Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Halo Tato. Reportaże o dobrym ojcostwie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Halo Tato. Reportaże o dobrym ojcostwie - ebook

Gdy Autor usłyszał: „Powrót ojców to kłamstwo, ojcowie wracają tylko w weekendy”. Pomyślał wówczas, że nie może być tak źle, że zna mężczyzn, dla których ojcostwo to jak wygrać wszystko.
Tak powstał „Halo tato", cykl reportaży o dobrym ojcostwie. Bohaterowie Konrada Kruczkowskiego to osoby, które rolę ojca pełnią mimo wielu trudności, ale żaden z nich nie narzeka. Niektórzy ojcowie jeżdżą na wózkach, inni wychowują dzieci głuche, niektórzy są samotnymi ojcami.
Autor prezentuje dobrą szkołę reportażu, pokazuje zjawisko od szczegółu do ogółu. Jest wrażliwym i uważnym obserwatorem, daje swoim bohaterom konieczną przestrzeń, a czytelnikom stawia raczej pytania, nie tezy.
Za jeden z reportaży, które znalazły się w książce pt.„Jesteśmy Głusi” autor otrzymał Nagrodę Newsweeka im. Teresy Torańskiej.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8073-496-8
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Każdy reporter znajduje temat, którym załatwia własną sprawę. Nie wiedziałem o tym, kiedy zaczynałem pracę nad tą książką. Nie byłem reporterem. Nie wiem, czy dzisiaj nim jestem. Ale załatwiałem sprawę. Szukałem idealnego ojca. To nic takiego. Niektórzy szukają idealnych kochanków, inni sylwetki, jeszcze inni idealnych butów do biegania. Różnego szukamy ratunku.

Wszyscy pytają: „Kiedy zostałeś tatą, czy byłeś gotów?”. Niezbyt to mądre, bo ojcostwo jest przecież nieodwracalne. Absolutne. Czy jest się gotowym, czy nie – nic już nie można zrobić. Ale znam inne pytania, lepsze. Przyszły do mnie, kiedy pierwsi czytelnicy tych reportaży mówili: „Zazdroszczę” albo: „Szkoda, że mój ojciec tak nie potrafił”.

Czy byliśmy gotowi, żeby zostać dziećmi swoich rodziców? I czy można przestać?

JEST BAJKA

Aldona: – Jak się czujesz z tym wszystkim?

To pierwszy raz, kiedy Andrzej słyszy pytanie o stratę.

Andrzej ma 13 lat i pierwszy raz wychodzi w pole z kosą. Będzie pracował z ojcem. Przed nimi 25 jardów pszenicy, zaczynają z różnych stron. Andrzej kosi „przez siłę, bo kosą trzeba umieć”. Nie umie, więc męczy się podwójnie, ale bez skargi posuwa się naprzód. Kończą po trzech godzinach.

Andrzej: – Dwa dni chorowałem, zimnica taka. Byłem oberwany, czyli przesilony. Ale ojciec mnie lubił właśnie za to, że poddawałem się najcięższej pracy. Myślałem: „Szybciej zrobić, to lepiej zrobić”.

Andrzej zazdrości kolegom, których rodzice pracują w zakładach, a nie na gospodarstwie. Koledzy jeżdżą na kolonie, a on zostaje na wsi, bo lipiec i sierpień to sianokosy i żniwa. Oprócz wakacji zazdrości im wygód, na przykład tego, że tamci nie muszą wychodzić na zewnątrz do toalety. On, nawet kiedy mróz, biegnie do drewnianego wychodka z kółeczkiem wyciętym w drzwiach.

Z zazdrości i za przykładem starszego brata („Poszedł na swoje za kawalera”) postanawia, że zbuduje dom: „Taki z prawdziwego zdarzenia, czyli z rodziną i łazienką w środku”. Ma 15 lat, zaczyna sprowadzać materiały. Jeździ do Głogowa (75 kilometrów od Starej Wsi) po drewno, pustaki i cegły. Kupuje wszystko, na co wystarczają pieniądze i pozwalają państwowe limity.

Andrzej: – Na Podkarpaciu dużo ziemi, a my mieliśmy sprzęt. Żółty ursus, trzydziestka, najpopularniejszy w Polsce. Ojciec mi pożyczał i dorabiałem. Nie bałem się pracy.

Rodzice dokładają się do budowy. Tuż przed wylaniem fundamentów ojciec Andrzeja umiera.

Andrzej: – Zimny był ten pogrzeb, wyrzucało śniegiem. Zmarł 29 lutego, w rok przestępny. Karawan konny szedł, dwa konie, taki kondukt do kościoła. Ojciec na starość źle wyglądał: na twarzy zmarszczki, ręce zarobione. Wcześniej słabł, głos mu się zmieniał, ale w stajni trzy krowy, cielęta, więc chodził i robił obrządek. Odwiedzali go koledzy, mówili, że będzie umierał. Lekarz to samo. A on, że nie ma czasu na głupoty. Gospodarstwo tak działa, że niszczy człowieka.

------------------------------------------------------------------------

Mija rok od pogrzebu. Na dachu nowego domu robotnicy przypinają pęk z kwiatów, traw i gałęzi, czyli wiechę – znak zamknięcia budowy. Dwa piętra, 200 metrów powierzchni użytkowej, w planie dwie łazienki. Andrzej myśli o rodzinie, ale dziewczyna, z którą planował małżeństwo, wyjeżdża do Włoch. Na obczyźnie zachodzi w ciążę z innym i nie wraca.

Andrzej: – Pięć lat byliśmy razem i przegrałem. Nie ukrywam – to był cios.

Szuka. W mieszkaniu koleżanki, w której zakochał się bez wzajemności, poznaje Małgorzatę. Powie o niej:

– Była przeciętna i raczej nie od razu się zainteresowałem. Coś nie piknęło.

Pika po miesiącu, kiedy po niedzielnej mszy świętej myśl o Małgorzacie wyrywa Andrzeja z domu. Fiatem 126p w kolorze mandarynki krąży wokół gospodarstwa dziewczyny. Za każdym razem, kiedy mija jej dom, zwalnia. Boi się, więc przyspiesza i odjeżdża. Scenariusz powtarza się kilka razy.

Andrzej: – Raz się żyje i raz kozie śmierć. Skręciłem, pukam do drzwi, bo to stary dom, nie było dzwonka. Otworzyła siostra i mówi, że Gośka zaraz przyjdzie, że zaraz ją zawoła. Posadzili mnie w pokoju. Gosia zdziwiona, zakłopotana taka. Zdziwiona na maksa. Nie pamiętam już, o czym rozmawialiśmy, ale to się widzi, czy dziewczyna chce chodzić z tobą, czy nie.

Spotykają się przez rok. Dom Małgorzaty to sień, dwa pokoje i kuchnia. Kiedy Andrzej odwiedza dziewczynę, jej ojciec dba o ich czystość przedmałżeńską. Oni zamykają drzwi, on konsekwentnie je uchyla. Nic nie mówi, o czystość dba w milczeniu.

Andrzej: – Mało w domu siedzieliśmy. Odwiedzaliśmy koleżanki Małgorzaty, jeździliśmy na różne zabawy, w lecie – nad San. Wszędzie tym nieszczęsnym maluchem. Była podobna do mnie, rozmawialiśmy o przyszłości, a nie że bujanie w obłokach.

Przyszłość szybko staje się teraźniejszością. Pomarańczowym maluchem jadą do Sanoka. U jubilera Małgorzata wybiera pierścionek: złoty z czerwonym oczkiem. Szesnaście lat później pierścionek stanie się własnością Marty, ich pierwszej, a więc najstarszej córki.

Małgorzata nie jest zaskoczona, pierścionek to tylko ciąg dalszy. Przed wyjazdem do Sanoka zdążyli wynająć salę w Domu Strażaka i kucharkę na wesele. Andrzej nie kupuje wiele, głównie spirytus („Na weselu był spirytus majony. Dawniej nie kupowało się wódki, tylko spirytus się maiło”). Więcej nie potrzebują, bo mają swoje – gospodarstwo to świnie, kurczaki i makaron.

Przed ślubem odwiedzają miejscowego proboszcza. W kancelarii parafialnej jak w urzędzie: brązowa boazeria i stosy dokumentów. Na środku biurko, z jednej strony fotel, z drugiej dwa krzesła. Siadają.

Ksiądz: – Drogi Andrzeju, a co ty myślisz o aborcji?

Andrzej milczy, bo „to świeży temat, taki świeżutki, że lepiej nic nie mówić, niż powiedzieć głupio”. Ciszę przerywa Małgorzata, wychodzi przed szereg i deklaruje, że aborcja to grzech. Ksiądz uznaje odpowiedź za wystarczającą.

Andrzej: – W sobotę, po tych wszystkich przygotowaniach na remizie, to byliśmy oboje ugotowani. Wieczorem mówię do Gośki: „Nie idźmy do tego ślubu, nie chce mi się”.

Nie idą. Do zabytkowego, XVI-wiecznego kościoła w Bliznym jadą Volkswagenem Jetta, rocznik 1990, który wygląda jak polonez w wersji „amerykański film”. Samochód pożyczyli od znajomych.

Andrzej: – To nie była miłość, że kamień w wodę. Miłość na sto procent, taka na śmierć i życie przyszła później. Wtedy nie. Chodziłem z dziewczynami i nic z tego nie było, a ślub to zawsze totolotek, chciałem już na coś postawić. Myślałem raczej: „Mam już swoje lata i, Boże, dokąd będę szukał?”.

W dniu ślubu Andrzej ma 26 lat, Małgorzata jest rok młodsza.

Po nocy poślubnej robią sobie zdjęcie: kadr wypełnia pierzyna, znad pierzyny wystają dwie głowy. On ciemne, przerzedzone włosy, ona – krótko obcięta blondynka. Chcą mieć dzieci. Małgorzata szybko zachodzi w ciążę. Wymiotuje, ale nie skarży się i pracuje niemal do samego porodu. Brakuje im pieniędzy, więc dom wykańczają na raty: z desek, które zostały z budowy, robią podłogi; odkładają na meble do kuchni. W sypialni stawiają tylko jeden sprzęt – duże drewniane łóżko.

Ślub biorą w maju, w styczniu rodzi się Marta, w kwietniu organizują chrzciny. Gości przyjmują już w nowym domu. Do szczęścia brakuje im łazienki, którą Andrzej wykańcza kilka tygodni później. Podkarpacki sen staje się rzeczywistością.

CO Z TEGO, ŻE MĘŻCZYZNA?

Andrzej: – Jak Gosia zaszła w ciążę, to matka mnie straszyła: „Zobaczycie, jak pójdziecie na swoje, nie dacie sobie rady”. Takie głupie gadanie, bo pójdziemy i zobaczymy. Każdy to przechodzi. A jak córka się już urodziła, to cieszyłem się, o Boże!, jak się cieszyłem. Fajna dziewczynka była. Najbardziej mnie interesowało, żeby była zdrowa fizycznie i umysłowo, bo tyle złego się słyszy. Cieszyłem się, że ma ręce, wszystkie palce.

Marta śpi mało. Gdy płacze, a płacze często, to tak, że goście nie mogą wysiedzieć: żegnają się i wychodzą. („Jak się obudziła, a nikogo przy niej nie było, to wrzask jak syrena, jakby się cały świat walił. I tak samo na obcych w domu – ryk był od razu”). Musi być noszona, ale w grę wchodzą jedynie ręce rodziców, więc Andrzej i Małgorzata noszą Martę na zmianę.

Małgorzata po czterech miesiącach wraca do pracy. Jest księgową w spółce Koronki zaliczanej do największych producentów dodatków tekstylnych w Europie. Jeszcze przez rok jako matka karmiąca może wracać na godzinę do domu. To mało, nie mają z kim zostawić dziecka, doraźnie pomagają im siostra Małgorzaty i matka Andrzeja. On sam pracuje w szpitalu w Brzozowie, obsługuje kotły i piece. Prosi kolegów o zmiany, bierze wszystkie weekendy, żeby w tygodniu być w domu.

Andrzej: – Wszystko było przewrócone do góry nogami.

W 1998 roku, niemal dwa lata po Marcie, na świat przychodzi Artur. Chłopiec jest mniej wymagający, w ciągu dnia śpi cztery godziny i więcej. („Sprawdzaliśmy, czy on żyje, tak strasznie spał, bez ruchu prawie”). Kiedy Andrzej wychodzi z pokoju dzieci, robi to na czworakach – tylko wtedy drewniana podłoga nie skrzypi. Wstaje kilka kroków za drzwiami, ale zanim odejdzie, nasłuchuje jeszcze przez chwilę.

Andrzej: – Pilnowałem. Marta była zazdrosna, raz chciała Artura wywalić z wózka. On nam dużo chorował, łapał infekcje dziecięce różne. Były zastrzyki, pamiętam, że tyłek miał mocno zdziurkowany.

Lekarz pracuje do piętnastej – dokładnie tak jak Małgorzata w Koronkach. Andrzej jest w domu wcześniej, więc to on zapewnia dzieciom opiekę. Sadza je na tylnym siedzeniu malucha i zawozi do ośrodka zdrowia. W brzozowskiej przychodni dorosłych przyjmują na wprost, dzieci – po prawej. Kiedy innym razem przyjeżdżają do lekarza z Małgorzatą, ona nie skręca, bo nie wie, gdzie trzeba iść z dziećmi.

Andrzej: – Myśmy się z tego śmiali, a jak opowiedziała w pracy, to powiedzieli, że wyrodna matka. A przecież to nie miało sensu, żeby ona się zwalniała, pędziła, a ja w domu. Nie wstydziłem się. Co z tego, że mężczyzna?

Sąsiad powie o nich: – Jest bajka. Rodzina, jakich mało. Gośka w ogródku dużo plewiła, robiła coś, a on na gospodarce więcej. Zuzia odrosła i się odgrażała naszym: „Przyjdzie mój tata i będzie spokój!”.

Zuzia, rocznik 2002, jest ich trzecim i ostatnim dzieckiem.

W zimie bajka wygląda tak: Andrzej przypina do traktora drewniane sanie. Odziedziczył po ojcu żółtego ursusa bez kabiny. Z okolicy zbiegają się dzieci, dowiązują mniejsze sanki. Kulig wjeżdża w las, znikają na kilka godzin. Po okolicy niesie się krzyk, bo na końcu zarzuca, a śnieg prószy na ręce i twarz. W tym czasie Małgorzata czeka z kawą i kakao, piecze rogaliki. Po powrocie zmarznięci siadają w kuchni.

Latem zamiast sanek jest rower, do którego Andrzej dorabia boczne koła, żeby dzieci „czuły się pewnie”. Uczy je jeździć. Biorą owczarka collie – pies jest duży: pół metra, 25 kilogramów wagi.

Andrzej: – Martusię ciągle przewracał. Wystarczyło, że się otarł, a ona bach i w fosie.

Andrzej chodzi na szkolne akademie, nie opuszcza nawet Dnia Dziadka („Mój ojciec nie żył, ojciec Gosi chorował, to chodziłem, żeby miały kogoś na widowni”). Małgorzata szyje dla nich przebrania, wszystko ręcznie – jest z gospodarstwa, potrafi. Mają kaflową kuchnię, bo uparła się, że będzie im piec domowy chleb. Piecze z własnej pszenicy i żyta.

Gdy dzieci „już szkolne”, Małgorzata postanawia, że pójdzie na studia – jest księgową, chce zdobyć dodatkowy tytuł. Co drugi weekend jeździ do Rzeszowa. Kiedy wychodzi, Andrzej pyta:

– Gosiu, co ci zrobić na obiad?

– A co zrobisz, to będzie.

Odpowiedź brzmi zawsze tak samo, więc on zawsze gotuje rosół z makaronem „ciętym spod noża”.

Taki sam makaron będzie kroił na stypie.

BEZ PRACY CZłOWIEK NIE ŻYJE

Podkarpacki portal Nowiny24.pl 25 września 2008 roku napisze: „114 pracowników, na 140 zatrudnionych, zostanie zwolnionych z PGI Koronki. Brzozowska firma przegrała z konkurencją z Chin. (...) Wśród zwalnianych największą grupę stanowią kobiety po 50. roku życia. Przepracowały w Koronkach po 20–30 lat. Dostaną trzymiesięczną odprawę 3–4 tys. zł”.

Małgorzata jest pracownikiem biurowym, więc pracuje jeszcze przez rok. Wcześniej Koronki ogłaszają upadłość, a kierownictwo nad spółką przejmuje syndyk. W tym samym czasie cały region dosięga pomór zwolnień: huty szkła w Krośnie zwalniają 2000 osób, sanocki Stomil – 280, WSK Rzeszów – blisko 100. Pracy szuka ponad 110 tysięcy ludzi. W powiecie brzozowskim stopa bezrobocia wynosi 24,3 procent. Firmy nie wypłacają zaległych pensji. Na forum portalu Brzozow.org.pl jeden z mieszkańców cytuje Pismo Święte: „Zabija bliźniego, kto mu zabiera środki do życia, i krew wylewa, kto pozbawia zapłaty robotnika”.

W 2012 roku Zuzia ma 10 lat, Marta kończy gimnazjum. Małgorzata sprząta wokół domu, plewi w ogródku.

Sąsiadka pyta:

– Jak tam, Małgosia, poprawiło się coś?

– Nawet nie wiesz, nie wyobrażasz sobie, jak bym chciała iść do pracy. Nie masz pojęcia nawet.

Małgorzata otrzymuje zasiłek dla bezrobotnych (pierwsze trzy miesiące – 717 zł, później – 563 zł), z czasem uczelnia przyznaje jej stypendium naukowe (około 700 zł). Kończy licencjat, traci środki z uczelni, intensywnie szuka pracy, ale odbija się od każdych drzwi. Każdą kolejną odmowę przeżywa bardziej: staje się cicha i małomówna. Stara się o posadę w Urzędzie Gminy Brzozów. Nie udaje się – brak miejsc. Coraz częściej budzi się w środku nocy, nie może zasnąć, bierze tabletki. Po kilku tygodniach gmina rozpisuje konkurs – jedna z księgowych ma odejść na emeryturę. Małgorzata wygrywa. Mówi do Andrzeja: „Tyś mi to załatwił? Gadałeś z radnymi, z wójtem?”.

Andrzej: – Cieszyła się, odżyła. Bardzo jej zależało – bez pracy człowiek nie żyje. Ale szybko straciła radość. Rano wstawała, przy tym stoliku rozmawialiśmy. Skarżyła się, że jej dokuczają. Mówili jej: „Po coś tu przyszła, nic nie skorzystasz, wiedza kosztuje”. Wracały te nasze rozmowy, pytała: „Co byś zrobił na moim miejscu? Co ty byś zrobił?”, „Dlaczego ona mi tak utrudnia?”. Nawet chciałem zapłacić i święty spokój, ale nie było zgody. Prosiłem: „Zwolnij się, jak ci tam źle. Damy sobie radę”. Nie chciała. Bała się chyba, co ludzie powiedzą: że sobie nie poradziła, że nie dała rady. Martwiłem się bardzo, bo były takie noce, że nie spała, siedziała tylko w fotelu. Nie wiedziałem, jak jej pomóc. Brała leki, ale jak miałem nocki, może nie wszystko widziałem? Przez dwa lata było coraz trudniej, ale te ostatnie miesiące najgorsze. Teraz to widzę, z perspektywy czasu dopiero.

Andrzej codziennie zawozi Małgorzatę do urzędu („Nie chciała jeździć sama. Mówiła, że to dodatkowy stres, a dość już ma stresów”). Wyjeżdżają przed ósmą, trasa to 7–10 minut, niecałe 5 kilometrów. Od szesnastej Andrzej czeka na telefon, który zwykle dzwoni później, bo Małgorzata zostaje po godzinach, do osiemnastej, często dłużej. Wtedy jedzie odebrać ją z pracy.

We wtorek 17 kwietnia 2012 roku to on dzwoni pierwszy. Skończył swoje, mówi, że zaraz po nią przyjedzie. Małgorzata jest w dobrym humorze, bardzo spokojna. Na kolanach trzyma segregatory z dokumentami, część pracy zabiera do domu. Rozmawiają w drodze. Andrzej pyta:

– Coś się poprawiło?

– Daj spokój, nic z tego nie będzie. Biorę dokumenty, bo mi brakuje kilku groszy w rozliczeniu. Nie chce się zgodzić rachunek. Jak nie znajdę, to ta druga będzie chodzić po urzędzie i opowiadać.

W domu pracuje do dziesiątej („Nie znajdę tych groszy, nigdy nie znajdę”). O jedenastej kładą się spać. Andrzej wstaje pierwszy, musi zadbać o gospodarstwo: wydoić krowy, nakarmić świnie. Złości się, bo ma wolne w szpitalu, a jak skończy, będzie musiał się przebrać, żeby zawieźć żonę do Brzozowa. Myśli: „Niepotrzebny mi samochód, i tak stoi. Niech jedzie sama, spokojnie się obrobię”. Karmi króliki – z wiklinowego kosza dorzuca trawy do drewnianych klatek. Pracę przerywa mu Marta. Przybiega i mówi:

– Nie ma mamy!

– Jak nie ma? Szukaj dobrze. Może w ubikacji? Może gdzieś wyszła?

Sam cofa się do budynków gospodarczych („Coś mnie dziubło”). Znajduje Małgorzatę w stodole, przy ścianie. Odnosi wrażenie, że żona klęczy, bo ma wpół zgięte kolana. Ciało Andrzeja kamienieje, nie może się ruszyć, traci oddech. „To sen? Boże miłosierny, czy to sen?”.

Z wystającego gwoździa krokwiaka zdejmuje koronkowy sznur. Podtrzymuje Małgorzatę, żeby nie upadła. Rozwiązuje węzeł, przez głowę zdejmuje sznur z szyi. Zanosi żonę do domu, do sypialni, kładzie ją na łóżku.

Marta odchyla głowę mamy w tył, wdmuchuje powietrze do płuc, krzyżuje dłonie na piersi, uciska. „Trzydzieści ucisków, wdech, trzydzieści, wdech, trzydzieści, wdech”. Dzwonią po pogotowie. Ratowników jest trzech, Małgorzata odzyskuje tętno. W brzozowskim szpitalu brakuje miejsc, więc karetka jedzie do Sanoka.

Andrzej: – Czy ona z tego wyjdzie?

Ratownik: – To już nie jest pytanie do lekarzy, tylko do Boga.

Andrzej jest w szpitalu codziennie. Nie zabiera ze sobą dzieci, wyraźnie zabronił tego lekarz.

– Dla nich to będzie złe doświadczenie, w niczym to nie pomoże. A skoro rozmawiamy, panie Andrzeju, to jeszcze jedna sprawa. Jeśli nie uda się żony uratować, czy możemy pobrać narządy? Przepisy są takie, że nie muszę mieć zgody, jeśli żona nie zastrzegła, ale ja jestem wierzący człowiek, nie zrobię tego. Proszę jednak o zgodę – ktoś dostanie nowe życie.

W niedzielę Andrzej odbiera telefon. Słyszy: „Proszę przyjechać i pożegnać się z żoną. Dzisiaj będziemy odłączać i żona przestanie oddychać. Nic już nie możemy zrobić”. Prosi dzieci, żeby usiadły w salonie: tam narożnik, fotele. Siedzą, a on powtarza ostatnie zdanie, które usłyszał: „Nic już nie możemy zrobić”.

Dzieci płaczą. Andrzej wstaje, wkłada kurtkę, jedzie do szpitala. Po drodze odwiedza księdza („Moja żona zaraz umrze”). W szpitalu ksiądz czyta fragment Ewangelii o uzdrowieniach Jezusa, olejkiem smaruje czoło i ręce Małgorzaty. Po wszystkim Andrzej klęka przy żonie. Trzyma jej rękę, całuje wewnętrzną część dłoni, później usta. Mówi: „Żegnaj. Do zobaczenia w innym życiu”.

Przed pogrzebem jest jak robot – wszystkie czynności wykonuje mechanicznie. Żyje od zadania do zadania, od sprawy do sprawy. Ma wrażenie, że czas się zatrzymał. Kiedy kroi makaron „cięty spod noża”, słyszy głos Małgorzaty: „A co ugotujesz, to będzie”.

Dzieci nie chcą rozmawiać. Uciekają przed komputer i telewizor. Marta dorasta w ciągu kilku dni i opiekuje się młodszym rodzeństwem. Codziennie czesze Zuzię i zaplata jej warkocze, kiedy trzeba – podcina końcówki. Andrzej nie potrafi, bo zawsze robiła to Małgorzata. To Marta pierwsza rozmawia z nauczycielami, kiedy Zuzia ma problemy w szkole.

Po pogrzebie odwiedzają ich siostry Małgorzaty i jezuita, o. Tomasz, z którym zaprzyjaźni się Artur. Dla nich „dom, w którym popełniono samobójstwo, nie jest domem trędowatych”. Inni, w tym rodzina Andrzeja, unikają kontaktu. Po kilku miesiącach skierowany na placówkę w Sudanie o. Tomasz wyjeżdża. Marta pyta: „Tato, a czy ty nas nie zostawisz?”.

Andrzej: – Uratowało mnie to pytanie, bo bardzo złe myśli przychodziły mi do głowy. Przyrzekłem, że ich nie zostawię i wychowam, jak będę umiał.

JAK SIĘ CZUJESZ Z TYM WSZYSTKIM?

Aldona na krótko wraca do Starej Wsi. Na co dzień mieszka w Krakowie i właśnie rozpoczęła przewód doktorski: pisze o kapłaństwie kobiet, będzie pracownikiem naukowym na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II. Stara się o grant, planuje wyjazd do Rzymu. Andrzej zna Aldonę z widzenia, bo jego dzieci przyjaźnią się z jej rodzeństwem.

Cztery miesiące po pogrzebie siostra Aldony zaprasza Andrzeja na grilla. Mówi: „Wyjdź z domu, dobrze ci to zrobi”. Pada deszcz, ale to urodziny, szkoda mięsa, więc przenoszą przyjęcie do garażu.

Andrzej z nikim nie rozmawia. Aldona zna ich historię – była na pogrzebie Małgorzaty. Siada obok i pyta: „Jak się czujesz z tym wszystkim? Jak sobie radzisz?”.

To pierwszy raz, kiedy Andrzej słyszy pytanie o stratę. („Nie chciałam rozmawiać o głupotach, bo widziałam, że w jego duszy dzieją się poważne sprawy”).

Aldona chce zwiedzić skansen w Sanoku, więc proponuje, że zabierze ze sobą Zuzię. Po wycieczce musi wracać do Krakowa, ale jeszcze w wakacje zaprasza ich wszystkich do siebie (Andrzeja z dziećmi, swoją siostrę i jej męża).

Wizyty powtarzają się w różnych konfiguracjach: coraz częściej dzieci przyjeżdżają bez taty. Podczas odwiedzin oglądają Czas honoru. W 64. odcinku oficer Karol Ryszkowski popełnia samobójstwo.

Marta pyta: – Czy to jest właściwe? Czy on postąpił dobrze?

Aldona: – Samobójstwo ma różne wymiary. Kiedy popełnia je żołnierz, to często uznajemy, że postąpił honorowo. To dość złożony problem, trudno powiedzieć, żeby było jednoznacznie złe. Dużo o tym pisze ksiądz Zwoliński, mam taką książkę.

Kilka dni później Aldona zauważa, że książka Samobójstwo jako problem osobisty i publiczny znika z półki. Później książka znika jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem bez słowa i bez pytań.

CO ONA WINNA, MALUTKA?

Kiedy Aldona wraca na wieś, Andrzej odwiedza jej rodzinny dom. Prosi, żeby poszli na spacer.

Andrzej: – Czy to w ogóle jest możliwe, że ty i ja?

Aldona myśli: „To będzie trudne, bo przecież nie chodzi tylko o związek, ale wchodzę w rodzinę, w zastany świat. Muszę zapytać ojczyma, jak było z nim, bo to podobna historia, a dogadywaliśmy się, mimo że nie był moim tatą”. Wtedy i później nie pomyślała: „Dzieli nas różnica wieku, 16 lat to w końcu bardzo dużo”.

Aldona: – To nie jest niemożliwe.

Zuzia ma 10 lat. Z szatni wychodzi zawsze ostatnia – metr za innymi. Nie niesie plecaka, tylko ciągnie go za sobą. Z nikim nie rozmawia, w domu nigdy nie opowiada o koleżankach. Nikt jej nie odwiedza. Przed końcem roku przynosi trzy zagrożenia. Aldona jest w Starej Wsi, pomaga jej w matematyce i angielskim. Rozkładają w kuchni zeszyty i przybory, ćwiczą. W domu dziewczynka odpowiada na każde pytanie, ale w szkole, kiedy stoi przy tablicy – milczy. Na klasówkach oddaje puste kartki.

Po powrocie do Krakowa Aldona odbiera telefon od Zuzi.

– Powiedzieli mi, że mama się powiesiła. Chodzą za mną i przezywają.

– Jak cię przezywają?

– Półsierota. Krzyczą, że jestem półsierota. Czy to prawda, że moja mama się powiesiła?

Aldona rozmawia z Andrzejem, Andrzej z wychowawczynią. To on idzie na wywiadówkę, ona – choć bardzo chce – nie może, bo formalnie jest dla dziewczynki obcym człowiekiem. Andrzej próbuje zwrócić uwagę pozostałych rodziców. Na miejscu czuje, że nie wytrzyma i zaraz się rozpłacze („Co ona winna, malutka?”).

W szkole Zuzia wciąż słyszy: „Półsierota, półsierota! Jej mama się powiesiła!”.

Składają podanie z prośbą o przeniesienie dziewczynki do równoległej klasy. Dyrektor odmawia, więc Aldona dzwoni do znajomej, która jest „biegła w oświacie” – wspólnie znajdują podstawę prawną. Odwołują się od decyzji, dopiero wtedy udaje się wyciągnąć Zuzię z klasy, w której stała się kozłem ofiarnym. Do Aldony dzwonią inni rodzice, pytają: „Jak państwo to zrobili?”. Rok później przeniesionych zostanie jeszcze troje dzieci. Po zmianie Zuzia odwiedza szkolną psycholog: w każdy poniedziałek sama puka do drzwi gabinetu („Dzień dobry, przyszłam porozmawiać”). Poprawia oceny i zdaje do następnej klasy.

Półtora roku po śmierci Małgorzaty Andrzej chce się oświadczyć Aldonie. Wcześniej rozmawia z dziećmi – postanowił, że nie zrobi nic wbrew ich woli. Słyszy: „Gdybyśmy jej tu nie chcieli, już dawno by to wiedziała. Nie znalazłaby butów. Tato, my się bardzo cieszymy”.

Nie cieszy się rodzina Andrzeja. Jego brat przychodzi do niego, jest wściekły, krzyczy: „Wiesz, co ludzie powiedzą? Zabiłeś Gośkę, żeby sobie młodszą wziąć!”. Później do babci Aldony ktoś wysyła anonimowy list, w którym oskarża Andrzeja o żonobójstwo.

Miasto reaguje podobnie jak wieś. W Krakowie, w środowisku uniwersyteckim, od dwóch księży profesorów Aldona usłyszy: „Różnica wieku jest zbyt duża, rodzina obciążona jest traumami. To bardzo zły pomysł”. Pociesza ją, że bliscy (rodzice, rodzeństwo) mówią o Andrzeju dobrze: „Ktoś, kto zajmuje się dziećmi w ten sposób, nie może być złym człowiekiem. Dziećmi i matką, on się troszczył o matkę bardzo. Nie mamy nic przeciwko”. Brat Andrzeja nie przychodzi na ślub, nie został zaproszony. Przychodzą siostry Małgorzaty, mówią: „Dobrze, że układasz sobie życie”. Księża profesorowie zmieniają zdanie. Jeden z nich podaruje im w prezencie ślubnym ikonę ze świętą rodziną.

Andrzej: – Ślub to było trudne doświadczenie. I cieszyłem się, i bolało – dużo rzeczy do mnie wróciło.

Aldona: – Nie było miłości romantycznej. Ona się pojawiała w niektórych momentach, ale cała reszta, wszystkie decyzje, to były bardzo racjonalne. Ta miłość przyszła później, w tych problemach, które mieliśmy.

PRZY ODROBINIE SZCZĘŚCIA

Przed ślubem Aldona wraca do Krakowa. W mieście odwiedza ją Marta, idą do centrum handlowego, kupują ubrania i książki: Aldona naukowe, Marta fantastykę. Wieczorem siedzą obok, czytają, co jakiś czas wymieniają kilka zdań. Marta odkłada książkę na bok, otwartą, kartkami do spodu. Pyta: „A jeśli tacie coś się stanie, co z nami będzie? Czy na pewno będziemy mogli zostać z tobą?”.

W ośrodku adopcyjnym Andrzej i Aldona usłyszą, że to możliwe i dość szybkie do załatwienia, ale procedury to jedno, a życie to drugie. Psycholog mówi: „Co najmniej dwa lata i wtedy, przy odrobinie szczęścia, zacznie być u was dobrze”.

Dobrze nie jest. Aldona zauważa, że Artur, kiedy wraca od zwierząt, na długo zamyka się w łazience i dokładnie się myje. Zuzia przynosi ze szkoły historię: „Kiedy na lekcji pani pokazała krowę, wszystkie dzieci na mnie patrzyły. Czasami mówią mi Genowefa”. Dzieci coraz częściej kłócą się o gospodarstwo: mają rozpisaną kolejkę, kto kiedy będzie karmił zwierzęta, ale żadne nie chce. Andrzej nie rozumie: „Przecież to nie jest ciężka praca, jak za moich czasów. Sam wszystkim się zajmuję, wiadra z paszą zostawiam przy drzwiach, wystarczy podać”.

Aldona: – Andrzej, nie potrzebujemy tej gospodarki! To nam nic nie daje!

Andrzej się buntuje, bo jak odpuścić, kiedy całe życie zajmował się rolnictwem? Kłócą się. On nie rozmawia, nie mówi o tym, co czuje. Tęskni do Małgorzaty, bo: „Gosia lubiła gospodarkę, ona była taka jak ja”. I jeszcze: „Przez szesnaście lat małżeństwa pokłóciliśmy się tylko dwa razy”.

Aldona: – Nie jestem Gosią, nie jestem tu w zastępstwie!

Nie jest, więc chce dostosować dom do swoich potrzeb. Wymaga większych porządków. W łazience ustawia kosze z kokardkami w różnych kolorach, żeby łatwiej segregować pranie. Andrzejowi i dzieciom wszystko wydaje się dziwne, przecież dawniej tak nie było. Zuzia krzyczy: „Chcę, żeby moja mama zmartwychwstała!”.

Aldona tłumaczy: – Andrzej, tak się nie da, w tobie to wszystko ciągle żyje. Musisz iść na terapię.

– Poradzę sobie. Trzeba czasu, ale sobie poradzę. Ty wiesz, co będzie, jak mnie ktoś zobaczy? Przecież to nie jest Kraków.

– Jak masz zapalenie płuc, to idziesz do internisty! Jak nie radzisz sobie z uczuciami, też trzeba iść do lekarza. Jeśli nie chcesz tego zrobić dla mnie, zrób to dla siebie i dzieci.

Andrzej milczy, nie odpowiada. Zgodzi się „dla siebie i dzieci”. W kolejce do psychologa spotyka znajomych, w tym tych, o których opinie się martwił. W trakcie terapii usłyszy, że nie jest winny śmierci Małgorzaty.

PIĘKNA I MĄDRA

Kilka razy w tygodniu Artur po zajęciach zostaje w świetlicy. Wychowawczyni podchodzi do chłopca, pyta: „A jak tam twoja nowa mama?”. Pytanie pada publicznie, słyszą je koledzy Artura.

Wieczorem, kiedy wszyscy rozmawiają o tym, jak minął dzień, chłopiec żali się, bo nie wie, jak reagować. Wie, że nie chce już słyszeć tego pytania. Aldona najpierw myśli, żeby „rozszarpać tę babę”, ale tłumaczy chłopcu, jak może się zachować. Po kilku dniach Artur zbiera się w sobie. Na pytanie o nową mamę odpowiada spokojnie, ale stanowczo: „To bardzo osobista sprawa, nie chcę, żeby pani o to pytała”.

Andrzej powie później: – Jestem z niego bardzo dumny.

Do Aldony i Andrzeja przychodzą listy („Anonimowe, wysyłane przez różnych »życzliwych«). W listach mogą przeczytać, że nie są normalną rodziną albo że „rodzina jest przeklęta”. „Życzliwi” sugerują, że to dom wariatów, a dzieci są nienormalne, jak matka. Radzą Aldonie: „Uciekaj, póki jeszcze możesz”.

Aldona: – To wszystko nas bardzo zbliżyło.

Mija rok. Aldona zachodzi w ciążę, często podróżuje między Krakowem a Starą Wsią. Źle znosi stan błogosławiony, dużo wymiotuje, a jeśli nie wymiotuje, to krzyczy.

Andrzej: – Chodziliśmy po domu, jakby tu były rozsypane szpilki.

Aldona: – Gwoździe. Niesamowite, co się ze mną działo. Ale cieszyliśmy się, ja zawsze chciałam mieć dzieci.

Jest w szóstym miesiącu, kiedy musi jechać do Krakowa. W mieście okazuje się, że poród będzie przyspieszony, a życie dziecka jest zagrożone. Trafia do Szpitala Uniwersyteckiego na Kopernika. Słyszy: „W Brzozowie prawdopodobnie by pani nie uratowali”. Andrzej przyjeżdża, pochyla się nad inkubatorem, całuje plastikową ściankę urządzenia: „Bądź dzielna, Lenusiu, przetrwasz to. Będziesz piękną i mądrą kobietą”.

Po trzech tygodniach Aldona musi zostawić Lenę w szpitalu i wrócić na wieś. Dostaje wezwanie do sądu, bo toczy się sprawa adopcyjna. Wcześniej usłyszy od lekarza: „Bardzo mi przykro, ale pani nie będzie mogła mieć więcej dzieci”.

W drodze na rozprawę myśli: „Nie mam żadnego dziecka. Lena została w szpitalu, Marta, Artur i Zuza nie są jeszcze moje”. Sąd przyznaje Aldonie prawa rodzicielskie. Kiedy wychodzą z budynku, dzwoni telefon. To ze szpitala: „Mogą państwo zabrać dziecko do domu. Dzisiaj lub jutro”.

Jest czternasta, ale Andrzej nie chce czekać, więc jadą od razu. Prowadzi szwagier Aldony: trasę, która zajmuje trzy godziny, 27 lipca pokonują w dwie. Wracają późno, ale dzieci nie śpią, czekają w korytarzu. Skaczą i krzyczą: „Lenka przyjechała, Lenka!”. Każde chce być jak najbliżej. Aldona wnosi nosidełko i odsłania pieluszkę, wtedy wszyscy zastygają w bezruchu. Śmiertelna cisza.

Andrzej: – Nie spodziewali się, że ona taka malutka, a ona była jak paczka cukru. Główkę miała jak ta szklaneczka.

MIŁOŚĆ TO JEST DREWNO

Lenka ma dwa lata. Przy śniadaniu chce pomarańczę, Artur podaje jej plasterek cytryny. Śmieje się, gdy siostra się krzywi. Po południu do Zuzi przychodzą koleżanki. Odkąd zmieniła klasę, przychodzą regularnie, często do siebie dzwonią. W korytarzu na piętrze organizują pokazy mody, śmieją się z ks. Natanka, który mówi, że jak lakier do paznokci, to: „wiedz, że coś się dzieje”. Lenka jest wtedy z nimi, bo Zuzia chwali się siostrą. Marta studiuje we Wrocławiu, codziennie dzwoni do domu. Mówi do Andrzeja: „Tato, ja się boję, że Lenka mnie zapomni, tak mało jestem w domu”.

Andrzej odbiera Lenę z przedszkola. Klęka i wiąże jej buty, zapina guziki dziecięcego płaszcza, wiąże czapkę. Kiedy idą do kościoła, on w kieszeniach kurtki przemyca cukierki. Aldona nie zgadza się na jedzenie w czasie mszy, więc cukierki to ich tajemnica. Jak skakanie po łóżku, bo skaczą, kiedy nie ma mamy.

Andrzej: – Odkąd jest Lena, w naszym domu zrobiło się normalnie. Boli i już chyba zawsze będzie boleć. Ale w końcu jest oddech.

Aldona: – Na początku nie było miłości romantycznej, ale przyszła z czasem, etapami. Najpierw, kiedy spotkało nas tyle krzywdy i oskarżeń – bo przecież nie powinniśmy być razem. Później, gdy walczyliśmy o dzieci. Andrzej gotuje, sprząta, dba o nie. On wie, jakie dzieci mają stopnie, z czym mają problem. Daje im wolność, nie mówi: „Ty pójdziesz na studia, a ty zostaniesz w domu”. Wychowałam się na Podkarpaciu, nie widziałam tu takich ojców. Różnie się mówi o miłości, ale miłość to jest też drewno pod domem przygotowane na dwa sezony. Albo regały na książki, które zamówił u stolarza. Albo obiad, który zawsze na nas czeka.

Andrzej: – Zawsze marzyłem o domu, do którego dzieci będą wracać. Wiadomo, każde pójdzie w swoją stronę, ale jeśli będą wracać, to znaczy, że była miłość. Głupie pytanie, czy kocham swoje dzieci. Bardzo głupie. Kocham je wszystkie, życie bym oddał, nerkę, jak będzie trzeba.

------------------------------------------------------------------------

Po zamknięciu śledztwa prokuratura odesłała Andrzejowi sznur, który zdjął z szyi żony. Zasłabł, kiedy otworzył kopertę.

Po śmierci Małgorzaty, za zgodą rodziny, dokonano przeszczepu narządów. Trzy osoby (dwie kobiety i mężczyzna) otrzymały nowe życie. Andrzej nie wie, kim są, zna tylko wiek i płeć. Modli się o ich zdrowie.

------------------------------------------------------------------------

W Stanach Zjednoczonych pytają: „Jak się masz?”. Nie wypada odpowiedzieć, że źle. Na Podkarpaciu mają swoją odpowiedź, mówią: „Jest bajka”.

Aldona: – To dlatego, że w bajkach zawsze ktoś płacze. Żeby było dobrze, najpierw musi być trudno.

WSPOMNIENIE WŁASNE

Uparłem się, że zostanę na noc. Obiecałem, że nie będę płakał, ale już dwie godziny później obietnica przestała być aktualna. Wszystkie środki zapobiegawcze zawiodły: przytulanie, głaskanie, opowiadanie, czytanie bajek, słuchowisko w Polskim Radiu („Królowa Śniegu”), nawet przekupstwo. O północy wciąż nie mogłem zasnąć, więc dziadek zadzwonił do taty.

Śnieg sięgał kolan. Szedł po mnie pięć kilometrów, a w drodze powrotnej niósł mnie na rękach. Po latach usłyszałem od mamy: „Ojciec uznał, że jeszcze w życiu się nacierpisz i to nie musi być teraz”.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: