Haiti - ebook
Haiti - ebook
Akcja powieści toczy się w dwu planach: w 1938 r. i 12 lat później, w ponurych czasach stalinowskich. W lipcową niedzielę Zyga Maciejewski zostaje poinformowany, że podczas II Krajowej Wystawy Koni Remontowych w stajennym boksie znaleziono ciało mężczyzny o nieustalonej tożsamości. Twarz ofiary jest zmasakrowana, jak gdyby denat został kopnięty przez konia, klacz o imieniu Haiti…
Po wielu latach, w zupełnie innych czasach, wiosną 1950 r. Maciejewski nie jest już policjantem, niechlujny i zapuszczony pracuje jako dozorca i zajmuje się starą klaczą Haiti, która zostanie posłana do rzeźni. Przedwojenna przeszłość niespodziewanie powraca, odzywa się bliskim echem.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-354-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mężczyzna zrobił kilka kroków w tył, po czym odwrócił się gwałtownie i pobiegł w głąb pogrążonego w mroku ciasnego korytarza, w przerażeniu macając rękami ściany, zrzucając zawieszone na hakach palta i kapelusze. Zerknął przez ramię: medalion z portretem siwiejącego oficera o potężnych bokobrodach dyndał na rzemyku kilka kroków za nim.
Sapiąc z wysiłku, mężczyzna przyspieszył. Biegł ile sił, niepewny, czy buty stukające na drewnianej podłodze są jego butami, czy człowieka, który go ścigał.
Wpadł na niewidoczny w ciemności wieszak. Wojskowy szynel zawinął się wokół uciekającego i chwilę trwało, zanim dał się strącić. Mężczyzna pchnął drzwi, zbiegł po schodach, cudem nie łamiąc sobie nóg, wreszcie wypadł na ciasne podwórko czynszowej kamienicy. Wstrzymał oddech, mając nadzieję, że dosłyszy, czy prześladowca zbiega za nim. Ale krew dudniąca w skroniach zagłuszała wszystko.
Naraz zabulgotało mu w jelitach. Omiótł spojrzeniem wejścia do oficyn, drzwi pokracznych komórek obok trzepaka, zatrzymał wzrok na ubikacji. Prześladowca z miniaturą napoleońskiego oficera zniknął. Bulgot w brzuchu powtórzył się, tym razem głośniejszy.
Mężczyzna ledwie zdążył zatrzasnąć za sobą drzwi szaletu i opuścić spodnie, gdy zadygotał. Mdłe światło żarówki padało na gwóźdź, na który powinny być nabite kawałki gazet. Jednakże zamiast strzępów „Expressu” i „Głosu” do gwoździa ktoś przywiązał rzemień, a na nim wykonywał monotonne ruchy wahadła znajomy medalion…
Spocony mężczyzna usiadł na łóżku, odrzucając mokrą kołdrę. Przerzedzone włosy lepiły mu się do czoła, w kiszkach burczał bigos, niepotrzebnie zjedzony na noc w knajpie Antosika, bo do Grudnia od kilku tygodni obawiał się chodzić…
– Co może znaczyć, kiedy śni się sracz? – zapytał sam siebie, by usłyszeć jakikolwiek ludzki głos i odepchnąć lęk.
Co znaczy, gdy śni się medalion z wizerunkiem napoleońskiego generała, nie zapytał. To akurat dobrze wiedział…I
3 maja 1951 roku
W piękny majowy poranek niechlujny mężczyzna, w którym nikt nie poznałby byłego komisarza policji, po pas w trawie przedzierał się przez zapuszczony hipodrom lubelski. Gniada klacz szła za nim jak pies, gnąc smukłą szyję, by sięgnąć mu pyskiem do kieszeni wytartej marynarki.
Wyjęła „Sztandar Ludu” sprzed paru dni, w którym już na pierwszej stronie Polska Agencja Prasowa informowała z Moskwy, że w związku z nowymi sukcesami, osiągniętymi w 1950 roku w dziedzinie rozwoju przemysłu i rolnictwa, dzięki podwyższeniu wydajności pracy i zmniejszeniu kosztów własnych produkcji, rząd radziecki i Komitet Centralny WKP(b) przeprowadziły nową, czwartą z kolei obniżkę państwowych detalicznych cen towarów powszechnego użytku. W kraju zwycięskiego socjalizmu wódka potaniała o dziesięć procent, a zwykła machorka nawet o piętnaście, podobnie jak chleb żytni. W Lublinie jednak efektów bolszewickiej troski o lud pracujący miast i wsi nikt nie odczuł, zwłaszcza upodlony posadą stróża przedwojenny kierownik Wydziału Śledczego.
Klacz też nie chciała żreć gazety. Upuściła ją na trawę, stępem dogoniła swego opiekuna, po czym przystąpiła do dalszej rewizji.
– Poszła się paść! – burknął dawny glina, ale podniesiona dłoń nie uderzyła konia, tylko pogładziła go po grzywie. – No czego znowu, Haiti?
Zarżała. W prawej kieszeni, tej bardziej wypchanej, Zyga Maciejewski miał też papierosy i ćwiartkę monopolowej. Koń, ledwie poczuł wargami chłodny posmak szkła, zgrabnie podrzucił łbem i z wprawą doliniarza sięgnął do lewej kieszeni mężczyzny.
– Takaś cwana?
Odpowiedziało mu chrupanie marchwi, która przed paroma godzinami rosła jeszcze w ogródku Kusiowej, jednej ze znienawidzonych sąsiadek byłego komisarza. Klacz musnęła wargami jego ucho.
– Byś się ogoliła, czy jak! – Mężczyzna potarł szczecinę zarostu na policzku i przyspieszył kroku.
Ruszyła za nim wyciągniętym stępem, by znów sięgnąć pyskiem pod jego ramię.
Przedwojenny oficer odwrócił się i wyciągnął kieszeń na wierzch.
– Pusty jestem – powiedział. – Poszła się paść!
Haiti z najwyższym obrzydzeniem skubnęła trawy raz i drugi, kiedy jednak mężczyzna włożył sobie do ust papierosa i począł gmerać palcami w pudełku pełnym spalonych zapałek, zrozumiała, że nic więcej nie ugra. Zanurzyła łeb w chaszczach, które niemal do ostatnich dni niemieckiej okupacji regularnie koszono.
Były komisarz zszedł ze środka toru wyścigowego na mocniej ubitą końskimi kopytami bieżnię. Tam zielsko już nie rosło tak bujnie. Wszedł po kilku stopniach na wysokość trzeciej ławki dawnej trybuny i usiadł na desce, na tyle krótkiej, że nikomu z jego sąsiadów nie opłaciło się jej ukraść. Znalazł niespaloną zapałkę i po kilkukrotnym, coraz bardziej nerwowym potarciu jej o draskę zaciągnął się wreszcie papierosem. Prawa dłoń sięgnęła po butelkę, lewa wyjęła korek. Klacz zajęła się sobą, najwyraźniej znudzona.
Mężczyzna pociągnął głębszy łyk wódki, po czym wystawił twarz do słońca. Zamierzał również sycić się nudą i alkoholem. Przynajmniej tak długo, dopóki ktoś mu w tym nie przeszkodzi.
Że kogoś przyniesie, nie miał wątpliwości, dlatego nawet nie poruszył się, słysząc skrzypienie desek na zniszczonych trybunach. Podniósł głowę, dopiero gdy czyjaś postać przesłoniła mu słońce.
– To znowu pan, panie Jędrzejczak. – Pokiwał głową. – Mówiłem panu, że nic z tego nie będzie. Jestem wrak, kurwa zużyta, proszę pana. Poprzestaję na małym jak cholerny grecki filozof.
– Nie znam się na filozofii, panie Maciejewski. – Starszy od niego o jakieś dziesięć lat facet z wąsami podkręconymi á la Witos podścielił sobie pod zadek gazetę i ciężko usiadł na sąsiedniej belce. – I kurwica mnie jasna bierze, jak pan mówi takie rzeczy, panie Zygmuncie. Ale szanuję pana, dlatego jeszcze raz przyszłem pana przekonać. – Jędrzejczak zdjął dorożkarską czapkę, nasadził ją sobie na kolano i otarł spocone czoło kraciastą chustką.
– A nie powinien mnie pan szanować. – Zyga pokręcił głową. – Jestem nikim, nie zauważył pan?
– I po co pan takie szutki opowiada? – Dorożkarz spojrzał na niego z niesmakiem. – Żeby podbić cenę?
– Wiem, pan chce tego konia. – Maciejewski wzruszył ramionami. – Ludzka rzecz pożądliwość! Ale to nie jest mój koń, ja go tylko pilnuję. Jak nie upilnuję, znów dobierze mi się do dupy ubownia albo inna komisja.
Jędrzejczak starannie rozłożył sobie na kolanach chustkę i wyjął z kieszeni tytoń i bibułki. Powolnymi ruchami, jakby spełniał jakiś rytuał, zabierał się do zapalenia skręta.
– A ja myślę… że panu nie o żadną ubownię… i nie o żadną komisję chodzi… – Dorożkarz cedził słowa, z namaszczeniem śliniąc bibułkę. Wreszcie zwinął papierosa i zapalił. – Panu klaczy żal!
– Co też panu przyszło do głowy! – żachnął się Zyga. – W ogóle nie lubię zwierząt! Chyba że na talerzu. Salami na przykład z takiej zrobić! Zjadłbym, czemu nie?!
– Przecież to się panu opłaci… – Jędrzejczak nie uwierzył. – A kto się dowie? Jednego razu we Wilnie tak jak dziś, w święto 3 Maja, jak na paradzie zagrała trąbka, to w dorożki jakby piorun strzelił. – Wąsal zaciągnął się z rozrzewnieniem. – Prawie wszystkie dryndziarskie kobyły, przysięgam panu, ruszyły z miejsca, żeby dołączyć do szyku, do swojego pułku. Tak było! Koniki uspokoiły się, dopiero jak sygnalista zagrał „stój”.
– Co pan mi za dyrdymały opowiada! – Maciejewski przestał grzebać w zapałkach i gestem poprosił o ogień. Jędrzejczak podał mu żar ze swojego papierosa. – Jaki 3 Maja? Widział pan dziś jakieś święto?! I jakie Wilno? To w Związku Radzieckim! Poza tym ten koń nie służył w wojsku, o ile mi wiadomo, i przynajmniej przy mnie nigdy nie ćwiczył reakcyjnej musztry. I nie opowiadaj pan tego głośno, bo jeszcze jakaś menda podsłucha.
– Byle komu bym tego nie opowiadał. Przecież pan wiesz, że przed wojną dorożkarze kupowali na licytacji stare kawaleryjskie konie. I tak jak w wojsku, krzywdy one u nas nie miały. Ona też u mnie źle mieć nie będzie. A to przecież nie będzie pańska wina, jeżeli koń się nagle spłoszy i ucieknie. Pan zacznie szukać, potem zawiadomi milicję, pan będzie czysty. I bogatszy…
– Ja, panie Jędrzejczak, żyję. – Przedwojenny glina wbił wzrok w jego oczy i nie popuścił, dopóki dorożkarz pierwszy nie odwrócił nerwowo głowy. – Po wolności chodzę. To więcej warte, panie Jędrzejczak.
– Pierdoli pan! – Zdenerwowany dorożkarz pstryknął niedopałkiem w stronę pasącej się w oddali klaczy. – Pan szczerze powie: jaja panu ubowcy urwali czy myśli pan więcej ode mnie wyciągnąć?
– No co też pan, panie Jędrzejczak! – zmartwił się Maciejewski. – Nie, ja już od dawna nie jestem chciwy. A o moich jajach, z całym szacunkiem, nie będziemy rozmawiać.
– Szlag z panem! – Jędrzejczak rozsierdził się całkiem i poszedł.
Zyga sięgnął po pozostawioną przez niego gazetę. Dzień radości i wesela na placach i ulicach Lublina, pisał o pierwszomajowym święcie „Sztandar Ludu”. W Saskim Ogrodzie przelewa się alejami żywy strumień ludzki. Zdaje się, że wszyscy naznaczyli sobie tutaj spotkanie. Przez wędrujące tłumy publiczności matki przepychają z trudem wózki z niemowlętami albo prowadzą za ręce kilkuletnie dzieci, dźwigające z dumą kolorowe piłki. Komunistyczna gadzinówka nie napisała jednak, że wśród tego tłumu matek tłumił się były mąż Róży Świdroniowej, wcześniej Maciejewskiej, by chociaż z daleka zobaczyć swojego syna. Nie zobaczył.III
3 maja 1951 roku
Może byłoby lepiej, gdyby wziął ją Jędrzejczak? – wymruczał bez przekonania Fałniewicz, układając na drewnianym stopniu swoją sztywną nogę, pamiątkę po postrzale w czterdziestym czwartym i kuracji w ubeckim więzieniu.
– Hrabia Czetwertyński nie sprzedał jej wojsku, to ma zajeździć Haiti jakiś dorożkarz, Witek? – Zyga skrzywił się.
Siedzieli w pierwszym rzędzie niczym sanacyjny wiceminister z reakcyjnym wojewodą i gdyby z trybun lud polski nie powyrywał większości zdatnych do czegokolwiek desek, przyszedłby pewnie stróż i zapytał, czego tu szukają. Fałniewicz nie wzbudziłby w nim wielkich podejrzeń, bo kaleka i ubrany w całkiem porządną marynarkę. Dopóki nie zerwać z niej podszewki, nie poznałby nikt, że była przenicowywana i wielokrotnie cerowana. Sąsiad dawnego gliny, Feldbaum, potrafił nie tylko świetnie szyć z materiałów powierzonych, robił również cuda ze starymi ubraniami.
Fałniewicz jednak, nawet dobrze ubrany, jako były więzień Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego miał małe szanse na znalezienie przyzwoitej roboty, ale przydała się sztywna noga. Obywatel Bolesław Urbanowicz, jeszcze przed rokiem współwłaściciel i szef niewielkiej fabryki octu przy Szewskiej, teraz tylko jej kierownik, przyjął go na pracownika umysłowego. Były wywiadowca policyjny zamiast osób podejrzanych spisywał teraz wskazania aparatów pomiarowych, swoim drobnym, starannym pismem lekko fałszował zestawienia produkcyjne, aby zakład uniknął domiaru podatków, i sporządzał protokoły dla wydziału finansowego. Zaś sam Urbanowicz dobrze wiedział, że wkrótce jego firmę przejmie w zarząd państwowy Spółdzielnia Związku Inwalidów „Zjednoczenie”, zatem chciał mieć w niej własnego inwalidę, który nie podłoży mu potem świni.
Dozorca bardziej skrzywiłby się na widok Maciejewskiego, który półleżał z papierosem w zębach, a popiół opadał na mocno poszarzałą koszulę. Były oficer policji w ciągu ostatnich czterech lat trzykrotnie pracował jako robotnik niewykwalifikowany, robił za pomocnika szklarza, ładowacza na stacji kolejowej, był też w brygadzie odgruzowującej Stare Miasto, dopóki obecni koledzy, a dawni podejrzani nie zaczęli mu dla kawału czapkować i tytułować „panem władzą”. Tym razem jednak, mimo wyglądu lumpa, nie miał powodu do obaw. Sam był tu dozorcą.
Gniada klacz skubała jakiś badyl na wewnętrznym polu hipodromu, gdzie trawa i młode krzaki sięgały jej niemal do kłębu. Wokół oczu miała już wyraźne płaty siwizny.
Od szosy janowskiej dał się słyszeć warkot silnika ciężarówki. Koń podniósł głowę i zastrzygł uszami.
– Bez nerwów, Haiti, to nie po ciebie, nie z rzeźni. Jeszcze… – Maciejewski wyjął z bocznej kieszeni ćwiartkę monopolki i pociągnął łyk. Podał flaszkę Fałniewiczowi. – Koń. Jaki jest, każdy widzi. Ale mieć robotę tylko dzięki kobyle… Kara boska, Witek, za to, że nigdy tych bydląt nie lubiłem. Większe od człowieka, nerwowe jak baba i też źle im z oczu patrzy.
– A w wojsku nie jeździłeś? – Dawny tajniak pociągnął z butelki.
– Nie mówiłem ci nigdy? – zdziwił się Zyga. – Może i nie… – Zaciągnął się resztką papierosa. – Piechota. – Zadusił ledwie widoczny niedopałek schodzonym buciorem. – Dużo błota, mało fajerwerków, no i dobrze!
– A ja byłem pod Komarowem, w ósmym ułańskim Poniatowskiego. – Fałniewicz westchnął.
– Krzywa buzia, krzywa nózia, to ułani księcia Józia! – Maciejewski zarechotał. – Jak mogłem się nie domyślić?!
Po chwili jednak przestał się śmiać i spojrzał na przyjaciela ze złością, chociaż jak na siebie był prawie trzeźwy.
– I to ty mi mówisz, że może nawet dobrze byłoby ją sprzedać dorożkarzowi?! – podniósł głos, niepokojąc klacz, jednak Fałniewicza ani trochę.
Ten siedział bez ruchu, dając odpocząć chorej nodze.
– To jest wierzchowiec, nie jakaś cholerna kobyła artyleryjska! – rzucił jeszcze Zyga ze złością, ale bez przekonania. – No i dopóki ona tu jest, mam pracę.
– Jak długo? – Fałniewicz wzruszył ramionami. – Ktoś po nią przyjedzie tak czy siak, i po robocie. I po pensji. Jędrzejczak powiedział dobrą cenę, lepiej byś na tym wyszedł.
– Łatwo ci mówić! – Maciejewski włożył do ust kolejnego papierosa i nerwowo zaczął szukać zapałki. – A ty myślisz, Witek, że ja się nie boję? – warczał, grzebiąc w pudełku pośród drewienek ze spalonymi łebkami. – Co powiem milicji? Że koń mi uciekł?
– Jeśli zameldujesz zaraz, jak ucieknie, to co ci mogą zrobić?
Zyga odnalazł wreszcie niespaloną zapałkę, niestety ta tylko psyknęła z niezadowoleniem i zgasła, ledwie potarł ją o draskę. Pomyśleć, że przed wojną co oszczędniejsi dzielili takie na dwoje, nawet na czworo i wciąż się zapalały! Znacjonalizowany przemysł zapałczany postanowił najwyraźniej wyplenić te reakcyjne nawyki.
– Mogą mi wszystko zrobić, nie strugaj wariata! – Maciejewski ze złością cisnął paczkę zapałek na porośnięty trawą tor wyścigowy.
– Naprawdę się boisz? – Fałniewicz spojrzał mu w oczy.
– A ty nie? – burknął Zyga. – Nie słyszałeś, jak radzieccy egiptolodzy ustalili, że niezidentyfikowana mumia to Ramzes XIV? Zlecili badania NKWD i faraon się przyznał.
Ekswywiadowca wstał i powłócząc sztywną nogą, zgramolił się z trybuny. Haiti, widać znudzona samotnością, zbliżyła się, nadstawiając chrapy.
– I ja się boję – przyznał Fałniewicz – ale musiałem usłyszeć, że Zyga Maciejewski też. Bardzo poprawiłeś mi humor.
Wyjął z kieszeni kostkę cukru. Haiti pożarła ją z większą zachłannością, niż były komisarz opróżnił ćwiartkę.
– Polecam się na przyszłość – mruknął. – Nie dawaj jej więcej cukru, wpadnie w nałóg.