Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gwiazdozbiór - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
4 listopada 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Gwiazdozbiór - ebook

Fabryką talentów, podwarszawską szkołą dla wybitnie uzdolnionych uczniów, wstrząsa informacja o śmierci jednego z wychowanków. Wkrótce zamordowani zostają kolejni uczniowie, a autopsja u każdego z nich wykazuje postępujące kalectwo, przekreślające ich drogę do sławy. W trakcie śledztwa, prowadzonego przez policyjną detektyw Julię Krawiec, do warszawskiej ASP wpływa list z rysunkami zamordowanych dzieci. Ktoś uwiecznia moment ich śmierci na swoich pracach. Julia musi odnaleźć autora rysunków zanim dojdzie do kolejnego zabójstwa.

Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog, zawodowo związana z jedną z międzynarodowych instytucji finansowych. Jej debiutancka powieść Uśpienie (2013) odniosła duży sukces czytelniczy. W kolejnych latach ukazały się jeszcze dwie powieści z bezkompromisową detektyw Julią Krawiec w roli głównej – Rajskie ptaki oraz Gwiazdozbiór, za który otrzymała nominację do Nagrody Wielkiego Kalibru. Autorka pracuje obecnie nad powieścią z zupełnie nowymi bohaterami.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-240-3
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Była niedziela. Ostatnie tego roku słoneczne popołudnie. Gałęzie drzew kołysały się lekko, a pożółkłe liście wirowały w podmuchach wiatru.

Mimo połowy listopada drzwi szkoły były szeroko otwarte. Ciężkie i drewniane opierały się o ceglany mur budynku, wpuszczając zapach jesiennego powietrza.

Sala powoli wypełniała się gośćmi. W pośpiechu dostawiano krzesła przyniesione z klas z górnego piętra. Liczba rzędów wciąż wydawała się zbyt mała, aby pomieścić ciągle napływającą widownię. Nie spodziewano się aż takiej frekwencji. Zwykle na podobne uroczystości przychodziła garstka matek i robiła sztuczny tłum, aby nie sprawiać dzieciom przykrości.

Tym razem było inaczej. Podekscytowani rodzice wypatrywali pojedynczych, jeszcze wolnych krzeseł i wciskali się z przepraszającym uśmiechem na ostatnie puste miejsca. Kolana tych, którzy wcześniej zdążyli złapać dla siebie miejsce, przesuwały się w tę i z powrotem niczym wahadło w ściennym zegarze. Jedynie dwa pierwsze rzędy pozostawały puste. Na krzesłach leżały kartki z napisanymi na czarno nazwiskami szacownego grona pedagogicznego.

Gwar, zamiast cichnąć, przybrał na sile wraz z otwarciem bocznych drzwi. Do sali wsypała się dwudziestka dzieci, które rozglądały się i szarpały wzajemnie za rękawy śnieżnobiałych koszul.

Dziewczęta zbiły się w biało-granatową gromadkę i ruszyły w kierunku drabinek gimnastycznych, przysłoniętych na tę uroczystość długimi do podłogi, ciemnozielonymi zasłonami. Niestarannie odprasowane płachty materiału, z widocznymi załamaniami od wielomiesięcznych zagnieceń, kontrastowały z nienagannie gładkimi koszulami dzieci.

Za dziewczynkami szła grupka chłopców, poganiana nerwowo przez trzy młode nauczycielki. Szeroko rozłożonymi rękami popychały przed sobą tych małych cwaniaków, którzy próbowali oderwać się od reszty i niepostrzeżenie wymknąć z sali. Wyglądały jak przebrane w odświętne garsonki wiejskie gospodynie zaganiające drób do klatek.

Na półmetrowej wysokości scenę wszedł ubrany w zielony golf mężczyzna i zaczął majstrować przy stojaku z mikrofonem. Raz, dwa, trzy… raz, dwa. Kilka puknięć palcem w mikrofon i przez salę przeszedł spowodowany sprzężeniem pisk. Kolejna próba wypadła lepiej. Nagłośnienie zadziałało, wystarczyło tylko podregulować siłę dźwięku. Raz, dwa… Teraz dobrze. Mężczyzna podszedł do stojącego pośrodku sceny fortepianu. Tu nie było nic do poprawiania. Podsunął więc tylko bliżej taboret dla pianisty. Nacisnął ręką siedzisko. Jedna z nóżek zachybotała się niebezpiecznie. Dokręcił ją i ponownie sprawdził, czy wszystkie cztery stoją stabilnie na deskach. Nie patrząc na zgromadzoną widownię, opuścił scenę i zniknął za kotarą.

Jego miejsce zajął mężczyzna około sześćdziesiątki. Z widocznym brzuchem, w staromodnym, welurowym garniturze z szerokimi klapami. Nerwowo przeczesał palcami resztki włosów. Dla zebrania myśli spojrzał na wypolerowane pantofle, po czym chwycił oburącz mikrofon i kiwnięciem głowy dał znać woźnemu, aby zamknął drzwi sali. Szczęknęły, przerywając przyciszone rozmowy zgromadzonych gości.

Mówił długo i kwieciście. Lekkie seplenienie nie mogło odebrać mu tego, co lubił najbardziej. Błyszczeć. Błyszczał więc w świetle skierowanego wprost na niego reflektora i wyrzucał z ust dziesiątki słów o zniekształconych głoskach. Urodzony orator.

Dziesiąty, jubileuszowy rok na stanowisku dyrektora napawał go dumą. Wyniki nauczania i nagrody z kuratorium mówiły same za siebie. Tak, był dumny. Kochał swoją szkołę i nie wyobrażał sobie, że mógłby ją porzucić nawet za cenę etatu w Ministerstwie Edukacji. Kolejne roczniki były coraz bardziej uzdolnione, dwa lata temu otworzył nawet dodatkową klasę skrzypiec. Nie dlatego, że zwiększyła się liczba uczniów. Pragnął stworzyć wychowankom komfortowe warunki i zapewnić im indywidualny tok nauczania. Było warto. Prawdziwy talent mógł się wybić i pokazać swą ponadprzeciętność tylko wtedy.

Fabryka talentów. W trakcie przemowy podkreślał te słowa z niesłabnącym entuzjazmem i rozmarzeniem w oczach. Osoby w pierwszych rzędach mogły przysiąc, że widziały w nich łzy wzruszenia.

Ta szkoła była jego marzeniem. Kiedy zaczynał, patrzono na to, co robi, z powątpiewaniem. Nie wierzono, że się uda. Udało się. Zgromadzenie w jednym miejscu dzieci uzdolnionych muzycznie, plastycznie i sportowo przestało być z czasem postrzegane jako coś osobliwego. Nie chciał prowadzić zwykłej podstawówki. Te były jak ziarna piasku na pustyni. Jednakowe, nijakie. Nie widział siebie na stanowisku dyrektora w jakiejś „przechowalni”. Wymarzył sobie, że jego szkoła będzie na ustach całego kraju. Odmienność. Doskonałość w każdym calu. Prawdziwa perła wśród sztucznych błyskotek.

Przez pierwszy rok szkoła świeciła pustkami. Fabryka talentów w podwarszawskiej dziurze odstręczała innością. Złożył to na karb kołtunerii, drobnomieszczaństwa. Ale kolejny rok przyniósł poprawę. Szkoła wpisała się w lokalny krajobraz i zamiast odstraszać, zaczęła ciekawić. Najpierw w porannym programie telewizyjnym wyemitowano materiał z zajęć muzycznych. Potem był dyplom i puchar. Zaskoczony sukcesem uczeń kłaniał się w pas jury. Jako bonus dorzucono roczne stypendium. Następnie przyszła pora na szermierkę. Kolejny dyplom, tym razem z krajowych zawodów, i kolejne stypendium. To kusiło. W mieście rozpoczął się wyścig do miejsc na listach głównych i rezerwowych. Kryteria były jednak twarde: ostra selekcja i wielogodzinne testy sprawnościowe ciała i umysłu.

Kilkuosobowe klasy dotowano z budżetu centralnego. Nie obowiązywała zatem zasada grubego portfela. Liczył się talent. Nie zawsze odpowiadało to miejscowym dorobkiewiczom, pragnącym, aby ich dziecko zrobiło karierę. Nie wahaliby się sypnąć groszem, aby ich ukochany potomek znalazł się w gronie geniuszy. Z jednej strony płynęła lawina odmów, z drugiej garstka szczęśliwców dumnie przypinała do piersi czerwoną tarczę z logo szkoły.

Jeszcze parę ukłonów w stronę sali. Kilka ponaglających gwizdów przebiło gromkie oklaski. Dyrektor, solidaryzując się z widownią, uderzał w dłonie i zerkał na wiszącą za jego plecami kurtynę.

Na scenę wszedł chłopiec. Zgodnie z zapowiedzią dyrektora dziewięcioletni wirtuoz fortepianu, młody Chopin. Padające światło lampy odbiło się w ulizanych rudych włosach dziecka. Ukłonił się i kilka niesfornych kosmyków wysunęło się i przylepiło do policzka. Założył je za odstające uszy. Chłopiec był ubrany w połyskujący, granatowy garnitur z taniego materiału. Pod szyją zamiast aksamitki miał zawiązaną zwykłą tasiemkę dopasowaną kolorem do garnituru. Kołnierzyk koszuli odstawał od chudej szyi. Buty miały lekko zdarte czubki, niedokładnie nabłyszczone czarnym woskiem.

Stał ze złączonymi nogami, jedynie palce rąk lekko mu drżały, kiedy dociskał je do szwów spodni. Wystraszonym wzrokiem wpatrywał się w masę głów. Reflektor go oślepiał. Jeszcze raz poprawił opadający kosmyk włosów i zamknął na chwilę powieki. Ukłonił się ponownie. Zachęcany brawami ruszył w stronę fortepianu. Usiadł na samym brzegu taboretu. Sprawdził, czy dosięga nogami pedałów. Podsunął stołek bliżej. Przy ogromnym, czarnym pudle chłopiec wydawał się jeszcze drobniejszy.

Położył ręce na kolanach i spłoszonym wzrokiem spojrzał na widownię, próbując odszukać znajomą twarz. Sami obcy. Nikogo, kto pokazałby mu trzymane na szczęście kciuki. Opuścił głowę i zagryzł wargi. Drżącą z przejęcia ręką wyjął z kieszeni marynarki maleńkiego słonika i postawił obok siebie na taborecie tak, aby nikt z sali go nie zobaczył.

Zza kurtyny wysunęła się niewiele starsza dziewczynka. Trzymała w ręku skrzypce. Nie spuszczała wzroku z chłopca, śledząc każdy jego ruch. Przytrzymała brodą pudło skrzypiec w oczekiwaniu na małego mistrza.

Jeszcze chwila. Ostatnia, zanim zacznie. Wyszeptał kilka słów, zdawało się, że modlitwy. Pierwsze pociągnięcie smyczka przyprawiło go o drżenie serca. Potem kilka długich, przeciągłych. Wyciągnął rękę. Lewa dłoń zaczęła delikatnie wędrować po białych klawiszach. Przerwał na ułamek sekundy. Tyle wystarczyło, aby druga ręka dołączyła, wypuszczając spod palców podniosłe takty muzyki.

Requiem _Lacrimosa_ Mozarta. Spod palców ze spokojem wypłynęły dźwięki pełne żałości. Nieudawane, na wskroś prawdziwe, przepełnione boskością. Uderzenia w klawisze starły z rozbawionych twarzy uśmiech. Nigdy dotąd w tak niewielkim pomieszczeniu nie czuło się takiego ogromu świętości. Powietrze było ciężkie od wibrujących myśli. Spod rąk pianisty wychodziły dźwięki zatrważające, wypełnione wołaniem do Boga.

W szkole, na co dzień pełnej życia, dawno nie panowała taka cisza. Wszystkie oczy wpatrywały się w zadumie w dziewięcioletniego skromnego chłopca, który właśnie stał się muzyką. Gdy odrywał palce od klawiszy, w sali słychać było jedynie niknącą muzykę. Był tylko chłopiec i czarodziejski instrument.

Narastające powoli dźwięki brzmiały coraz bardziej zatrważająco, dramatycznie. Kilka ostatnich, najmocniejszych uderzeń i oderwał ręce od fortepianu. Wyglądał tak, jakby zakończenie gry było dla niego równoznaczne z zakończeniem czegoś bardzo ważnego. Czegoś, co było tylko jego.

Jeszcze nie wstawał, sięgnął po słonika i schował go do kieszeni marynarki.

W sali nadal panowała cisza. Przedziwna, wypełniona wzruszeniem. Ktoś z tylnych rzędów jako pierwszy uderzył w dłonie. Najpierw nieśmiało, jakby nie był pewien, czy zmącenie nastroju nie będzie odebrane jako profanacja. Zaraz potem dołączył się ktoś jeszcze. Z przeciwnego końca sali jakiś mężczyzna podniósł się z miejsca i zaczął głośno klaskać. Po chwili całe pomieszczenie wypełniło się brawami.

Chłopiec nieśmiało skłonił się, trzymając ręce przy tułowiu. Panujący półmrok powoli się rozjaśniał. Gdy zapaliły się wszystkie lampy, podniósł głowę i znowu przebiegł wzrokiem po twarzach gości. Wyraźnie wypatrywał kogoś znajomego. Dziesiątki głów zasłaniały się wzajemnie, odchylały ku innym głowom. Może jednak jest? Jeśli nie w tym rzędzie, to w następnym, albo jeszcze dalej… pod ścianą, przy drzwiach… Jasnozielone oczy zaszły mgłą, potarł ręką twarz, udając, że poprawia niesforną grzywkę.

Za chwilę miał wystąpić kolejny uczestnik. Dyrektor szkoły brylował z roześmianą miną. Kiwał się przy tym na boki jak zawieszony na sprężynach pajac. Nadal bił chłopcu brawo. Wreszcie położył mu ręce na ramionach i tym gestem dał znak, żeby oklaski ucichły. Sepleniąc, powiedział kilka zdań o dziewczynce, która miała wykonać na skrzypcach _Arię na strunie G_ Bacha. Ukłonił się, pochylając jedynie głowę, i pociągnął chłopca w stronę wyjścia.ROZDZIAŁ I

– To tu. Jeszcze kilka kroków, za tymi drzewami. – Para staruszków skręciła w leśną drogę i podeszła do zwalonych pni przygotowanych do wywózki. W rękach trzymali kije do nordic walkingu. Zawieszone na mocnych, skórzanych paskach obracały się przy każdym ruchu nadgarstków.

Trasę, która biegła wzdłuż lasu aż do miejsca, gdzie znajdowało się palenisko, przemierzali co drugi dzień. Osłonięty od wiatru ceglany kominek od wczesnej wiosny do późnej jesieni był miejscem rodzinnego grillowania. Staruszkowie wracali zawsze tą samą drogą, nie zbaczając z utartego szlaku.

Tego dnia nie dotarli do paleniska, ich marsz zakończył się dużo wcześniej. Podkomisarz Julia Krawiec szła we wskazanym kierunku. Ścieżka była nierówna, wyżłobiona przez koła wozu, który regularnie tędy kursował, wywożąc ścięte drzewa do pobliskiego tartaku.

Posiwiały mężczyzna nadal trzymał w ręku komórkę. Przystanął na chwilę i dał żonie znak, żeby nie podchodziła bliżej. Została posłusznie w tyle, nie chciała powtórnie narażać się na przykry widok.

– Chodzimy tędy od lat, a odkąd przeszliśmy na emeryturę, nawet trzy razy w tygodniu. – Posuwał się dalej, w głąb lasu. – Jest tu tak spokojnie. Nigdy bym nie przypuszczał, że… To takie straszne. Proszę podejść. To już tu, na tych liściach. Widać nogę.

Julia zatrzymała go gestem ręki.

– Niech pan wróci do żony. Nie powinna zostawać sama. – Obróciła się i spojrzała na dygoczącą kobietę, która jedną ręką ściskała na piersiach bluzę od dresu, a drugą ocierała wilgotne oczy.

– Tak, ma pani rację, tak będzie lepiej. O mało nie zemdlała, gdy to zobaczyła. – Wzrok mężczyzny padł na leżące ciało.

Julia zostawiła ich w tyle i podeszła bliżej. Podmokłe igliwie przylepiało się do butów i wchodziło za cholewkę. Nie czuła dyskomfortu. Schowała ręce do kieszeni kurtki i stanęła nad ciałem.

Pierwsze, co zobaczyła, to sprane dżinsy z przetarciami na kolanach, podniszczone buty i sweter w kolorowe pasy. Głowa nieboszczyka była wsunięta pod niezabezpieczone bale drewna, ułożone w kwadrat jeden na drugim.

Odrzuciła na bok liście, które wymieszane z igłami świerka częściowo zasłaniały twarz chłopca. Spodziewała się ujrzeć w niej emocje, może ból lub strach, ale twarz była dziwnie spokojna. Jedynie nienaturalnie wygięta szyja świadczyła o tym, że prawdopodobnie doszło do tragedii. Ciało leżało na wznak, dłonie przylegały do tułowia, nogi były złączone w kostkach.

Otwarte oczy wpatrywały się w niebo zasnute chmurami i czubki strzelistych świerków.

W pierwszym odruchu chciała pogładzić chłopca po policzkach, jednak położyła dłoń na jego powiekach i zamknęła mu oczy. Tego by pewnie po niej oczekiwał.

Oparła się ostrożnie o bale drewna i wyjęła telefon. Ekipa dotarła na miejsce szybciej, niż się tego spodziewała. Zazwyczaj chłopcom od Zasępy zajmowało to około godziny. Najwidoczniej nudzili się przy biurkach, skoro wskoczyli w samochód i zameldowali się na miejscu po kwadransie.

A potem standard: zdjęcia, pobieranie próbek, zaraz się zacznie pakowanie zwłok do czarnego worka. Wszystko szło szybko, zbyt szybko.

Na leśnej drodze pojawił się kolejny wóz. Żółta honda z obitym przednim zderzakiem i wciśniętym za kierownicą podtatusiałym lekarzem w okularach przypominających denka od butelek. Ludzie już dawno temu wymyślili szkła kontaktowe i jednodniowe operacje, po których oczy ma się jak u noworodka, ale doktor Urbanowicz wolał siebie w takim właśnie wydaniu.

Na fotelu obok, w eleganckim granatowym żakiecie, siedziała młoda kobieta z tlenionymi blond włosami. Zaciskała rękę na uchwycie umieszczonym nad drzwiami auta – w przeciwnym razie jej głowa doznałaby urazu w wyniku niezliczonych uderzeń od ciągłego chybotania na nierównej drodze. Gdy doktor Urbanowicz zgasił silnik, odetchnęła z ulgą i poprawiła włosy. Prokurator Myszkowska nawet na miejscu zbrodni musiała prezentować się doskonale. Nikt nie miał jej tego za złe. Była i ładna, i bystra. I zdecydowanie odbiegała od stereotypu typowej, głupkowatej blondi. Uśmiechała się mało, jakby wykonywany zawód nakładał na nią obowiązek pozostawania poważną. Mówiła też mało, nawet na sali sądowej. Zamiast wodolejstwa stosowała taktykę: konkret i dowód. To zamykało innym usta. Na domysły i gdybania szkoda było czasu.

Tu też przyjechała po konkrety. W ręku trzymała służbowy notatnik oprawiony w skórę. Na przygotowanej na notatki kartce była już zapisana godzina i miejsce zdarzenia. Brakowało tylko opisu.

Drzwi wysłużonej hondy nie chciały się zamknąć po dobroci. Po kilku mocniejszych trzaśnięciach doktora Urbanowicza zamek wreszcie zaskoczył. I jeszcze tylko piskliwe „didit, didit” puszczone z pilota. Na wszelki wypadek, gdyby komuś z ekipy zachciało się zrobić skok na żółte cacko.

Julia podłapała drwiący wzrok Zasępy.

– Psiamać, jak zimno! – Doktor Urbanowicz wzdrygnął się i ruszył w stronę czekającej Julii. – No, dawajcie, co tam macie. Komu to się chciało umierać w taki cholerny ziąb?

Zasępa do tej pory nie odezwał się ani słowem. Przeważnie gęba mu się nie zamykała, ale w wolną niedzielę nie był skory do rozmów. Właśnie miał zamiar obejrzeć Premier League snookera, kiedy zadzwoniła jego komórka. Kiepska zamiana – grzebanie w mokrych liściach zamiast snookera.

Tłumaczenie tego, co tu zastał, zostawił Julii. Zresztą o czym tu gadać, dzieciak leżał siny, a on swoje zrobił. Prawie. Zostało do obejrzenia jeszcze to, co było pod ciałem.

– Ci państwo znaleźli chłopca niecałą godzinę temu. – Julia chuchnęła w zmarznięte dłonie. – Nie wygląda mi to na naturalną śmierć. Nie w tym wieku. A i miejsce daje do myślenia.

Prokurator Myszkowska rzuciła okiem na leśną drogę i na drewno, a następnie stanęła za plecami Urbanowicza. Doktor naciągnął na dłonie rękawiczki i kucnął obok ciała. Przesuwał palcami wzdłuż głowy i szyi aż po obojczyk dziecka. Podciągnął sweter chłopca, aby obejrzeć klatkę piersiową. Była zapadnięta, jak to często zdarza się u tak szczupłych osób, ale nie widać było na niej żadnych urazów.

– Na pierwszy rzut oka wygląda, że dzieciakowi przetrącono kark twardym narzędziem. Dostał kilka ciosów, co zapewne uszkodziło kręgi szyjne. Sekcja wykaże więcej. Ktoś mu nieźle przyłożył, sami widzicie, jakie to było chuchro. Kilka mocniejszych uderzeń, a złamałby się jak słomka. Poza tym nie widzę żadnych innych obrażeń, ale trzeba dzieciaka rozebrać i dokładnie obejrzeć.

– Kiedy nastąpiła śmierć?

Doktor Urbanowicz spojrzał na zegarek z datownikiem. To samo zrobiła prokurator Myszkowska.

– Cztery, najdalej pięć dni temu. Możecie go już zabrać, nic więcej nie wymyślę, choćbyście chcieli. Jak powiedziałem, wieźcie dzieciaka na sekcję, tam powiedzą więcej.

Wypisywanie aktu zgonu, tymczasowo dla „NN”, trwało kilka sekund. Przyczyna śmierci: prawdopodobny uraz szyi, tymczasowo bez potwierdzenia. Robienie notatki przez prokurator Myszkowską trwało nieco dłużej.

– Przyślijcie mi zdjęcia i raport. Może być wstępny, zanim dowiecie się czegoś więcej – powiedziała i zaczepiła skuwkę długopisu o brzeg notesu.

– Jasna sprawa – Julia potrząsnęła jej ręką z idealnie opiłowanymi w migdałek paznokciami. – Dziękuję za szybkie przybycie. Naprawdę doceniam.

Dźwięk zapinanego zamka w worku i zaraz potem „didit, didit” wypełniło skrawek lasu.

– Był chyba w wieku mojej córki. – Julia patrzyła na odgnieciony na mchu zarys ciała.

– Dzieci też są istotami śmiertelnymi – odezwał się wreszcie Zasępa. – Ciągle o tym zapominasz.

– Mimo wszystko to jednak tylko dzieci. Dopóki nie będziesz miał własnych, dopóty tego nie zrozumiesz. – Odwróciła się i odeszła kilka kroków.

Mądrości życiowe Zasępy nie przemawiały do niej w takich momentach. Mogła ze spokojem i niezmąconym opanowaniem oglądać ciała dorosłych ofiar, jednak martwe dzieci wywoływały w niej poczucie straty i osobistej porażki. Wiedziała, że jest to całkowicie bezpodstawne i pozbawione zdrowego rozsądku, mimo to za każdym razem przeżywała ich śmierć, jakby przyłożyła do niej rękę.

– Musisz się z tego wyleczyć. – Zasępa poklepał ją po ramieniu, wyjął gumę do żucia i wrzucił drażetkę do ust. – Nic z tym nie zrobisz. Weź kilka sesji u dobrego terapeuty, to ci przejdzie.

– Obędzie się. Co powiesz o tym miejscu? Gdyby doszło do bijatyki, byłoby ją słychać od strony drogi. Kręci się tu sporo ludzi.

Zasępa pokręcił głową.

– Nie ma śladów szarpaniny. W przeciwnym razie piach byłby zryty nogami. Poza tym na butach chłopca nie znalazłem większych zabrudzeń. Kilka liści i igieł przylepionych do podeszew. To wszystko.

– Myślisz, że chłopiec się nie bronił? Instynkt życia zazwyczaj zaczyna brać górę nad potulnością. No, chyba że jego instynkt został całkowicie przez coś lub kogoś stłumiony.

Zasępa dosunął pod samą szyję zamek błyskawiczny w swojej polarowej bluzie. Wiatr zaczynał nieprzyjemnie smagać po plecach.

– Mógł zostać zaatakowany niespodziewanie, bez szans na obronę – dodał, patrząc z niesmakiem w sine niebo. – Ale zebraliśmy kilka ciekawych dowodów. Przyjrzymy się im dokładnie. Spójrz na to, leżało pod ciałem. – Chwycił leżącą na stosie drewna torebkę z zebranymi próbkami i podał Julii.

– Co to? – Pomacała przez folię zebrany materiał. – Pokruszona kreda?

– Dowiemy się we właściwym czasie. – Zasępa odebrał torebkę z białą substancją i podał ją chłopakowi w policyjnej czapce z daszkiem. – Spadam stąd. Niczego więcej tu nie znajdziemy. Tobie też radzę zajrzeć do domu.

– Najpierw odwiozę starszych państwa. Powinni łyknąć po lampce koniaku dla uspokojenia nerwów. Potem wracam na komisariat. Tylko o jedno cię proszę. Jedź z ciałem prosto do Lipskiego, nie chcę znów czekać na wyniki sekcji w nieskończoność. Zróbcie kilka zdjęć ciała, zanim zostanie poddane sekcji. Trzeba też zawiadomić rodziców, o ile dowiemy się, kim był.

– Nikt nie zgłaszał ostatnio zaginięcia dziecka?

– Nikt.

– Niewiarygodne. – Zasępie wróciły ludzkie uczucia. – Ginie kilkuletni smarkacz…

– Nie nazywaj go tak. To brzmi obrzydliwie, nawet jak na twoje standardy.

– Okej, ginie kilkuletni chłopiec i co? Nikt tego nie zauważa?

– Przykre.

– Cholernie. Zwłaszcza że leżał tu cztery dni. Wiesz, larwy owadów i te sprawy. Widać gołym okiem. Domyślam się, że wolałaś nie przyglądać się zbyt dokładnie. No tak, lepiej było poczekać i mnie zostawić najgorszą robotę.

– Lubisz się użalać nad sobą, prawda? To mało męskie, serio – rzuciła kąśliwie i otworzyła drzwi swojego fiata. Pomogła małżeństwu ulokować się na tylnym siedzeniu. Nadal ściskali kije do nordic walkingu. Nie pozwolili Julii odłożyć ich do bagażnika.

Zapytała ich o adres i ruszyła. Samochód zakołysał się na nierównej drodze prowadzącej do miasta.

* * *

Na korytarzu komisariatu przy Rzecznej unosił się pył. Dwóch umięśnionych mężczyzn ubranych w jednakowe, poplamione farbą drelichy wynosiło na zmianę wiadra z gruzem. Remont. Zaplamione podłogi i wszechobecny zapach farby wywoływały irytację. Huk wiertarek niósł się po ścianach. Zarówno w gabinecie, jak i w każdym innym pomieszczeniu nie sposób się było skoncentrować.

Wszystkie meble były pokryte folią malarską. Spływała po nich i szeleściła pod nogami. Dodatkowo można było zaliczyć salto w powietrzu, o ile nieopatrznie stanęło się na śliskiej powierzchni. Wykładzina była upstrzona plamami białej mazi, która wychlapywała się podczas targania blaszanych pojemników z farbami.

Julia przeskoczyła chemiczną kałużę i zerwała folię ze swojego biurka.

– Tu nie wolno! – Opasły facet, trzymając wałek w ręku, zatoczył nim koło w powietrzu. Kilka bryzgów poleciało na świeżo odmalowaną ścianę. – Zaraz będziemy zrywać dywany!

Dywany! Eufemistyczne określenie kilku metrów wyliniałej szmaty. Nawet jej to nie ubawiło. Przed oczami wciąż miała leżące na mchu ciało chłopca. Kiwnęła tylko głową i wyjęła z szuflady kalendarz A4, który od jakiegoś czasu sprawdzał się idealnie jako notatnik. Wymknęła się z powrotem na korytarz. Napisała szybko kilka zdań, krótki opis tego, co zauważyła, zanim ludzie Zasępy zabrali worek ze zwłokami do vana.

Zajrzała do pokoju komisarza Stefaniaka. Od czasu zawału bywał tu coraz rzadziej. Odliczał dni do emerytury. Oficjalnie pracował z domu, jednak wszyscy wiedzieli, że nie miał ochoty na szarpanie się z tą cholerną robotą z powodu nadwerężonego zdrowia. Wyraźnie spasował i bez skrupułów wyręczał się swoimi ludźmi nawet w błahych sprawach. Wyglądało na to, że wszystkim taki układ pasuje. Nikt nie miał do niego pretensji. Niedawno przebyty zawał i tak wykluczał go z czynnej służby. Bywał zgryźliwy, czasami nawet wredny, ale robił to zawsze w taki sposób, żeby nikt długo nie chował do niego urazy. Na komisariacie zaczęto spekulować. Obstawiano, kto zajmie jego miejsce.

Stefaniak udawał, że o tym nie wie, chciał jedynie przetrwać w spokoju tych kilka ostatnich tygodni. A może wcale go to już nie interesowało.

Siedział na ławce i wygrzewał stare kości w ostatnich tej jesieni promieniach słońca. Na widok Julii przesunął się, robiąc miejsce obok siebie.

– Słyszałem. O tym dzieciaku, co go znaleźli w lesie – sapnął, po czym starł pot z grubej szyi.

Odczekał, aż Julia sama zacznie mówić. Była jakby nieobecna, całkiem nieskora do rozmowy.

– Aż tak cię zabolał widok martwego dziecka? Zmiękłaś, Krawiec.

– Był w wieku mojej Sylwii. – Julia przetarła ręką ławkę i usiadła obok komisarza. – Nie chce mi się o tym gadać. Takie sytuacje całkowicie mnie rozwalają. Mało profesjonalne, prawda?

Nie patrzyła na niego. Zmrużyła oczy i skierowała twarz do słońca.

– W rzeczy samej – odparł i poklepał się po kolanach. – A co z tą twoją małą? – Nagle zmienił temat. – Jak zakończyła się sprawa w sądzie?

– Dali mi pół roku na wykazanie, że jestem dobrą matką. W przeciwnym razie odbiorą mi ją. Źle to wszystko wygląda…

Komisarz podniósł się z ławki i stanął nad nią, zasłaniając jej słońce.

– Chciałbym powiedzieć, że mi przykro i że powinnaś zająć się teraz swoim życiem, ale ta sprawa nie może czekać. Dasz radę to pociągnąć czy mam zlecić dochodzenie Bodnar, jak tylko pokaże się po tej swojej wyprawie? Ostatnio nieźle jej idzie, choć nie będę krył, że to ty jesteś moim czarnym koniem w sprawach o morderstwa. Poza tym to będzie moje ostatnie śledztwo.

Nie była pewna, czy żartuje. Po pierwsze, przekazanie sprawy Bodnar w ogóle nie wchodziło w grę dla samej zasady. Po drugie, metody śledcze Michaliny nadal pozostawiały wiele do życzenia. Za młoda, za smarkata, zbyt roztrzepana. I co miało oznaczać zdanie, że to jego ostatnie śledztwo? Jego?! Od zawsze lubił się nią wysługiwać, ale skoro zadeklarował, że odpuszcza, powinien się trzymać swojej wersji.

– I wolałby pan, komisarzu, odejść w blasku chwały na zasłużony odpoczynek? Jasna sprawa. – Julia uśmiechnęła się gorzko. Miała nadzieję, że ten grymas został zauważony. – A co do Bodnar, musi jeszcze upłynąć wiele wody, żebym przynosiła jej poranną gazetę i parzyła kawę. Może się tego nie doczekać.

– Nie dasz się tak łatwo wygryźć, co, Krawiec? – Z gardła Stefaniaka wyrwał się śmiech połączony z kaszlem.

To miał być blef? Słaby, ale poskutkował. Ani nie chciał przekazać sprawy Michalinie, ani przypisywać sobie zasług. Podszedł ją jak gówniarza. Był prostym człowiekiem, nie podejrzewała go o to, że umie manipulować ludźmi, a jednak czegoś się nauczył w trakcie dwudziestu paru lat służby. Najwyraźniej straciła na chwilę czujność.

Komisarz potrząsnął jej dłonią na odchodne.

– Wiesz, co masz robić. Nie spieprz tego.

„Nie spieprz tego” – słyszała to milion razy. Powinien mieć tak na drugie imię.

Skierował się w stronę parkingu. Szedł wolniej niż zwykle, ostrożnie stawiał kroki. Nigdy nie był jak pies gończy, ale po przebytej chorobie zwolnił jeszcze bardziej. Julia znała go niewiele ponad rok. W ostatnich miesiącach postarzał się o dobre dziesięć lat.

Patrzyła, jak leniwie obraca w palcach breloczek z kluczykami od auta. Blokada drzwi puściła dopiero za trzecim naciśnięciem pilota. Wycofał opla powoli, jakby pierwszy raz siedział za kółkiem. Przeklęta starość, pomyślała i westchnęła głęboko. Biały samochód nieśpiesznie ruszył w kierunku centrum.

Spała niespokojnie. Pod jej powiekami przesuwały się obrazy wirującego lasu. Stała pośród drzew, których gałęzie poruszały się wokół niej. W ułamku sekundy zapadła ciemność. Wszechobecna i czarna jak smoła z samego dna piekieł. Po chwili pojedyncze smugi światła przebiły się przez gałęzie. Padały na zawiniątko leżące na poszyciu. Do tej pory była pewna, że się nie poruszało. Jednak gdy schyliła się, żeby zobaczyć, co to, ciało martwego chłopca zaczęło drgać i zmieniać kształt. Rozciągało się i kurczyło. Zwłoki przepoczwarzały się w konwulsjach, aż w końcu znieruchomiały. Korony drzew rozchyliły się i wpuściły więcej światła. Jej oczom ukazał się prawdziwy widok. Zamiast chłopca na mchu leżała dziewczynka. Rozpoznała w niej własne dziecko. Obudziła się z krzykiem. Zegar u sąsiadów wybijał piątą.

* * *

_Najpierw należało się upewnić, czy drzwi są dobrze zamknięte od środka. Zwinne palce rozciągnęły sznurek i zakręciły jego końce na wbitych w ścianę haczykach. Sprawdziły napięcie linki. Była dobrze naprężona. Wzrok skupił się na szukaniu pudełka ze spinaczami do papieru. Z cichym trzaskiem rozsypały się po stole. Miejsce, mało miejsca na to wszystko. Za mało na postawienie trzech kuwet. Spinacze wróciły do pudełka i powędrowały na siedzenie krzesła. Sięgnie po nie, gdy będzie trzeba. Tak, dużo lepiej. Teraz kuwety. Dno pierwszej powoli zapełniło się wodą z octem, pozostałych dwóch – wywoływaczem i płynem utrwalającym. Za dużo światła. Ciche pstryknięcie zgasiło żarówkę. Wysunięte przed siebie ręce macały ciemność. Krzesło, stół i leżący na nim scyzoryk. Ostrze otworzyło delikatnie kasetkę aparatu. Klisza nadal była naciągnięta. Wystarczyło nawinąć ją na spiralę koreksu i docisną_ć _zamknięcie. Kolejne kroki do ściany. Pstryk. Powieki odruchowo zacisnęły się od blasku żarówki._

_Palce podsunęły gotową kliszę pod światło lampy. Szkło powiększające było trochę porysowane, ale po przyłożeniu go do kliszy i tak było widać, że ostrość negatywu jest doskonała._

_Coś zaszeleściło na korytarzu. Znów kroki do drzwi, przyłożenie ucha i oczekiwanie. Trzaśnięcie drzwi gdzieś dalej. Jest dobrze, jest bezpiecznie, przynajmniej na razie. Trzeba się śpieszyć._

_Kolejny pstryk. Błysk zapalniczki i wymiana żarówki na czerwoną._

_Oczy wpatrywały się jak zahipnotyzowane w pływającą w kuwecie odbitkę. To było naprawdę fascynujące obserwować, jak kształty na zdjęciach nabierają ostrości. Drewniane szczypce poruszyły odbitkę i docisnęły ją do dna kuwety. Półtorej minuty. Doskonałe._

_Leżąca na trawie czarno-biała postać wyglądała żałośnie. Byłoby dużo lepiej, gdyby nogi dzieciaka zostały przesunięte trochę bardziej w lewo. Jeszcze twarz. Lekko skrzywiona, ale nie wystraszona. Oczy i ten grymas… Idealnie. Wystarczy odczekać, aż zdjęcie wyschnie. Będzie gotowe na jutro. Teraz trzeba odpocząć, dużo się wydarzyło._

_Płyny z kuwet zniknęły w odpływie umywalki. Plastikowe pudełka rzucone na podłogę uderzyły jedne o drugie z głuchym hukiem. Palce poprawiły schnące na sznurze zdjęcie._

_Pstryk._ROZDZIAŁ II

– Jesteś wreszcie! – Julia podniosła wzrok znad filiżanki kawy. Stołówkowa lura, ale po nocnych koszmarach każda dawka kofeiny była na wagę złota. – Już myślałam, że zostałaś w tym najbardziej ze słonecznych krajów, żeby wypasać wielbłądy.

Michalina wróciła z Egiptu, gdzie ukończyła kurs nurkowania, i teraz stała w drzwiach uśmiechnięta od ucha do ucha. Wypłowiałe od słońca blond włosy kontrastowały z różową opalenizną. O tym wyjeździe trąbiła od początku wakacji. Odkładała każdy grosz, nie chcąc zapożyczać się u rodziców. Matka pracowała jako księgowa w prywatnej firmie eksportującej na Wschód wyroby bieliźniane, o których Michalina nie wyrażała się inaczej jak „gacie”. Ojciec od niedawna prowadził niewielki sklepik zoologiczny. Schodziło się do niego z ulicy po trzech wąskich schodkach. Julia była tam kilka razy z Sylwią. Córka tarmosiła wszystkie króliki po kolei i podstawiała papugom palce do dziobania.

– Tęskniłaś? – Bodnar wygięła się rozkosznie do tyłu, napinając świeżo wyćwiczone mięśnie ramion. Przez ostatnich kilka tygodni przed wyjazdem nie wychodziła z siłowni. Obiecała sobie, że będzie najbardziej wyrzeźbioną uczestniczką tygodniowego kursu nurkowego. Było warto. Poza czterema całkiem nieźle wysportowanymi facetami reszta prezentowała marne muskuły. Jej też nie były zbyt pokaźne, mimo to z prawdziwą dumą podkreślała ich zarys pod krótkimi rękawkami T-shirtu.

– Mam coś dla ciebie. – Podeszła tanecznym krokiem do stolika w kącie stołówki, jedynego miejsca, gdzie można było zebrać myśli podczas kolejnej serii wierceń w ścianach.

Położyła przed Julią zawiniętą w bąbelkową folię niewielkich rozmiarów lampkę nocną. Miała kształt głowy Nefretete.

– Targałaś to przez pół świata? – Julia pogładziła palcem glinianą, kolorową figurkę. Zajrzała przez górny otwór w nakryciu królewskiej głowy. Dość dziwne miejsce na umieszczenie żarówki.

– Piękna, prawda? Dla twojej matki mam zapas przypraw. – Michalina wygrzebała z plecaka kilka przezroczystych torebek bez opisu. Zawahała się przez chwilę, nie do końca przekonana, czy powinna się z nimi rozstać, ale położyła je obok lampki. – Co u niej?

Emilia od kilku dni przebywała w szpitalu. Bardziej dla świętego spokoju niż z rzeczywistej potrzeby. Gdyby Julia miała określić jej stan, nazwałaby go notoryczną hipochondrią. Dzięki znajomościom Artura umieściła ją na oddziale, w przeciwnym razie matka ze strachu przed nieistniejącym nowotworem odeszłaby od zmysłów. Julię gryzły wyrzuty sumienia, że zajmuje komuś potrzebującemu miejsce, ale tylko do momentu, gdy usłyszała w słuchawce: „Tu mi wreszcie pomogą, na dobrą sprawę już mi lepiej”. Gwarancja spokoju w domu, bez umierania po kilka razy dziennie, warta była każdej ceny.

– Wyjdzie z tego – odpowiedziała. Miało być poważnie, ale zabrzmiało groteskowo. Michalina zrobiła oburzoną minę. Nie mogła zrozumieć, co śmiesznego jest w leczeniu nowotworu. – Uspokój się, Bodnar, mówiłam ci wielokrotnie, że moja matka przesadza.

Dziewczyna dalej nic z tego nie rozumiała. Sytuacja sprzed jej wyjazdu wyglądała poważnie. Istniało nawet zagrożenie usunięcia piersi, tak przynajmniej informowała wszem wobec matka Julii. Wersja z powolnym umieraniem przyciągała uwagę i budziła litość.

– Mimo wszystko, cholera! – Michalina skrzywiła się z niesmakiem. – Wiesz, że gdyby było potrzeba…

– Wiem. Dzięki.

Bodnar rozejrzała się po stołówce. Dochodziła dziesiąta, pomieszczenie z wolna wypełniało się ludźmi. Kładli na stołach teczki ze służbowymi papierami, co niektórzy wyciągali laptopy lub bawili się komórkami.

– Miałam nadzieję, że gdy wrócę, będzie już po remoncie.

– Gdybyś wróciła za miesiąc, byłaby taka szansa. Wszystko tonie w kilogramach gruzu i litrach farby. Nie ma się gdzie schować. – Julia rzuciła okiem na kolejne osoby stojące w drzwiach i rozglądające się za wolnym stolikiem. – Tylko patrzeć, a zaczną rozkładać karimaty na podłodze.

Gwar rozmów stawał się nie do zniesienia. Uderzenia palców w klawiaturę denerwowały i rozpraszały myśli. Julia odniosła kubek do okienka zwrotu brudnych naczyń i ruszyła w stronę wyjścia. Przepraszająco spojrzała na Michalinę, która pakowała lampę i torebki z przyprawami ponownie do plecaka. Torba Julii, mimo że pokaźnych rozmiarów, tym razem okazała się zbyt mała. Dziwnym trafem nie miała jak upchać prezentów z krainy faraonów. Poza tym nie była do końca przekonana, czy głowa Nefretete będzie pasowała do jej ikeowskiego wnętrza. Dawno nie widziała czegoś tak tandetnego jak ten kawałek pomalowanego gipsu. Mógłby konkurować z prezentem, który dostała od przesłodzonej ciotki, siostry Emilii, kiedy spotkały się siedem lat temu. Julia była wtedy świeżo upieczoną mężatką. Był to zegar z kukułką, która nigdy nie trafiała w odpowiednią godzinę. Gliniany ptak żył własnym życiem i wydobywał z siebie skrzekot o dowolnej porze. Musiał opuścić swój brązowy domek – Julia z radością wyrwała go wraz ze sprężyną.

A teraz lampa. Na razie spoczywała bezpiecznie w plecaku Michaliny. Odda Nefretete Julii, jak tylko ta znajdzie bardziej pojemną siatkę albo reklamówkę.

Wyszły przed budynek i usiadły na ławce. Tej samej, zresztą jedynej, na której poprzedniego dnia Julia siedziała z komisarzem.

– Mamy morderstwo. – Spojrzała badawczo na twarz Bodnar. Dziewczyna musiała wreszcie wrócić na ziemię, mimo że jej myśli błądziły między nurkowaniem wśród raf a tarzaniem się w piasku. – Chłopiec, mniej więcej w wieku mojej córki. Znaleziono go w lesie, niedaleko ścieżki dla spacerowiczów.

– Sssss… – Michalina wypuściła powietrze przez zęby. – Fatalnie. Czyżby jacyś kochający rodzice stwierdzili, że dzieciak utrudnia im życie, i postanowili pozbyć się kłopotu?

– Trudno powiedzieć. Zwłaszcza że nie wiemy, kim jest. Nie znamy jego nazwiska, nie zgłoszono zaginięcia.

– Może nie chciano zgłosić?

– Może. Dziś rano Zasępa miał wysłać faksem do miejscowych szkół zdjęcie chłopca. Gdzieś przecież musiał się uczyć. Zaczynamy od tego. Nie znaleziono przy nim legitymacji ani niczego, co pozwalałoby na identyfikację.

– Jak zginął? Mamy jakieś poszlaki? – Michalina ostrożnie postawiła plecak z lampą na ziemi, żeby upadek nie zagroził drogocennemu egipskiemu cacku.

– Uszkodzone kręgi szyjne.

– Skręcenie karku?

– Śmierć spowodowało raczej silne uderzenie.

– Okropne. Niektórzy ludzie nie powinni mieć dzieci. – Michalina uchwyciła pytający wzrok Julii. – Nie mówię przecież o tobie – dodała pośpiesznie. – Ty to całkiem co innego. Zostawili ci Sylwię, to chyba coś znaczy. Ogarniesz się ze swoim życiem i sprawy same się ułożą, zobaczysz.

Sprawy, chociaż chwilowo się ułożyły, wcale nie wyglądały najlepiej. Wizja pozbawienia praw do opieki nad Sylwią wisiała nad głową Julii jak chmura gradowa. W sądzie Daniel wytoczył przeciwko niej najcięższe działa. Wywlókł wszystkie brudy, na czele z jej uzależnieniem alkoholowym, dokładnie tak jak się tego spodziewała. Dostała nadzór kuratora i dodatkowo musiała przyjmować regularne wizyty miłej pani z opieki społecznej. W grudniu sprawa wróci na wokandę i wszystko zacznie się od nowa: przesłuchania, relacje świadków i inne atrakcje. Gdyby ktoś powiedział jej kilka miesięcy temu, że sprawy przybiorą taki obrót, wyśmiałaby go i wyrzuciła za drzwi. Teraz wcale nie było jej do śmiechu.

Sylwia, obecnie pierwszoklasistka, była nieświadoma tej wojny. Zachwycona nowymi koleżankami z klasy z dumą opowiadała o mamie, która łapie przestępców i wsadza ich za kratki. O ojcu nie mówiła wcale. Jego życie u boku nowej kochanki było jej całkowicie obojętne. Julia postanowiła nie uświadamiać córki, że za kilka tygodni być może będzie musiała zamieszkać z ojcem. Odsuwała od siebie te myśli, pragnęła zapomnieć o tym, co się wokół niej dzieje, i udawać choć przez chwilę, że to tylko zły sen. Michalina miała rację: trzeba wierzyć, że wszystko się ułoży; że ostateczna decyzja sądu przechyli szalę zwycięstwa na jej stronę.

– Przeszukaliście las? – Michalina wyrwała ją z rozmyślań.

– Tak. Z tego, co wiem, ludzie Zasępy znaleźli w zaroślach mały chlebak, w którym były herbatniki i butelka soku jabłkowego. Nie widziałam jeszcze tego chlebaka, Zasępa trzyma go u siebie. To wszystko.

Jakby na zawołanie zwróciły oczy w kierunku idącego w ich stronę Zasępy. Strzepywał z marynarki pył, który unosił się w całym budynku i wciskał w każdą najmniejszą szczelinę.

– Przeniosłyście biuro na zewnątrz? – spytał i obrzucił bacznym spojrzeniem opaleniznę Michaliny. – Swoją drogą całkiem mądrze, zważywszy na to, co dzieje się w środku. Powoli zaczynam mieć tego dosyć. Mogliby chociaż zafundować maseczki na twarz, takie jakie noszą Japończycy czy Chińczycy. Zresztą jeden czort!

– Naprawdę chciałbyś zakryć swe szlachetne oblicze? Jakoś ciężko mi to sobie wyobrazić. – Bodnar wróciła z dalekiej podróży. – Każdy dzień bez oglądania cię w całej okazałości byłby dniem straconym. Przynajmniej dla mnie.

– Nie było dłuższych kursów? Na przykład kwartalnych? – odciął się Zasępa. – Ja, w przeciwieństwie do ciebie, Bodnar, dałbym sobie radę bez oglądania twojej pryszczatej buzi.

– Okej, wymianę powitalnych uprzejmości uważam za skończoną. – Julia wyciągnęła rękę w stronę kartek papieru, którymi Zasępa wymachiwał w powietrzu. – Co tam masz? Informacje ze szkół?

– Tak. Z dwóch. Jednej zwykłej, drugiej tej dziwnej, przy starym parku. Obie potwierdziły tożsamość zmarłego. Z tej zwykłej wypisano chłopca w zeszłym roku. Przeniósł się do Szymanowskiego po pierwszym półroczu.

Julia przebiegła wzrokiem zawartość kartek. Nazwisko chłopca pokrywało się w obu przypadkach: Szymon Sitarz, lat dziewięć. Wyglądał na rok lub dwa młodszego, niż był w rzeczywistości. Adres zamieszkania wskazywał blokowisko w centrum miasta. Nie mogło być żadnej pomyłki, dane z obu źródeł były identyczne.

– Trzeba tam pojechać. Rodzina powinna jak najszybciej zidentyfikować ciało. Dobra robota, Zasępa. Wiemy przynajmniej, że nie szukamy igły w stogu siana.

Złożyła kartki i przeciągnęła palcami po zgięciu.

Osiedle wyglądało jak tysiące innych w kraju. Betonowe, z trzepakiem, na którym mimo wiejącego ostro wiatru wisiały uczepione nogami do góry dzieciaki. Osiedlowy trawnik był udeptany przez biegające po nim setki trampek i adidasów i upstrzony kilkoma rozmokłymi psimi kupami. Ze śmietnika wysypywały się śmieci szarpane podmuchami wiatru. Stado wron przysiadło na jego dachu, wypatrując co lepszych kąsków w przepełnionych kontenerach.

Julia weszła do klatki bez windy. Drzwi były otwarte, nie zainstalowano tu jeszcze domofonów. Czwarte piętro, drzwi z jednym zamkiem pomalowane na pomarańczowy kolor, który w zamierzeniu miał być brzoskwiniowy.

Nacisnęła guzik dzwonka. Drzwi otworzyła dziewczyna z papierosem w ustach. Miała oczy obrysowane dokoła niedokładnie roztartą czarną kredką, przez co wyglądała jak panda albo jakby ją ktoś obił. Dżinsy opuszczone do połowy bioder, stopy bose. W pępku, który wystawał spod krótkiego swetra, tkwił kolczyk. Zwykła srebrna kulka.

Dziewczyna strząsnęła popiół na posadzkę i oparła się o framugę. Miała wyjątkowo tępy wyraz twarzy.

– Kto i do kogo? – Potarła palcami kąciki ust.

– Jesteś sama? – Julia postanowiła być delikatna. Na wszelki wypadek, gdyby panda miała okazać się siostrą zmarłego chłopca.

Dziewczyna obejrzała się za siebie.

– Jest matka. A ty co? Ze szkoły? Z kuratorium znaczy? Już mówiłam, że kończę karierę naukową. Nie bawi mnie to. Matka nie ma nic do gadania, to i gówno pomoże. Jeśli to wszystko, ogłaszam koniec wizyty.

Odsunęła się od drzwi, chcąc zamknąć je Julii przed nosem. Krawiec otworzyła drzwi jednym pchnięciem ręki, wyminęła dziewczynę i weszła do środka.

Przedpokój był wyłożony pociemniałą ze starości drewnianą boazerią. Relikt z lat osiemdziesiątych. Na wbitych w deszczułki gwoździach wisiały małe obrazki – zasuszone kwiaty za szkłem. Pod ścianą stała szafka na buty, a nad nią wisiało lustro, oczywiście w drewnianej oprawie. Na wprost wejścia nad drzwiami do pokoju znajdował się pawlacz, w którym nie domykały się drzwiczki. Wąski przedpokój miał kształt litery L. Na jego drugim końcu, pod jedną ze ścian, stała klatka z chomikiem.

– Mały dziad hałasuje po nocach. – Dziewczyna minęła klatkę i weszła do kuchni, żeby zgasić papierosa. Wsadziła go pod bieżącą wodę i wyrzuciła mokrego peta do kosza na śmieci.

Zza przymkniętych drzwi pokoju dochodził głos spikera radiowego czytającego wiadomości. Julia zapukała i pchnęła drzwi. Na wersalce siedziała bardzo szczupła kobieta. Chude nogi miała splecione na wysokości kostek, na kolanach trzymała ręczną robótkę. Koło niej stał koszyk z nićmi do cerowania.

Podniosła wzrok i spojrzała na gościa przez grube szkła. Z powodu silnych soczewek jej oczy wyglądały jak małe kulki.

– Pani do mnie? – Odłożyła robótkę i ściszyła radio.

Julia stanęła na wprost niej. Dopiero teraz zauważyła kilka sukienek i bluzek czekających na naprawę.

– Ładne. – Kłamstwo gładko przeszło Julii przez usta.

– Kupiłam wczoraj. – Kobieta wydawała się zawstydzona. – Używana odzież bywa nie najgorsza. Wystarczy kilka poprawek – wytłumaczyła pośpiesznie. – Pani też przyniosła coś do przeszycia?

Julia w mgnieniu oka zrozumiała wszystko: biedny dom w biednej dzielnicy, ubrania z second-handu i niczego nieświadoma, przygnieciona życiem kobieta.

– Pani Sitarz? – Julia przybrała najłagodniejszy ton głosu, na jaki mogła się zdobyć.

Kobieta kiwnęła głową, zdjęła okulary i szybkim ruchem zamieniła je na inne. W tych jej oczy nie wyglądały już tak groteskowo.

– Julia Krawiec z komisariatu przy Rzecznej. – Dla przyzwoitości chciała sięgnąć po legitymację, ale zrezygnowała w ostatniej chwili. Uznała, że nie czas na formalności.

Do pokoju wsunęła się dziewczyna i usiadła okrakiem na krześle. Kiwała się w przód i w tył, wypuszczając z ust balony z gumy do żucia.

– Trzeba było tak od razu – odezwała się nieproszona. – Lepsza glina od tych głupków z kuratorium.

– Krystyno, proszę cię! – Kobieta zwróciła się do córki z pretensją w głosie.

– Kristi, do wszystkich diabłów! Mówiłam ci setki razy, żebyś zwracała się do mnie Kristi! Ta durna Krystyna doprowadza mnie do szału! Co ci przyszło do głowy, żeby dać mi takie beznadziejne imię?! Nie było innych?! – krzyczała prosto w twarz matki.

Julia chrząknęła, próbując się przebić przez wrzaski dziewczyny.

– To, z czym przychodzę, jest naprawdę ważne. Chodzi o pani syna.

Twarz kobiety znieruchomiała. Patrzyła na stojącą przed nią postać. Młoda policjantka z kasztanowymi włosami związanymi w kucyk była nad wyraz poważna.

– Coś się stało? – Matka Szymona podniosła rękę, zasłaniając usta. – Wypadek? Na pewno mieli wypadek!

– Owszem, zdarzyło się nieszczęście, ale to nie był wypadek. Wczoraj znaleziono pani syna w lesie. Nie żyje od kilku dni. Bardzo mi przykro.

Chude palce zacisnęły się na spódnicy. Kobieta zaczęła oddychać szybciej. Z sekundy na sekundę jej i tak blada twarz zamieniała się w pergamin.

– Pani kłamie – wymamrotała, ledwie poruszając ustami. – To nie może być prawda. Mój syn przebywa na szkolnym obozie. Szkolnym obozie, rozumie pani? Wyjechało ich dużo… dużo dzieci, wszystkie trzecie klasy. Szymon jest w Żelazowej Woli, jutro wraca. Autokar przyjeżdża o siódmej trzydzieści.

– Proszę mi wybaczyć, ale muszę panią zapytać, czy Szymon był ubrany w sweter w pasy i miał ze sobą chlebak w kolorze moro?

Kobieta osunęła się na leżące na wersalce sukienki z second-handu.

* * *

– Staraj się bardziej. – Artur Maciejewski wskazał palcem krzywo napisane zdanie.

Sylwia z językiem wysuniętym na brodę uzupełniała kolejną linijkę w zeszycie. Odtrąciła jego rękę i z premedytacją napisała kolejne zdanie takimi samymi kulfonami. Wiedziała, że miłego wujka Artura to nie zdenerwuje. Odkąd zaczął wpadać do niej i do mamy częściej, w domu zrobiło się miło i rodzinnie. Teraz też z dobrotliwym uśmiechem przyglądał się rozciągniętym poza linię literom. W końcu pogłaskał ją po głowie i poszedł do kuchni odgrzać wczorajsze spaghetti.

Julia stała na balkonie oparta o barierkę. W dole dwóch chłopców goniło za piłką i mocnymi kopniakami uderzało nią w ścianę bloku.

– Co jest? – Artur stanął za jej plecami, postawiwszy uprzednio przed Sylwią talerz makaronu z sosem bolońskim. Zabrała się do jedzenia z apetytem, jakby od rana chodziła głodna. Wciągała nitki makaronu, rozbryzgując sos na policzkach.

– Ktoś zatłukł dzieciaka, takiego jak ci dwaj tam na dole. Dziś zawiozłam jego matkę na identyfikację zwłok.

– Rozpoznała go?

– Uhm. Ciężko było na to patrzeć. Bałam się, że tego nie udźwignę. Nawet mówić o tym jest mi trudno.

Artur przymknął drzwi balkonowe, żeby Sylwia nie słyszała ich rozmowy. Zajęta jedzeniem wpatrywała się w kolorowe kartki podręcznika z jakąś fascynującą czytanką.

– Ostatnio przytrafiają ci się dziwne wahania nastroju. Nie musisz zaprzeczać, widzę przecież. Zbrodnia jak każda inna. Nie powinnaś sobie odpuszczać. To nie jest w twoim stylu.

Wzruszyła ramionami. Chłopcy odbijali piłkę głową, naliczyła trzynaście odbić.

– Jestem w psychicznej rozsypce.

– Psychiczne rozsypki są dla mnie jak bułka z masłem.

– Tak, wiem, doktorku. Nie ma lepszych od ciebie – przytaknęła, wpatrując się dla odmiany w kominy na dachu sąsiedniego bloku. – Od lat matka namawia mnie na rzucenie tej roboty, może zna mnie lepiej niż ja siebie. Udaję chojraka, a tak naprawdę trzęsę się w środku przed tą sprawą.

Poczuła obejmujące ją ramiona. Artur pachniał tak, jak lubiła. Jego Armani zawsze wyzwalał w niej najlepsze instynkty. Przymknęła oczy i delektowała się zapachem. Boże, jak ona kochała tego faceta. Był zawsze we właściwym miejscu i właściwym czasie, jakby miał szósty zmysł.

– Jeśli chcesz znać moje zdanie… – Jego ciepły szept płynął do jej ucha. – Pomyśl tylko, matce tego zabitego chłopca w jednej chwili skończył się świat. Naprawdę mogłabyś żyć ze świadomością, że zabójca cieszy się tą samą wolnością co ty czy ja, a zwłaszcza twoja córka?

– Przestań, to nie fair.

– Nie fair jest to, co roisz sobie teraz w głowie. Chcesz dać nogę, bo boisz się, że poniesiesz porażkę?

– Ja nie ponoszę porażek.

– I właśnie dlatego trzęsiesz portkami, że tym razem nie podołasz. Wolisz wycofać się, niż stanąć oko w oko z własnym strachem. Rozumiem, że historia, która przydarzyła się Sylwii, mogła zablokować cię na sprawy związane z krzywdą dzieci. Ale Sylwia żyje. Może właśnie dlatego, że zakasałaś rękawy i nie odpuściłaś.

– Nic już nie mów. – Wspomnienia z ubiegłego roku nadal były żywe. – Nie chcę wracać do tamtego piekła.

– Ktoś inny właśnie w nim jest. – Oczy Artura wyrażały więcej niż tysiąc słów. – Przemyśl to i przestań się nad sobą użalać.

Wyszedł. Zostawił ją samą. Zza doniczki wyjęła schowaną paczkę papierosów. Pobawiła się jednym, po czym schowała go z powrotem do pudełka. Spojrzała przez firankę na Sylwię, która przepisywała z książki urywek czytanki. Mała podniosła głowę i uśmiechnęła się szczerbatym, pomidorowym uśmiechem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: