Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Herburt. Ułamek - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Herburt. Ułamek - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 188 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Po­eta się uro­dził, by wła­dać nad ser­ca­mi ko­biet.

Po­ezja tyl­ko wła­da nad du­sza­mi mę­żów, i to rzad­ko – bo kup­com, we­ksla­rzom, urzęd­ni­kom, rze­mieśl­ni­kom, uczo­nym i więk­szej czę­ści ry­mo­twór­ców nig­dy się nie przy­śni­ła. Gdzie­nieg­dzie żoł­nierz, kie­dy nie­kie­dy wie­śniak, czę­sto dziec­ko, nie­gdyś Alek­san­der W., cza­sem Na­po­le­on ją czu­li. Zresz­tą dru­ko­wa­łem już o tym czcion­ka­mi Ka­ro­la Pom­pe­ju­sza w Po­zna­niu – zaj­rzyj­cie, czy­tel­ni­cy mili!

Otóż u wód ja­kich­siś, nie wiem gdzie (gdzieś to było jed­nak), zja­wił się po­eta, a szlach­ty pol­skiej tam­że wiel­ka siła była. Za­mor­skich ksią­żąt, ba­ro­nów i hra­biów nie bra­kło też wca­le, a że szlach­cic na za­gro­dzie rów­ny wo­je­wo­dzie, każ­den wnet z na­szych przy­brał ty­tuł gra­fa. – Wspa­nia­ło­myśl­ny oby­czaj! ślicz­na, dziar­ska duma! Daw­niej się Za­moy­ski pi­sał omni­bus par i dzi­siaj też wszyst­kim rów­ny Pie­przy­kow­ski hra­bia! Księ­cia Wo­łow­skie­go, zda­je mi się, gdzieś­że spo­tka­łem tak­że, ale o tym mowa póź­niej bę­dzie.

Za­po­mnia­łem po­wie­dzieć (czę­sto mi się zda­rza), że po­eta był tak­że z pol­skich niw ro­dem. Praw­dzi­wie nie wiem, cze­mu zo­wię go po­etą: czy to dla oczów ży­wych, czy może dla czę­stych roz­tar­gnień, czy prze­to, że lu­bił sa­mot­ne prze­chadz­ki? Bądź co bądź, mógł­bym go rów­nie na­zwać ofi­ce­rem, bo słu­żył przez rok i w pa­mięt­nym cza­sie, mógł­bym wiel­kim pa­nem, bo licz­ne po przod­kach spa­dły nań do­stat­ki,mu­zy­kan­tem zresz­tą, bo ślicz­nie śpie­wał i grał nie­źle wca­le. Lecz to mi do mia­ry nie przy­pa­da, na­zwę go za­tem… prze­świet­na pu­blicz­no­ści! je­śli Wa­cła­wem, to po­wiesz, żem zdarł Gar­czyń­skie­go, je­śli Kon­ra­dem, żem okradł Mic­kie­wi­cza, je­że­li Man­fre­dem, żem się By­ro­no­wi za­dłu­żył, a że dłu­gów nie lu­bią, prze­to daję mu imię Her­bur­ta przed ludź­mi, Hen­ry­ka przed Bo­giem!

Zwa­ża­łem nie­raz, pu­blicz­no­ści miła, że nim ak­tor prze­mó­wi, już go peł­ny­mi wi­tasz okla­ski, by­le­by na pierw­szym wstę­pie uka­zał się w sza­tach ka­pią­cych od szy­chu. Chcąc więc za­le­cić się To­bie, po­wie­rzę ci, że mój wstę­pu­ją­cy no­sił dniem i nocą na pier­siach łań­cuch, któ­ry kosz­to­wał ty­sią­ce, da­ruj tyl­ko, że no­sił go pod ko­szu­lą! a na nim me­da­lion, ci­chy spo­czy­nek nie­gdyś da­nych wło­sów – nikt mnie nie zmu­si po­wie­dzieć, przez kogo! bom przy­siągł, póki się nie oże­nię, nie pra­wić ka­zań o cno­cie ani po­tę­piać, ani wy­da­wać sła­bo­ści i nie­szczęść ro­dza­ju żeń­skie­go. To jed­no po­wiem, że na czar­nej ema­lii drze­ma­ła tam zło­ta li­te­ra pierw­sza z rzę­du ja­kie­goś imie­nia, może ostat­nia mi­ło­ści!

U tych sa­mych wód (przy­po­mnia­łem so­bie: Hal­bers­dorf się zo­wią, w księ­stwie zaś udziel­nym Lin­de­wie­se leżą) ba­wi­ła wła­śnie wte­dy Ju­lia z Pod­hor­skich Ho­ryń­ska. Nie my­śl­cie, by jed­nak sama wody piła – jej cho­ro­ba w głę­bi du­szy, nie w cie­le sie­dzia­ła – ale przy­je­cha­ła z mę­żem, męża zaś po­sła­li le­ka­rze, obie­cu­jąc mu po­wrót nie­za­wod­ny zdro­wia po sze­ściu ty­go­dniach. Czy mło­da? za­py­ta­cie. – A już­ciż, bo le­d­wo w dwu­dzie­stą wstę­pu­ją­ca wio­snę. Jed­nak i sta­ra za­ra­zem, bo od lat już pię­ciu wy­da­li ją ro­dzi­ce, ser­ca jej się nie ra­dząc, jed­no kie­ski zię­cia – pięk­na, bo wy­raz du­szy nie od­stę­pe­wał nig­dy jej lica – do­bra i czy­sta do­tąd, bo zwy­cza­jem serc przed cza­sem znu­dzo­nych stro­ni­ła od świa­ta, lę­ka­jąc się szczę­ścia – uczo­na, bo wszyst­kie zna­ła ro­man­se daw­ne i nowe, fran­cu­skie i an­giel­skie, mimo to peł­na pro­sto­ty w ru­chach, bez prze­sa­dy w gło­sie.– Za­rzu­cił­bym jej tyl­ko zbyt­nią chęć roz­pra­wia­nia o Bogu, nie­śmier­tel­no­ści, woli, pa­mię­ci i umie. – Ale gdzież bied­nej schro­nić się było? Dzie­ci nie mia­ła, do tego ogar­nę­ło ją dziw­ne, nie wiem skąd, prze­czu­cie, że nig­dy ich mieć nie bę­dzie!

Mąż jej, apo­plek­tycz­nej struk­tu­ry, ni­ski, ja­sno­wło­sy, na chrzcie ode­brał imię Per­se­usza. Nie­chaj nikt się nie waży nań co złe­go mó­wić, czło­wiek roz­sąd­ny – w Pol­sce fa­bry­ki cu­kru bu­ra­ko­we­go cny za­ło­ży­ciel; skrom­ny, bo choć na­dzia­ny zło­tem, mie­dzi nie od­pie­ra, wy­la­ny dla świa­ta, bo cią­gle mówi o szczę­ściu czy­im­siś: to o szczę­ściu chło­pów, to o szczę­ściu żony, to o swo­im z nią wre­ście; czu­ły, bo je­śli z obia­du po­zo­sta­nie kacz­ka, scho­wać ją na wie­czór dla Ju­lii roz­ka­że, a że nie­co za­zdro­sny, czy to sła­wie jego co za­szko­dzić może? – Któż ko­chał kie­dy, a nie był po­dejrz­li­wym, kwa­śnym, gniew­nym w pew­nych chwi­lach? Lecz umie pa­no­wać nad sobą, nig­dy w przy­tom­no­ści lu­dzi przy­kre­go nie po­wie jej sło­wa. Twier­dzę, że na­wet nig­dy sam na sam jej nie przy­ci­snął dło­ni tak, iżby zsi­nia­ła; ale temu wie­rzyć trud­no – bo na­mięt­ność szcze­ra gar­dzi mdły­mi wy­ra­zy. Mał­żon­ko­wie na­mięt­ni – wszak praw­da? – świad­czy­cie sło­wom moim!

W domu też była ciot­ka, pan­na lat wdo­wich, cno­ty prze­strze­gacz­ka świę­ta. Lecz że nade wszyst­ko do­bre ser­ce mia­ła, kto wie, być może, iż gdy­by… pro­szę pil­nie uwa­żać – mó­wię wy­raź­nie w try­bie naj­istot­niej wa­run­ko­wym, bo tego na­wet przy­pu­ścić nie mogę – a więc gdy­by zda­rzy­ło się przy­pad­kiem, że ktoś by zy­skał wzglę­dy sio­strze­ni­cy, a przy­szedł w od­wie­dzi­ny, toby wy­szła z sa­lo­nu je­dy­nie z przy­czy­ny nie­zno­śne­go go­rą­ca i po­ry­wa­ją­cych mdło­ści. Gdzie by po­szła wte­dy, nie śmiem wy­ro­ko­wać. – Przez dziur­kę od klu­cza wie­trzyk chłod­na­wy prze­wie­wa; dla od­zy­ska­nia zmy­słów nic sku­tecz­niej­sze­go nad taki wie­trzyk, kie­dy na po­wie­ki pad­nie. Dok­to­rów w tym wzglę­dzie jed­no­myśl­ne zda­nie. Ale po co się w nie­po­trzeb­ne wda­wać hi­po­te­zy? Cze­go nie było, wie­dzieć nie moż­na – po­wiem, co jest. Pan­na Ka­za­now­ska, kie­dy się wy­stroi, jesz­cze po­do­bać się może, gdy­by chcia­ła – że nie chce, wia­do­mo – myśl jej nad zie­mią ula­tu­je, od kie­dy Wło­chy od­wie­dzi­ła, ra­czej pod zie­mią, bo nie­ustan­nie wspo­mi­na gro­by ka­ta­komb i lo­chy Ko­li­zeum. Nie po­szła za mąż, bo jed­ne­mu tyl­ko rękę od­dać mo­gła, ale tego nie spo­tka­ła nig­dzie, ale ten już umarł – za ży­cia zwał się lor­dem By­ro­nem! Na ża­den też spo­sób nie go­dzi mi się po­mi­nąć pan­ny słu­żą­cej, na­przód, bo hoża Wo­ły­nian­ka, trzpiot i strze­lec oczy­ma, po wtó­re, bo jej Teo­sia na imię, a to mi się po­do­ba, po trze­cie, bo pa­nien słu­żą­cych, choć ukry­te, jed­nak waż­ne by­wa­ją i czy­ny, i wpły­wy, tym pięk­niej­sze, że bez­słow­ne! Za­wsze czu­ły by­łem dla tych, któ­rych dzie­ła giną w mro­ku przez gor­szą­cą nie­spra­wie­dli­wość po­etów i dzie­jo­pi­sa­rzy. Czu­łość moja w tej chwi­li przy­wie­dzie mnie do tego, że wspo­mnę i o ko­za­ku, któ­ry słu­żył jako ka­mer­dy­ner panu Ho­ryń­skie­mu. Z da­le­kich stron przy­wie­zio­ny, żad­nym nie wy­po­wie­dzian ję­zy­kiem, na migi z Niem­ca­mi roz­ma­wiał. Za jego pa­sem czer­wo­nym dzie­ci po uli­cach la­ta­ły – on się, jak mógł, opę­dzał ro­dzin­ną na­haj­ką!

Miał­bym się sam te­raz za nie­grzecz­ne­go, gdy­bym prze­cho­dząc, nie zło­żył usza­no­wa­nia przy­ja­ciół­ce domu, Mal­wi­nie Fa­sal­skiej. Mal­wi­na star­sza była od Ju­lii i już daw­no za mę­żem; zna­ły się w kra­ju, a za gra­ni­cą co dzień się od­wie­dza­ły, obie wy­smu­kłe, obie czar­no­wło­se, tyl­ko że Ju­lii płeć jako atłas śnież­ny, Mal­wi­na zaś na tle me­lan­cho­licz­no-żół­cio­wym po­sęp­ne no­si­ła ru­mień­ce. – O świę­ta przy­jaź­ni dwóch serc nie­wie­ścich! nę­dza cię nie za­trwo­ży, bu­rza nie roz­wie­je, pio­run nie roz­gro­mi – strzeż się tyl­ko szpil­ki, bo sztor­cem pa­da­jąc na zie­mię, zdo­ła wiecz­ną sta­nąć za­gro­dą mię­dzy tymi, któ­reś po­łą­czy­ła! Zna­łem kie­dyś dwie przy­ja­ciół­ki – zie­mia ta­kich czu­łych sióstr nie oglą­da­ła nig­dy – kie­dy wziąw­szy się za ręce, szły ra­zem, spo­kój nie­bios le­żał na ich czo­le, je­den anioł stróż zda­wał się im prze­wod­ni­czyć na dro­dze ży­cia. Raz, pa­mię­tam, we­szły do skle­pu; znad szaf szklan­nych nowy tam ka­pe­lusz przy­mi­lał się obu – a jed­nej był do twa­rzy jak li­lia do wiąz­ki róż. Tym­cza­sem dru­ga go ku­pi­ła; od­tąd już ich nig­dy nie wi­dzia­łem ra­zem.

Przy­pad­kiem to wspo­mnie­nie obu­dzi­ło się we mnie te­raz; może kto po­my­śli, że chcę je za­sto­so­wać do Ju­lii albo do pani Fa­sal­skiej? – Raz na za­wsze więc oświad­czam, że strze­gę się przy­cin­ków jak grze­chu śmier­tel­ne­go, że nie­na­wi­dzę żar­tów i iro­nii! a po­tem pani Fa­sal­ska ta­kie ma chrze­ści­jań­skie ser­ce… Je­śli o kim mówi, za­wsze po­czy­na od jego obro­ny, koń­czy zaś na­ga­ną lub po­tę­pie­niem. Tak dwom cno­tom głów­nym, mi­ło­sier­dziu i spra­wie­dli­wo­ści, sta­je się za­dość. Naj­czę­ściej zaś, nie chcąc są­dzić bliź­nich, prze­sta­je na pe­rio­dzie: „Tak mó­wią, ale to po­twarz“, lub na jed­no­zgło­sku: „Tak, tak“, albo na wy­krzyk­ni­ku: „Ach!“, lub też wes­tchnie­niem ci­chym myśl swo­ją tłu­ma­czy; wes­tchnąw­szy zaś, pod­no­si ra­mię, pa­lec je­den wy­cią­ga, po­tem go spusz­cza na dół jak no­żyk ma­łej gi­lio­ty­ny. – Wszy­scy, co ją wi­dzie­li, przy­znać mu­szą, że w ta­kim ru­chu jest wdzięk nie­zrów­na­ny, szcze­gól­nie, je­śli doń przy­da kil­ka in­szych jesz­cze, je­śli na przy­kład w tej sa­mej chwi­li dru­gą ręką we­lon koło wło­sów za­rzu­ci lub szal w kształt­ne na pier­siach po­ukła­da fał­dy. Dla tych, któ­rych uko­cha­ła, nie ma wy­lań­szej na świe­cie isto­ty. Jak ptak w dzień ze stra­wą do pi­skląt, tak ona do nich z no­wi­na­mi lata, a gdy­by ich za­bra­kło, go­to­wa by wzo­rem pe­li­ka­na z wła­snej pier­si, ra­czej z wła­snej gło­wy, je wy­cią­gnąć. Pan Astolf Fa­sal­ski – prze­pra­szam, graf Astolf Fa­sal­ski, czar­nych, grec­kich ba­ken­bar­tów ob­da­rzo­ny wień­cem i ma­ły­mi, błysz­czą­cy­mi oczy­ma, praw­dzi­wie był bo­ha­ter­skie­go wej­rze­nia we fra­ku brą­zo­wym przy wal­ter­sko­to­wych spodniach. Nie jego winą Pol­ski nie­szczę­ścia; on ją dwa razy dźwi­gał, za trze­cim upa­dła, bo go słu­chać nie chcie­li. Gdy­bym za­czął opi­sy­wać dzie­je prze­szło­ści, ile to on rzek wpław prze­pły­nął po­śród kry pę­dzą­cej, ile rot zbił w sa­mo­trzeć, w ja­kich pa­ła­cach zna­lazł schro­nie­nie… Ale za­pę­dzam się! mógł­by mnie oskar­żyć, że utwo­ra­mi cu­dzej wy­mo­wy po­ema ni­niej­sze po­kup­nym zro­bić usi­łu­ję, mógł­by i za­po­zwać o kra­dzież, bo sam swo­je pa­mięt­ni­ki już pi­sać za­czął. Do sa­me­go źró­dła od­sy­łam was, czy­tel­ni­cy dro­dzy, kil­ka słów już tyl­ko do­dam o hra­bim Astol­fie. – Na­tu­ra upo­sa­ży­ła go znać roz­licz­ny­mi dary, bo z każ­dym był do­brze, z ka­pi­ta­nem, z spraw­ni­kiem ści­śle, z ge­ne­ra­łem gu­ber­na­to­rem po­ufa­le, jed­nym sło­wem, w nim za­szły nie­na­wi­ści sprzecz­ne so­bie na świe­cie, on był wspól­ną mi­ło­ścią stron­nictw! Jed­na tyl­ko isto­ta nie czu­ła k'nie­mu mi­ło­ści: żona Mal­wi­na. Jed­nak choć czę­sto mó­wi­ła o roz­wo­dzie, ocza­ro­wa­na wdzię­kiem, co z nie­go pry­skał na wsze stro­ny, od dnia do dnia od­kła­da­ła roz­sta­nie. Żyli więc, kłó­cąc się i go­dząc na prze­mian, zwy­kłym to­rem słod­kiej przy­jaź­ni, co górę bie­rze po kil­ku la­tach nad bez­ro­zum­ną pierw­szych dni na­mięt­no­ścią. W chwi­lach kłót­ni wła­sne so­bie wspo­mi­na­li dzie­je, w chwi­lach zgo­dy roz­ma­wia­li o cu­dzych, a dwór ich suty czer­niał się afry­kań­skim Mu­rzy­nem, błysz­czał strzel­cem wie­deń­skim. Do tego po Eu­ro­pie wła­sny­mi jeź­dzi­li koń­mi, mó­wią, że nie­gdyś z dwo­ma le­cą­cy­mi za ko­czem zrze­bię­ty wje­cha­li na Piaz­za di Po­po­lo w Rzy­mie!

Je­śli nie czas już skoń­czyć tego pierw­sze­go roz­dzia­łu, to się nic nie znam na sztu­ce. Wprzód jed­nak słu­chaj­cie mnie i zważ­cie… Pew­no my­śli ła­ska­wa pu­blicz­ność, że do niej za­czą­łem ode­zwę. My­lisz się na ten raz, zresz­tą nie­omyl­naś nig­dy! Prze­bacz więc, że nie do cie­bie ob­ra­cam mą mowę, ale do tych, któ­rych do­pie­ro co wy­li­cza­łem imio­na i za­le­ty. Nim ich rzu­cę na twar­dą dro­gę ży­cia, chcę im przy­po­mnieć, czym są dla mnie i czym ja im je­stem.

Słu­chaj­cie mnie, pod­da­ni! Ni suł­tan ża­den, ni król chrze­ści­jań­ski, ni ko­cha­nek nad ko­chan­ką, ni do­zor­ca osa­dy nad Mu­rzy­na­mi, ni wspól­nik nad zbrod­nia­rzem, ni anioł nad po­ru­czo­ną gwiaz­dą nie osią­gnął nig­dy prze­mo­cy, z jaką ja pa­nu­ję nad wami. Bóg chy­ba je­den – ale nie – i Bóg sam nie ma ta­kiej po­tę­gi. Kie­dy two­rzy, mus har­mo­nii i mą­dro­ści w jego two­rach leży; ja, je­śli chcia­łem, wy­da­łem was bez celu; je­śli ze­chcę, znisz­czę bez przy­czy­ny. Nikt wam ra­tun­ku nie przy­nie­sie na zie­mi ni w nie­bie, może was na­tych­miast strą­cę do ni­co­ści, może jesz­cze dam wam kil­ka kar­tek ży­cia, a może was prze­cią­gnę w póź­ne lata i wie­ki! Bądź­cie mi więc po­słusz­ni, jak nici pal­com przę­dzą­cej, jak fale mie­sięcz­ne­mu świa­tłu, jak wole ludz­kie na­mięt­no­ściom lu­dzi. Mó­dl­cie się do mnie o szczę­ście i o pięk­ne czy­ny, nie szem­raj­cie, kie­dy w śmiesz­ność was ob­lo­kę lub obar­czę hań­bą, bo ka­prys mój, wi­dzi­mi­się moje – to prze­zna­cze­nie wa­sze.

Wśród ujarz­mi­cie­li po­eta jest naj­sroż­szym ty­ra­nem, w jego na­tchnie­niach ty­sią­ce świa­tów się ro­dzi, by sko­nać; on jak czas wła­sne dzie­ci znie­na­wi­dzą i tra­ci, anio­łów swo­ich pierw­szych strą­ca z nie­ba, by ich dru­gi­mi za­stą­pić, on har­dym nie odda po­kło­nu, wro­gi dar­mo o prze­ba­cze­nie pro­sić go będą, kto wie, może cno­tli­wym nie uży­czy wspo­mnie­nia! Ży­cie mu na kształt bu­rzy prze­pły­wa wśród gru­zów. Jed­na tyl­ko pięk­ność wzbi­ja się wy­so­ko i tle­jąc, roz­świe­ca te smut­ne cmen­ta­rze. On sła­by wo­bec niej, on klę­ka przed nią, jak zie­mia klę­czy wiecz­nie przed gwiaz­dą bie­gu­nów. A kie­dy du­szę wła­sną, ty­siąc razy wy­darł­szy z pier­si, po­sta­wi przed sobą i za­bi­je, i znów wskrze­si, by ją tchnie­niem zno­wu jed­nym roz­wiać, cóż mu po tylu sa­mo­bój­stwach zo­sta­nie na zie­mi? Ach, śle­po­ta Mil­to­na wspól­nym lo­sem wiesz­czów! Z ko­pal­ni wy­bra­nych, z pod­ziem­nych ot­chła­ni, kędy im przez dłu­gie lata świe­ci­ły dia­men­to­we du­chy, wsta­nie pod ko­niec wid­mo nudy i chwy­ta­jąc za dło­nie, olśnio­nych za­pro­wa­dzi star­ców na pu­ste bez­dro­ża! Tam im gorz­ka An­ty­go­na śpie­wać bę­dzie szy­der­stwa i zwąt­pie­nie! Bło­go­sła­wie­ni ci, któ­rzy umrą przed jej pie­śni koń­cem!II

Tych dni, ra­czej tych nocy, Her­burt miał sen czy wi­dze­nie. Zda­ło mu się, że po­stać Dan­ta zstę­pu­je ku nie­mu po szy­bach ciem­no­ści, któ­re pły­nę­ły jed­ne nad dru­gi­mi jak mo­rza po­zba­wio­ne świa­tła, a w prze­dzia­łach tyl­ko dniał zmierzch ja­kiś bla­dy. Wieszcz sta­rych wie­ków ski­nął na nie­go i on szedł za nim jak cia­ło za du­szą. Stą­pa­li dłu­go po ja­kich­siś fa­lach, oświe­ce­ni cza­sem spa­da­ją­cą gwiaz­dą lub zry­wa­ją­cym się spod stóp me­te­orem. Po­tem na­gle sta­nę­li na szczy­cie wzgó­rza i z prze­ciw­ka wszedł księ­życ, oświe­ca­jąc bla­do nie­przej­rza­ną rów­ni­nę, na niej ty­siąc krzy­żów i ty­siąc ko­na­ją­cych przy­bi­tych, ja­ko­by na­ród je­den cały w go­dzi­nie osta­tecz­nej męki. Stop­nia­mi wszyst­kie krzy­że zbi­ły się w je­den ogrom­ny, wszy­scy męże w jed­ne­go czło­wie­ka, któ­ry cier­piał jak ol­brzym, a kie­dy mie­siąc w peł­ni czo­ło mu oświe­cił, doj­rzał na nim Her­burt ta­jem­ni­cze imię, któ­re łzy z ócz jego wy­ci­snę­ło. O sto­py krzy­ża biła nie­ustan­nie kra, nie­sio­na bał­wa­na­mi z od­da­li, kędy wód za­mar­z­łych nie­skoń­czo­ne bie­li­ły się ob­sza­ry; pia­na i szron, bu­cha­jąc, do­cho­dzi­ły aż do szyi ol­brzy­ma i krwią jego za­ru­mie­nio­ne, opa­da­ły na­zad. – Na tro­nie z lodu sie­dzia­ło przed nim wid­mo z no­ga­mi za­nu­rzo­ny­mi w mo­rzu, ku­sząc go cza­sa­mi, kie­dy wi­cher ustał. Lecz nie­szczę­śli­wy trzy­mał gdzie in­dziej ob­ró­co­ne oczy, bo da­le­ko w gó­rze od stro­ny po­łu­dnia wśród mlecz­nych dróg roz­staj­nych pię­ciu inna po­stać w świe­tle błęd­nej zo­rzy sta­ła, po­dob­nie jak czło­wiek przy­bi­ta do krzy­ża. Lecz w jej roz­war­tych ob­ję­ciach spo­czy­wał błę­kit ży­ją­cy, wi­do­my, jak dzie­cię na ło­nie, i każ­da kro­pla, z ran jej pły­ną­ca, jak tyl­ko tknę­ła się prze­strze­ni, za­mie­nia­ła się w błysz­czą­cą gwiaz­dę, któ­ra bie­gła da­lej, i z cier­niów jej ko­ro­ny wy­kwi­ta­ły tę­cze, opa­da­ją­ce w po­ko­ju na wszyst­kie stro­ny świa­ta. Wzrok cier­pią­ce­go na zie­mi szu­kał wzro­ku nad­po­wietrz­nej po­sta­ci, a ile razy go spo­tkał, lżej mu było i na dzień
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: