Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hekuba - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hekuba - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 256 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Sta­rą nie była jesz­cze; nie mia­ła wię­cej nad lat czter­dzie­ści i w pierw­szej mło­do­ści swej ład­ną być mu­sia­ła, bo wy­raź­ne śla­dy tego po­zo­sta­ły w zgrab­nym ry­sun­ku twa­rzy jej, nie­po­spo­li­cie pięk­nych oczach, w ob­fi­to­ści włsów, te­raz jesz­cze do ko­lan dłu­gich i bar­wę go­re­ją­ce­go zło­ta ma­ją­cych.

Ale nie w gło­wie były jej mło­dość i pięk­ność; dba­ła o nie jak o pią­te koło u wozu. Gdy jej ktoś z są­sia­dów żar­tem raz po­wie­dział: "Pani Te­re­sa, gdy­by ład­nie ubra­ła się i ucze­sa­ła, a krocz­kiem tro­chę mniej za­ma­szy­stym chcia­ła cho­dzić, toby jesz­cze ślicz­ną ko­biet­ką być mo­gła!" – zdzi­wi­ła się zra­zu, po­tem się roz­gnie­wa­ła i są­sia­da ofuk­nę­ła.

– Tak­że kon­cept! Nie­chże mi pan Igna­cy gło­wy głup­stwa­mi nie za­wra­ca, a po­wie le­piej, czy po­ży­czy mi tego gro­chu za za­siew, po któ­ry przy­je­cha­łam, czy nie po­ży­czy, bo je­że­li nie, to sia­dam na brycz­kę i jadę! Cza­su nie mam!

Wiecz­nie cza­su nie mia­ła, śpie­szy­ła, bie­gła, o coś sta­ra­ła się, coś pil­ne­go do czy­nie­nia mia­ła. Co czy­ni­ła? Boże wiel­ki! Ani wy­li­czyć, ani opo­wie­dzieć! Wszyst­ko, co czy­nić trze­ba było ma­jąc fol­war­czek ma­lut­ki, dzie­ci sze­ścio­ro i męża, któ­ry był na­przód hu­la­ką i mar­no­traw­cą, po­tem próż­nia­kiem i pie­cze­nia­rzem, a po­tem umarł i ją wdo­wą po­zo­sta­wił.

Nie­któ­rzy na pra­co­wi­tość jej fe­no­me­nal­ną, ru­chy ener­gicz­ne, na oczy błysz­czą­ce, a nie­kie­dy aż go­re­ją­ce, spo­glą­da­jąc ma­wia­li: "Co za tem­pe­ra­ment!" I mie­li słusz­ność. Nie­zwy­kłość tem­pe­ra­men­tu była tym wła­śnie co lo­sa­mi jej za­rzą­dzi­ło.

Nie­gdyś ośm­na­sto­let­nią, ład­ną, dość po­saż­ną i sze­ro­ko spo­krew­nio­na bę­dąc, tak się była w są­sie­dzie nic­po­niu za­ko­cha­ła, że per­swa­zje ani wzbra­nia­nia żad­ne nie po­mo­gły.

– Hu­la­ka – mó­wio­no jej – próż­niak, ba­ła­mut, ban­krut! A ona:

– Nie ma na świe­cie anio­łów. Każ­dy czło­wiek ma wady i on je ma i tak­że. Ale ja go z wa­da­mi i po­mi­mo wad ko­cham i nig­dy, aż do gro­bo­wej de­ski, ko­chać nie prze­sta­nę!

A kie­dy mat­ka i naj­bliż­si krew­ni sta­now­czo mał­żeń­stwu temu opie­rać się pró­bo­wa­li, oświad­czy­ła, że w ra­zie sta­wia­nia jej dal­szych prze­szkód z domu uciek­nie, ani do­my­śla się, ja­kim spo­so­bem i kie­dy uciek­nie, z wy­bra­nym swo­im w ja­kim ustron­nym ko­ściół­ku ślub weź­mie, a po­tem mat­kę i krew­nych o prze­ba­cze­nie po­pro­si. Że prze­ba­czą, to dla niej wąt­pli­wo­ści nie ule­ga, bo ją ko­cha­ją prze­cież – i jak jesz­cze! A w do­dat­ku szczę­ście jej prze­pra­szać ich za nią bę­dzie. Bo ona po­mi­mo wszyst­kich prze­po­wied­ni czar­nych i kra­kań

kru­czych ani na chwi­lecz­kę o przy­szłym szczę­ściu swym nie wąt­pi.

Zna­jąc ją wszy­scy wie­dzie­li, że to, co mówi, może próż­ną groź­bą nie być. Tak żywą i śmia­łą była, tak dziel­nie mat­ce w go­spo­dar­stwie do­po­ma­ga­ła, tak ocho­czo do każ­dej za­ba­wy albo ro­bo­ty sta­wa­ła, że ko­za­kiem-dziew­czy­ną ją na­zy­wa­no. Mo­gła bar­dzo ła­two uczy­nić to, na co inne stwo­rze­nie, po­tul­ne i nie­śmia­łe, zdo­być by się nie po­tra­fi­ło.

Przy tym zda­wa­ło się na­wet, że ten ko­śció­łek ustron­ny i ta­kie na dro­dze nie­zwy­kłej zło­że­nie do­wo­du mi­ło­ści wy­bra­ne­mu po­sia­dać dla niej mo­gły urok pe­wien, po­etycz­ny czy ro­man­tycz­ny, bo za po­ezją w ogó­le prze­pa­da­ła i po­mi­mo nie­zwy­kłej ży­wo­ści swej do ma­rzy­ciel­stwa mia­ła skłon­ność. Dużo za pół­noc nie­raz w po­ema­cie ja­kimś za­czy­tać się umia­ła albo na pięk­nie za­cho­dzą­ce słoń­ce, na ład­ny wi­do­czek le­śny, na łąkę bo­ga­to roz­kwi­tłą za­pa­trzyć się tak, że jak ze snu bu­dzić ją było trze­ba, a gdy wy­bra­ny za­sia­dał do for­te­pia­nu i gło­sem bar­dzo mi­łym śpie­wać za­czy­nał: "Stój, po­cze­kaj, moja dusz­ko, skąd drob­niuch­ną strzy­żesz nóż­ką" albo: "Dwa go­łę­bie wodę piły, a dwa ją mą­ci­ły", do naj­ciem­niej­sze­go w po­ko­ju ką­ci­ka usu­wa­ła się i po świe­żej jak jutrz­nia jej twa­rzy ci­chu­teń­ko spły­wać za­czy­na­ły per­li­ste łzy.

Mat­ce, krew­nym, przy­ja­ciół­kom, wszyst­kim, któ­rzy ją przed złym wy­bo­rem i lo­sem ostrze­ga­li, ma­wia­ła:

– Od ru­iny ma­jąt­ko­wej po­sa­giem swym go wy­ra­tu­ję, do po­rząd­ne­go ży­cia przy­zwy­czai się, bo mię ko­cha. A czyż może być na świe­cie szczę­ście więk­sze, wyż­sze, jak wy­ra­to­wać, uszczę­śli­wić, uszla­chet­nić, udo­sko­na­lić czło­wie­ka ko­cha­ne­go.

I gdy to mó­wi­ła, piw­ne źre­ni­ce jej sy­pa­ły zło­ty­mi skra­mi, a po­licz­ki prze­mie­nia­ły się z płat­ków ja­śmi­no­wych w pą­so­we róże.

Nie było rady. Po­bra­li się i po krót­kiej prze­rwie, któ­ra zda­wa­ła się urze­czy­wist­niać ma­rze­nia ko­za­ka-dziew­czy­ny, w ser­cu, w gło­wie, w spo­so­bie ży­cia jej wy­bra­ne­go wszyst­ko po­szło po daw­ne­mu. Tak jak daw­niej po­czął próż­nia­czyć, w kar­ty grać, na hucz­ne po­lo­wa­nia jeź­dzić, róż­nym pa­niom i nie pa­niom gło­wy za­wra­cać, jej po­sag i reszt­ki ma­jąt­ku swe­go ga­lo­pem roz­trwa­niać.

Uszla­chet­nie­nie i udo­sko­na­le­nie ko­cha­ne­go czło­wie­ka nie uda­ły się, czy i szczę­ście tak­że? Na­tu­ral­nie, ale tego do­my­ślać się tyl­ko było moż­na, bo pani Te­re­sa po­mi­mo praw­do­mów­no­ści i wie­lo­mów­no­ści swej o lo­sie swym i wszyst­kim, co on jej przy­niósł, jak grób czy ka­mień mil­cza­ła. By­łaż w mil­cze­niu tym am­bi­cja, skarg i uża­lań się nie zno­szą­ca, czy po­mi­mo wszyst­kie­go trwa­ją­ce ko­cha­nie? Jed­no i dru­gie za­pew­ne, lecz może wię­cej dru­gie niż pierw­sze. Może pani Te­re­sa na­le­ża­ła do tych na­tur głę­bo­kich, w któ­re gdy raz ko­cha­nie za­pad­nie, to go ani gorz­kie łzy za­wo­du za­lać, ani pa­lą­ce że­la­zo bólu wy­piec nie są zdol­ne.

I to tyl­ko wi­dzie­li wszy­scy, że jak przed­tem męża, tak po­tem dzie­ci, gdy na świat przy­cho­dzić za­czę­ły, ko­cha­ła z czu­ło­ścią i tro­skli­wo­ścią nie­zmier­ną, en­tu­zja­stycz­nie, bez gra­nic.

In­a­czej wi­dać ko­chać nie umia­ła i taka wła­śnie mi­łość mu­sia­ła być ko­niecz­nym i wierz­choł­ko­wym wy­kwi­tem jej na­tu­ry.

Spro­wa­dzi­ła też mi­łość ta w jej ży­ciu dal­szym na­stęp­stwo dość oso­bli­we.

Kie­dy osta­tecz­nie ma­jąt­ko­wo zruj­no­wa­ni, ona i mąż jej, z troj­giem już dzie­ci, za­miesz­ka­li w fol­warcz­ku ma­lut­kim, je­dy­ną już ich wła­sność sta­no­wią­cym, pani Te­re­sa wnet obej­rza­ła się po nie­du­żych ka­wał­kach pola, łąki, lasu, po za­bu­do­wa­niach go­spo­dar­skich, po ra­chun­kach dzier­żaw­cy, któ­ry im w ma­łym dom­ku miej­sca ustę­po­wał, i za­bra­ła się do pra­cy.

Zro­zu­mia­ła, że wiosz­czy­na ta, w ci­chą sa­mot­ność rów­nin po­le­skich rzu­co­na, sta­no­wi­ła warsz­tat je­dy­ny, na któ­rym wy­prząść i wy­tkać trze­ba było byt tych, któ­rych ko­cha­ła, że ten do­mek pod sło­mia­ną strze­chą, po­mię­dzy sta­re lipy i gru­sze wtu­lo­ny, musi stać się opo­ką dla stóp drob­nych, dla dłu­giej przy­szło­ści jej dzie­ci i że ona jed­na tkać na warsz­ta­cie, opo­kę przed skru­sze­niem się ucho­wać po­tra­fi. Po­moc­ni­ka, tym bar­dziej wy­rę­czy­cie­la, nie mia­ła, nie! Więc do warsz­ta­tu i opo­ki za­bra­ła się sama żwa­wo, ener­gicz­nie i roz­po­czę­ło się dla niej ży­cie twar­de, szorst­kie, jak wór siecz­ką na­peł­nio­ne dro­bia­zga­mi, któ­re tak jak źdźbła siecz­ki były dla do­tknię­cia ostre i kłu­ją­ce, dla oczu szpet­ne i przy­kre.

On, licz­nych i mniej albo wię­cej ma­jęt­nych krew­nych ma­jąc, jeź­dził od dwo­ru do dwo­ru, tu ty­go­dnie, tam mie­sią­ce ba­wiąc się i ba­wiąc, dla oby­cza­jów gład­kich i hu­mo­ru we­so­łe­go wszę­dzie mile wi­ta­ny i wi­dzia­ny, za­wsze jesz­cze pa­niom po­do­ba­ją­cy się i przy­po­do­bu­ją­cy, ład­nie śpie­wa­ją­cy, na po­lo­wa­niach umie­ją­cy strze­lać cel­nie, a po­tem o nich naj­śmiesz­niej­sze aneg­do­ty opo­wia­dać.

Do domu za­glą­dał kie­dy nie­kie­dy, w zgrab­nych ra­mio­nach dzie­ci przez czas ja­kiś po­huś­tał, żonę piesz­czo­ta­mi i czu­ło­ścia­mi osy­pał, a po­tem po­zie­wać z nudy, wy­cią­gać się w ca­łej dłu­go­ści na sprzę­tach, nad nie­szczę­ścia­mi swy­mi bia­dać za­czy­nał, aż po nie­dłu­gim cza­sie na­stę­po­wa­ła pora hu­mo­ru pie­kiel­ne­go, po­sęp­no­ści gro­bo­wej, fu­ka­nia na wszyst­ko i wszyst­kich, cza­sem na­wet gróźb ry­chłej, a bo­daj na­wet sa­mo­bój­czej śmier­ci, aż na ko­niec, dłu­żej już ży­cia w tej no­rze, w tej dziu­rze, w tym czy­ściu ziem­skim wy­trzy­mać nie mo­gąc, od­jeż­dżał zno­wu, aby po ty­go­dniach lub mie­sią­cach po­wró­cić na dnie nie­dłu­gie. I zda­rzy­ło się, że nig­dy już nie po­wró­cił. W domu da­le­ko miesz­ka­ją­cych krew­nych sro­dze na po­lo­wa­niu prze­zię­biw­szy się – umarł. Pani Te­re­sa zaś dłu­go po nim z twa­rzą od pła­czu spuch­nię­tą cho­dzi­ła. Pa­trzą­cy wów­czas na nią ma­wia­li po­mię­dzy sobą: "Ma też kogo tak dłu­go i wie­le opła­ki­wać!" Ona jed­nak pła­ka­ła dłu­go i wie­le. Taką już była…

Zresz­tą jak przed­tem, tak i w dal­szym cią­gu cho­dzi­ła po po­lach, do­zo­ro­wa­ła ro­bot­ni­ków, stró­żo­wa­ła nad orką, młóc­ką, za­sie­wem, sia­no­ko­sem, żni­wem, do­glą­da­ła in­wen­ta­rza, z po­mo­cą paru dzie­wek ogro­dy upra­wia­ła, nie­rzad­ko wła­sno­ręcz­nie go­to­wa­ła stra­wę, a w dłu­gie noce zi­mo­we szy­ła odzież dla sie­bie i dzie­ci. O pierw­szych brza­skach dzien­nych, na mróz, deszcz, śnie­ży­cę, wi­chu­rę czy na raj­skie od roś świe­żych i świ­tań błę­kit­nych po­ran­ki let­nie, pierw­sza wy­cho­dzi­ła z domu, aby nie­licz­ną cze­ladź bu­dzić, wraz z nią ro­bo­ty dzien­ne roz­po­czy­nać. Oprócz tego czę­sto do są­sied­nich wsi i mia­ste­czek jeź­dzi­ła, wszyst­ko, co trze­ba było, sprze­da­jąc, ku­pu­jąc, bra­ki róż­ne za­peł­nia­jąc, stra­tom za­po­bie­ga­jąc, o mnó­stwo dro­bin tego twar­de­go bytu do­bi­ja­jąc się z tru­dem, z tar­giem, z tro­ską, od któ­rych nie­raz poty per­li­ste na czo­ło jej wy­stę­po­wa­ły. W do­dat­ku zu­peł­nie już nie wia­do­mo, ja­kim spo­so­bem czy ja­kim cu­dem zdo­ła­ła śród tego wszyst­kie­go trzech sy­nów z ko­lei do szkół przy­go­to­wać i wy­słać, cór­kę jako tako wy­edu­ko­wać i dwo­je dzie­ci naj­młod­szych, drob­nych jesz­cze, do­glą­dać…

Cóż dziw­ne­go, że od lat wie­lu już w spo­sób taki ży­jąc – stra­ci­ła for­mę. Było to wy­ra­że­nie jed­ne­go z są­sia­dów, któ­ry pa­trząc raz na nią przez po­kój idą­cą, z ci­cha rzekł do obec­nych:

– Pani Te­re­sa zu­peł­nie stra­ci­ła for­mę…

I praw­dzi­wym to było do tego stop­nia, że gdy szła, to z pew­ne­go od­da­le­nia trud­no było po­wie­dzieć na pew­no, czy to ko­bie­ta albo męż­czy­zna idzie, a z bli­ska zno­wu każ­dy nic o niej nie wie­dzą­cy dłu­go na­my­ślać by się mu­siał przed za­de­cy­do­wa­niem, do ja­kie­go sta­nu spo­łecz­ne­go i po­zio­mu cy­wi­li­za­cyj­ne­go nie­wia­sta ta na­le­ży.

Nie była wca­le oty­łą, a jed­nak w pa­sie, ra­mio­nach i ca­łej so­bie była gru­bą. Po­cho­dzi­ło to ze zgru­bie­nia czy roz­ro­stu mu­sku­łów, któ­re wciąż mo­co­wa­ły się z chło­dem, go­rą­cem i fi­zycz­nym tru­dem, a nada­wa­ło jej po­zór bry­ło­wa­ty, cięż­ki, dziw­nie zno­wu sprze­cza­ją­cy się z ży­wo­ścią i ener­gią ru­chów.

Po daw­nych ja­śmi­nach i ró­żach jej twa­rzy śla­du już nie po­zo­sta­ło i ogo­rza­łą, zgru­bia­łą skó­rą po­wle­czo­na twarz ta za­cho­wa­ła tyl­ko pięk­ny za­rys ust i czo­ła, a tak­że te duże, w nie­po­spo­li­cie pięk­ną opra­wę uję­te oczy, któ­rych piw­ne źre­ni­ce te­raz jesz­cze umia­ły w chwi­lach wzru­sze­nia czy za­my­śle­nia sy­pać zło­ty­mi skra­mi lub świe­cić jak gwiaz­dy.

Ale do tego stra­ce­nia przez pa­nią Te­re­sę for­my wię­cej jesz­cze od zgru­bia­ło­ści mu­sku­łów i twa­rzy przy­czy­nia­ło się ubra­nie. Był że to był dla wy­twor­nych i stroj­nych są­sia­dek skład dzi­wów nad dzi­wa­mi w tym ubra­niu, któ­re nig­dy nic wie­dzieć nie chcia­ło o mo­dzie i ele­gan­cji, a wie­dzia­ło tyl­ko o ta­nio­ści i wiecz­nym, bra­ku cza­su! Więc spód­ni­ce ja­kieś zbyt krót­kie, a co gor­sza, z jed­nej stro­ny dłuż­sze, z dru­giej krót­sze, ka­fta­ny ja­kieś źle skro­jo­ne i z pier­wot­ną pro­sto­tą uszy­te, buty gru­be i stu­ka­ją­ce, chust­ka na gło­wie za­miast ka­pe­lu­sza. I

tyl­ko wło­sy… Do tych pani Te­re­sa sła­bość snadź mia­ła, bo za­wsze lśnią­ce i w gład­ki war­kocz za­ple­cio­ne, zwi­ja­ły się z tyłu jej gło­wy na kształt ogrom­ne­go węża, któ­ry by miał bar­wę mie­nią­cej się w bla­sku słoń­ca łu­ski kasz­ta­na.

Za­pra­co­wa­ła się pani Te­re­sa, za­nie­dba­ła samą sie­bie i "stra­ci­ła for­mę", lecz nie zda­wa­ło się to ją mar­twić ani za­wsty­dzać, ani zra­żać do by­wa­nia kie­dy nie­kie­dy w do­mach są­siedz­kich, do bra­nia udzia­łu w licz­nych na­wet ze­bra­niach to­wa­rzy­skich. Był w niej po­ciąg do ży­cia to­wa­rzy­skie­go; we­so­łą po­mię­dzy ludź­mi by­wa­ła, mów­ną. Gdy z bry­czusz­ki, w dwa małe ko­ni­ki za­przę­żo­nej, przed do­mem są­sia­dów wy­siadł­szy, kro­kiem swo­im za­ma­szy­stym i stu­ka­ją­cym, w suk­ni z jed­nej stro­ny krót­szej, z dru­giej dłuż­szej, do pięk­ne­go, wy­kwint­ne­go, lud­ne­go sa­lo­nu wcho­dzi­ła, na ustach mia­ła uśmiech sze­ro­ki, któ­ry rząd zę­bów jak per­ły bia­łych od­sła­niał, a na po­wi­ta­nie ręce obec­nych tak moc­no w stward­nia­łych od pra­cy dło­niach ści­ska­ła, że nie­któ­rzy aż z bólu sy­ka­li. Na ka­na­pie albo ja­kim pa­rad­nym fo­te­lu ją po­sa­dzić zu­peł­nym było nie­po­do­bień­stwem.

Wy­krę­ca­ła się od za­pro­sin, za­wie­ru­sza­ła się po­mię­dzy to­wa­rzy­stwem, gdzie to tu, to ów­dzie sły­chać było, jak ca­ło­wa­ła się z pa­nia­mi, żar­to­wa­ła z pa­nów, o róż­nych rze­czach i spra­wach roz­pra­wia­ła gło­sem przy­zwy­cza­jo­nym do prze­ma­wia­nia w polu, w ogro­dach, w sto­do­le, więc zbyt do­no­śnym i nie­kie­dy wpa­da­ją­cym w tony tak gru­be, że trud­no było z dala roz­róż­nić, czy to jest mę­skie albo nie­wie­ście mó­wie­nie.

Ale u sie­bie w domu, w Lesz­czyn­ce swo­jej, gdy nikt obcy na nią nie pa­trzał, mie­wa­ła czę­sto czo­ło zmar­twio­ne, a oczy peł­ne za­du­my czy tę­sk­no­ty. Nie­raz gdy w go­rą­ce żni­wa po dniu na skwa­rze sło­necz­nym spę­dzo­nym z pola do domu po­wra­ca­ła, krok jej za­ma­szy­stość swą utrą­cał i po­wol­nym sta­wał się, zmę­czo­nym, a wzrok ku gó­rze pod­nie­sio­ny błą­kał się po ob­ło­kach przez let­ni przed­wie­czerz ma­lo­wa­nych i zło­co­nych. Zba­cza­ła nie­co z dro­gi wprost do ma­łe­go dwor­ku pro­wa­dzą­cej, wcho­dzi­ła na łącz­kę przy­droż­ną i tam wśród mie­tlic roz­czo­chra­nych i ko­ni­czyn kwit­ną­cych sia­da­ła.

Roz­czo­chra­ne mie­tli­ce, ko­ni­czy­ny wy­so­kie, gro­na­mi bia­łych pe­reł ob­wie­szo­ne, szcza­wie o po­tęż­nych, czer­wo­nych ki­tach ogar­nia­ły ją i za­sła­nia­ły aż po szy­ję, tak że nad tą to­pie­lą pu­szy­stą i róż­no­barw­ną wi­dać było tyl­ko jej gło­wę z buj­nym, ogni­stym war­ko­czem i z twa­rzą od zno­ju wil­got­ną. Lek­kie wia­try przed­wie­czor­ne mu­ska­ły wte­dy tę twarz uzno­jo­ną, a przed oczy­ma od zmę­cze­nia przy­ga­sły­mi po­wsta­wa­ła nad nie­da­le­kim la­sem zo­rza wie­czor­na, zło­ta i ró­żo­wa. I pa­trza­ły wte­dy oczy te na za­wie­sza­ją­cą się po­mię­dzy nie­bem i zie­mią za­sło­nę świetl­ną, pa­trza­ły, po­dzi­wia­ły, mo­dli­ły się, wiel­bi­ły, aż po­czy­na­ły na­bie­rać od niej bla­sku, aż po­wra­ca­ły od nich siła i ra­dość ży­cia, aż ma­rzą­ce, smut­ne, roz­mo­dlo­ne, za­chwy­co­ne, nad gę­stwi­ną mie­tlic, ko­ni­czyn i szcza­wiów – świe­ci­ły jak gwiaz­dy.

Zda­rza­ło się rów­nież, że w noce zi­mo­we, za do­mem bia­łe od śnie­gu, w domu ci­che od po­wszech­ne­go uśpie­nia, ogar­nia­ły ją za­du­my do fal gorz­kich, po­sęp­nie szem­rzą­cych po­dob­ne.

Dzie­ci w przy­le­głym po­ko­ju spa­ły spo­koj­nie, a ona w iz­deb­ce swo­jej u je­dy­ne­go jej okna przy świe­tle ma­łej lam­py odzież ich na­pra­wia­ła. Wy­so­ki stos bia­łych płó­cien wzno­sił się przed nią na sto­le, wiatr za okna­mi szu­miał, cza­sem ga­łąź wia­trem po­ru­szo­na su­cho i twar­do w szy­bę za­stu­ka­ła lub świerszcz ode­zwał się pod pie­cem.

Z gło­wą pod świa­tłem lam­py po­chy­lo­ną szy­ła, lecz nie­raz igła wy­su­wa­ła się z jej pal­ców i czo­ło na dłoń opa­da­ło. Z czo­łem i oczy­ma za­kry­ty­mi dło­nią sia­dy­wa­ła nie­ru­cho­mo i tyl­ko cza­sem, jak­by cze­muś dzi­wu­jąc się bez­den­nie lub nad czymś bo­le­śnie bia­da­jąc, gło­wą po­wo­li wstrzą­sa­ła lub w obie stro­ny ko­ły­sa­ła. Dzi­wo­wa­łaż się tak lo­so­wi wła­sne­mu?

Bia­da­łaż nad omył­ką w dniach kwit­ną­cej mło­do­ści po­peł­nio­ną?

Nie­kie­dy tak­że wśród ta­kiej za­du­my noc­nej z ust jej wy­cho­dzić po­czy­na­ły nuty piosn­ki sta­rej: "Dwa go­łę­bie wodę piły…" Nig­dy wię­cej nad ten po­czą­tek piosn­ki nie za­nu­ci­ła, opa­mię­ty­wa­ła się za­raz, mil­kła… By­łoż to echo od wio­sny ży­cia w tę noc zi­mo­wą przy­wia­ne, echo i od­błysk mi­ło­ści je­dy­nej w ży­ciu, za­wie­dzio­nej, zdep­ta­nej?…

Ale w są­sied­nim po­ko­ju jed­no z dzie­ci nie­spo­koj­nie po­ru­szy­ło się na po­sła­niu, dru­gie wśród snu krzyk­nę­ło.

Pani Te­re­sa, w mgnie­niu oka na no­gach, bie­gła ku sy­pial­ni dzie­cię­cej, a gdy po chwi­li, prze­ko­naw­szy się, że nic złe­go nie za­szło, po­wra­ca­ła, oczy jej, usta, twarz cała ja­śnia­ły od bło­gie­go uśmie­chu.

– Ro­ba­ki moje, kwiat­ki, bry­lan­ty, po­cie­chy, skar­by moje!

Wśród licz­nych jej zna­jo­mych byli tacy, w któ­rych bu­dzi­ła sza­cu­nek lub po­dziw, i tacy, któ­rych ba­wi­ła albo nu­dzi­ła, któ­rzy też ją po tro­chu wy­śmie­wa­li. Dość po­wszech­nie zresz­tą przy­cze­pia­no do niej na­zwę Vi­ra­go. Ży­cie zaś inną jesz­cze na­zwą ob­da­rzyć ją mia­ło…II

Tej wio­sny syn naj­star­szy pani Te­re­sy, dwu­dzie­sto­let­ni stu­dent od paru lat w da­le­kiej sto­li­cy prze­by­wa­ją­cy, ra­zem ze skow­ron­ka­mi do Lesz­czyn­ki zle­ciał i już z po­wro­tem nie od­le­ciał. Gdy­by pani Te­re­sa do po­wro­tu go na­ma­wia­ła, nie usłu­chał­by pew­nie, ale ona nie czy­ni­ła tego i raz go tyl­ko obur­kli­wie, krót­ko za­py­ta­ła:

– Cóż bę­dzie, Ju­lek? Nie po­je­dziesz?

– Nie, ma­tuch­no – od­po­wie­dział. – Nie po­ja­dę…

Czo­ło jej zbie­gło się w dwie gru­be zmarszcz­ki i przez chwi­lę sta­ła ze wzro­kiem w zie­mię wbi­tym, po­sęp­na i zgnę­bio­na. Po­tem jed­nak gło­wę pod­nio­sła i spo­koj­nym gło­sem już rze­kła:

– Ano! Cóż ro­bić? Kie­dy in­a­czej być nie może…

– Nie może, ma­tuch­no!

– Ja to i sama wiem. A kie­dy in­a­czej być nie może, to i ba­sta! Do go­spo­dar­stwa ode­szła.

Ale kie­dy z pę­kiem klu­czy w ręku szła przez mały dzie­dzi­niec do świr­na, w któ­rym róż­ne za­pa­sy żyw­no­ścio­we się mie­ści­ły, krok jej cięż­szy i po­wol­niej­szy był niż zwy­kle.

Bóg je­den tyl­ko wie­dział, z ja­ki­mi trud­no­ścia­mi, prze­szko­da­mi, tro­ska­mi zdo­ła­ła ona syna tego do szkół przy­go­to­wać, w szko­łach utrzy­mać, do sto­łecz­ne­go uni­wer­sy­te­tu wy­słać.

Parę razy ktoś z krew­nych do­po­mógł niech i oto za lat trzy Ju­lek skoń­czo­nym me­dy­kiem zo­sta­nie, a ja­kim bę­dzie me­dy­kiem i ja­kim czło­wie­kiem, to już ona jed­na tyl­ko wie­dzieć mo­gła, któ­ra go naj­le­piej ze wszyst­kich lu­dzi zna­ła i tyle już dzi­wów o jego zdol­no­ściach, o jego du­szy, o jego przy­szło­ści wy­ro­iła. W ro­je­niach tych zresz­tą wca­le nie wszyst­ko było uro­je­niem i po­wszech­ne zda­nie w oko­li­cy pa­no­wa­ło, że pani Te­re­sie syn naj­star­szy do­brze się udał. W zi­mie, któ­ra tę wio­snę po­prze­dzi­ła, są­sie­dzi czę­sto sły­sze­li ją ma­wia­ją­cą:

– Oho! Niech no tyl­ko Ju­lek na­uki skoń­czy i na wła­snych no­gach sta­nie, to już ja o przy­szłość Jan­ka, Olka, Broń­ci i Lu­dwin­ki spo­koj­ną będę. Choć­bym i oczy za­mknę­ła, choć­by na Lesz­czyn­kę nie­uro­dza­je i inne klę­ski spa­dły, on zgi­nąć im nie da!

– A dla­cze­góż to pani – ktoś raz za­uwa­żył – wszyst­kie dzie­ci wy­mie­nia­jąc, o pan­nie

Inie za­po­mi­na?

Na to py­ta­nie ra­dość na twa­rzy jej zga­sła i oczy nie­spo­koj­nie za­czy­na­ły mi­go­tać.

– Inka! no, cóż Inka! Ośm­na­ście lat koń­czy, już do­ro­sła…

– Za mąż ry­chło ją pani wyda, co?

– Może… pew­nie… na to prze­cież ro­sną dziew­czę­ta…

– Pa­trzeć tyl­ko, jak chło­piec ja­kiś po­rwie ją od pani… Jak­że, ta­kie ślicz­no­ści…

– A pew­nie, że ślicz­na jest! co praw­da, to praw­da! – roz­pro­mie­nia­ła się zno­wu pani Te­re­sa, lecz wnet z no­wym za­nie­po­ko­je­niem oczu i czo­ła do­da­wa­ła:

– Tyl­ko że ta ślicz­ność tak samo nam ko­bie­tom nie­szczę­ście jak szczę­ście spro­wa­dzać może. At! W ręku Boga los ludz­ki! Jak Bóg da!…

Znać było, że wspo­mnie­nie o ślicz­nej Ince nie­po­kój w niej bu­dzi­ło, ale dla­cze­go, ni­ko­mu o tym nie mó­wi­ła. Wła­ści­wie dziew­czy­nie tej, za któ­rą gdy tyl­ko się gdzie­kol­wiek uka­za­ła, pa­no­wie jak sło­necz­ni­ki za słoń­cem się ob­ra­ca­li, na imię było: Mi­cha­li­na, ale ona imię to zbyt lada ja­kim znaj­du­jąc, gdy tyl­ko do­ro­sła, za­czę­ła wszę­dzie, gdzie tyl­ko mo­gła, na­zy­wać się i pod­pi­sy­wać: Ina. Dla do­go­dze­nia jej wszy­scy tak samo na­zy­wać ją za­czę­li, bo do­ga­dzać jej każ­dy czuł po­trze­bę, mus nie­mal. Nie by­łaż ślicz­ną?

Dzień był kwiet­nio­wy, bar­dzo po­god­ny i cie­pły. Wio­sny tej kwie­cień przy­szedł na świat ta­kim, ja­kim za­zwy­czaj maj przy­cho­dzi. Przed­wcze­sne upa­ły do­pie­kać za­czy­na­ły i wszyst­ko przed­wcze­śnie roz­zie­le­nia­ło się, roz­kwi­ta­ło. W Lesz­czyn­ce sza­re ścia­ny ma­łe­go domu ob­le­wał blask słoń­ca, na strze­chę, mchem błę­kit­na­wym po­pla­mio­ną, lipy kła­dły peł­ne li­sto­wia ga­łę­zie, przed kil­ku ma­ły­mi okna­mi kwi­tło na grzę­dach tro­chę nar­cy­zów i pi­wo­nij.

Na ma­łym dzie­dziń­cu, bu­do­wel­ka­mi go­spo­dar­ski­mi oto­czo­nym, i w znacz­nie więk­szym ogro­dzie owo­co­wym i wa­rzyw­nym pa­no­wa­ła ci­sza, któ­rą na­peł­niał nie­zmier­ny, ra­do­sny gwar ptac­twa. Mnó­stwo tego pie­rza­ste­go dro­bia­zgu gnieź­dzi­ło się tu w ga­łę­zi­stych drze­wach i me­ta­licz­nym szcze­bio­tem jak wi­nem mu­su­ją­cym na­peł­nia­ło cza­rę krysz­ta­ło­we­go czy­ste­go po­wie­trza.

Jul­ka ani Inki nie było w domu. On te­raz czę­sto pusz­czał się na wy­pra­wy po są­siedz­twie i ca­łym po­wie­cie, ją są­siad­ki na dość dłu­go za­bra­ły, aby im w ja­kichś pil­nych zbio­ro­wych ro­bo­tach po­ma­ga­ła. Pani Te­re­sa szła z ogro­du wa­rzyw­ne­go, gdzie kil­ka ko­biet wiej­skich ja­kąś zie­le­ni­nę na za­go­nach roz­sa­dza­ło, a dwie kil­ko­let­nie dziew­czyn­ki, w krót­kich su­kien­czy­nach, wy­so­ko na­gie ich no­żę­ta od­kry­wa­ją­cych, krok w krok za mą wśród agre­sto­wych krza­ków drep­ta­ły. Nie­zwy­kle za­my­ślo­na pani Te­re­sa zda­wa­ła się nie sły­szeć dwóch cien­kich gło­si­ków, któ­re tuż za nią, to po ko­lei, to ra­zem wo­ła­ły:

– Mam­ciu! Ma­mu­siu! Ma­tuch­no! Mam­ciu!

My­śla­ła. Jak on te­raz, ten Ju­lek, czę­sto wy­jeż­dża z domu, jak się po­mię­dzy roz­ma­ity­mi ludź­mi po wsiach i po mia­stecz­kach krę­ci, a gdy po­wra­ca, jaki mu cza­sem żar pali się w oczach. Za­wsze miał ta­kie oczy błysz­czą­ce, ale te­raz to tak zu­peł­nie, jak­by kto żaru w nie na­sy­pał… Nic nig­dy o tym, gdzie był i co ro­bił, nie mówi, na­wet przed mat­ką. Tak i po­win­no być; ona do nie­go o to żad­nej pre­ten­sji nie ma, ale sama do­my­śla się, że snadź już, już… pora nad­cho­dzi… Oj, cięż­ka pora… Tak się boi, tak się okrop­nie boi…

– Mam­ciu! Ma­mu­siu! Ma­tuch­no!

Nie sły­szy. Wes­tchnę­ła gło­śno.

Za oj­czy­znę, za wol­ność, pro­sta to rzecz i na­tu­ral­na. Ona to do­brze ro­zu­mie. Ona tak samo my­śli i czu­je jak Ju­lek. Czy chcia­ła­by, aby on my­ślał i czuł in­a­czej? Nie! broń Boże!

za tchó­rza i za gał­ga­na mia­ła­by go, gdy­by tak było. Wo­la­ła­by do gro­bu go po­ło­żyć ni­że­li wi­dzieć tchó­rzem i gał­ga­nem. Już daw­no po­wie­dzia­ła so­bie, że in­a­czej być nie może i - ba­sta! Ale na ser­cu ma taki cię­żar, taki okrop­ny cię­żar.

– Mam­ciu! Ma­mu­siu! Ma­mecz­ko!

Nie sły­szy. Idzie co­raz po­wol­niej i gło­wa jej, sztyw­ną, mu­śli­no­wą chu­s­tą przed upa­łem osło­nię­ta, co­raz ni­żej na pierś opa­da.

Co z tego bę­dzie? Co bę­dzie? Za­miar wiel­ki i świę­ty, tak, świę­ty! ale sku­tek jaki? Po­wia­da­ją, że je­śli nikt nie po­mo­że… ale to jest głu­pie ga­da­nie. Po­móc to po­mo­gą, bo al­boż to lu­dzie na świe­cie z ka­mie­nia są, albo z bło­ta, aby wi­dząc taką spra­wę świę­tą, ta­kie mę­czeń­skie tar­ga­nie się, nie uję­li się, nie ra­to­wa­li? W Bogu na­dzie­ja, że tak bę­dzie, jak mło­dzi

Ko­niec­cy oneg­daj mó­wi­li. In­ter­wen­cja mo­carstw na­stą­pi i wszyst­ko do­brze pój­dzie.

Ale tym­cza­sem… kule… A gdy­by jed­na z nich… w Jul­ka… O, nie daj Boże! O, nie po­zwól!

Pod Two­ją opie­kę i obro­nę ucie­ka­my się, świę­ta Boża Ro­dzi­ciel­ko!

– Mamo! Ma­tuch­no! Mamo!

Na ko­niec usły­sza­ła, a ra­czej uczu­ła cze­pia­ją­ce się suk­ni jej czte­ry łap­ki.

– Cze­go chce­cie?!

Dwie drob­ne twa­rze, ru­mia­ne, py­za­te, pod­no­si­ły się ku niej i jed­na ze śmie­chem, dru­ga z na­dą­sa­niem rze­kły:

– Jeść chce się!

Spla­snę­ła dłoń­mi i krzyk­nę­ła:

– A praw­da! Toż to wy dziś nic jesz­cze nie ja­dły! Toż ja o was za­po­mnia­łam. A bied­nień­kie wy moje, mi­leń­kie… głod­ne… Chodź­cie prę­dzej, chodź­cie do domu, chodź­cie…

Raź­nie już, sze­ro­kim kro­kiem iść za­czę­ła, a przed nią dwa ma­leń­stwa szyb­ko po zie­lo­nej tra­wie bo­sy­mi stop­ka­mi prze­bie­ra­ły, wkrót­ce też przez bocz­ne drzwi domu do ma­łej sion­ki wbie­gły. Ale pa­nią Te­re­sę, wejść tam za nimi ma­ją­cą, w pro­gu ogar­nę­ły i pra­wie nad zie­mię unio­sły mę­skie ja­kieś ra­mio­na i nim opa­mię­tać się zdo­ła­ła, po sion­ce ją okrę­ciw­szy, do przy­le­głe­go po­ko­ju wal­co­wym kro­kiem wcią­gnę­ły. Przy tym głos mło­dzień­czy, we­so­ły wo­łał:

– Dzień do­bry mam­ci! Dzień do­bry ma­tuch­nie! Jak ma­tuch­na ma się? I krę­cąc się z nią jesz­cze po po­ko­ju, śmiał się:

– Cha, cha, cha!

A ona zdy­sza­na i z twa­rzą w ogniu krzy­cza­ła:

– Puść, Ju­lek! Ach, ty swa­wol­ni­ku, wa­ria­cie, nic­po­niu! Puść, mó­wię, bo tchu już nie zła­pię…

I tak samo jak on śmia­ła się:

– Cha, cha, cha!

Aż gdy wy­pu­ścił ją z ob­jęć, ku drzwiom od kuch­ni sko­czy­ła i krzyk­nę­ła:

– Te­le­żu­ko­wa! Daj ma­leń­kim śnia­da­nie.

I wnet do syna po­wró­ci­ła z usta­mi peł­ny­mi za­py­tań.

– No, jak­że masz się? Ty­dzień cię w domu nie było. Da­le­ko jeź­dzi­łeś?…Skąd te­raz przy­je­cha­łeś? Co się tam na sze­ro­kim świe­cie dzie­je?

On ją kil­ka razy w obie ręce po­ca­ło­wał, po czym, na sta­rej ka­nap­ce usiadł­szy, z miną uro­czy­ście na­stro­jo­ną mó­wić po­czął:

– Uczyn­ki mi­ło­sier­ne co do cia­ła: głod­ne­go na­kar­mić, spra­gnio­ne­go na­po­ić… a do­pie­ro gdy się tego do­ko­na, przyj­dą tam­te, co do du­szy: nie wie­dzą­ce­go uwia­do­mić, py­ta­ją­ce­mu od­po­wie­dzieć…

– No, no, już ro­zu­miem! Za­raz na­kar­mię i na­po­ję! Oj, ty, swa­wol­ni­ku mały!

I już ku drzwiom od kuch­ni śpie­szy­ła, ale gdy oko­ło nie­go szła, za rękę ją po­chwy­cił i z ocza­mi ku niej pod­nie­sio­ny­mi, gło­sem zni­żo­nym rzekł:

– A po­tem pój­dzie­my do po­ko­ju mamy na roz­mo­wę po­waż­ną. Mam do po­wie­dze­nia ma­mie coś bar­dzo waż­ne­go…

Ona zbla­dła na twa­rzy i oczy jej zmą­ci­ły się, jak gdy kto ka­mień na wodę rzu­ci.

– Coś waż­ne­go… – po­wtó­rzy­ła szep­tem. Ale wnet uspo­ko­iła się.

– Do­brze, po­mó­wi­my, tyl­ko ci do zje­dze­nia co­kol­wiek przy­nio­sę. Sam po­zo­staw­szy

Ju­lek z ka­nap­ki się ze­rwał i mały po­kój szyb­ko wzdłuż i wszerz prze­bie­gać za­czął, drob­ne­go wą­si­ka po­krę­ca­jąc, z gło­wą po­chy­lo­ną, za­my­ślo­ny. Jed­nak po­mi­mo za­my­śle­nia spod drob­ne­go wą­si­ka ład­nym te­no­rem za­nu­cił: "Ci­cho, ci­cho, ktoś nad­cho­dzi, ser­ce mówi…" I

urwał. To­nę­ła piosn­ka mło­dzień­cza w fa­lach my­śli szum­nie i tłum­nie to­czą­cych się przez gło­wę.

Swa­wol­ni­kiem był od dzie­ciń­stwa naj­mniej­sze­go aż do­tąd, ale ma­łym to nie był by­najm­niej.

Wzrost wpraw­dzie mier­ny miał, ale bar­ki sze­ro­kie, w sto­sun­ku do wzro­stu na­wet za sze­ro­kie, co tro­chę krę­pym go czy­ni­ło; jed­nak z kształ­tów i ru­chów biła mu taka rześ­kość i ży­wość, że zgrab­nym się wy­da­wał, a przede wszyst­kim za do­sko­na­łe upo­sta­cio­wa­nie zdro­wia i siły mógł ucho­dzić. Po mat­ce wziął czu­pry­nę gę­stą, ład­ny wy­krój czo­ła i pięk­ne piw­ne, błysz­czą­ce oczy, lecz na ra­zo­wym chle­bie ma­cie­rzyń­skim po­licz­ki mu nie­co za­nad­to spulch­nia­ły, tak że okrą­głe i ru­mia­ne przy­po­mi­na­ły py­za­tych anio­łów, na ob­ra­zach nie­kie­dy ma­lo­wa­nych. Z twa­rzy tej ogień mło­do­ści go­rą­cej, na­mięt­nej aż try­skać się zda­wał.

Nie tak wy­glą­dał, gdy w zi­mie mi­nio­nej całe sze­re­gi nocy spę­dzał w tru­piar­ni, gdzie bla­dy od bez­sen­no­ści z cie­ka­wo­ścią na­mięt­ną ba­dał na cia­łach, któ­re śmierć roz­kła­da­ła, ta­jem­ni­ce ludz­kie­go ży­cia. Ale te­raz nie znać było na nim ani tych nocy pra­co­wi­tych i po­nu­rych, ani in­nych wrzaw­li­wych, któ­re w izbie stu­denc­kiej, w ob­ło­kach ty­tu­nio­we­go dymu spę­dzał na na­mięt­nych spo­rach i roz­pra­wach z tłu­mem ko­le­gów. Te­raz wszyst­kie pra­ce, wszyst­kie przed­mio­ty spo­rów i roz­praw, wszyst­kie dą­że­nia i za­mia­ry jak drob­ne świecz­ki po­ga­sły przed bla­skiem jed­nej my­śli, jed­nej na­dziei, jed­ne­go za­mia­ru i celu.

Wnet po wcze­snym i krót­kim obie­dzie rzekł do mat­ki:

– Może do mamy po­ko­ju na roz­mo­wę pój­dzie­my, bo tam bęb­ny naj­mniej prze­szka­dzać będą…

– Ja­kie tam bęb­ny! Ja­nek i Olek za­raz zno­wu do wio­ski albo do lasu po­le­cą…

– Są jesz­cze dwa mniej­sze bę­ben­ki…

– No, te ro­ba­ki… nic jesz­cze nie ro­zu­mie­ją! Ale idź do mego po­ko­ju, a ja tyl­ko Te­le­żu­ko­wej coś po­wiem i tam przyj­dę…

Nie­ba­wem wcho­dzi­ła do tego po­ko­ju, któ­ry był wła­ści­wie iz­deb­ką wą­ską, o jed­nym, na ogród wy­cho­dzą­cym oknie, a tuż za nią wy­so­ki próg prze­stą­pi­ły Broń­cia i Lu­dwin­ka. Dwa też cien­kie gło­si­ki za­dzwo­ni­ły:

– Ma­tuch­no! Ma­mu­siu! Mam­ciu!

– Cze­go chce­cie?

Z oczy­ma na mat­kę pod­nie­sio­ny­mi chwi­lę mil­cza­ły, a po­tem naj­spo­koj­niej i naj­po­waż­niej w świe­cie od­po­wie­dzia­ły:

– Ni­cze­go!

Z mat­ką i przy mat­ce być chcia­ły tyl­ko, a przy tym lu­bi­ły nie­zmier­nie tę iz­deb­kę, do któ­rej wstęp bez niej z po­wo­du ra­chun­ków stół do pi­sa­nia okry­wa­ją­cych, był im wzbro­nio­ny.

Mo­gły­by so­bie z tych pa­pie­rów za­baw­ki po­wy­kra­wać lub na wiatr je pu­ścić.

– No, kie­dy ni­cze­go, to idź­cie stąd so­bie! Do Te­le­żu­ko­wej idź­cie!…

Z za­dar­ty­mi głów­ka­mi ucze­pi­ły się czwor­giem rą­cząt spód­ni­cy mat­czy­nej i Broń­cia, bru­net­ka śnia­da, ża­ło­śnie, a Lu­dwin­ka, In­ia­no­wło­sa i ró­żo­wa, z gniew­nym tu­pa­niem nó­żek, jed­no­gło­śnie za­wo­ła­ły:

– Nie­eeeee!

Ju­lek po­chy­lił się i w mgnie­niu oka jed­ną na jed­no ra­mię, dru­gą na dru­gie po­chwy­ciw­szy, znad zie­mi je pod­niósł.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: