Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

High-life doktor (Nemezys życia): powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

High-life doktor (Nemezys życia): powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 350 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Dzia­ło się to w War­sza­wie, na po­cząt­ku zimy roku 1889. Dnia tego pan Jan Dzier­ży­sła­wa-Sko­rup­ski czuł się go­rzej na zdro­wiu.

Sie­dział więc w swym ga­bi­ne­cie na fo­te­lu, nogi wy­cią­gnię­te trzy­mał na tu­rec­kiej po­dusz­ce, a ręce obie zwie­szo­ne opie­rał na po­rę­czach spe­cjal­ne­go krze­sła. W dło­ni jego, bez­wład­nie opusz­czo­nej, tkwił nu­mer dzien­ni­ka Sło­wo, któ­ry w ostat­niej chwi­li czy­tać prze­stał, gdyż mu się zro­bi­ło sła­bo.

Dzier­ży­sła­wa-Sko­rup­ski bo­wiem od kil­ku lat bar­dzo cho­ro­wał, jak­kol­wiek zdro­wo wy­glą­dał. A był to wspa­nia­ły męż­czy­zna lat czter­dzie­stu i kil­ku, przy­stoj­ny blon­dyn o dłu­gich an­giel­skich fa­wo­ry­tach, zdra­dza­ją­cych wy­szu­ka­nie, z ja­kiem swo­ją oso­bę pie­lę­gno­wał. Każ­dy wło­sek, tak za­ro­stu tego, jak i jego fry­zu­ry, po­ły­ski­wał i mu­siał być z osob­na, dnia tego tro­skli­wie uło­żo­ny i przy­mu­ska­ny. Szcze­gó­ły inne jego oso­by, jak ubra­nie, ręka, ko­szu­la, but i kra­wat zdra­dza­ły wy­ra­fi­no­wa­ne­go świa­tow­ca, sy­ba­ry­tę i wiel­kie­go, aż ra­żą­co na wiek jego, ele­gan­ta. Zmarszcz­ki na twa­rzy pana Jana spra­wia­ły dziw­ne wra­że­nie i ni­kły na pierw­szy rzut oka uwa­dze siłą wy­kwint­ne­go sta­ra­nia, ja­kiem swo­ją oso­bę oto­czył.

Wy­krzy­wił się i ru­chem peł­nym spo­ko­ju i cier­pie­nia po­ru­szył dzwon­kiem, le­żą­cym tuż przy nim na sto­le.

Na ten dźwięcz­ny od­głos szla­chet­ne­go me­ta­lu, dały się sły­szeć ci­che kro­ki po dy­wa­nie w przy­le­głym sa­lo­nie i we drzwiach sta­nę­ła pani Ma­tyl­da Sko­rup­ska, oso­ba rów­nież lat czter­dzie­stu i kil­ku, lecz tak stroj­na, ela­stycz­na, tak wy­sznu­ro­wa­na, że o wie­le młod­szą się wy­dać mo­gła.

– Co? – za­py­ta­ła trwoż­nie, spo­glą­da­jąc z wy­ra­zem bez­mier­nej tro­skli­wo­ści na męża.

– Go­rzei mi – od­parł mał­żo­nek – całe śnia­da­nie, całe, całe! – do­dał prze­ko­ny­wu­ją­co, wska­zu­jąc na żo­łą­dek – czu­ję tu, tu, tu..

Pani Ma­tyl­da zro­bi­ła minę zroz­pa­czo­ną i wy­so­ce zi­ry­to­wa­ną. Usia­dła na ka­nap­ce, sto­ją­cej po dru­giej stro­nie sto­łu, na­prze­ciw męża i ode­zwa­ła się:

– Ci dok­to­rzy! Pro­szę cię, ci dok­to­rzy!

– To wi­siel­cy! – szep­nął pan Jan.

– To roz­bój­ni­ki, to hul­ta­ie! – pod­chwy­ci­ła mał­żon­ka, oso­ba wi­docz­nie nad­zwy­czaj ży­we­go tem­pe­ra­men­tu.

Chcia­ła da­lej mó­wić, ale cho­ry ci­cho i po­wo­li za­czął.

– Ten osioł za­pew­niał mnie, że wszyst­ko jeść mogę, że prosz­ki te nisz­czą wszyst­kie kwa­sy…

– Ale có­żeś ty jadł dzi­siaj? – prze­rwa­ła pani Ma­tyl­da, – co? To się na­zy­wa je­dze­nie? Dwa ko­tle­ty… ka­wa­łek szyn­ki… tro­chę omle­tu i…. i

– I te kil­ka gru­szek?…… – do­rzu­cił pan Jan.

– I te kil­ka głu­pich kie­lisz­ków wina? – do­da­ła żona. – Ale cze­góż ży­czy­łeś so­bie?

– Nic! ni­cze­go! W chwi­li, w któ­rej uczu­łem się go­rzej, chcia­łem wła­śnie z tobą po­mó­wić.

Pani Ma­tyl­da sku­pi­ła się. Na twa­rzy jej ma­lo­wa­ły się głę­bo­kie uczu­cia, ja­kie dla swe­go mał­żon­ka ży­wi­ła. Wpa­try­wa­ła się w jego ob­li­cze z wy­ra­zem peł­nym wia­ry za­ufa­nia, tro­skli­wo­ści i uczu­cia.

– Chcia­łem po­mó­wić z tobą – za­czął Dzier­ży­sła­wa-Sko­rup­ski – o Wil­mie. Czy ty wiesz – za­py­tał z pew­nem prze­ra­że­niem i ta­jem­ni­czo­ścią w gło­sie – że Wil­ma li­czy dwa­dzie­ścia i pięć lat. Mó­wię ci, że na stan mój zdro­wia wpły­wa wie­le ta oko­licz­ność, że o Wil­mę nikt się nie sta­ra. Po­wiedz mi, co to może zna­czyć? Wy­tłu­macz mi ten fe­no­men, by nikt się nie sta­rał o taką pan­nę, jak Wil­ma?

– Taką pan­nę! taką pan­nę! – do­rzu­ci­ła z na­ci­skiem i ze zdu­mio­nym ru­chem ra­mion pani Ma­tyl­da.

Pan Jan jęk­nął z ci­cha i cią­gnął:

– Ślicz­na! Ja nie zna­łem w ca­łem mem ży­ciu pięk­niej­szej pan­ny od Wil­my. Nie spo­tka­łem tej dys­tynk­cji, tej kró­lew­skiej po­sta­wy, tej an­giel­skiej pięk­no­ści. Wszyst­kie Dzier­ży­sła­wa-Sko­rup­skie były przy­stoj­ne i dys­tyn­go­wa­ne, ale Wil­ma, Wil­ma!!!

Cho­ry urwał i na­sta­ło mil­cze­nie. Obo­je głę­bo­ko się za­my­śli­li nad tym fe­no­me­nem, ja­kim im się wy­da­wa­ła oko­licz­ność, że cór­ka ich, by­wa­ją­ca od lat sied­miu w świe­cie, nie znaj­do­wa­ła pre­ten­den­tów.

Pani Ma­tyl­da prze­rwa­ła po chwi­li ci­szę:

– Bo, bądź co bądź, Wil­ma jest pierw­szą pan­ną w War­sza­wie.

– W high – life war­szaw­skim – po­pra­wił sło­wa­mi i to­nem pan Sko­rup­ski.

– No! na­tu­ral­nie! – za­wo­ła­ła żona – to się wie. Ro­bi­my wszyst­ko, co mo­że­my…

– Wię­cej na­wet, niż mo­że­my, bo da­li­śmy bal, po któ­rym o mało nie umar­łem.

– Wię­cej, niż mo­że­my – pod­chwy­ci­ła pani Ma­tyl­da – ubie­ram ją, jak nikt. Za­wsze jest naj­stroj­niej­szą, za­wsze naj… wszyst­ko naj! Bo prze­cież in­a­czej być nie może. Kto w War­sza­wie umie tak wszyst­ko urzą­dzić, jak ty, mój

Ja­siu.. Da­je­my naj­pięk­niej­sze wie­czo­ry. Mamy naj­lep­sze apar­ta­men­ta… ekwi­pa­że… Wil­ma bę­dzie jed­ną z bo­gat­szych par­tji wresz­cie.

– Cóż to więc zna­czy? – za­py­tał fleg­ma­tycz­nie z an­giel­ską zim­ną krwią, na któ­rą zda­wał się po­zo­wać pan Jan Dzier­ży­sła­wa Sko­rup­ski, wta­pia­jąc swój wzrok w ob­li­cze żony. Ta ru­szy­ła ra­mio­na­mi w od­po­wie­dzi, ru­chem, peł­nym roz­draż­nie­nia i po­gar­dy.

Na­sta­ło dłu­gie mil­cze­nie. Obo­je mał­żon­ko­wie po­grą­ży­li się w za­du­mie, ale ta za­du­ma, u każ­de­go z nich róż­na, mia­ła wspól­ne ce­chy. Obo­je wy­glą­da­li po­draż­nie­ni. To uczu­cie jed­nak wzbu­rza­ło pa­nią Ma­tyl­dę i za­pa­la­ło jej na­mięt­ne, duże, czar­ne oczy, a po­kry­wa­ło tyl­ko, jak­by chmu­rą, ob­li­cze pana Jana.

Po chwi­li za­bra­ła głos pani Sko­rup­ska:

– Po­wta­rzam ci, co już nie­raz mó­wi­łam, że Wil­ma jest tak, no tak… tak, iż nikt o nią sta­rać się nie ma od­wa­gi. Wie­dzą prze­cież, że bę­dzie­my wy­ma­ga­ją­cy­mi.

Pan Jan nic nie od­parł, tyl­ko da­lej zda­wał się my­śleć. Pod­czas tego żona wy­li­cza­ła mu oko­licz­no­ści, we­dług niej wpły­wa­ją­ce na dziw­ny fakt, że o Wil­mę nikt się nie oświad­czał. Są­dzi­ła, iż tyl­ko czło­wiek bar­dzo ma­jęt­ny, do­sko­na­le – jak mó­wi­ła – uro­dzo­ny, przy­stoj­ny, spo­krew­nio­ny, świa­to­wiec, mógł się od­wa­żyć o taką pan­nę pre­ten­do­wać. Tych lu­dzi było mało, a od pew­ne­go cza­su w ko­smo­po­li­ty­zu­ją­cych się sa­lo­nach war­szaw­skich, bar­dzo mało.

Sko­rup­ski słu­chał. Gdy skoń­czy­ła, ode­zwał się po­waż­nie:

– A ja się boję. Czy przy­czy­ną tego nie są Po­ryc­cy?…

Na­zwi­sko to wy­wo­ła­ło na ob­li­czu pani Ma­tyl­dy gwał­tow­ną zmia­nę. Ścią­gnę­ła brwi, czo­ło jej prze­rżnę­ły dwie bruz­dy, bę­dą­ce u niej ozna­ką naj­wyż­sze­go nie­za­do­wo­le­nia. Czer­wie­nie­jąc nic nie od­par­ła, tyl­ko za­czę­ła się ma­chi­nal­nie ba­wić ogrom­nym bry­lan­tem swe­go kol­czy­ka.

– A gdy­by – za­py­ta­ła na­gle po dłu­gim na­my­śle – przy­czy­ną tego byli Po­ryc­cy?… Tu wle­pi­ła swój wzrok w twarz męża i zda­wa­ła się z go­rącz­ką ocze­ki­wać jego zda­nia.

Ten dłu­go mil­czał, za­sta­na­wia­jąc się wi­docz­nie.

– Trze­ba – ode­zwał się wresz­cie – zba­dać to… Wy­pa­da, byś szcze­rze o tem po­mó­wi­ła z Wan­dą… Je­śli tak jest rze­czy­wi­ście… Je­śli Po­ryc­ki…

Sko­rup­ski, wy­mó­wiw­szy to na­zwi­sko, sil­niej i gwał­tow­niej po­bladł i mimo wła­ści­wej so­bie fleg­my, wy­glą­dał, jak gdy­by się za­pie­nił. Urwał, po­tem koń­czył:

– W ta­kim ra­zie wy­pad­nie nam coś zro­bić, by spa­ro­wać.

– Ale co? – pod­chwy­ci­ła z cie­ka­wo­ścią żona.

Pan Jan nie od­po­wie­dział, tyl­ko cią­gnął:

– Ab­dy­ko­wać z ni­cze­go nie mo­że­my… Wil­ma musi wyjść za­mąż le­piej, niż Rena… Ja się boję, czy los Po­ryc­kich, i na­sze z nimi sto­sun­ki, nie pło­szą świa­ta i…

Urwał i pod­chwy­cił da­lej swym spo­koj­nym, ci­chym, dys­tyn­go­wa­nym prze­ko­ny­wu­ją­cym i jak­by wy­uczo­nym i wy­mo­de­lo­wa­nym na lor­dzie an­giel­skim, to­nem.

– Je­śli więc Wan­da, zgrab­nie wy­ba­da­na, po­wie ci to samo, co ja my­ślę, to… to…

– To co?

– To mu­si­my prze­cież – od­parł pan Jan – zro­bić coś, coby świat prze­ko­na­ło, że nie my je­ste­śmy tu­taj win­ni, tyl­ko oni. Wil­ma nie może…

– Ale co? – za­py­ta­ła z nie­opi­sa­ną cie­ka­wo­ścią pani Sko­rup­ska, uto­pio­na w mężu wzro­kiem, w któ­rym się ma­lo­wa­ło śle­pe i bał­wo­chwal­cze weń za­ufa­nie. Ten lek­ce­wa­żą­co od­parł:

– Prze­cież taki Po­ryc­ki nam w ni­czem za­wa­dzać nie może. Zro­bi­my po­świę­ce­nie… Tu cho­dzi o mnie na­wet. Je­stem pew­ny, że z chwi­lą, z któ­rą­bym był o Wil­mę spo­koj­ny, od­zy­skał­bym zdro­wie… w czę­ści przy­najm­niej…

– Ale co? – za­wo­ła­ła znie­cier­pli­wio­na cze­ka­niem, na­mięt­na pani Ma­tyl­da.

Pan Jan się ob­ru­szył, bo nie lu­bił, gdy żona ska­lę gło­su pod­no­si­ła.

– Do­tąd – mó­wił – mil­cze­li­śmy o Po­ryc­kim. Te­raz wy­pad­nie gło­śno go dys­kre­dy­to­wać. Niech świat wie, co to za pta­szek.. To jed­no, a dru­gie…

– Dru­gie?

– Zdwo­imy po­sag Wil­my.

– Czy nas stać na to? – pod­chwy­ci­ła z go­rącz­ką.

– Zro­bi­my po­świę­ce­nie – od­parł pan Jan. – Tu cho­dzi o na­szą po­zy­cję Dzier­ży­sła­wa-Sko­rup­scy nie mogą mieć cór­ki…

Urwał, ru­szył ra­mio­na­mi i koń­czył:

– Zresz­tą.. zdro­wie moje.

– Jeź­li tyl­ko…

– Wy­ba­daj Wan­dę Ja resz­tę bio­rę na sie­bie. Hra­bia mi bę­dzie fumy stro­ił..? Ja księ­cia znaj­dę dla Wil­my.

– Bo prze­cież za byle kogo wy­dać cór­ki nie mo­że­my.

– A jeź­li­by tak da­lej po­szło – do­dał z prze­stra­chem w gło­sie pan Jan – to… wiesz? Blon­dyn­ki w ro­dza­ju Wil­my pręd­ko prze­cho­dzą…

– Co ty mó­wisz?

– Wszyst­ko trze­ba prze­wi­dzieć. Wil­ma jest je­dy­ną, nad­zwy­czaj­no­ścią! Ta­kiej dru­giej nie ma, ale… ale może pod­le­gać pra­wom na­tu­ry. Mło­dość i pięk­ność jej, przy jej po­sa­gu, na­szej po­zy­cji – cią­gnął to­nem do­gma­tu – przy mo­jem sa­vo­ir-fa­ire, skła­da­ją się ra­zem na ca­łość, z któ­rą je­ste­śmy pa­na­mi sy­tu­acji. Do­tąd nie my sia­łem o tem. Dziś, czas już, by wy­szła, wy­szła do­brze i tak, jak nam od­po­wia­dać bę­dzie.

– Nie jak Rena! – do­rzu­ci­ła z prze­ko­na­niem pani Ma­tyl­da, wsta­jąc i prze­cho­dząc do biur­ka, przy któ­rem za­siadł­szy cią­gnę­ła:

– Pi­szę do Wan­dy. Nie­chby przy­szła… Opusz­czać cię nie mogę. Po­ga­da­my we tro­je… Je­śli ona po­wie to samo, co ty przy­pusz­czasz…

Nie do­koń­czy­ła, tyl­ko uchwy­ciw­szy pió­ro, za­czę­ła niem po­su­wać po lśnią­cym we­li­nie.II

Pani Wan­da Cho­ryń­ska była ró­wie­śnicz­ką pani Ma­tyl­dy i przy­ja­ciół­ką Sko­rup­skich. Pro­wa­dzi­ła dom na wiel­ką ska­lę, a ry­wa­li­zu­jąc z pa­nem Ja­nem w wy­kwint­no­śći przy­jęć i spo­so­bu utrzy­my­wa­nia tak zwa­ne­go tra­in de vie, żyła z nim w naj­lep­szej har­mon­ji.

Pan Jan Dzier­ży­sła­wa Sko­rup­ski przed­sta­wiał bo­wiem w jej oczach pro­to­typ dys­tyn­go­wa­ne­go świa­tow­ca i tego, co naj­wy­żej ce­ni­ła w męż­czyź­nie, zwa­nym przez Fran­cu­zów un hom­me du mon­de. On też wza­jem­nie, nad wy­raz próż­ny oso­bi­ście, nie uzna­ją­cy żad­nej nad sie­bie pod wzglę­dem sa­lo­no­wym wyż­szo­ści, przy­zna­wał pani Wan­dzie bar­dzo traf­ny spo­sób pa­trze­nia na rze­czy tego świa­ta i z po­mię­dzy swych zna­jo­mych i przy­ja­ciół, jej je­dy­nie zda­nie brał pod uwa­gę w swych roz­licz­nych pla­nach i kom­bi­na­cjach.

Pani Cho­ryń­ska wie­dzia­ła o tem.

Dnia tego sie­dzia­ła ona w swym zbyt­kow­nym bu­du­arze na­prze­ciw mło­de­go i przy­stoj­ne­go męż­czy­zny, któ­re­go spryt­ne ob­li­cze po­cią­ga­ło by­stro­ścią, prze­ra­ża­jąc pra­wie rów­no­cze­śnie za­nad­to wiel­ką jej dozą. Mło­dzie­niec ten, mo­gą­cy li­czyć do trzy­dzie­stu lat wie­ka, przy­stoj­ny, blon­dyn o ru­dym i de­li­kat­nym za­ro­ście, o wy­kwint­nych ma­nie­rach, spo­so­bem za­cho­wa­nia się, nie­do­strze­gal­nie uni­żo­nym, a jemu nie z na­tu­ry wła­ści­wym, zdra­dzał jak­by za­leż­ne swo­je w tym sa­lo­nie sta­no­wi­sko. Tłu­ma­czył on coś z za­pa­łem swej to­wa­rzysz­ce, za­głę­bio­nej w po­dusz­kach plu­szo­wej ka­na­py, gdy stroj­ny lo­kaj w ka­ma­szach i ak­sa­mit­nym fra­ku wsu­nął się do po­ko­ju i na srebr­nej tacy po­dał pani domu list mó­wiąc:

– Od pań­stwa Sko­rup­skich.

Pani Cho­ryń­ska ro­ze­rwa­ła ko­per­tę i z po­śpie­chem od­czy­ta­ła kil­ka słów, na­pi­sa­nych na bi­le­cie. Rysy jej pulch­ne i roz­kosz­ne ścią­gnę­ły się lek­ko. Po­krył je wy­raz jak­by tro­ski Rzu­ca­jąc nie­dba­le bi­let na sa­ski pół­mi­sek, sto­ją­cy na sto­le, ode­zwa­ła się do to­wa­rzy­sza:

– Wy­staw so­bie, dok­to­rze, ten nie­oce­nio­ny, ten nie­zrów­na­ny pan Jan zno­wu ma się go­rzej. Pi­sze mi żona jego, bym przy­szła dzi­siaj do nich.

Spoj­rza­ła na dok­to­ra. Ten cie­ka­wy wzrok w nią wle­pił, jak gdy­by nie wie­dział, o kim mó­wi­ła, więc za­py­ta­ła:

– Dok­tór znasz prze­cież pana Jana?

– Nie.

– Pana Jana Sko­rup­skie­go – po­wtó­rzy­ła ze zdzi­wie­niem dama.

– Czy może te­ścia hra­biów Po­ryc­kich? – za­py­tał cie­ka­wie dok­tór.

Pa­nią Cho­ryń­ską to py­ta­nie ze­lek­try­zo­wa­ło. Żywe jej oczy za­błysz­cza­ły nie­zmier­nym in­te­re­sem.

– Czy może ich znasz, ko­cha­ny dok­to­rze? – za­py­ta­ła, pod­no­sząc się na sie­dze­niu.

– Znam… to jest… Brat mój są­sia­du­je z nimi na Wo­ły­niu.

– Czyż tak? – pod­chwy­ci­ła ko­bie­ta, oży­wia­jąc się z se­kun­dy na se­kun­dę i ma­gne­ty­zu­jąc wzro­kiem go­ścia. – W ta­kim ra­zie – cią­gnę­ła – nie pusz­czę cię, aż mi nie po­wiesz wszyst­kie­go, co wiesz o nich. Ja od lat trzech w go­rącz­ce cze­kam na ko­goś, któ­ry­by był u źró­dła po­in­for­mo­wa­ny.

– Nie wiem, czy cie­ka­wość pani zdo­łam za­spo­ko­ić…

– Ach! pa­nie. Ja je­stem taką przy­ja­ciół­ką pana Jana, ich oboj­ga…

– A! – wy­krzyk­nął, jak­by po­mię­sza­ny dok­tor.

Pani Wan­da zro­zu­mia­ła ten wy­krzyk.

– Ale to nie prze­szka­dza, – za­wo­ła­ła z po­śpie­chem oso­by cie­ka­wej – że o nim i o nich bez­stron­nie mó­wić mogę.

– Chy­ba… – bąk­nął dok­tor.

Oczy ko­bie­ty po­ły­ski­wa­ły. Czu­ła się u źró­dła, ma­ją­ce­go jej od­kryć praw­dzi­we przy­czy­ny róż­nych in­try­gu­ją­cych ją w ży­ciu przy­ja­ciół, oko­licz­no­ści. Pan Jan od lat trzech nie wi­dy­wał się z zię­ciem, pani Ma­tyl­da nie wi­dy­wa­ła cór­ki. Świat róż­nie i za­wsze in­a­czej o tem mó­wił, a ona chcia­ła znać tę ta­jem­ni­cę, pra­gnę­ła zgłę­bić tę je­dy­ną ujem­ną i ciem­ną kar­tę świet­nej eg­zy­sten­cji Sko­rup­skich, jej przy­ja­ciół i świa­to­wych ry­wa­lów. – Dwa wy­krzy­ki dok­to­ra za­ostrzy­ły jej cie­ka­wość.

– Któż to jest ten Po­ryc­ki? – za­py­ta­ła po chwi­li..

– Jest to – od­parł dok­tor – zna­ny, sym­pa­tycz­ny, in­te­li­gent­ny i wy­jąt­ko­wo uzdol­nio­ny czło­wiek.

– Tak? – szep­nę­ła py­ta­ją­co ze zdu­mie­niem i jak­by ra­do­ścią.

– Bez­sprzecz­nie.

Na­sta­ło mil­cze­nie. Pani Wan­da sku­pia­ła ja­kieś my­śli, chwi­lę du­ma­ła i za­gad­nę­ła:

– A nie wiesz, dok­to­rze, dla­cze­go Po­ryc­cy są po­róż­nie­ni z ro­dzi­ca­mi? Pan Jan, taki za­cny, taki ro­zum­ny, taki uczci­wy i szla­chet­ny… taki…

– Kto? – prze­rwał ru­basz­nie dok­tor.

– Pan Jan Sko­rup­ski.

– Zu­peł­nie inne mają o nim – za­wo­łał bez na­my­słu – wy­obra­że­nie w oko­li­cy pań­stwa Po­ryc­kich. Czło­wiek, któ­ry lat trzy po­zo­sta­wia wła­sną cór­kę pra­wie w nę­dzy i o nią się nie za­py­ta, wąt­pię, by za­słu­gi­wał na epi­te­ty, któ­re­mi go tak pani hoj­nie ob­da­rzasz – do­dał z lek­ką iron­ją.

– Bo pan nie wiesz, dok­tor nie wiesz, – pod­chwy­ci­ła z ży­ciem – co po­stę­po­wa­nie jego tłu­ma­czy…

– Czyż może być oko­licz­ność, któ­ra­by ta­kie po­stę­po­wa­nie ojca.. tłu­ma­czy­ła?…. Ja nie znam pań­stwa Sko­rup­skich, ale znam Po­ryc­kich, nie znam tego pana Jana, ale znam Po­ryc­kie­go i pa­nią Renę. To mi wy­star­cza.

– My­lisz się dok­tor – za­wo­ła­ła pani. Wan­da – Sko­rup­scy tak się za­wie­dli na Po­ryc­kim, iż ich ro­zu­miem..

– Ja zaś pa­nią co­raz mniej.. By­ła­byś więc zda­nia…

– Po­słu­chaj dok­to­rze! – pod­chwy­ci­ła z nie­opi­sa­ną we­rwą, za­ru­mie­nio­na ko­bie­ta. – Nie lu­bię, by pana Jana kto­kol­wiek mógł po­tę­piać. Je­śli chcesz więc, to ci dok­to­rze opo­wiem w krót­ko­ści, co wy­wo­ła­ło słusz­ny gniew Sko­rup­skich, na któ­ry mi two­je za­pew­nie­nie, że Po­ryc­ki jest… czło­wie­kiem, otwie­ra oczy..

– Słu­cham… choć­by dla tego, że wie­dzieć wszyst­ko win­no być za­sa­dą lu­dzi ro­zum­nych.

– Słu­chaj! W two­jej po­zy­cji wi­nie­neś znać a fond ku­li­sy…

Tu pani Wan­da za­śmia­ła się, po­pra­wi­ła na ka­na­pie, od­po­czę­ła i cią­gnę­ła:

– Bar­dzo mi za­le­ży na­tem, byś dok­tor zmie­nił prze­ko­na­nie o tak za­cnym, tak mi­łym czło­wie­ku, jak pan Jan. Gdy­byś go znał! Quel char­mant hom­me!… Ale Sko­rup­scy są w nie­zwy­kłej po­zy­cji, któ­ra jest je­dy­ną.. Niby bar­dzo bo­ga­ci, nie są nimi.

– Sły­sza­łem… owszem…

– Sły­sza­łeś dok­tor, że są mil­jo­ne­rzy, tak nie jest – pod­chwy­ci­ła pani Cho­ryń­ska. – Cały ma­ją­tek na­le­ży wpraw­dzie do pani Sko­rup­skiej, je­dy­nacz­ki, ale ro­dzi­ce jej żyją i trzy­ma­ją wszyst­ko… Sko­rup­scy mają do­cho­dy, ale nie mają for­tu­ny. Ztąd wy­ro­dzi­ła się dziw­na po­zy­cja. Pan­ny Sko­rup­skie, par­tje, rze­czy­wi­ście nie są nie­mi na ra­zie.. To nie może jed­nak wpły­wać, by Sko­rup­scy bar­dzo wy­so­ko ich nie ce­ni­li. Wy­da­jąc pierw­szą cór­kę za Po­ryc­kie­go, czło­wie­ka z ty­tu­łem, są­dzi­li, że tem wzmoc­nią swo­je enig­ma­tycz­ne sta­no­wi­sko. Tym­cza­sem za­chwia­li je. Jak­kol­wiek wy­pła­ci­li cały obie­ca­ny po­sag zię­cio­wi, świat wi­dząc go w po­trze­bie, są­dzi… in­a­czej. Po­ryc­kie­go stan ma­jąt­ko­wy jest przy­czy­ną, że młod­sza cór­ka Sko­rup­skich nie znaj­du­je par­tji i słusz­nie ten­że ścią­ga gniew i obu­rze­nie ro­dzi­ców.

Dok­tor się uśmiech­nął i pod­chwy­cił z iro­nicz­ną we­rwą, któ­rej wi­docz­nie ukryć nie umiał.

– Po­ryc­ki więc wi­nien, że nie jest dość bo­ga­tym, by świa­tu co do dru­giej pan­ny Sko­rup­skiej my­dlić oczy?

– Je­steś dok­to­rze…

– Bo – za­śmiał się mło­dzie­niec – pre­ten­sja tych pań­stwa do Po­ryc­kich…

– Jest naj­prost­szym wy­ni­kiem – pod­chwy­ci­ła czer­wie­nie­jąc dama – ich po­zy­cji świa­to­wej. Pan Jan, nie mi­lio­ner, zdo­łał siłą swe­go sa­vo­ir fu­ire za­jąć sta­no­wi­sko czło­wie­ka, bar­dzo bo­ga­te­go i nie­po­szla­ko­wa­ne­go. Pra­gnął zię­cia, któ­ry­by po jego my­śli szedł, a tym­cza­sem do stał czło­wie­ka, wi­docz­nie nie chcą­ce­go cze­kać na spad­ki, tyl­ko… swo­je­mi złe­mi in­te­ra­sa­mi chwie­ją­ce­go jego sta­no­wi­skiem i świa­to­wym kre­dy­tom. Nad­to trze­ba panu wie­dzieć, że pan Jan jest tout ce qu'il y a de plus gen­til­hom­me. Nie ro­zu­mie, jak moż­na być w in­te­re­sach, w dłu­gach, jak moż­na…

Dok­tor za­śmiał się gło­śno.

– Pan Sko­rup­ski – za­wo­łał – po­dob­no wy­da­je rocz­nie do trzy­dzie­stu ty­się­cy ru­bli, to jest dzie­sięć razy tyle, ile mają w tej chwi­li Po­ryc­cy. W tych wa­run­kach…

– Pan Jan jest gen­ju­szem – za­wo­ła­ła nie po­zwa­la­jąc dok­to­ro­wi skoń­czyć – i wy­da­je może po­ło­wę, któ­ra jed­na­ko­woż ten efekt robi…

– Aaa..

– Dok­tor je­steś uprze­dzo­ny!

– Każ­dy nim był­by, – ode­zwał się po­waż­nie – kto­by znał przej­ścia Po­ryc­kich w celu utrzy­ma­nia się przy for­tu­nie i sły­szał o wy­staw­nym spo­so­bie ży­cia pań­stwa Sko­rup­skich.

– Ależ oni do tego ży­cia przy­wy­kli. To ży­cie jest ko­niecz­no­ścią so­cjal­ną… – za­uwa­ży­ła pani Wan­da, usi­łu­jąc prze­ko­nać dok­to­ra.

– Nie­chby! Ale o cóż się gnie­wa­ją na Po­ryc­kich?

– O to, że im szko­dzą – Ha­ha­ha! czem?

– Jak to – za­wo­ła­ła z obu­rze­niem pani Cho­ryń­ska – nie ro­zu­miesz pan? pan! czło­wiek du mon­de?

– Nie! – bąk­nął, na­gle się mię­sza­jąc dok­tor.

– Po­ryc­ki, jako do­bry zięć, po­wi­nien nie ra­to­wać for­tu­ny na Wo­ły­niu, tyl­ko uda­wać pana, ja­kim bę­dzie.

– Ha! ha! Tego chcą? – za­śmiał się dok­tor.

– A! na­tu­ral­nie! – za­wo­ła­ła pani Cho­ryń­ska z prze­ko­na­niem. – I ja tego bym na ich miej­scu wy­ma­ga­ła. Ko­niec koń­ców, re­zul­tat jest taki, że nikt, bury pies się nie spy­ta o pan­nę Skomp­ską, bo każ­de­go prze­stra­sza los Po­ryc­kie­go, a nie każ­dy wie, że Ja­no­wie co do gro­sza wy­pła­ci­li to, co obie­ca­li. Ta oko­licz­ność na­wet, jak mi pan Jan to nie­raz mó­wił, jest przy­czy­ną cho­ro­by jego.

– Cóż jemu wła­ści­wie bra­ku­je? – pod­chwy­cił dok­tor z obu­dzo­ną cie­ka­wo­ścią.

– Dok­to­rzy nie wie­dzą.

– Nie wie­dzą? – za­py­tał zna­czą­co, po­pra­wia­jąc się na fo­te­la i opusz­cza­jąc oczy na swo­je ręce, któ­re za­czął za­cie­rać.

– Nie – od­par­ła Wan­da – co je­den na pra­wi, to dru­gi po­psu­je. Co Karls­bad po­lep­szy, to zima po­gor­szy.

– Ob­ja­da się więc po­pro­stu?

– Fi donc dok­to­rze. Co za szko­da, że nie znasz tego pana Jana…

Urwa­ła, za­my­śli­ła się i do­da­ła.

– Mam myśl. Wiesz co? Czy­byś ty, dok­to­rze mu nie po­mógł? Twój sys­tem… two­ja me­to­da..

Mło­dzie­niec spo­waż­niał. Za­czął mu­skać wą­si­ka i by­strzej się od cza­su do cza­su przy­pa­try­wać swej klient­ce.

Ona cią­gnę­ła.

– Mu­szę cię za­po­znać z pa­nem Ja­nem.

– Któż go le­czy?

– Te­raz Sty­pul­ski.

– Sty­pul­ski! – po­wtó­rzył dok­tor z dwu­znacz­nym uśmie­chem.

– On taki sa­lo­no­wiec, taki ele­ganc­ki…

– Kto?

– Pan Jan! Pa­so­wa­li­by­ście do­sko­na­le do sie­bie. On świa­to­wiec i ty dok­to­rze, un méde­cin da mon­di par excel­len­ce. Pan Jan jest to je­den z naj­ory­gi­nal­niej­szych, lu­dzi, ja­kich zna­łam…

– Wy­glą­dasz pani nim za­chwy­co­ną i on sam za­czy­na mnie…

– Il est char­mant. Jest to je­dy­ny czło­wiek w War­sza­wie z grun­tu sa­lo­no­wy, a przy­tem ro­zum­ny. Śle­py wy­znaw­ca form gi­lant, vi­veur, ma on swój od­ręb­ny spo­sób śli­zga­nia się po wierz­chu wszyst­kie­go, że tak po­wiem, co mi się nie­zmier­nie po­do­ba. Ka­ta­stro­fę w jego ży­ciu sta­no­wi­ło, gdy lo­kaj stuk­nął ta­le­rzem pod­czas pro­szo­ne­go obia­du, a od­cho­ro­wy­wał każ­dą nie­aku­rat­neść w swem go­spo­dar­stwie, bo jest on… rol­ni­kiem. Poj­mu­jesz dok­to­rze, jak dla ta­kie­go czło­wie­ka wy­go­daym jest zięć, wal­czą­cy o utrzy­ma­nie się przy ka­wał­ku zie­mi. Pan Jan nie zro­zu­mie in­nych lu­dzi, tyl­ko świa­tow­ców, nie­zna­ją­cych ty­sią­ca bied i nędz ży­cia. Ah! Jak­byś mu się dok­tor po­do­bał i on to­bie…

Mło­dzie­niec słu­chał i nie prze­ry­wał, bo go wi­docz­nie przed­miot roz­mo­wy co­raz wię­cej in­te­re­so­wał. Pani Cho­ryń­ska koń­czy­ła:

– Wi­dzisz więc dok­to­rze, żeś go źle są­dził. Po­ryc­ki po­wi­nien był żyć tak, jak żyją ro­dzi­ce. Wy­da­wać swo­je, a ko­rzy­stać z ich po­zy­cji i ich do­cho­dów, ale nie rzu­cać się w ra­to­wa­nie dzie­dzicz­nej for­tu­ny kosz­tem opi­nii Sko­rup­skich, kosz­tem losu ich dru­giej cór­ki. Pan. Jan, trze­ba ci jed­nak wie­dzieć dok­to­rze, że Dzier­ży­sła­wa Sko­rup­scy, to nie peu de cho­se, a pani Ja­no­wa jest z domu… pas­sons outre, są­dził, że na­zwi­sko i rze­czy­wi­ste sto­sun­ki zię­cia wzmoc­nią jego świa­to­wą po­zy­cję, uzur­po­wa­ną w high life siłą jego spry­tu, uro­ku jego oso­by i jego przy­szłej rze­czy­wi­stej, a dziś po­zor­nej for­tu­ny, tym­cza­sem… Ru­szy­ła ra­mio­na­mi i pod­chwy­ci­ła.

– Jest w fu­tal­nem po­ło­że­niu. Dru­gą cór­kę chce rów­nie do­brze wy­dać, a ma­jąt­ko­wo wy­dać ją już le­piej musi… Sy­no­wie ro­dzin boją się losu Po­ryc­kie­go….

– Nie jest on do po­zaz­drosz­cze­nia – ode­zwał się dok­tor po­waż­nie.

– Wła­śnie. I to jest przy­czy­na cho­ro­by pana Jana. On bo­wiem jest przy­tem żół­cio­wy, a tak przez ży­cie po­psu­ty…

– Na­tu­ral­nie – pod­chwy­cił dok­tor – je­śli, jak pani mó­wisz ka­ta­stro­fą w jego ży­ciu było stuk­nię­cie ta­le­rzem…?

– O, tak! Cóż do­pie­ro hra­bia zięć, któ­re­go chcą co rok li­cy­to­wać.

– Więc pani wiesz wszyst­ke? – za­wo­łał mło­dy męż­czy­zna.

– Mniej wię­cej. Ca se sait. Pan Jan nie ro­zu­mie ta­kich oko­licz­no­ści. Onby wo­lał wszyst­ko, niż tę cią­głą ru­inę nie mo­gą­cych się już zruj­no­wać Po­ryc­kich. Tu­taj błysz­czą, pani Ja – nowa cho­dzi w bry­lan­tach, kró­re war­te są sto­ty­się­cy, a tam..

Li­cy­tu­ją zię­cia.. szep­nął z uśmie­chem dok­tor

– Hra­bie­go, któ­ry do­da­ła dama z po­śpie­chem – miał olśnić no­wym bla­skiem ich blich­tro­wą eg­zy­sten­cją. Pan Jan tak dba o te po­zo­ry, o… Ah! gdy­byś mógł wy­my­ślić coś, coby mu zdro­wie przy­wró­ci­ło. Dziś będę u nich. Je fe­rai vo­tre élo­ge. Ja to­bie tyl­ko dok­to­rze za­wdzię­czam moje względ­ne zdro­wie. Jeź­li mnie wy­ba­wi­łeś od tych mi­gren, dla­cze­goż byś jego nie miał uwol­nić od tych cier­pień…

– Żo­łąd­ko­wych?

– A ce, qu'il pa­ra­it…

Dok­tor za­my­ślił się i da­lej po­mu­ski­wał tyl­ko wą­si­ka, spo­glą­da­jąc z uko­sa na pa­nią Wan­dę.

– Ona – my­ślał – zro­bi moją kar­je­rę w tem mie­ście, po­trze­bu­ją­cem wi­docz­nie dok­to­ra – un méde­cin du mon­de, jak się wy­ra­zi­ła. On był ta­kim i nie omy­lił się, wy­bie­ra­jąc War­sza­wę, jako are­nę de­biu­tu. To to­wa­rzy­stwo, cier­pią­ce, jak jego klient­ka przy nim sie­dzą­ca, jak opi­sy­wa­ny pan Jan, po­trze­bo­wa­ło in­nych dok­to­rów, nie ta­kich, ja­kim był sław­ny Sty­pul­ski.

Bo cóż – za­py­tał po chwi­li pani Cho­ryń­skiej – taki Sty­pul­ski? Je­st­że on w sta­nie zro­zu­mieć or­ga­nizm tel­le­ment raf­fi­né, jak pana Jana, są­dząc z pani opi­su?

– Vo­ila! Vo­ila!! Mu­sisz go le­czyć – za­wo­ła­ła ko­bie­ta z ra­do­ścią – Ci dok­to­rzy nie mają po­ję­cia o na­szych or­ga­ni­zmach.

– Fin de siec­le! – z uśmie­chem do­rzu­cił dok­tor i wstał z krze­sła, za­bie­ra­jąc się do wyj­ścia, ze swo­bo­dą i ele­gan­cją, wła­ści­wą tyl­ko wiel­kim pa­nom i wiel­kim szar­la­ta­nom.III.

Kil­ka go­dzin póź­niej w ga­bi­ne­cie pana Jana ba­wi­li prócz nie­go pani Cho­ryń­ska i pani Ma­tyl­da.

Sko­rup­ski sie­dział na swym fo­te­lu wi­docz­nie jesz­cze cier­pią­cy, ale wy­świe­żo­ny.

Wszy­scy tro­je zda­wa­li się być po dłu­giej i oży­wio­nej dys­ku­syi. Ol­brzy­mia lam­pa ma­jo­li­ko­wa, sto­ją­ca na sto­le, oświe­ca­ła zmę­czo­ne pra­cą my­śli, ob­li­cze pana Jana, zal­te­ro­wa­ną, na­mięt­ną twarz jego żony i roz­pro­mie­nio­ne, choć już nie mło­de, ale świe­cą­ce oczy pani Wan­dy.

Po dłu­giem mil­cze­niu, no­szą­cem ce­chy od­po­czyn­ku ko­niecz­ne­go po wy­czer­pa­niu ja­kiejś spor­nej ma­ter­ji, za­bra­ła głos pani Cho­ryń­ska, zwra­ca­jąc się do zgnę­bio­ne­go pana Jana swą zwy­kel po­god­ną, a try­um­fu­ją­cą wie­czo­ra tego, fi­zjo­gnom­ją.

Znasz, ko­cha­ny pan – mó­wi­ła swym mło­dym or­ga­nem – moją dys­kre­cję? Nie mię szam się nig­dy do tego, co mnie nie ob­cho­dzi. Nie ra­dzę, gdzie mnie o radę nie pro­szą. Igno­ru­ję, o czem mi nie do­no­szą Ale… chcia­łeś? Wiedz wresz­cie! Dziś wła­śnie mó­wi­łam o tem z pew­ną oso­bą, co do Po­ryc­kich bar­dzo do­brze po­in­for­mo­wa­ną, wpły­wo­wą i…

– Z kim­że? – pod­chwy­ci­ła za­nie­po­ko­jo­na już pani Ma­tyl­da.

– Wiesz! dro­ga – czem­prę­dzej od­par­ła przy­ja­ciół­ka – że nig­dy ba­jek nie ro­bię. Dość wam bę­dzie wie­dzieć, że oso­ba ta – ta zmie­ni­ła ton i za­czę­ła ce­dzić – jest za Po­ryc­ki­mi, po­tę­pia was, po­tę­pia cie­bie, pa­nie Ja­nie.. vouz com­pre­nez, jaką z nim sto­czy­łam wal­kę? Chryp­ki do­sta­łam….

Pan Jan się uśmiech­nął wy­ra­zem wy­mu­szo­nym, bo mu się śmiać nie chcia­ło, ale wła­śnie dla­te­go cho­dzi­ło mu z jed­nej stro­ny o nie­po­ka­za­nie ogro­mu zgnę­bie­nia i iry­ta­cji, ja­kich do­zna­wał, a z dru­giej o nie­stra­ce­nie w oczach świa­to­wej damy re­pu­ta­cji dżen­tel­ma­na, któ­ry daw­no zdy­stan­so­wał wszyst­kich An­gli­ków, dum­nych z zim­nej krwi i umie­jęt­no­ści pa­no­wa­nia nad sobą Uśmiech ten pe­łen ko­kie­ter­ji, za­by­tek swo­bod­nej prze­szło­ści, po­marsz­czył nie­mi­ło­sier­nie twarz pana Jana. On je­den uwy­dat­niał wiek tego męż­czy­zny, któ­ry swe­go ob­li­cza przed zmarszcz­ka­mi z suk­ce­sem bro­nił, póki się ono do śmie­chu nie ścią­ga­ło. Pan Jan o tem wie­dział i śmiać się, od pew­ne­go cza­su już nie lu­biał, stąd też uśmiech jego krót­ki, nie­na­tu­ral­ny przed­sta­wiał­by dla fi­zjo­lo­ga całe Stu­djum.

– Z kim­że? – za­py­tał. – Je­sli pani ba­jek nie ro­bisz, to ja…

– Oh! – za­wo­ła­ła z ko­kie­ter­ją pani Wan­da. – Je­iteś pan dżen­tel­ma­nom z krwi i ko­ści i zro­zu­miesz mnie. Je­śli wam nie po­wta­rzam na­zwi­ska tego pana… to..

– Więc to pan był – pod­chwy­ci­ła pani Ma­tyl­da.

– To nie dla­te­go – koń­czy­ła dama – że­bym wam nie ufa­ła, tyl­ko dla­te­go, że je­stem nie­zdol­ną do uczy­nie­nia rze­czy mi wstręt­nej. Wszyst­ko po­wie­dzieć moż­na, ale les noms.. przy­sło­wie pa­nie Ja­niej?

– No­mi­na sunt od­io­sa..

– Od­io­sa… vo­ilâ – pod­chwy­ci­ła. Dość ci więc bę­dzie wie­dzieć, że ten pan, to je­go­mość wca­le po­waż­ny wpły­wo­wy, ma­ją­cy sze­ro­kie sto­sun­ki i wiel­ką fi­ne­zję… un hom­me…

Urwa­ła, bo Sko­rup­ski bladł w oczach, a pani Wan­dzie o to tyl­ko cho­dzi­ło Zna­ła ona jego nie­sły­cha­ną draż­li­wość pod wzglę­dem tego, coby kto­kol­wiek mógł jego oso­bie za­rzu­cić. Wpraw­dzie mo­gła go ła­two po­cie­szyć, mó­wiąc, kto był tym czło­wie­kiem, wtrą­ca­ją­cym się do jego pry­wat­nych sto­sun­ków, ale wstrzy­ma­ła się, bo znaj­do­wa­ła dnia tego pew­ną przy­jem­ność rzad­ko ją opa­no­wu­ją­cą w drę­cze­niu przy­ja­cie­la. Pan Jan za lu­dzi uwa­żał tyl­ko sa­lo­now­ców, a sa­lo­now­cy pra­wie go uwiel­bia­li. W tem po­le­ga­ło udrę­cze­nie iż przy­ja­ciel jej Dzier­ży­sła­wa Sko­rup­ski w tym nie­zdra­dzo­nym przez nią kry­ty­ku, wi­dział na­tu­ral­nie świa­tow­ca, bo z kim­że in­nym mo­gła­by ona o nim roz­ma­wiać?

Na­stą­pi­ło mil­cze­nie. Pan Jan spoj­rzał zna­czą­co na żonę, aby zmiar­ko­wać, czy ta, or­jen­tu­ją­ca się zwy­kle tyl­ko grą jego fi­zjo­gnom­ji, jej je­dy­nie w swych sub­tel­no­ściach zna­nej, poj­mu­je roz­miar ka­ta­stro­fy.

– Sły­szysz? – py­tał wźrok jego – świat za­czy­na się wtrą­cać w na­sze sto­sun­ki. Świat ma coś do za­rzu­ce­nia mnie… mnie! – któ­ry lat trzy­dzie­ści bli­sko by­łem nie­ty­kal­ny, a dziś mam, jak Achil­les pię­tę t… j. Po­ryc­kich.

Pani Cho­ryń­ska swym nad wy­raz by­strym i prze­ni­kli­wym wzro­kiem, wy­tre­so­wa­nym w świe­cie, pod­chwy­ci­ła spoj­rze­nia mał­żon­ków i zro­zu­mia­ła je chy­ba, bo nie­uchwyt­ny, ale bło­gi wy­raz okra­sił jej ru­mia­ne ob­li­cze.

– A te­raz! – za­wo­ła­ła. – Wy­czer­paw­szy kwe­stją Po­ryc­kich, mes chers amis.

– Owszem, – pod­chwy­cił, si­ląc się na po­zo­ry do­bre­go hu­mo­ru pan Jan – cie­ka­wy był bym wie­dzieć, Co­byś pani, taka mą­dra, na na­szem miej­scu zro­bi­ła?

– Chce­cie, bym była szcze­rą?

– Naj­szczer­szą! – za­wo­ła­ła pani Ma­tyl­da Pani Cho­ryń­ska się na­my­śli­ła.

– Oh! – za­wo­ła­ła – cóż może być trud­ne­go dla was? Nie ma czem so­bie gło­wy za­przą­tać. Je­śli nie chce­cie, po­go­dzić się z Po­ryc­ki­mi… – tu urwa­ła, po­to­czy­ła ba­daw­czem spoj­rze­niem po ob­li­czach kil­ku­na­sto­let­nich przy­ja­ciół i cią­gnę­ła – to na­pisz­cie do papy… mamy… cio­ci jed­nej, lub dru­giej… do­ublez la dot de Wil­ma..
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: