Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gwiezdni wojownicy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gwiezdni wojownicy - ebook

„Gwiezdni Wojownicy – Grobowiec Dagona” to historia chłopaka, który na pierwszy rzut oka niczym się od Was nie różni – jak każdy z nas ma swoje zmartwienia, zalety i wady – ale w rzeczywistości jest Gwiezdnym Wojownikiem. Jedną z wielu dusz, które przybyły na Ziemię, by pomóc jej mieszkańcom w rozwiązaniu nękających ich problemów oraz ochronić ich przed siłami ciemności, które próbują zniewolić rasę ludzką.
Posłuchajcie zatem, co mam do powiedzenia! Wszystko, co nas otacza, jest kłamstwem, bowiem przez tysiąclecia byliśmy okłamywani. W dawnych czasach na naszej planecie dominowało światło, ludzie nie chorowali, odznaczali się prawdomównością, a technologia – w porównaniu z dzisiejszą – prezentowała o wiele wyższy poziom zaawansowania. Przede wszystkim zaś pamiętano o swoich poprzednich żywotach.
A później nastały mroczne czasy, w których straszliwie rozpanoszyły się niewiedza, chciwość, kłamstwo oraz obłuda. Pewne istoty we wszechświecie postanowiły to wykorzystać, a zdając sobie sprawę z panującego kryzysu, planują skrzywdzić mieszkańców naszej pięknej planety.
Wtedy na pomoc Ziemianom ruszyli Gwiezdni Wojownicy! To właśnie ich celem jest powstrzymać moce ciemności i przywrócić na Ziemi pokój oraz światło.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-9603-191-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Stój, Ziemianinie!

Nie odkładaj tej książki! Chcę ci opowiedzieć o niesamowitej historii, jaka rozegrała się na tej planecie. Ludzie, musicie wiedzieć, że czyhają na was siły ciemności, chcące podbić i zniewolić wasz gatunek. Wykorzystują waszą niewiedzę oraz manipulują wami. Te mroczne siły nazywają same siebie Dagonami, a my, Kahuni, staramy się ich powstrzymać.

Dzięki tej opowieści zrozumiesz, jak wielki dramat rozgrywa się na tej spowitej ciemnością planecie. Ostrzegam cię jednak! Możesz być jednym z nas, możesz być Gwiezdnym Wojownikiem, a wtedy nie będzie już odwrotu! Książka może ci przypomnieć o tym, kim jesteś i jaki jest twój cel w życiu, a wtedy będziesz na celowniku sił ciemności. Dlatego zastanów się trzykrotnie zanim sięgniesz po lekturę, bo inaczej możesz pójść w moje ślady, a to nie była łatwa i przyjemna droga. Możecie mówić mi Alex Kurek – przybyłem pomóc wam, ludziom, w zerwaniu kajdan niewolnictwa i obiecałem bronić was całym swoim sercem!

ROZDZIAŁ 1
SZKOLNA SZAFKA WYMIERZA SPRAWIEDLIWOŚĆ

We śnie byłem mężczyzną ubranym w piękne, barwne szaty. Spo­glądałem z mojego balkonu na olbrzymie piramidy budo­wane w oddali na pustyni. Budowle mierzyły ponad sto me­trów, a nad nimi fruwały podniebne statki, z których opusz­czano kolejne kamienne bloki do budowy. Pomiędzy powstają­cymi piramidami a moim balkonem znajdowało się mityczne miasto starożytnego Egiptu. Widziałem, jak po ulicach przecha­dzają się ludzie noszący eleganckie oraz kosztowne stroje.

Wszystko tętniło życiem, kupcy targowali się ze sobą na targu, a pomiędzy uliczkami biegała grupa dzieci, bawiąc się w ganianego. W tej samej chwili usłyszałem otwierające się drzwi do mojej komnaty. Odwróciłem się i ujrzałem, że do po­miesz­cze­nia wchodzi bardzo atrakcyjna kobieta. Wyglądała pra­wie jak księżniczka. Miała czarne włosy oraz białą suknię do ko­stek. Przeszła po czerwonym dywanie i wkroczyła na balkon. Kiedy podeszła bliżej, zauważyłem, że jej niebieskie oczy pod­kreślone są czarnym węglem, a na szyi lśni złoty naszyjnik. Za­rzu­ciła mi ręce na szyję i odezwała się do mnie miłym głosem.

– To już dzisiaj, ukochany.

– Tak, dziś jest ten dzień. – Mój głos zabrzmiał zupełnie ina­czej, bardziej dojrzale.

Objąłem ją w pasie, a następnie pocałowałem. Nasze usta przez chwilę stały się nierozłączne. Po chwili chwyciłem kobietę za dłoń i pociągnąłem do wnętrza swojej komnaty. Całe po­miesz­cze­nie odznaczało się niesamowitymi ozdobami. Przy su­fi­cie wisiał złoty żyrandol wysadzany kryształami. Minęliśmy bo­gato zdobiony drewniany stół, na którym leżała misa z owo­cami – niektórych nie rozpoznałem. Obróciłem moją towa­rzyszkę i posadziłem na łożu z baldachimem pokrytym niebie­skimi za­sło­nami, po czym się odezwałem.

– Zamknij oczy, mam coś dla ciebie.

Zrobiła tak, jak jej powiedziałem. Gdy upewniłem się, że na pewno nie podgląda, podszedłem do małej szafki znajdującej się w drugiej części pokoju. Wyglądała zwyczajnie. Miała cztery nogi i trzy szuflady, a na niej stała mała skrzyneczka. Otwo­rzyłem szkatułkę; wyciągnąłem z niej srebrno-złoty naszyjnik z olbrzy­mim rubinem. Wróciłem na swoje miejsce i przy­klęk­ną­łem obok łoża.

– Możesz otworzyć oczy.

Kobieta otworzyła oczy i dostrzegła biżuterię w moich dło­niach. Jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Ujęła naszyjnik swo­imi delikatnymi dłońmi.

– Jest cudny – rzekła, podziwiając, z jaką starannością został wykonany.

Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale nagle z hukiem otwo­rzyły się drzwi do mojej komnaty. Do środka wtargnęło kilku wojowników z długimi włóczniami, których groty miały dziwny owalny kształt. Nie widziałem ich twarzy, ponieważ zakrywały je złote hełmy przedstawiające głowę sokoła. Ich ciała okrywały złociste pancerze, miejscami lśniące turkusowymi oraz błękit­nymi zdobieniami. Tuż za nimi do sali weszli młoda kobieta ubra­na w niebieską szatę oraz jakiś mężczyzna – także w zbroi, ale bez hełmu. Miał surowy wyraz twarzy oraz ciemne oczy. Ko­bieta wskazała mnie palcem i rzekła.

– To on jest zdrajcą! Współpracuje z Atlantydami.

Byłem w olbrzymim szoku. Moja ukochana zaniemówiła. Przywódca wojowników spojrzał na mnie.

– Przepraszam za to, co teraz muszę zrobić, Ikariuszu, ale nie wolno mi lekceważyć takich oskarżeń. Jesteś aresztowany – rzekł i wskazał na mnie ręką.

Dwóch strażników podeszło do mnie i chwyciło mnie pod pachy. Zacząłem się szamotać i krzyczeć.

– Stójcie, nie możecie mnie tak po prostu zabrać! Musi się odbyć proces! Nie można nikogo więzić bez dowodów.

– Znaleźliśmy listy podpisane twoim pismem.

– To niemożliwe! – Jeszcze bardziej zacząłem się szarpać. Obejrzałem się przez ramię i spojrzałem na swoją ukochaną. Była przerażona.

Wiedziałem, że muszę coś zrobić. Byłem niesłusznie oskar­żany o współpracę z wrogiem. Krzyknąłem do mojej ko­chanki:

– Kejra! Znajdź Rausa! Powiedz mu, że zostałem wrobiony…

Nie zdążyłem dokończyć zdania. Poczułem, jak przez moje cia­ło przechodzi prąd i upadłem na kolana – to jeden z żołnierzy dźgnął mnie włócznią. Trzymający mnie uprzednio wo­jow­nicy znowu podnieśli mnie z podłogi i wywlekli z komnaty.

*

Obudziłem się w łóżku zlany potem. Pierwsze, co zrobiłem, to zapaliłem światło w moim pokoju i spojrzałem na zegarek. Była szósta trzydzieści, a mój budzik miał zadzwonić dopiero za kwa­drans. Usiadłem na łóżku i przetarłem oczy. Pomyślałem, że miałem naprawdę dziwny sen. Najpierw odwiedziła mnie ja­kaś ładna dziewczyna, z którą byłem zżyty, a potem do sali wtar­gnął odział żołnierzy, którzy chcieli mnie wsadzić do aresztu za to, że niby współpracowałem z wrogiem. Próbowa­łem sobie przy­pomnieć, jak nazwała ich kobieta w niebieskiej sukni, ale niestety nazwa wypadła mi z pamięci.

Mój sen był bardzo realistyczny i naprawdę zacząłem się za­stanawiać nad tym, jakim cudem ludzki mózg jest w stanie wy­my­ślić takie rzeczy. Najwyraźniej po tym, jak wczoraj na jednym z kanałów w telewizji obejrzałem film o piramidach, mój mózg stwierdził, że fajnie byłoby przekształcić tę rzeczywistość w ja­kiś niesamowity sen. Jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego oglą­da­łem akurat nudnawy film o budowlach starożytnego Egiptu, odpo­wiem, że tak się złożyło, bo nie miałem nic ciekawszego do ro­bo­ty. Postanowiłem po prostu wieczorem coś obejrzeć i jakoś tak na to trafiłem. Zanim się zorientowałem, obejrzałem cały program.

Wstałem z łóżka, udałem się do łazienki, po drodze musia­łem minąć stos kartonów wypchanych procesorami od kompu­tera. Mój ojczym, Patryk, zebrał mnóstwo tego złomu od swo­ich _kolegów_ i zamierzał wydobyć z niego złoto. Może was to zacie­ka­wić, że w starych procesorach jako domieszki do sto­pów metali używano złota, więc jeśli potraktuje się je odpo­wiednim rozpuszczalnikiem, można uzyskać trochę tego cen­nego kruszcu. Problem polegał na tym, że Patryk miał wydobyć to swoje złoto już trzy miesiące temu. Kartony zale­gały więc w mieszkaniu, ale czego można było się po nim spo­dzie­wać. Pra­wie nigdy nie dotrzymywał słowa.

Wziąłem prysznic, po czym wszedłem do kuchni, by zrobić sobie kanapki. Wyjąłem chleb i zajrzałem do lodówki. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to kilka butelek po piwie. Tak, Patryk lubił sobie popić. Nie przepadałem za nim i często wyzywałem go od grubasów, bo był otyły. W końcu znalazłem masło, ser oraz szynkę i przygotowałem sobie śniadanie. W domu było jeszcze spokojnie, ale to szybko się skończyło, bo chwilę póź­niej do kuchni wszedł Patryk.

Był on średniego wzrostu, miał łysy placek na głowie, pysk jak świnia i wielki, kudłaty, tłusty brzuch, który wystawał spod białego podkoszulka poplamionego musztardą. Spojrzał na mo­je jedzenie, po czym ryknął donośnie:

– Znowu wyżerasz wszystko z lodówki, darmozjadzie jeden! Myślisz, że co?! Będę cię utrzymywał do końca swoich dni! Mógł­byś zacząć sobie szukać jakiejś pracy! Nieletnich też przyj­mują, wystarczy tylko ruszyć zadek z domu!

Jak już wcześniej wspominałem, Patryk nie należał do osób, które można uznać za wzór rodzicielstwa; należał raczej do tych drugich.

– I co się nie odzywasz?! Zadałem ci pytanie!

– Przecież tylko robię sobie kanapki – odpowiedziałem po­irytowany.

– A ile ty sobie robisz tych kanapek. Cztery kromki? Prawie pół chleba sam zjadłeś!

Przyznam szczerze, że nie mogę się nadziwić, jak osoba, która waży tyle co hipopotam, poucza innych, że za dużo jedzą. Miałem ochotę mu odpyskować i pojechać po jego tuszy, ale jakimś cudem się powstrzymałem – choć raczej byłem z tych, co najpierw robią, potem myślą. Niektóre osoby nawet zarzu­cały mi, że mam ADHD albo jestem mocno nadpobudliwy. Odpowiedziałem w miarę spokojnie:

– Dwie kromki zjem teraz, a pozostałe w szkole.

– I myślisz, że kto za to płaci? Mógłbyś przestać tyle żreć, gnojku! – wrzasnął na mnie.

Puściły mi nerwy i w końcu mu odpyskowałem.

– Sam mógłbyś tyle nie żreć, grubasie.

Patryk wytrzeszczył oczy i zrobił się purpurowy na twarzy. Miałem ochotę dorzucić do mojego wyzwiska, że wygląda jak purpurowa świnia, ale wstrzymałem się z tym komentarzem. Ojczym podszedł do mnie tak blisko, że poczułem odór z jego nie­umytych jeszcze zębów. Następnie zamachnął się i zdzielił mnie z plaskacza w twarz.

– Myślisz, że co? Że jesteś cwany! Jesteś na moim utrzy­ma­niu i masz się dostosować do zasad panujących w tym domu.

– Wypchaj się! – odpowiedziałem.

– Masz jeszcze coś mądrego do powiedzenia? Zamiast ciągle szczekać, zacznij na siebie zarabiać, a jak nie, to wynocha z te­go domu! Jesteś nikim!

Patryk się odwrócił i wyszedł z kuchni. Prawy policzek moc­no mnie szczypał, a łzy cisnęły się do oczu. Miałem ochotę pła­kać, ale nie z powodu bólu od uderzenia. Chciałem płakać, bo nie miałem szczęśliwej rodziny. Przetarłem jednak tylko ręką oczy. Skończyłem się szykować i wyszedłem do szkoły.

Zapowiadała się deszczowa pogoda. Przez całą drogę czu­łem się obserwowany, co jeszcze bardziej mnie zaniepo­koiło – czy na pewno po tych wszystkich awanturach w domu wciąż jestem zdrowy psychicznie.

Na przerwie miałem zamiar usiąść na jednej z ławek na kory­ta­rzu, lecz niestety nigdzie nie było miejsca. Moja ulubiona ła­weczka na końcu hallu została zajęta przez grupę chłopaków z innej klasy, którzy zawzięcie dyskutowali o koszykówce. Zrezy­gnowany usiadłem na podłodze, pod ścianą i zacząłem wyj­mo­wać kanapki z plecaka, kiedy rzuciła mi się w oczy grupa dziew­czyn tuż pod szkolnymi, metalowymi szafkami. Ewident­nie coś się tam działo. Po chwili rozpoznałem wszystkie członki­nie zgro­madzenia i poczułem narastającą złość.

Na ziemi siedziały dwie moje koleżanki z innej klasy, a nad nimi stały trzy dziewczyny: Alicja i jej dwa _wafle_ – Wiktoria i We­ro­nika. Nie znosiłem tych mend, były to najwredniejsze dziew­czyny w całej szkole. Prawie każdemu dokuczały. Czym prędzej schowałem kanapki do kieszeni, po czym udałem się w ich stro­nę. Kiedy podszedłem bliżej, przekonałem się, że miałem rację. Te głupie małpy znowu próbowały gnębić Martę i Beatę, które bardzo lubiłem.

Były to naprawdę fajne dziewczyny o niezwykle spokojnym oraz przyjaznym uosobieniu, ale nie każdy umiał to docenić. Marta była dosyć cichą dziewczyną, która nie lubiła wychodzić przed szereg, lecz zawsze była gotowa cię wysłuchać i okazać zrozumienie. Włożyła dzisiaj niebieską sukienkę w kwiatki, a jej brązowe włosy spływały w lokach na ramiona. Beata zaś była dosyć niską dziewczyną, bardzo współczującą i uprzejmą. Choć uwielbiała gadać o kwiatkach, motylkach, dzieciach i rodzinie, miała w sobie coś takiego, że wszyscy chłopacy w szkole ją lu­bili. Myślę, że w dużej mierze zawdzięczała to swojemu cha­rak­te­rowi i temu, że każdemu była w stanie okazać współ­czucie. Dzisiaj ubrana była w czarne leginsy oraz żółtą koszulkę, a po­między jej długimi blond włosami w uszach tkwiły kolczyki.

Jeśli miałbym opisać dziewczyny stojące nad nimi, o ile to was ciekawi, Alicja odznaczała się urodą, ale jej charakter pozo­stawiał wiele do życzenia. Wiktoria także była ładna, ale głupia, zaś Weronika – tak gruba, że można byłoby ją pomylić z orką. Odniosłem wrażenie, że te dwie dziewczyny zadają się z tą brzy­dulą tylko dlatego, żeby lepiej przy niej wyglądać.

Jak zwykle panny „Liczymy się tylko my, reszta to śmieci” dogryzały Marcie i Beacie, które w ciszy wysłuchiwały ich obelg.

Postanowiłem wkroczyć do akcji i przerwać te ceregiele. Musiałem się tylko pilnować, żeby Alicja znowu mnie w coś nie wrobiła. Bo wiecie, ona była jedną z tych osób, które przed nauczycielami udawały aniołka, a poza ich widokiem wyrastały jej czerwone rogi oraz wielkie nietoperze skrzydła. Zacząłem od tradycyjnego tekstu:

– Zostawcie je w spokoju!

Trzy oprawczynie zmierzyły mnie wzrokiem. W oczach Wik­to­rii dostrzegłem coś na wzór „to znowu ten palant”, ale posta­nowiłem to zignorować. Pierwsza odezwała się Weronika, tym swoim skrzeczącym głosem, jakby połknęła ropuchę.

– A co ci do tego? Nie interesuj się.

– Dużo, kaszalocie! Odczepcie się od nich – powtórzyłem.

Prześladowczynie obruszyły się. Potem najwyraźniej stwier­dziły, że znudziło im się gnębienie moich koleżanek i pora na mnie. Kolejna odezwała się Alicja:

– Idź sobie stąd, frajerze. Nikt cię tu nie zapraszał.

– No właśnie – dodała jej nadworna lizuska Wiktoria.

– Zostawicie je teraz albo sobie inaczej pogadamy. – Stara­łem się wypowiadać jak najpewniejszym głosem.

– O rany! Bo co nam zrobisz? – zapytała sarkastycznym to­nem Weronika.

Rozejrzałem się po korytarzu i wtedy sobie coś uświadomi­łem. Nigdzie nie było nauczyciela. Znajdowaliśmy się też poza zasięgiem kamer. Choć było spore prawdopodobień­stwo, że mój plan nie wypali, postanowiłem blefować.

– Dostaniecie po pyskach! – rzuciłem.

Alicja przeleciała wzrokiem po wszystkich osobach wokół i chy­ba doszła do podobnego wniosku co ja. Mam właśnie idealną okazję, żeby trzasnąć ją w gębę i teoretycznie nie ponieść za to konsekwencji; wciąż jednak istniało ryzyko, że podkabluje mnie jeden z uczniów. Wyraz twarzy tyranek na chwilę uległ zmianie. Alicji zniknął jej szyderczy uśmiech. Za­miast tego pojawił się niepokój, który po chwili znów zastąpiła poprzednia maska. Uśmiechnęła się do mnie w najzłośliwszy sposób, jaki potrafiła, i choć poczułem lekki dreszcz, wie­działem, że właśnie gnębicielki połknęły moje kłamstwo. Wystarczyło teraz tylko dobrze zagrać. Mimo to wciąż nie byłem pewien swojego planu. Nie miałem ochoty ponownie wylądować u pedagoga za niewłaściwe zacho­wa­nie. Miałem zresztą już komisję, która groziła mi wywaleniem ze szkoły.

– Nie odważysz się – rzuciła.

– Ja się nie odważę? – zapytałem.

Po czym najwyraźniej przypomniało się jej, że pół roku temu na forum całej klasy nazwałem ją tępą szmatą… Jak już wspo­minałem, jestem osobą dosyć impulsywną. Wiktoria chciała coś powiedzieć, ale wciąłem się w jej słowo.

– Liczę do trzech i obrywacie piąchą po twarzy.

– Nie bądź taki cwaniak, jeszcze nas popamiętasz – rzuciła Alicja, a następnie odwróciła się na pięcie; jej dwa _wafle_ udały się za nią, posyłając mi jadowite spojrzenia.

Byłem tak zdenerwowany, że aż się w mnie kotłowało. Cu­dem nie rzuciłem się na te kretynki i nie zacząłem ich okładać pię­ścia­mi. Wlepiłem wzrok w odchodzące oprawczynie i miałem olbrzymią ochotę, żeby przyłożyć Alicji. Naprawdę olbrzymią i wtedy stało się coś dziwnego.

Poczułem dyskomfort, trochę tak, jakby ktoś podłączył mi głowę pod przewód z baterią. Alicja i jej dwie kumpele szły obok szeregu szarych, szkolnych szafek dla uczniów, kiedy jed­na z tych wyżej położonych nagle się otworzyła i trafiła ją drzwicz­kami w twarz z takim impetem, że dziewczyna upadła na swoje koleżanki. Huknęło tak głośno, że wszystkie rozmowy na korytarzu umilkły.

Przez chwilę zdezorientowane uczennice kotłowały się na ziemi, rzucając przeróżne przekleństwa, ale po chwili się pod­niosły. Gruba Weronika aż się spociła z wysiłku, stawiając opór grawitacji. Spojrzałem na Beatę.

– Dobrze im tak – rzuciła.

Beata wyglądała na bardzo poirytowaną, więc postanowi­łem się do niej odezwać…

– Ja na waszym miejscu bym im przywalił. Skończyłoby się ich pajacowanie.

– Po co? Nikogo nie zmienisz na siłę, a poza tym przemoc ro­dzi tylko przemoc. Niech sobie gadają, chwilę pomarudzą i so­bie pójdą, jak zwykle – oznajmiła Marta.

Miałem ochotę zaprzeczyć i stwierdzić, że powinno się wal­czyć z takimi osobami, ale w sumie ona miała trochę racji. Pew­nych ludzi po prostu nie zmienisz i nie ma co się z nimi szarpać. Szkoda na to czasu i energii. Oczywiście nie można dawać się komuś ciągle krzywdzić, ale nie ma też sensu na każdym kroku się spierać. Takie osoby przecież się nie rozwijają. Lepiej już zagrać na pianinie lub napisać książkę. Przynajmniej zrobisz coś pożytecznego, zamiast uprzykrzać innym życie.

Właśnie w tym momencie zadzwonił dzwonek, a do mnie do­tarło, że muszę iść na zajęcia z historii. Pożegnałem się więc i poszedłem do sali. Po drodze minąłem naszą nową panią woź­ną, która myła podłogę. Jej stare dłonie zawzięcie wymachiwały mopem. Musiałem przyznać, że jak na staruszkę była całkiem ruchliwa. Nawet za bardzo.

Uśmiechnęła się do mnie łobuzersko. Choć na jej ustach wid­niał uśmiech, odniosłem wrażenie, że nie ma dobrych inten­cji. Wyraz jej twarzy wskazywał trochę na radość psychopaty z hor­roru. Ciarki przeszły mi po plecach. Najgorsze było to, że przez chwilę odniosłem wrażenie, że jedno z jej oczu zrobiło się czar­ne niczym węgiel. Pognałem więc czym prędzej do klasy, nie oglądając się za siebie.

Reszta dnia w szkole minęła mi już całkiem normalnie, ale cały czas odczuwałem niepokój, a może nawet lęk.

Kiedy jednak wróciłem do domu, czekała mnie kolejna dwu­go­dzinna awantura, po czym jakimś cudem odrobiłem lekcje, mimo że byłem zdenerwowany i źle się czułem. Wieczorem, gdy kładłem się już spać, po raz kolejny odmówiłem cichą mo­dlitwę, żeby ten koszmar wreszcie się skończył. I choć nie wie­rzyłem w Boga ani w bogów, poprawiało mi to humor i dawało nadzieję na lepsze jutro.ROZDZIAŁ 2
WOŹNA PRÓBUJE MNIE ZJEŚĆ

Od wydarzenia, kiedy to Alicja w dziwnych okolicznościach do­sta­ła drzwiczkami od szafy w głowę, minęło pięć tygodni. Awan­tury w domu nasiliły się, a ojczym coraz bardziej mi do­ku­czał. Moja mama zresztą też co jakiś czas dorzucała swoje trzy gro­sze. Nazywała mnie nieudacznikiem, mówiąc, że jestem taki sam jak mój biologiczny ojciec, który mnie zostawił, gdy mia­łem pięć lat. Twierdziła, że skończę jako bezdomny mieszkający w śmietniku albo że żadna dziewczyna nigdy mnie nie pokocha.

Byłem poirytowany i szybko się denerwowałem. Co chwilę tłu­kłem się z innymi chłopakami w szkole. Stałem się o wiele bardziej agresywny. Bywałem też opryskliwy i chamski, w związ­ku z czym coraz trudniej było mi się dogadać ze znajomymi oraz nauczycielami. Ostatnio, kiedy matematyczka zwróciła mi uwa­gę na spóźnienia, powiedziałem jej, żeby się wypchała.

Po raz kolejny groziła mi rada wychowawcza, podczas której mieli omówić wydalenie mnie ze szkoły. Mama załatwiła mi wi­zytę u psychiatry, który zapisał mi leki na uspokojenie, zu­pełnie nie zwracając uwagi na to, że przyczyną problemów mo­gą być moi rodzice. Byłem strasznie wściekły. Któregoś razu wpadłem w taką furię na zajęciach, że cisnąłem w Alicję butem. Potem naprawdę było mi głupio. Unikałem zażywania leków, jak tylko mogłem – wyrzucałem pojedyncze tabletki przez ok­no, zakopy­wałem w doniczce z kwiatami albo wypluwałem do kibla.

Nocami śniły mi się koszmary, w których Patryk mi dokucza lub ca­ły czas prześladuje.

Wczoraj miałem najgorszy sen, podczas którego wyleciałem ze szkoły i wszyscy – łącznie z nauczycielami – wytykali mnie pal­cami i śmiali się, że jestem idiotą. Potem zaś spotkałem wła­sną mamę, która wręczyła mi brudny czerwony koc i oznajmiła, że od dzisiaj śpię pod śmietnikiem.

Nie było jeszcze aż tak źle, bo zawsze mogłem odnaleźć spokój w bibliotece publicznej, do której uwielbiałem chodzić. Plusem był fakt, że w tym roku po żadnej z bójek nie groziła mi sprawa sądowa – jak rok temu, kiedy tak mocno uderzyłem jednego z młodszych uczniów, aż cały zalał się krwią. Chłopak mi dokuczał, a mnie poniosły nerwy, czego potem bardzo żałowałem. Jakimś cudem mi się wtedy upiekło, ale było to dla mnie okropne przeżycie.

Wróćmy jednak do tematu biblioteki, pracowały tam dwie bardzo sympatyczne panie, które zawsze były dla mnie miłe oraz pomagały mi znaleźć coś ciekawego do czytania. Potra­fiłem zaszywać się tam na długie godzinny, a kiedy czasami bi­blio­tekarki miały ciasteczka lub owoce, którymi zawsze mogłem się poczęstować, to już w ogóle przepadałem jak kamień w wo­dę. Uwielbiałem czytać fantastyczne historie o magicznych kra­inach, podróżach w kosmos oraz bohaterach, którzy wielo­krotnie wpadali w tarapaty.

Wszystko się zmieniło, kiedy stara, szkolna sprzątaczka po­sta­nowiła zjeść mnie na kolację.

*

Siedziałem na zajęciach z historii, kiedy nauczyciel, pan Milik, wła­śnie opowiadał nam o kulturze starożytnej Grecji. Bardzo go lubiłem, ponieważ był jednym z najwyrozumial­szych nauczycieli. Poza tym świetnie prowadził lekcje. Prawie zawsze były one ciekawe i wesołe.

Pan Milik miał pewną śmieszną cechę, a mianowicie no­sił pieczątki do wstawiania jedynek. Mówię teraz poważ­nie, facet miał pieczątkę, na której był wygrawerowany napis „Brak pracy domowej (1)”.

Niektórzy nauczyciele są dziwni na swój sposób. Moja wy­cho­wawczyni zasłynęła w szkole z tego, że co rusz przy­cho­dziła do pracy w innych butach. Od początku roku widzia­łem chyba już trzynaście par jej różnego obuwia. W zeszłym ty­go­dniu mia­ła białe buty ze sztuczną sierścią dookoła oraz z do­czepionymi metalowymi dzwoneczkami.

Jej ubiór zawsze zwalał nas wszystkich z nóg, dlatego nazy­waliśmy ją _panią obcas_. Koleżanki z klasy twierdziły, że jest zna­na w każdym sklepie obuwniczym w Gdańsku. Nie miałem poję­cia, ile jest ich w mieście, ale podejrzewałem, że sporo.

Tego dnia historia była moją ostatnią lekcją. Wielu uczniów niecierpliwiło się, żeby już pójść do domu. Pan Milik opowiadał właśnie o uzbrojeniu hoplity, kiedy zadzwonił dzwonek. Wszy­scy ruszyli pędem do drzwi; byłbym pierwszy, ale nauczyciel mnie zatrzymał.

– Alex, poczekaj chwilę – rzekł do mnie historyk.

– Tak, proszę pana – odpowiedziałem pośpiesznie, byle jak najszybciej wybiec z klasy.

– Widziałem, jak starałeś się na zajęciach i postanowi­łem, że nie wstawię ci jedynki za brak pracy domowej – powiedział.

– Naprawdę? – Nie dowierzałem własnym uszom.

Dzisiaj zapomniałem odrobić zadania, które kilka dni temu dostaliśmy od pana Milika. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale gdzieś je zgubiłem. Na początku lekcji każdemu, kto nie miał pra­cy domowej, historyk wstawił ocenę niedostateczną. Potem przez całe zajęcia starałem się rozmawiać z nauczycielem i od­po­wia­dać na jego pytania, licząc, że może dostanę piątkę za aktywność, która zrównoważy moją pałę.

– Tak, nie wstawię ci tej jedynki – rzekł pan Milik.

– Dostanę może jeszcze piątkę za aktywność? – zapytałem, licząc, że może się zgodzi.

– Alex, nie przeginaj.

Szkoda, ale warto było spróbować. Przynajmniej mam jedną jedynkę mniej w dzienniku. Ucieszony wybiegłem z klasy i po­biegłem do biblioteki.

Przeleciałem wzrokiem wszystkie tytuły książek dla mło­dzieży i znalazłem tę, którą ostatnio czytałem. Opowiadała hi­storię chłopca, który musiał dopełnić proroctwa, aby urato­wać swoją krainę. Była bardzo fajna. Kiedy skończyłem czytać, wy­biła równo siedemnasta trzydzieści.

Westchnąłem. Robiło się już późno, a ja musiałem wracać do domu. Wziąłem mój plecak oraz bluzę… „Bluza, nie mam jej” – do­tarło do mnie, że musiałem ją zostawić w szkole po rozmo­wie z panem Milikiem. Przyznam, że trochę się zaniepokoiłem, bo to nowiutka bluza, którą mama kupiła mi tydzień temu. Kosz­towała całkiem sporo, a ja obiecałem, że jej nie zniszczę ani nie zgubię. Zacząłem powoli się denerwować; już słyszałem w myślach wrzaski Patryka, który nazywa mnie „bluzowym oszustem”, „złodziejem pieniędzy” lub kimś podobnym.

Wziąłem dwa głębokie wdechy i doszedłem do wniosku, że przecież jeśli zostawiłem ją w szkole, wystarczy tylko ją znaleźć.

Czym prędzej wróciłem do budynku, który był już praktycz­nie opuszczony. Wszyscy uczniowie skończyli zajęcia, a nauczy­ciele pojechali do domów. Nie było nikogo. Głośna za dnia szkoła teraz stała się całkowicie cicha. Nie było słychać wrza­sków dzieci na przerwach ani uspokajających ich nauczy­cie­lek.

Wbiegłem po schodach na trzecie piętro i pobiegłem do sali 14A, gdzie prawdopodobnie zostawiłem mój polar. Drzwi były otwarte, a przed nimi stało wiadro na kółkach z mopem. Zwol­niłem. Już miałem wejść do klasy, kiedy w drzwiach po­miesz­cze­nia pojawiła się woźna, trzymając w swoich pomarsz­czo­nych dłoniach moje ubranie.

Szybko ją rozpoznałem, ciarki przeszły mi po plecach. To była ta sama dziwna sprzątaczka, która wtedy – podczas incy­dentu z szafką – posłała mi łobuzerski uśmiech. Poczułem, że na korytarzu nagle zrobiło się zimno, jakby temperatura zmalała o kilkanaście stopni.

Woźna zmierzyła mnie wzrokiem, a na jej twarzy zagościł uśmieszek. Był to najbardziej fałszywy uśmiech, jaki kiedykol­wiek widziałem.

– To chyba twoje, chłopcze – odezwała się do mnie, wy­ciągając w moim kierunku rękę z bluzą.

Przez chwilę wahałem się, miałem ochotę zwiewać, gdzie pieprz rośnie. Coś było tutaj nie w porządku. Nie, przecież to tylko woźna, stwierdziłem z myślach. Może po prostu po tych akcjach w domu w każdym widzę zagrożenie. Może rze­czy­wiście jest mi potrzebny psychiatra, bo już mi odwala. Spoj­rzałem ponownie na starą, pomarszczoną dłoń kobiety i się­gnąłem po polar.

Złapałem go i pociągnąłem, ale ku mojemu zdziwieniu sta­ruszka nie chciała go puścić. Nagle palce jej drugiej dłoni zaci­snęły się na mojej ręce trzymającej ubranie. Prawie się zachły­sną­łem, jej dłoń była zimna jak lód. Trzymała mnie naprawdę mocno jak na swój wiek.

Spojrzałem na jej twarz i zamarłem. Byłbym krzyknął, ale po­wietrze utknęło mi w płucach. Oblicze, które wcześniej ujrza­łem, wyglądało teraz zupełnie inaczej. Jej oczy stały się czarne jak smoła, a z uśmiechniętych ust sterczał szereg ostrych zę­bów, jak u rekina. Ręka, która mnie trzymała, pokryła się białymi łuskami, a u dłoni wyrosły długie, czarne pazury.

Normalne dziecko w tej chwili najpewniej spanikowałoby, a następnego dnia słuch by o nim zaginął, ale ja, nie wie­dzieć czemu, tego nie zrobiłem. Poczułem, że coś się w mnie budzi.

Wrzasnąłem, ile miałem sił w płucach, po czym wolną dłonią złapałem łuskowatą rękę potwora – tę, która mnie trzymała. Odwróciłem się, a następnie jak judoka przerzuciłem woźną przez plecy. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób to zrobiłem ani skąd znalazłem w sobie tyle siły, żeby cisnąć większą ode mnie osobą. Nigdy nie trenowałem karate ani żadnych sztuk walki. Jeśli mam być z wami absolutnie szczery, to się tego po sobie nie spodziewałem. Zresztą demoniczna sprzątaczka także, bio­rąc pod uwagę fakt, że upadła plecami na beton. Huk uderzają­cego ciała rozniósł się po szkolnym korytarzu. Moja polonistka mawiała, że w chwilach największego stresu przychodzą nam najgłupsze myśli do głowy. Już sobie wyobrażałem moją uwagę w dzienniku: „Uczeń rzuca woźną po korytarzu”.

Nie czekając, aż potwór się podniesie, ruszyłem pędem przez korytarz. Serce biło mi jak szalone. Poczułem, że moje nogi robią się ciężkie jak ołów, a ja sam zaczynam biec coraz wolniej. Chciałem uciec stamtąd tak prędko, jak to możliwe, ale stopy odmówiły mi posłuszeństwa.

Obejrzałem się i dostrzegłem, że kreatura biegnie tuż za mną, wystawiając swoje szpony po bokach niczym zapaśnik. Po­tworna sprzątaczka mnie doganiała. Włożyłem całą swoją wolę w to, żeby moje nogi zaczęły mnie słuchać.

Dobiegłem do schodów. Jeśli byłem w czymś w szkole naj­lepszy, to na pewno w zbieganiu po stopniach. Nikt mi w tym nie dorównywał. Schody od trzeciego piętra i drugiego pokona­łem w kilka sekund, a następnie skręciłem w prawo, wbiegając w nowy korytarz i licząc, że zgubię potwora.

Niestety, sprzątaczka nie dała się zrobić w balona. Dobie­głem ponownie do końca przejścia i zbiegłem po stopniach. Były to, co prawda, schody ewakuacyjne na wypadek pożaru, ale i tak każdy z nich korzystał, bo było nas w budynku za dużo. A to trochę uciążliwe, kiedy trzeba pchać się z innymi na górę, więc szkoła postanowiła zostawić je otwarte. Dobiegłem do parteru i ruszyłem w stronę wyjścia.

Biegnąc przez olbrzymi hol, poczułem, że coś wbija mi się w nogi. Upadłem na podłogę. Spojrzałem w miejsca, gdzie po­czu­łem ból – w mojej prawej oraz lewej nodze tkwiło kilka pa­zurów wielkości zatyczek od długopisu. Po chwili uświado­miłem sobie, że nie czuję bólu. Nie czułem już niczego! Spa­raliżowało mi dolne kończyny.

Spojrzałem w kierunku, z którego nadleciały te dziwne pa­zury. Potworna sprzątaczka szła w moją stronę powolnym krokiem. Odgłos jej kroków roznosił się echem po całym holu. Czarne jak węgiel oczy były wlepione w mnie. Dostrzegłem w nich głód oraz chęć mordu.

Zaczerpnąłem powietrza, żeby wzywać pomocy, ale po chwi­li dotarło do mnie, że nie jestem w stanie wydać żadnego dźwięku. Struny głosowe odmówiły mi posłuszeństwa, tak jak wcześniej moje nogi nie chciały biec szybciej. W końcu upiorna woźna odezwała się ochrypłym głosem:

– Nikt cię nie usłyszy, chłopczyku. Jesteś już trupem.

Byłem przerażony, serce biło mi coraz szybciej. Czułem, jak panika bierze górę nad moim intelektem. Dziwadło odezwało się ponownie:

– Tak, dzieciaku. Dobrze, daj mi więcej swojego strachu. Po­zwól mi się nim delektować, zanim cię zabiję i zjem na kolację.

Wysiliłem się najbardziej, jak mogłem, i ponownie postanowi­łem krzyknąć, ale zamiast tego wydałem tylko cichy pisk. Woźna podeszła jeszcze bliżej. Poczułem straszliwy odór jej ciała. Pach­niało zgnilizną. Potwór wyciągnął w moją stronę pazury i wtedy to się stało.

Znienacka w klatkę piersiową uderzył ją niebieski płomień, który odrzucił ją dziesięć metrów do tyłu. Upadła, aż coś w niej chrupnęło, a potem przeturlała się parę metrów po podłodze. Obejrzałem się i przez chwilę miałem wrażenie, że naprawdę mi odwaliło, ponieważ ujrzałem swojego zmarłego wujka.

Stał tam ubrany w czarny garnitur z niebieskim krawatem. Jego eleganckie buty były wyczyszczone na połysk. W dło­niach trzymał długą, srebrną włócznię zakończoną niebieskim krysz­ta­łem zamiast grotu. Jego czarna broda była równo przystrzy­żona, a w jego niebieskich oczach dostrzegłem determinację.

Nie wiedziałem, jak mam zareagować. Wujek miał na imię Ka­rol i był bratem mojej mamy. Kiedyś spędzał ze mną bardzo dużo czasu – zanim rodzice zaczęli mi dokuczać. Pamiętam jesz­cze, jak miałem siedem lat i razem bawiliśmy się samocho­dzi­kami na dywanie. Gdy miałem jedenaście lat, wróciłem do domu po lekcjach i dowiedziałem się, że miał wypadek samo­chodowy. Jego pojazd zderzył się z ciężarówką. Poinformo­wano nas, że zginął, a teraz właśnie go widziałem, jak stoi przede mną cały i zdrów.

Byłem w całkowitym szoku. Chciałem go zapytać, jak to moż­liwe, co się z nim działo przez te lata, ale zamiast tego powiedziałem coś w rodzaju.

– Eee… – Przyznam szczerze, że nie zabrzmiało to zbyt in­te­ligentnie.

Wuj Karol zerknął na mnie, a jego oblicze złagodniało. Deter­minację w jego spojrzeniu zastąpiła troska. Chciał mi właśnie coś powiedzieć, kiedy leżąca za mną upiorna sprzątaczka zaję­czała. Po chwili zaczęła coś mamrotać pod nosem, ale ponie­waż przylegała twarzą do kamienia, ciężko ją było zrozumieć.

Udało mi się z tego pojąć tylko kilka słów. Brzmiały one mniej więcej tak: „Jeszcze pożałują… wojownicy… wygramy… ananasy…”. Co prawda, w kwestii tego ostatniego słowa nie byłem pewny – trochę nie pasowało do reszty.

Woźna podniosła się powoli. Następnie spojrzała na mojego wuja. Oboje mierzyli się wzrokiem, aż potwór przemówił:

– Nie dasz rady mnie pokonać, jestem dla ciebie…

Nie mam pojęcia, co chciała nam przekazać, ponieważ wuj strzelił do niej kolejną kulą niebieskich płomieni, która posłała ją jeszcze dalej niż pierwsza. Tym razem już nie wstała.

Wujek Karol uklęknął przy mnie, oglądając moje obrażenia. Wy­jął ostrożnie wszystkie pazury, a następnie położył swoje dło­nie na moich nogach, po czym zamknął oczy. Poczułem, jak jego ręce rozgrzewają się niczym kaloryfer, a całe ich ciepło przepły­wa przez moje ciało. Chwilę później znowu mogłem poruszać stopami.

Wujek pomógł mi wstać.

– Musimy iść – rzekł do mnie.

– Jak to zrobiłeś? – zapytałem.

– Teraz to nieważne.

– Sprzątaczka, co z nią? – wycharczałem.

– Już jej nie ma, uciekła – odpowiedział.

Obejrzałem się przez ramię; w miejscu, gdzie wcześniej le­żała powalona istota, rzeczywiście nie było już nikogo. Karol wyprowadził mnie przez główne drzwi. Skręciliśmy na parking, gdzie wsiedliśmy do czarnego mercedesa. Zastanawiałem się, jak upchnie tę swoją laskę do samochodu, ale ona po prostu złożyła się jak zaczarowana do rurki wielkości długopisu. Wuj zaś wetknął ją w kieszeń marynarki.ROZDZIAŁ 3
PATRYK SMAŻY NALEŚNIKI

Przez całą drogę, kiedy jechaliśmy mercedesem, mój zmar­twych­wstały wujek nie chciał odpowiadać na moje pytania do­tyczące tego, co zaszło w szkole. Czułem się, jakbym został uprowadzony przez jakiegoś porywacza, który okłada kulami energii zmutowane woźne. Zacząłem się zastanawiać, czy mo­że jednak nie powinienem łyknąć tych leków od psychiatry. Były to takie fajne, niebieskie pigułki. Okrągłe… No nie, teraz to już w ogóle gadam jak jakiś psychiczny, pomyślałem.

Choć, biorąc pod uwagę, że najpierw ścigała mnie sprzą­tacz­ka z pazurami, potem spotkałem krewnego nieboszczyka, a na końcu jeszcze zobaczyłem, jak posłał pracownicę szkoły w po­wietrze przez pół holu, coraz poważniej rozważałem opcję po­łknięcia tych niebieskich kapsułek. Kiedy myślałem, że już nigdy się nie dowiem, dokąd zmierzamy, wujek w końcu się odezwał.

– Na chwilę zajedziemy do twojego domu, spakujesz rzeczy, potem jak najszybciej wyjeżdżamy z tego miasta.

– Co? Ale dlaczego? – zapytałem.

– Strasznie głupie pytania zadajesz, wiesz? Przed chwilą próbowała cię pożreć genetyczna hybryda. Nie dało ci to może do myślenia? Uwierz mi, takich potworów zjawi się tu więcej. Szczególnie teraz, kiedy znalazł cię jeden z nich – odparł wujek.

Pomyślałem o demonicznej woźnej chcącej mnie zjeść na kolację. Jeśli takich kreatur miało zjawić się więcej, wolałem nie myśleć, jakie życie czeka mnie w przyszłości.

Karol zaparkował mercedesa przed moim blokiem. Wysiedli­śmy, po czym udaliśmy się na najwyższe piętro, gdzie mieszka­łem. Drzwi otworzyła moja mama, która na widok Karola zrobiła wielkie oczy, a szczęka prawie zjechała jej do podłogi.

Oczywiście mój wujek, będący ponoć od trzech lat martwy, całkowicie to zlekceważył. Wszedł sobie do domu, jak gdyby nic, rzucając tekstem:

– Miło cię widzieć, Julio.

Moja mama wciąż będąca w szoku wypowiedziała mniej wię­cej coś takiego:

– Eee…

Uświadomiłem sobie, że musiałem wyglądać tak samo głu­pio, kiedy go zobaczyłem w szkole.

Po chwili usłyszałem z pokoju głos Patryka.

– Kto przyszedł?! – krzyknął, a za moment zjawił się na korytarzu.

Zerknął najpierw na mnie, potem na wujka, następnie znów na mnie, po czym jeszcze raz zerknął na wuja, jakby nie dowie­rzając temu, co widzi.

Przez chwilę stał tak oniemiały, nie wiedząc, co zrobić, a po­tem ogarnęła go wściekłość. Jego twarz zrobiła się cała czer­wona. Uniósł ręce zaciśnięte w pięści, a wielki, kudłaty brzuch wyskoczył spod jego obcisłej koszulki.

– Ja wiedziałem, że jesteś parszywym oszustem. Tysiąc złotych wydaliśmy na twój pogrzeb! – ryknął mój ojczym.

Sytuacja była na swój sposób zabawna, ale jednocześnie żenująca. Twój zmarły krewny wraca do życia, a ty mu na dzień dobry wytykasz, że wydałeś na jego pogrzeb tysiąc złotych. By­łem ciekaw, ile normalnych osób tak się zachowuje. Podejrze­wałem, że niewiele.

Mój wybawca zmierzył Patryka groźnym spojrzeniem. Mama wstrzymała oddech. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to wyobrażenie, jak Patryk dostaje z piąchy w pysk. Drugą był taki ciąg wydarzeń, że Karol swoją laską posyła strumieniem błę­kitnej energii grubasa na szafę w korytarzu. Jakbym miał moż­li­wość wyboru, wolałbym zobaczyć tę drugą możliwość z la­tającym Patrykiem.

Zamiast tego mój wujek machnął otwartą dłonią Patrykowi przed twarzą, po czym rzucił, tak sobie, po prostu, jakby robił to setki razy:

– Idź, zrób naleśniki!

Zatkało mnie. Oczy Patryka zrobiły się szkliste, jakby takie puste. Pozbawione świadomości jak u tych porcelanowych la­lek. Cały gniew zniknął z jego twarzy, a dłonie opadły.

– Tak, proszę pana. Pójdę zrobić naleśniki – oświadczył spo­kojnym głosem, a następnie poszedł do kuchni.

Szczęka zjechała mi prawie do podłogi. Takie rzeczy nie­czę­sto się widzi, by ktoś tak posłusznie i natychmiastowo wykony­wał czyjeś polecenia. Podejrzewałem, że tylko wafle Alicji mogły się równać w tym momencie z moim ojczymem.

Karol odezwał się do mnie:

– Alex, idź teraz do swojego pokoju, spakuj torby na wyjazd, a ja w tym czasie porozmawiam z twoją mamą.

– Też chcę wiedzieć, co się dzieje – zaprotestowałem.

– Nie. Wyjaśnię ci wszystko już po drodze. Teraz idź się spa­kować – rzekł.

No i tyle było z mojego protestu. Przyznam szczerze, że po­czątkowo próbowałem podsłuchiwać, ale niczego nie dałem ra­dy usłyszeć poza dźwiękami z kuchni.

Wyjąłem z szafy dużą torbę i zacząłem się pośpiesznie pako­wać. Pakowałem wszystko, co uznałem za niezbędne. Wziąłem potrzebne mi ubrania, koszulki, kilka par spodni, skarpetki, gacie i parę ważnych dla mnie drobiazgów.

Rozejrzałem się po swoim pokoju. Odniosłem wrażenie, że już nigdy tutaj nie wrócę. Nie miałem pojęcia, skąd to przeczu­cie się wzięło. Spojrzałem na moje drewniane biurko, przy któ­rym odrabiałem lekcje oraz, kiedy byłem młodszy, malowałem obrazki wielkich robotów i statków kosmicznych.

Mój wzrok zaczął wędrować po innych częściach pomiesz­cze­nia. Zerknąłem na swoje łóżko, na którym zawsze wieczo­rami czytałem książki, i poczułem nostalgię. Mimo że było mi źle w domu oraz czułem się niekochany, pomyślałem sobie, że bę­dzie mi brakować tych wieczorów, leżenia na kanapie i czytania w świetle lampki nocnej… Bardzo miło to wspominałem.

Wziąłem swoją torbę i poszedłem do salonu, gdzie zastałem płaczącą mamę. Wycierała chusteczkami łzy, a wujek ją pocie­szał, mówiąc, że wszystko będzie w porządku.

Potem spojrzał na mnie. Otworzył usta, żeby coś powie­dzieć, ale wtedy dobiegły nas z kuchni wrzaski Patryka. Do­słow­nie sekundę później nasz awanturnik wbiegł do salonu. Dyszał jak świnia, a jego twarz była ponownie czerwona z wście­kłości. Dostał takiego wytrzeszczu, że myślałem, że gały mu wypadną. Na swoją niebieską, obcisłą koszulkę założył biały fartuszek w różowe kwiatki, natomiast w ręku trzymał brudną od nale­śnikowej masy chochlę.

Przyznam, że wyglądało to dosyć intrygująco, aczkolwiek my­ślę, że w takim ubiorze uśmiechnięta brunetka wyglądałaby o wiele lepiej niż łysy, wkurzony facet z nadwagą. Jego oczy pra­wie płonęły z gniewu. Myślałem, że rzuci się na Karola i spróbuje go udusić swoimi tłustymi od oleju łapskami. Wtedy może zobaczyłbym w końcu latającego Patryka.

Mój ojczym wydarł się na całe mieszkanie:

– Nie będę ci dalej smażyć żadnych naleśników!

Spojrzałem ponownie na wuja, który, jak gdyby nic, po­nownie machnął dłonią, mówiąc:

– Właśnie, że będziesz.

Wyraz twarzy Patryka znowu się zmienił, tak jak poprzednio. Cały gniew zniknął jak za dotknięciem magicznej różdżki.

– Tak, proszę pana – powiedział, po czym wyszedł z salonu.

Nie miałem pojęcia, jak on to robi. Może był jakimś rycerzem Jedi, który zamiast miecza świetlnego nosił magiczną włócznię? Może w takim razie Alicja też była jakimś Sithem, skoro miała aż dwa tak posłuszne fagasy, które zawsze robiły, co chciała. Po chwili zastanowiłem się nad tym, co właśnie wyprodukowałem w swojej głowie. Alicja, Sithem?

Myśl wydała mi się tak absurdalna, że prawie się zaśmiałem, ale ponieważ byłem już po dwóch wizytach u psychiatry, stwier­dziłem, że chichotanie w takiej sytuacji to zły pomysł.

Lepiej nie dawać dorosłym powodów, przez które miałoby się łykać niebieskie pigułki. Dlatego powstrzymałem swój re­chot, przybierając poważny wyraz twarzy. Karol zmierzył mnie wzrokiem.

– Musimy już iść, Alex, spakowałeś wszystkie potrzebne rze­czy? – zapytał.

– Tak, mam już wszystko – odpowiedziałem.

– To dobrze.

Następnie wuj zwrócił się do mamy:

– Julio, musimy już jechać.

Moja mama nie odpowiedziała, tylko zapłakała jeszcze gło­śniej. Karol objął mnie ramieniem, a następnie poprowadził w stronę drzwi wyjściowych. Kiedy mieliśmy już wyjść, z miesz­ka­nia znowu przyleciał Patryk.

– Tym razem już się nie nabiorę na te twoje sztuczki! – wrza­snął, wymachując czerpakiem jak dziki.

Wujek spojrzał na mnie. Chyba w jakiś sposób zrozumiał, że ojczym dokuczał mi przez te wszystkie lata. Machnął mu dłonią przed twarzą.

– Teraz będziesz tańczyć jak baletnica – rozkazał.

Widzieliście może kiedyś panie z _Jeziora łabędziego_, które z gra­cją i niesamowitym wdziękiem niczym anioły wykonywały swój taniec? Jakby ich ciała były stworzone do pląsania po par­kiecie. Patrykowi było daleko do tego poziomu.

Podniósł jednak swoje dłonie razem z chochelką do góry, po czym zaczął robić piruety. Wyglądało to komicznie – tak bar­dzo, że zacząłem się śmiać. Maź skapnęła mu parę razy na gło­wę, biały fartuszek w różowe kwiatki powiewał podczas tańca, a jego olbrzymi brzuch podskakiwał niczym piłka do kosza.

Ten obraz na długo utkwił mi w pamięci, szczególnie że w pewnym momencie Patryk stracił równowagę. Gdy jego brzuch przechylił się niebezpiecznie w lewo, potknął się, a po­tem z im­petem uderzył twarzą w dębowe drzwi mojego po­koju, osu­wając się na kafelki. Obiecałem sobie w myślach, że zapa­miętam tę scenę do końca życia.

Razem z wujem zeszliśmy klatką schodową. Karol wziął ode mnie torbę i wrzucił ją do bagażnika swojego mercedesa. Kiedy mieliśmy już wsiąść do pojazdu, z klatki schodowej wybiegła moja zapłakana mama, która mocno mnie przytuliła.

– Obiecaj, że będziesz na siebie uważać – powiedziała, chwy­tając mnie za ręce.

Byłem na nią zły z powodu wszystkich przykrości, jakie spo­tkały mnie w ciągu tych kilku lat. Nie miałem najmniejszej ocho­ty czegokolwiek jej obiecywać. Wyrwałem dłonie z jej uścisku, a następnie wsiadłem do samochodu. Matka zalała się jeszcze większą ilością łez. Wiedziałem, że kiedyś mogę żałować tej decyzji, ale wtedy miałem to gdzieś. Karol nie skomentował mojego zachowania. Po prostu usiadł za kierownicą.

Nie mogłem przestać myśleć o tym, że w ciągu kilku godzin moje dotychczasowe życie rozsypało się jak domek z kart. Nie­całe trzy godziny wcześniej czytałem książkę w bibliotece, a po­tem zamartwiałem się, że zgubiłem bluzę. Tamten problem wy­dawał się niczym w porównaniu tym, co przeżywałem obecnie.

Czułem się okropnie. Zdawałem sobie sprawę z tego, że porzucam wszystko, co dotąd było mi znane. Byłem na sto procent przekonany, że już nie będzie mi dane chodzić do tej szkoły, nie będę się już spotykał z moimi kumplami z budy ani nie wypożyczę już żadnej książki z mojej ulubionej biblioteki.

Samochód odpalił, a ja ostatni raz spojrzałem na żółto-po­ma­rańczowy blok, w którym mieszkałem. Dostrzegłem w oknie Pa­tryka odgrażającego się pięścią; drugą dłonią trzymał opa­trunek chłodzący przy czole. Pierwszy raz od dawna poczułem, że sprawiedliwość jednak istnieje.

Pojazd ruszył, a ja oderwałem wzrok od domu. Nie wiedzia­łem, co mnie czeka, ale postanowiłem wejść z odwagą w to no­we życie pełne niebezpieczeństw oraz tajemnic.

Odezwałem się do mojego zmartwychwstałego wuja, który uratował mi dzisiaj życie:

– To dokąd jedziemy? – zapytałem.

– Do Zakopanego, mój chłopcze.

– Zakopane, co jest niezwykłego w tym mieście? Ono nie jest nawet zbyt wielkie. – Zdziwiłem się.

– Nie chodzi o miasto, a o to, co się znajduje w jego pobliżu – odrzekł Karol, uśmiechając się do mnie.

Ogarnęło mnie dziwne wrażenie, że jeszcze nieraz pożałuję tego, że z nim pojechałem.

– A co jest w pobliżu? – wymówiłem powoli pytanie.

– Nic takiego, parę gór i jezior. Przynajmniej z rzeczy zwy­czaj­nych, bo jeśli pytasz o to, co wychodzi poza ska­lę ludzkiej normalności… – W oczach Karola pojawił się błysk.

– To co? – kontynuowałem, wiedząc już, że na pewno tego pożałuję.

– Jedziemy do miasta Kahunów, Alex. Spodoba ci się tam. Spotkasz tam wiele takich samych osób jak ty.

Nie wiedzieć czemu, poczułem w tym momencie przypływ radości i ekscytacji.

– Miasto Kahuni? – zastanawiałem się, co to takiego.

– No, tak. Miasto, w którym mieszkają gwiezdni wojownicy.

Aha, bardzo dużo mi to powiedziało w tym momencie. Bo wiecie, jestem wszechwiedzący i doskonale wiedziałem, kim są gwiezdni wojownicy. Zwróciłem wujkowi uwagę na ten szkopuł. Karol zmarszczył brwi.

– Nigdy nie słyszałeś o gwiezdnych wojownikach? Różnie się ich nazywa: gwiezdni wędrowcy, dzieci nowej ery, dzieci in­dygo, kryształowe dzieci, tęczowe dzieci…

Zacząłem się zastanawiać, z jakiego powodu w jego wypo­wiedzi tyle razy pojawił się wyraz „dzieci”. Może ci cali wo­jow­nicy to jakaś grupa osób, które biegają wszędzie z tymi swoimi kijami strzelającymi niebieskimi płomieniami. Ale co dzieci miały z tym wspólnego?

– Nigdy o tym nie słyszałem – przyznałem.

Wujek spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Najwyraźniej poru­szyłem go tą informacją.

– Myślałem, że już masz jakieś pojęcie na ten temat.

– Eee… no niezupełnie – odpowiedziałem.

– Dobrze, wyjaśnię ci to, gdy już dotrzemy na miejsce. Na razie się prześpij. Dobrze ci to zrobi.

Chciałem zaprotestować i dowiedzieć się wszystkiego o tych całych Kahunach, ale wuj machnął mi dłonią przed twarzą, a ja pogrążyłem się w kamiennym śnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: