obecnie zagrożona, ponieważ hierarchowie przyjęli postawę obronną i postawili na legalizm. Władza liczyła się dla nich bardziej niż moralność i sprawiedliwość.

Książka ta jest opowieścią o tragedii, której winni są księża dopuszczający się przestępstw na tle seksualnym, o ruchu na rzecz ujawnienia prawdy i zadośćuczynienia ofiarom, o skandalu wokół ukrywania faktów i obojętności hierarchów Kościoła (przy czym te dwie ostatnie kwestie nadal są aktualne). Podczas wizyty Benedykta XVI w Austrii pewien ksiądz stwierdził, że papież przypomina człowieka, który zjawia się w płonącym domu, ale zwraca uwagę wyłącznie na schludną rabatkę w ogrodzie. Moralne podstawy instytucjonalnego Kościoła od trzech dekad trawi ogień. Pytanie, czy cokolwiek wartościowego da się jeszcze ocalić.Rozdział pierwszy Kultura klerykalna

W pewien upalny poranek latem 1984 roku nuncjusz apostolski w Waszyngtonie zjawił się na la congressa, codziennym służbowym zebraniu, niosąc pod pachą ogromny plik listów i dokumentów. Sześćdziesięciodwuletni kardynał Pio Laghi był szczupły i barczysty. Kilka razy w tygodniu grał w tenisa, przywiązywał bowiem dużą wagę do la bella figura. Jego ogorzała twarz lśniła, kontrastując z czarną marynarką i białą koloratką. Mimo panujących nad Potomakiem upałów kardynał nie wydawał się ani trochę zmęczony czy ospały. Pracownicy nuncjatury, również odziani w księżą czerń, żartowali czasem, że urodził się bez gruczołów potowych.

Laghi zajął swoje miejsce przy stole konferencyjnym i zręcznie porozdzielał papiery, które przyniósł, niczym krupier rozdający karty w kasynie. Wręczając poszczególne koperty, wydawał krótkie polecenia angielszczyzną z lekkim akcentem z regionu Emilia-Romania. Listy od amerykańskich biskupów, arcybiskupów i kardynałów miały najwyższy priorytet, podobnie jak korespondencja z Rzymu, przychodząca codziennie pocztą dyplomatyczną w zalakowanych kopertach. Inne sprawy – na przykład prośby od osób świeckich lub szeregowych duchownych – personel nuncjatury mógł załatwiać według uznania.

Wysłannik Jana Pawła II w Ameryce miał wiele spraw na głowie. Odpowiadał za relacje Stolicy Apostolskiej z najpotężniejszym państwem świata. Ponadto musiał trzymać rękę na pulsie wspólnoty amerykańskich katolików, dostarczającej Rzymowi najwięcej pieniędzy i zarazem przysparzającej najwięcej zmartwień. Tego ranka wśród dokumentów znalazł się list od ojca Henriego Larroque’a, wikariusza diecezji Lafayette w Luizjanie, na temat wielomilionowej kwoty, którą tamtejszy biskup Gerard Louis Frey zgodził się przeznaczyć na odszkodowania w ramach ugód sądowych z rodzicami chłopców molestowanych przez ojca Gilberta Gauthe’a.

Laghi wziął do ręki list z Luizjany i wbił spojrzenie w swego specjalistę od prawa kościelnego, trzydziestodziewięcioletniego ojca Thomasa Doyle’a. Mamy delikatną sprawę, wymagającą szczególnej uwagi, oznajmił. Pokrótce wyjaśnił, w czym rzecz, wręczył Doyle’owi dokument, polecił założyć akta sprawy i przygotować wstępną wersję odpowiedzi. Nie rozmawiano dłużej o przestępstwach, o sprawcy ani o ofiarach. Wszyscy, w tym Doyle, milcząco uznali, że trzeba podjąć szybkie i dyskretne działania, po czym przeszli do kolejnego punktu la congressa.

Spokój, z jakim Laghi zajął się przypadkiem księdza pedofila, świadczył o pewności siebie nuncjusza. Kardynał zrobił wszak karierę w środowisku, w którym opanowanie liczyło się najbardziej. W 1984 roku, kiedy znormalizowano wreszcie stosunki dyplomatyczne między Stanami Zjednoczonymi i Watykanem, został pierwszym pełnoprawnym ambasadorem Stolicy Apostolskiej w Waszyngtonie. Wcześniej piastował stanowiska na Bliskim Wschodzie oraz w Argentynie, i to w okresie, kiedy junta terroryzowała tam cywilów, dokonywała uprowadzeń i morderstw. Podczas gdy grywał w tenisa z generałami, „zniknięto” (by użyć miejscowego określenia) tysiące ludzi. Zabrał publicznie głos w sprawie łamania praw człowieka dopiero przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych. Krytycy uważali to za tchórzostwo. Natomiast według zwolenników Laghi zdołał podtrzymać ważne kanały komunikacji.

W Waszyngtonie administracja Reagana powitała go jako spolegliwego sojusznika, któremu nieobca jest Realpolitik. Przymknięto oko na fakt, że Kościół zbaczał niekiedy w stronę marksizmu, krytykując kapitalizm i wyrażając troskę o biednych. Laghi cieszył się ponadto wyjątkowym statusem w kręgach dyplomatycznych. Był zarazem emisariuszem obcego państwa i duchownym. Koloratka przydawała mu wiarygodności. Zwyczajni katolicy uważali go za posłańca ojca świętego w Stanach Zjednoczonych i zakładali, skądinąd trafnie, że ma bezpośredni kontakt z papieżem.

Personel nuncjatury mieszczącej się w surowym budynku w waszyngtońskiej dzielnicy ambasad z podziwem obserwował, jak Laghi wykorzystuje swój specyficzny status do promowania konserwatywnej wizji Kościoła bliskiej papieżowi Janowi Pawłowi II. Kardynał umiał też zadbać o to, by Watykan odgrywał szczególną rolę na globalnej arenie. Sam dyrektor CIA William Casey odwiedzał od czasu do czasu nuncjaturę, by nad filiżanką cappuccino wymieniać się z Laghim tajnymi informacjami. Dostęp do tego rodzaju wysoko postawionych osobistości sprawiał, że maleńki Watykan miał nieproporcjonalnie duży wpływ na sytuację na świecie. Przykładowo, w Ameryce Łacińskiej Kościół uważano za istotne narzędzie Stanów Zjednoczonych, choć pojedynczy księża, a nawet biskupi sprzeciwiali się polityce Waszyngtonu.

Zapewniwszy sobie sojusz ze Stanami, Jan Paweł II – amator nart i górskich wędrówek, który wiele przeszedł podczas wojny i w okresie państwowych represji wobec Kościoła – stał się jednym z najbardziej wpływowych papieży epoki nowożytnej. Jego popularność wzrosła zwłaszcza po tym, jak w 1981 roku przeżył nieudaną próbę zamachu. Na całym świecie rzesze brały udział w jego pielgrzymkach. Wszędzie przyciągał olbrzymie tłumy.

Możliwość uczestnictwa w globalnej grze i poufne wizyty szefa CIA czyniły nuncjaturę wymarzonym miejscem pracy dla ambitnych księży. Kiedy Thomas Doyle w wieku trzydziestu siedmiu lat dostał posadę w ambasadzie, jego kariera nabrała tempa. Ukończył kilka kierunków studiów, od nauk politycznych począwszy, a skończywszy na administracji. Ze względu na kompetencje i odpowiednio konserwatywne poglądy (z którymi skądinąd rzadko się zdradzał) zapowiadał się na biskupa, arcybiskupa, może nawet kardynała.

Miał atletyczną sylwetkę, ciemne włosy i niebieskie oczy, nie brakowało mu męskiego wigoru. Właśnie tak w oczach tradycjonalistów powinien wyglądać ksiądz idealny. Zrobił ponadto licencję pilota i od czasu do czasu wynajmował sobie samolot na całe popołudnie, by oglądać wieloryby w Atlantyku. Innym hobby była broń palna. Jako wieloletni członek Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego Ameryki kolekcjonował najprzeróżniejsze sztuki broni, czyścił je, oliwił i konserwował. Ilekroć nadarzała się okazja, chodził dla relaksu na strzelnicę.

Tego rodzaju zainteresowania świadczyły o ostrym temperamencie, i faktycznie, Doyle niekiedy bywał przekorny – zwłaszcza w opinii hierarchów i przełożonych. Zawsze postępował lojalnie wobec Kościoła, czasem jednak buntował się przeciwko dworskiej uniżoności, z jaką katolicy traktowali papieża. Irytowała go także hipokryzja biskupów, którzy wychwalali skromność, lecz mieszkali w okazałych rezydencjach i jeździli limuzynami. Lubił żartować z ponurych „mebli w późnym stylu radzieckim” w nuncjaturze i z panującej tam atmosfery sztywnego posłuszeństwa. Zasadniczo jednak doceniał fakt, że Kościół dąży do zbawienia każdej ludzkiej duszy i próbuje uchronić świat przed komunizmem. Nie wyobrażał sobie szczytniejszych celów.

Wymogi życia w stanie duchownym nie sprawiały mu najmniejszego problemu. Wyświęcono go w roku 1970, później służył w parafii na przedmieściach Chicago, gdzie sporo czasu musiał spędzać na uspokajaniu wiernych, przerażonych, że „Bóg ich pokarze” za stosowanie środków antykoncepcyjnych lub „nieczyste myśli”. Po cichu radził w takich sytuacjach, by kierować się własnym sumieniem. Zachęcał do samodzielnego myślenia, lecz zarazem szanował papieską władzę. Rzadko rozmyślał o tej sprzeczności. Wierzył – czy raczej wiedział – że każdy ksiądz ma nieco niespójne, czasem wręcz zupełnie niemożliwe do pogodzenia przekonania i trzeba z tym po prostu jakoś żyć.

Po zakończeniu posługi w Chicago i dalszych studiach trafił do nuncjatury. Praca miała tu zupełnie inny charakter niż w parafii: wszyscy wiedzieli, że wykonują znacznie poważniejsze zadania i że trzeba się do nich poważnie przykładać. Głównym obowiązkiem Doyle’a było prześwietlanie życiorysów księży rozważanych na stanowiska biskupów lub arcybiskupów. Decyzja w sprawie tych nominacji należała do papieża. Janowi Pawłowi II zależało, by w amerykańskiej Konferencji Episkopatu znalazło się jak najwięcej hierarchów reprezentujących frakcję konserwatywną. Pomijał więc kandydatury popierane przez konferencję (mającą wówczas dość zróżnicowany skład) i kierował się rekomendacjami swych zaufanych sojuszników: arcybiskupów Bernarda Law z Bostonu i Johna O’Connora z Nowego Jorku oraz biskupa Anthony’ego Bevilacqui z Pittsburgha. Właśnie ci trzej hierarchowie tradycjonaliści, ku irytacji konferencji episkopatu, dyktowali Doyle’owi, nad kim powinien się pochylić, a kogo utrącić.

Rozgrywki polityczne towarzyszące nominacjom sprawiały, że Doyle pracował w niemałym stresie. Od czasu do czasu lubił więc zająć się czymś innym. List biskupa Lafayette uznał za miłą odmianę. Przez lata Doyle nauczył się, że święcenia kapłańskie nie czynią nikogo ideałem. Duchowni pakowali się w najrozmaitsze kłopoty. Alkoholizm księży był rzeczą zupełnie powszechną, wielu nie dotrzymywało ślubów czystości. Krążyły nawet pogłoski o księżach i biskupach mających stałe partnerki lub partnerów albo dzieci. Zadanie otrzymane od Pio Laghiego świadczyło, że nuncjusz uważa Doyle’a za zaufanego członka drużyny, który zrobi wszystko, by chronić Kościół. Doyle szybko przesłał Freyowi listowne potwierdzenie, że nuncjatura przyjęła jego raport. Następnie założył teczkę sprawy i postanowił czekać na rozwój wydarzeń.

Świat mógł nigdy nie usłyszeć o biskupie Freyu, Gilbercie Gauthe czy Tomie Doyle’u, gdyby wszyscy rodzice, którzy oskarżyli Gauthe’a o przestępstwa seksualne, przyjęli pieniądze i zachowali milczenie. Ale jedna para się na to nie zgodziła. Glenn i Faye Gastalowie pragnęli, by świat dowiedział się, że ojciec Gauthe napastował i gwałcił ich syna, między innymi w domu parafialnym i kościele, a ponadto groźbami zmuszał go do milczenia. Zaczęło się, gdy chłopiec miał siedem lat. Ofiara, nękana strachem i poczuciem zagubienia, długo zachowywała sprawę w sekrecie.

Wszystko się wydało, kiedy Gauthe nagle wyjechał z miasta, a rodzice innych pokrzywdzonych dzieci zaczęli opowiadać, że wcześniej wciągnął dziesiątki chłopców w bliskie relacje, po czym stosował okrutną przemoc. (Jeden z adwokatów mówił później, że ksiądz zmuszał ich do „wszelkich aktów seksualnych, jakie można sobie wyobrazić w przypadku dwóch osób płci męskiej”). Dziewięcioletni Scott Gastal, zachęcany i wspierany przez rodziców, szczegółowo opisał więc, co zrobił mu duchowny. Drobny chłopczyk opowiadał cichym głosem, że Gauthe początkowo się z nim zaprzyjaźnił, że chwalił go jako ministranta. Scott i inni chłopcy nocowali czasem w weekendy w domu księdza. Właśnie tam Gauthe pod pozorem zabawy zmusił go do seksu oralnego i analnego. W kolejnym roku gwałcił go jeszcze wiele razy. Scott z trudem znosił wspomnienia spermy księdza w ustach lub jego nabrzmiałego penisa wpychanego w odbyt. Pewnego razu krwawił tak bardzo, że kilka godzin po gwałcie trafił do szpitala.

Molestowanie ciągnęło się przeszło rok. Przez cały ten czas chłopiec był ministrantem. Stał się wycofany i przygnębiony, nie chciał, by rodzice przytulali go lub dawali mu buziaki. Każde naruszenie jego cielesności prowadziło do ciężkiej traumy psychicznej, będącej typowym objawem doznawania przez dziecko brutalnej i bolesnej przemocy seksualnej ze strony dorosłego, który powinien się nim opiekować. Upokorzenie, strach i dezorientacja wyrządziły olbrzymie szkody. Na długie, długie lata wiara, życie rodzinne, seksualne i miłosne zostały skażone bólem.

Gastalowie zdawali sobie sprawę, jak wielki wstyd, lęk i poczucie winy Gauthe zaszczepił ich synowi. Martwili się, że jeśli opinia publiczna nie dowie się o sprawie, ofiar w przyszłości może być więcej. Zwrócili się więc do cajuńskiego¹ prawnika J. Minosa Simona, by pomógł podnieść larum.

Sześćdziesięciodwuletni Simon miał aktorską smykałkę i agresywny temperament. Lubił jasne garnitury i kapelusze z szerokim rondem. Jego szczególną pasją było polowanie na krokodyle z pistoletem. Dzieciństwo spędził w domu na skraju luizjańskich bagien, poza szkołą prawie w ogóle nie rozmawiał po angielsku. Odbył służbę w marines, następnie poszedł do college’u i ukończył prawo na Uniwersytecie Stanowym Luizjany.

Kiedy jednak wstąpił do palestry, okazało się, że miejscowy establishment go sekuje. Luizjańscy prawnicy woleli z reguły zawrzeć cichą ugodę, co sprzyjało silniejszym oraz pozwalało zachowywać status quo. Simon zdobył jednak sławę za sprawą pozwu przeciwko gubernatorowi. Sprawa przeszła przez wszystkie instancje i dotarła do Sądu Najwyższego. Simon wygrał: ograniczono stanowe prerogatywy badania związków zawodowych. Nieprawdopodobnie pewny siebie adwokat stał się bohaterem Cajunów i koszmarem dla sądowych rywali. Dlatego właśnie Gastalowie zdecydowali się na jego usługi. Był bezkompromisowy i nieprzewidywalny. Każdy, kto otrzymywał pozew na papierze listowym kancelarii Simona, wpadał w popłoch. Gdy biskup Frey dowiedział się, że Gastalowie nie chcą ugody, a Simon w ich imieniu wnosi oskarżenie przeciwko diecezji, natychmiast wysłał kolejny raport do Waszyngtonu.

Tom Doyle zaniósł jego list kardynałowi Laghiemu, lecz nuncjusz nie docenił powagi sytuacji. Uznał, że to tylko czcze pogróżki – ostatecznie nikt nigdy nie decyduje się na pozew przeciwko Kościołowi katolickiemu, a problemy w rodzaju Gauthe’a są rozwiązywane po cichu poza salą sądową. Doyle natomiast zdawał sobie sprawę, że wpływy Kościoła w Stanach Zjednoczonych mają pewne granice, i przekonywał, że może dojść do skandalu.

„Wasza eminencja nie rozumie” – tłumaczył. „Tu, w Ameryce, jest to możliwe”.

Laghi nadal bagatelizował sprawę. Zresztą nie miał czasu na słuchanie wykładu z wiedzy o społeczeństwie. Polecił Doyle’owi jedynie skontaktowanie się z diecezją Lafayette, wybadanie sytuacji i sporządzenie raportu.

Telefon od Doyle’a odebrał wikariusz Henri Larroque, który o odrażających faktach opowiadał tak spokojnym i rzeczowym tonem, że przedstawiciel nuncjusza spytał sam siebie w duchu, czy aby rozmówca ma po kolei w głowie. Kilka dni później okazało się, że diecezję czeka nie tylko sprawa z powództwa cywilnego Gastalów, ale i sprawa karna, gdyż miejscowy prokurator postawił ojcu Gauthe’owi zarzuty molestowania chłopców (obejmowały one także czyny wobec ofiar, których rodzice zawarli ugodę z Kościołem). Nikt nie przypominał sobie podobnego przypadku: oto katolicki ksiądz został oskarżony o przestępstwa seksualne przeciwko grupie dzieci. Dobre imię Kościoła znalazło się w niebezpieczeństwie również dlatego, że prawnicy mogli wnioskować o dostęp do dokumentów diecezjalnych i wzywać księży – a nawet biskupów – do składania zeznań pod przysięgą.

Pod koniec lata 1984 roku prasa w Luizjanie pierwszy raz opisała skandal. Doyle tymczasem ze zdumieniem patrzył, jak Frey i Larroque zajmują się sprawą. Bagatelizowali zagrożenie, co gorsza Larroque lekceważąco wypowiadał się o pokrzywdzonych dzieciach.

„Przy okazji – spytał go Doyle pod koniec pewnej rozmowy – co diecezja robi dla tych chłopców?” Odpowiedź duchownego była tyleż zwięzła, co rozczarowująca:

„O ile mi wiadomo – nic”.

Nonszalancja Larroque’a i obojętność na los ofiar Gauthe’a zaskoczyły Toma Doyle’a. Jednak prawdziwym szokiem dla wysłannika nuncjusza była rozmowa z księdzem Michaelem Petersonem na temat pedofilii i kapłaństwa. Peterson, z wykształcenia psychiatra, prowadził na przedmieściach Waszyngtonu, ledwie kilkanaście kilometrów od nuncjatury, Instytut Świętego Łukasza – niewielki ośrodek terapeutyczny dla duchownych. Na terenie kraju istniało więcej tego rodzaju placówek, choć starały się unikać rozgłosu. Opiekowały się księżmi, musiały zatem szczególnie chronić swoich pacjentów i pomagać Kościołowi w ukrywaniu rozmaitych problemów. Poza kręgami kościelnymi mało kto wiedział, że takie ośrodki w ogóle istnieją.

Podczas pierwszej rozmowy Peterson opowiedział Doyle’owi, że w przeszłości u księży i biskupów nękanych rozmaitymi zaburzeniami seksualnymi diagnozowano depresję lub alkoholizm – byle tylko uniknąć publicznego stygmatyzowania. Podczas terapii niektórzy duchowni otwierali się i opowiadali o swoich czynach i przestępstwach seksualnych. Peterson podejrzewał jednak, że większość wolała ukrywać tego rodzaju zachowania. Niemniej coraz częściej biskupi wysyłali księży do ośrodków z powodu oskarżeń o niestosowne czyny lub wręcz przestępstwa i wykroczenia. Peterson uważał, że jako duchowni szczególnie nadużyli oni zaufania ofiar. Przede wszystkim jednak szukał sposobu, by pomóc im zapanować nad niebezpiecznymi skłonnościami.

Zainteresował się zaburzeniami seksualnymi, kiedy robił specjalizację z psychiatrii i trafił do niego pacjent, ekshibicjonista, który nie potrafił zapanować nad pragnieniem publicznego obnażania się. Owa kompulsja przywodziła młodemu lekarzowi na myśl uzależnienie od alkoholu i narkotyków. Zaczął więc stosować w terapii metody wykorzystywane w leczeniu nałogów. Zaadaptował program dwunastu kroków znany z ruchu Anonimowych Alkoholików. Pacjent musiał w pierwszej kolejności przyznać, że jest bezsilny wobec swej kompulsji. Uczestniczył też w terapii grupowej i prowadzonej przez Petersona intensywnej psychoterapii indywidualnej.

Powstanie Instytutu Świętego Łukasza zbiegło się w czasie ze wzrostem zainteresowania lekarzy i opinii publicznej problematyką uzależnień. Problemy i zachowania, które niegdyś uważano za przejaw braku silnej woli, uznano za zaburzenia. Terminy takie jak uzależnienie od jedzenia, seksoholizm czy zakupoholizm weszły do powszechnego użycia; pojawiały się w popularnych czasopismach i programach telewizyjnych.

W swym ośrodku Peterson przekonywał sprawców przestępstw seksualnych, by przyjęli odpowiedzialność za popełnione czyny. Zauważał jednak, że atmosfera w zamkniętym świecie Kościoła – czyli, jak to określał, „kultura klerykalna” – w niemałym stopniu przyczyniała się do problemu. Wyświęcenie dawało człowiekowi szczególny status duchowy i społeczny. Stąd właśnie brała się postawa „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, znana również z innych środowisk, na przykład z policji. Poza tym konstytucyjna zasada rozdziału państwa i Kościoła oraz szacunek w oczach rozmaitych grup – od policjantów po wychowawców przedszkolnych – chroniły księży przed podejrzeniami. No i duchownym więcej uchodziło na sucho.

Co mało zaskakujące, kultura milczenia spowijającego kwestie seksualności i niemal zupełnie niemożliwy do spełnienia wymóg życia w celibacie sprawiały, że stan kapłański przyciągał mężczyzn mających problemy psychiczne lub seksualne i szukających bezpiecznego środowiska. Urzędnicy kościelni zdawali sobie z tego sprawę, na długo zanim wybuchł skandal pedofilski. W roku 1969 papież Paweł VI zwrócił się o radę do holenderskiej lekarz psychiatry Anny Terruwe, która ustaliła, że wśród księży jest wiele osób nie w pełni dojrzałych, i szacowała, że być może aż 25 procent z nich cierpi na skutek poważnych chorób umysłowych. Jak stwierdzała w tekście napisanym razem ze swym amerykańskim współpracownikiem Conradem Baarsem, „życie emocjonalne duchownych jest niedostatecznie rozwinięte, czasem poważnie zaburzone. Dotyczy to kleru w ogóle, a pewnych jednostek w wyjątkowym stopniu”. W 1971 roku, przemawiając do amerykańskich biskupów, Baars ostrzegał, że niektórzy ludzie zostają księżmi, bo pragną „zadośćuczynić za swe dawne grzechy o charakterze seksualnym”.

Baars, były więzień obozu koncentracyjnego, prowadził w Stanach Zjednoczonych pionierskie badania nad deprywacją emocjonalną. Problem ten dotykał wielu katolików, bali się oni bowiem, że zbytnia uczuciowość „może zaszkodzić życiu z Chrystusem i w Chrystusie”. Szczególną podatność na ten typ myślenia przejawiali księża. „Ksiądz pochodzi z reguły »z porządnej katolickiej rodziny«, ma za sobą surowe wychowanie, niewiele okazywano mu miłości”. W seminarium takie „nie w pełni dojrzałe” osoby próbują sobie radzić mimo wybrakowanego życia emocjonalnego. „Skutki – pisał Baars – są z reguły fatalne”.

Na podstawie pracy z przeszło tysiącem księży Baars zapoczątkował dyskusję na temat, który rzadko poruszano otwarcie. Już wcześniej zwracano uwagę na problemy alkoholizmu czy samotności kapłanów. Teraz jednak ekspert ogłosił, że zinstytucjonalizowana kultura katolicyzmu oraz proces doboru i kształcenia duchownych sprzyjają przyjmowaniu do stanu duchownego osób niezdolnych zadbać o siebie, a co dopiero służyć innym. Słowem, Baars kreślił ponury obraz – a trzeba dodać, że był żarliwym katolikiem i opowiadał się za utrzymaniem instytucji celibatu.

Kiedy przedstawił swe wnioski amerykańskim biskupom, ogarnął ich niepokój, więc natychmiast zlecili kolejne badania. Ukończono je w 1972 roku. Eugene Kennedy i Victor Heckler pisali w książce The Catholic Priest in the United States. Psychological Investigation (Ksiądz katolicki w Stanach Zjednoczonych. Analizy psychologiczne), że znaczny odsetek księży „nie potrafi nawiązywać bliskich i głębokich relacji z ludźmi”, a z instytucji Kościoła i uprzywilejowanego statusu duchownych uczyniono „przykrywkę dla psychicznego kalectwa”. Wspominali też o kapłanach, którzy „przedwcześnie zatrzymali się w rozwoju” i którzy „pod względem psychoseksualnym są na poziomie nastolatków lub wręcz dzieci”.

Przywodziło to na myśl określenia stosowane przez ekspertów zajmujących się pedofilią. Peterson tłumaczył Doyle’owi, że duchowni pragnący uprawiać seks z dziećmi sami wydają się dziecinni, choć mają szczególny status, władzę i wpływy. Osoby świeckie uważały, że Bóg powołuje niektórych do kapłaństwa, skłonne więc były rozstrzygać rozmaite wątpliwości na korzyść księży, uważały ich za ludzi dobrych i godnych zaufania. Dzieci molestowane przez kapłanów milczały ze strachu, z szacunku dla koloratki lub dlatego, że same przyswoiły katolickie podejście do spraw związanych z seksualnością, oparte na poczuciu winy i wstydu.

Zmowie milczenia chroniącej księży pedofilów sprzyjała także powszechna niewiedza w kwestii przemocy seksualnej i wypieranie problemu. Jeszcze w 1965 roku w poważanym podręczniku akademickim pisano, że w większości przypadków przestępstwo seksualne to dla sprawcy czyn wyjątkowy i rzadko się zdarza, by ktoś dopuścił się go więcej niż raz. Zdaniem psychiatrów, psychologów i terapeutów osoby twierdzące, że w dzieciństwie były molestowane, mylą sny lub fantazje z rzeczywistością.

Przekonanie, że pedofilia jest zjawiskiem absolutnie marginalnym, podważył w 1953 roku Alfred Kinsey. W grupie badanych przez niego kobiet 25 procent mówiło, że w dzieciństwie doświadczyły przemocy seksualnej. Początkowo raport Kinseya nie wpłynął na nastawienie opinii publicznej, jednak z upływem lat feministki zaczęły zwracać uwagę na przemoc wobec kobiet i molestowanie dzieci. Równocześnie wprowadzono nowe przepisy, nakazujące lekarzom, nauczycielom i innym informować o przypadkach przemocy. Liczba zgłoszeń na policji i w służbach socjalnych znacząco wzrosła. W 1971 roku American Humane Association tylko w Nowym Jorku odnotowała dziewięć tysięcy przypadków molestowania seksualnego. Za sprawą podobnych danych specjaliści zaczęli sobie wreszcie uświadamiać, że problem jest powszechniejszy, niż im się zdawało.

Choć eksperci, aktywiści i prawodawcy w niemałym stopniu wpłynęli na publiczne postrzeganie zjawiska, znacznie większą rolę odegrały media. Nakręcony dla telewizji film Sybil z 1976 roku ukazał milionom widzów traumę, jakiej mogła doświadczać ofiara. W postać tytułowej bohaterki wcieliła się Sally Field, terapeutkę zagrała Joanne Woodward. Oficjalnie reklamowano film jako nakręcony „na podstawie prawdziwej historii”. Kontrowersje były ogromne, twórcom zarzucano kłamstwa i konfabulację. Niemniej, po części za sprawą kreacji Field, ruszyła ogólnonarodowa dyskusja o skutkach molestowania dzieci. Temat zaczął się odtąd pojawiać w mnóstwie książek i filmów, między innymi w Kolorze purpury Alice Walker, powieści nagrodzonej w 1983 roku Pulitzerem, i w filmie stacji ABC Something about Amelia (Nieco o Amelii), dotyczącym kazirodztwa.

Równocześnie prowadzono badania. Psychologowie, psychiatrzy i pracownicy socjalni próbowali oszacować skalę problemu oraz skutki z punktu widzenia ofiar. David Finkelhor, socjolog z Uniwersytetu Stanowego New Hampshire, przebadał ponad ośmiuset studentów i ustalił, że 19 procent kobiet i 9 procent mężczyzn doświadczyło przemocy seksualnej przed ukończeniem osiemnastego roku życia. Inni uczeni uzyskali podobne rezultaty. W 1984 roku kwestia przemocy seksualnej, niegdyś tabu, została wspomniana przez Ronalda Reagana w orędziu o stanie państwa. „W tym roku – mówił prezydent – ze wzmożonym wysiłkiem będziemy zwalczać tak straszliwe przestępstwa jak molestowanie seksualne czy przemoc domowa”.

Zaledwie kilka tygodni później prasa opisała szokujące wydarzenie: personel przedszkola McMartin w Manhattan Beach w Kalifornii został oskarżony o przeszło dwieście przypadków molestowania dzieci. Sprawa przez lata budziła ogromne emocje, ostatecznie jednak nie zakończyła się wyrokami skazującymi. (Ława przysięgłych ogłosiła, że zapewne doszło do molestowania, ale nie jest możliwe odsianie prawdy w zeznaniach dzieci od tego, co wmówiły im osoby dorosłe). Niemniej w krótkiej perspektywie uczyniła z przemocy seksualnej wobec dzieci poważny problem społeczny. Między rokiem 1980 a 1990 liczba zawiadomień o tego rodzaju przestępstwach wzrosła trzykrotnie. W zdecydowanej większości przypadków zgłoszenia uznano za zasadne.

Każdy, kto pracował z dziećmi lub zajmował się problematyką zdrowia psychicznego, mógł zobaczyć skutki owej zmiany postaw. W szkołach, przedszkolach i ośrodkach opiekuńczych ustanawiano zasady i procedury mające zapobiec powtórzeniu się sytuacji z McMartin. Tymczasem Michael Peterson z Instytutu Świętego Łukasza rozmyślał o tym, jak wielu księży pedofilów przechodziło u niego terapię, aż doszedł do wniosku, że skoro społeczeństwo zwróciło uwagę na problem, Kościół katolicki stoi w obliczu poważnego niebezpieczeństwa. Biskupi wciąż sądzili, że w odpowiedzi na wszelkie zarzuty wystarczy przeprosić, obiecać ukaranie sprawcy lub przenieść go do innej parafii. Co więcej, nikt nie informował proboszcza w parafii docelowej. Ofiary i ich rodziny, nękane wstydem, niemal zawsze zachowywały milczenie. Wprawdzie zdarzało się, że rodzice zatrudniali prawnika, ale wówczas wystarczyło zapłacić odszkodowanie w zamian za zobowiązanie się do utrzymania sprawy w sekrecie. W ugodzie mogły się też znaleźć zapisy, że winny zostanie odsunięty od posługi w parafii, lecz niekoniecznie były one później przestrzegane.

Księżom, którzy trafiali do Instytutu Świętego Łukasza, oferowano prywatność i całodobowe wsparcie. Peterson wierzył kiedyś, że skłonności pedofilskie da się wyleczyć lub przynajmniej kontrolować. Było to zgodne z chrześcijańską ideą przebaczenia i odkupienia win, a więc również z zasadami, według których duchowni – księża, biskupi, kardynałowie, nawet papież – powinni odnosić się do siebie nawzajem. Kapłani oczekiwali dodatkowych przywilejów, po części dlatego, że uważali je za należne zgodnie z doktryną, po części z przyzwyczajenia. Chronili Kościół, zachowując kłopotliwe sprawy w sekrecie.

Problemy w niewielkiej diecezji w rodzaju Lafayette mogły wywołać skandal, Doyle i Peterson zdali sobie jednak sprawę, że Kościół czeka poważny kryzys, o ile hierarchowie natychmiast nie zajmą się problemem aktów przemocy seksualnej popełnianych przez księży.

Jesienią 1984 roku Doyle zaprosił Petersona do nuncjatury, by przedstawić problem Laghiemu. Miał nadzieję, że opinia eksperta skłoni nuncjusza do poczynienia stanowczych kroków w sprawie Lafayette i całego Kościoła. Jednak w dniu spotkania okazało się, że Laghi gości akurat zaprzyjaźnionych biskupów z Ameryki Łacińskiej. Rozmowie z Petersonem poświęcił znacznie mniej czasu, niż planowano. Według relacji Doyle’a psychiatra przekonywał nuncjusza, że kwestia jest niecierpiąca zwłoki, ale bez skutku. Laghi i jego koledzy plotkowali za to po hiszpańsku, angielsku i włosku na najrozmaitsze tematy, między innymi o tym, że w Ameryce Południowej trudno znaleźć porządnych kandydatów na biskupów, gdyż wielu tamtejszych księży ma dzieci.

Poirytowani obojętnością Laghiego Doyle i Peterson mogli się tylko modlić, by inne diecezje radziły sobie lepiej niż Lafayette, gdzie Frey i jego współpracownicy latami ukrywali oskarżenia pod adresem księży, a sprawcom powierzali obowiązki wiążące się z kontaktami z osobami nieletnimi. Ojciec Peterson jako lekarz uważał, że duchowni pedofile prędzej czy później znajdą sobie nowe ofiary. Doyle, wierny urzędnik kościelny i specjalista od prawa kanonicznego, chciał natomiast zapobiec potencjalnemu skandalowi, pozwom i krzywdom. Żaden z nich nie miał pojęcia o rozmiarach ukrytego kryzysu. W Kościele prawie w ogóle nie zwracano dotychczas uwagi na zjawisko przemocy seksualnej. Większość informacji Doyle i Peterson czerpali ze swego doświadczenia, z pojedynczych artykułów prasowych i poufnych rozmów z wielce zaskakującym źródłem, a mianowicie z prawnikiem Gilberta Gauthe’a.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: