Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Historia moich zębów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
16 sierpnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Historia moich zębów - ebook

Nowa, przewrotnie zabawna powieść jednej z najbardziej utalentowanych współczesnych pisarek hiszpańskojęzycznych.

Gustavo Sánchez Sánchez zwany Szosą jest starym podróżnikiem, kolekcjonerem, licytatorem i – niezłym cwaniakiem. Jego najcenniejszą kolekcję stanowią zęby wielkich pisarzy i filozofów, takich jak: Platon, Petrarka, Virginia Woolf, czy Jorge Luis Borges. Początkujący pisarz Vora boi się nieważności: literatura jest przecież wielkim śmietnikiem, każdy może dodać coś od siebie, za dużo jest dziś książek, opinii…

Jednak Szosa znalazł na to świetne antidotum: poddaje książki recyklingowi, podobnie jak auta, sztukę a nawet… imiona! Licytując stare przedmioty, sprzedaje tak naprawdę niezwykłe historie ludzi, które za nimi stoją. Wszystko dzięki tajemniczo brzmiącym metodom: parabolicznej, hiperbolicznej i alegorycznej. Brzmi jak doskonałe rozwiązanie, ale czy taka praktyka ujdzie mu na sucho?

W swojej nowej powieści Valeria Luiselli zabiera nas w niezwykłą podróż po literackich figurach i wątkach, dla których motywem przewodnim pozostaje ludzkie uzębienie. Historia moich zębów to gratka dla wszystkich smakoszy literatury.

To zadziwiająca i inspirująca mieszanka powieści o człowieku, który uważa, że jego zęby dosłownie należały do Marilyn Monroe, i katalogu galerii sztuki sponsorowanego przez dużą firmę produkującą soki.
National Post Canada


Informacje o nagrodach:
Internationaler Literaturpreis – Haus der Kulturen der Welt Nominee (2016), BTBA Best Translated Book Award Nominee for Fiction Shortlist (2016), Kirkus Prize Nominee for Fiction (Finalist) (2015)
International DUBLIN Literary Award Nominee for Shortlist (2017)
nominowana do National Book Critics Circle Award in Fiction
wybrana Książką Roku 2015 przez „The New York Times” , NPR, „The Guardian”, „Publisher's Weekly”, „Kirkus Reviews”, „BuzzFeed”, „Huffington Post” i „San Francisco Chronicle”
„Los Angeles Times” Prize for Best Fiction
„Los Angeles Times” Art Seidenbaum First Fiction Award 2014 dla Nieważkich

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4793-8
Rozmiar pliku: 9,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Księga I. Historia (Początek, środek, koniec)

A man may have been named John, because that was the name of his father; a town may have been named Dartmouth, because it is situated at the mouth of the Dart. But it is no part of the signification of the word John, that the father of the person so called bore the same name; nor even of the word Dartmouth, to be situated at the mouth of the Dart.

J.S. Mill

Jestem najlepszym licytatorem na świecie, ale nikt o tym nie wie, bo zarazem jestem człowiekiem bardzo skromnym. Nazywam się Gustavo Sánchez Sánchez, a ludzie wołają na mnie, chyba z sympatii, Szosa. Po dwóch kolejkach umiem naśladować Janis Joplin. Umiem interpretować wróżby z chińskich ciasteczek szczęścia. Umiem postawić kurze jajo na stole, jak Krzysztof Kolumb. Umiem policzyć po japońsku do ośmiu: iczi, ni, san, szi, go, roku, siczi, haczi. Umiem robić deskę na wodzie.

Oto historia moich zębów: mój traktat o kolekcjonowaniu, nazwach własnych i radykalnym recyklingu. Najpierw będzie początek, środek i koniec, jak w każdej porządnej historii. Reszta, jak powiada jeden mój znajomy, to czysta literatura: parabole, hiperbole, elipsy, alegorie i peryfrazy. I sam nie wiem co jeszcze. Pewnie hańba, śmierć, a później pośmiertna sława. No ale o tym nie będzie mi już dane opowiadać w pierwszej osobie. Do tego czasu będę nieboszczykiem, człowiekiem szczęśliwym i wzbudzającym zazdrość.

Bywają ludzie obdarzeni szczęściem i tacy, co mają charyzmę. Mnie przypadło trochę jednego i drugiego. Mój stryj Solón Sánchez Fuentes, sprzedawca krawatów włoskiej jakości, powtarzał, że takie rzeczy jak piękno, władza i przedwczesny sukces szybko wyparowują i stanowią przykry ciężar dla tych, którzy ich posmakowali, perspektywa ich utraty bowiem jest balastem, jaki niewielu zdzierży. Mnie tego rodzaju troski aż tak nie dręczą, bo nigdy nie cieszyłem się tymi ulotnymi właściwościami. Posiadam tylko właściwości permanentne. Po stryju Solónie odziedziczyłem charyzmę i elegancki krawat, czyli jego zdaniem jedyne rzeczy potrzebne na tym świecie, by stać się człowiekiem jak trza.

Urodziłem się w Pachuce, Pięknym Wietrznym Mieście, miałem cztery przedwczesne zęby i całe ciało porośnięte bardzo delikatną warstwą czarnego włosia. Jestem jednak za to wdzięczny, bo brzydota, jak mawiał inny mój krewny, wuj Eurípides López Sánchez, kształtuje charakter. Ojciec, kiedy mnie zobaczył, pomyślał, że jego prawdziwego syna zabrała kobieta z pokoju obok. Różnymi metodami – szantażem, zastraszaniem, biurokratycznymi sztuczkami – próbował wcisnąć niemowlę z powrotem pielęgniarce, która mnie przyniosła. Jednak mama od pierwszej chwili przyjęła mnie z otwartymi ramionami – takiego czerwonego, maciupkiego i opuchłego – kołysząc mnie w moim szpitalnym beciku jak czysta woda małża. Mama nawykła przyjmować każde świństwo jako dar losu. Tata nie.

Pielęgniarka wyjaśniła moim rodzicom, że te cztery zęby to zjawisko w naszym kraju bardzo rzadkie, ale u innych ras już niekoniecznie. Nazywa się to przedwczesnym ząbkowaniem prenatalnym.

A u jakich ras na przykład? – zapytał ojciec, przechodząc do defensywy.

Konkretnie u rasy białej, proszę pana, odparła pielęgniarka.

Przecież to dziecko jest ciemne jak smoła, odparował na to.

Genetyka, panie Sánchez, to nauka pełna bogów, odpowiedziała.

To ostatnie albo trochę pocieszyło, albo wystraszyło mojego ojca, bo ostatecznie pogodził się z tym i zabrał mnie na rękach do domu, owiniętego niczym taco w gruby flanelowy kocyk.

Po kilku miesiącach przenieśliśmy się do Ecatepec. Mama prała po ludziach. Tata sam sobie nawet paznokci nie wyczyścił. Miał je zapuszczone, szorstkie i czarne. Obgryzał je sobie zębami. Nie z nerwów, z czystego lenistwa i niechlujstwa. Podczas gdy ja odrabiałem lekcje przy stole, on w milczeniu oglądał sobie pazury, przed wentylatorem, rozwalony w obitym zielonym pluszem fotelu odziedziczonym po zmarłym na tężec sąsiedzie spod 4ª, Juliu Cortázarze. Kiedy dzieci pana Cortázara zjawiły się po majątek, zostawiły nam jego arę o imieniu Criterio – zresztą też zmarła parę tygodni później, moim zdaniem ze smutku – oraz fotel z zielonego pluszu, w którym tata zaszywał się na całe popołudnia. Zapadał się weń i studiował konstelacje wilgoci na suficie, słuchał radia edukacyjnego i obgryzał sobie pazury, palec za palcem.

Zaczynał od małego paluszka. Dolnymi i górnymi siekaczami chwytał czubek paznokcia, nadgryzał niewielki zadziorek, a następnie jednym szarpnięciem zrywał cały półksiężyc. Po urwaniu go przytrzymywał ów kawałek przez chwilę w ustach, robił łódeczkę z języka i wydmuchiwał: paznokieć wylatywał jak z procy i lądował na moim zeszycie do zadań domowych. Psy szczekały na ulicy. Ja patrzyłem na ten martwy i brudny kawałek tkanki, kilka milimetrów od czubka mojego ołówka. Obrysowywałem paznokieć dookoła, a potem przepisywałem zdania, starając się omijać narysowane kółko. Na mój zeszyt marki Scribe w szerokie linie sypał się z nieba deszcz ścinków paznokci wystrzeliwanych w powietrze jak małe meteory: serdeczny, środkowy, wskazujący i kciuk. A potem druga ręka. Ja nadal wypisywałem literki w linijkach, żeby otoczyć nimi te małe kratery, zostawiane przez latające tatowe odpadki. Kiedy kończyłem przepisywanie, zbierałem wszystkie paznokcie na kupkę i chowałem do kieszeni spodni. Potem, już w swoim pokoju, wsypywałem je do papierowej koperty, którą trzymałem pod poduszką. Moja kolekcja rozrosła się do takiego stopnia, że w okresie dzieciństwa wypełniłem kilka takich kopert. Koniec wspomnienia.

Tata nie ma już zębów. Ani paznokci, ani twarzy. Skremowano go przed dwoma laty i na jego prośbę wysypaliśmy z mamą jego prochy nad zatoką przy Acapulco. Mamę pochowałem obok jej sióstr i braci w Pachuce, Pięknym Wietrznym Mieście, rok później. Odwiedzam ją tam raz w miesiącu, najchętniej w niedzielę. W Pachuce prawie zawsze pada, a niemal wcale nie ma wiatru.

Nigdy nie docieram na sam cmentarz, żeby się zobaczyć z mamą, bo jestem uczulony na pyłki, a na cmentarzach rośnie pełno kwiatów. Wysiadam z autobusu niedaleko, na takim ładnym pasie między nitkami szosy, ozdobionym figurami dinozaurów naturalnych rozmiarów. Tam sobie stoję, między tymi spokojnymi potworami z włókna szklanego, prawie zawsze moknąc w ulewie, odmawiając ojczenasze, dopóki mi stopy nie spuchną, bo wtedy mam dość. Potem przechodzę na drugą stronę ulicy, uważnie wymijając kałuże okrągłe jak te kratery z moich dziecięcych zeszytów, i czekam na autobus, który mnie zabierze z powrotem na dworzec.

Pierwszą pracę dostałem w kiosku z gazetami pana Rubéna Darío, na rogu ulic Aceites i Metales. Miałem wtedy osiem lat i zdążyły mi już wypaść prawie wszystkie mleczaki. Pojawiły się w ich miejsce inne zęby, szerokie jak łopaty, a każdy wycelowany w inną stronę.

Azul, żona pana Rubéna Darío, stała się moją pierwszą przyjaciółką, choć była ode mnie starsza o dobre dwadzieścia lat. Rubén Darío trzymał ją zamkniętą w domu. Posyłał mnie o jedenastej rano z kompletem kluczy, żebym sprawdził, co Azul porabia, i zapytał, czy czegoś jej trzeba.

Azul prawie zawsze leżała w bieliźnie na łóżku z panem Unamuno, który się o nią ocierał. Pan Unamuno to był taki śliniący się staruch, który prowadził program w radiu edukacyjnym. Program zaczynał się zawsze tak samo: „Przed państwem Unamuno: lekko zdołowany, sympatycznie eklektyczny, uczuciowo lewicowy”. Pajac.

Kiedy wchodziłem do pokoju, pan Unamuno zrywał się jednym susem, poprawiał sobie koszulę, zwykle poplamioną kawą, i niezgrabnie zapinał spodnie. Ja tymczasem patrzyłem w podłogę, a czasami, kątem oka, na Azul, nadal rozwaloną na łóżku, gapiącą się w sufit, gładzącą się opuszkami palców po na wpół odsłoniętym brzuchu. Unamuno, już ubrany i z okularami na nosie, podchodził i klepał mnie dłonią w czoło.

Nie nauczyli cię pukać, Szczurze?

Azul mnie broniła: On się nazywa Szosa i jest moim przyjacielem. A potem wybuchała śmiechem, głębokim i prostym jednocześnie, jej kły były niepokojąco długie i zaostrzone.

Kiedy pan Unamuno, dręczony niepokojem i poczuciem winy, znikał wreszcie za tylnymi drzwiami, Azul narzucała na siebie prześcieradło, jakby to była pelerynka superbohatera, i zapraszała mnie, żebym usiadł na łóżku. Chodź, pogramy sobie w kieszonkowy bilard, podejdź no bliżej. Kiedy kończyliśmy, częstowała mnie kawałkiem chleba i wodą w woreczku ze słomką, a potem odsyłała z powrotem do kiosku. Po drodze dokańczałem wodę i chowałem słomkę do kieszeni spodni na później. Doliczyłem się kiedyś dziesięciu tysięcy tych słomek, słowo honoru.

I co tam porabiała Azul? – pytał Rubén Darío, kiedy do niego wracałem.

Ja ją wtedy kryłem, opisując szczegółowo jakieś niewinne zajęcie:

Nawlekała akurat igłę na nitkę, żeby zacerować śpioszki synka dalszej kuzynki na chrzest.

Jakiej kuzynki?

Nie mówiła.

Czyli pewnie Sandry, albo Berty. Masz tu kieszonkowe i zmiataj do szkoły.

Przeszedłem przez podstawówkę, gimnazjum i szkołę średnią, wszystko to raczej niepostrzeżenie, acz z dobrymi ocenami, bo ja jestem z tych, co nie robią wokół siebie szumu. Nie otwierałem ust, nawet jak wyczytywali moje nazwisko na liście, ale nie z obawy, że ktoś zobaczy moje wyszczerbione uzębienie, tylko ze skromności. Koniec początku.

Kiedy skończyłem dwadzieścia jeden lat, dostałem posadę strażnika w rozlewni soków na Vía Morelos; podejrzewam, że właśnie przez tę moją skromność. Spędziłem tam dziewiętnaście lat. Odliczając sześć miesięcy zwolnienia w związku z zapaleniem wątroby, trzy dni na leczenie uciążliwej próchnicy, co skończyło się podwójnym leczeniem kanałowym, oraz te tygodnie, które wziąłem sobie wolne na wakacje, spędziłem tam dokładnie osiemnaście lat i trzy miesiące, pracując jako prywatny ochroniarz zakładów produkcyjnych.

Ale pewnego dnia mój los się odmienił, jak to mawia Napoleón, ten piosenkarz. W dniu moich czterdziestych urodzin pracownik Działu Pasteryzacji dostał ataku paniki podczas załatwiania spraw z kurierem DHL, mężczyzną nieco przy kości i średniego wzrostu. Sekretarka Nadzorcy Polimerów, która nigdy dotąd nie była świadkiem takiego ataku, pomyślała, że ów średniego wzrostu kurier zaatakował pracownika Działu Pasteryzacji, ten bowiem złapał się rękami za gardło, zrobił się fioletowy jak śliwka, wybałuszył oczy i padł na wznak.

Menedżer Działu Obsługi Klienta krzyknął do mnie, żebym zatrzymał tego kuriera średniego wzrostu. Zastosowałem się do polecenia i ruszyłem na domniemanego sprawcę. Pies, mój stary przyjaciel i kolega z pracy, jeden z fabrycznych kierowców, wchodził w tej właśnie chwili drzwiami i podbiegł do nas, żeby pomóc mi obezwładnić podejrzanego. Czubkiem pałki trzepnąłem kuriera po pośladkach – naprawdę delikatnie – i ten biedny pan wybuchnął niekontrolowanym płaczem. Pies, który nie jest żadnym tam sadystą, puścił go. Ja trzymałem go dalej pod ramię i poprowadziłem w stronę drzwi wyjściowych. Wtedy Menedżer Działu Obsługi Klienta kazał mi natychmiast wracać i zająć się pracownikiem Działu Pasteryzacji, który wciąż leżał na podłodze i utrzymywał, że nie może oddychać. Przyklęknąłem przy nim, wziąłem go na ręce i z braku lepszego pomysłu zacząłem bez słowa przytulać, aż w końcu otrząsnął się z ataku.

Następnego dnia Kierownik Fabryki wezwał mnie do swojego gabinetu i zakomunikował, że dostanę awans.

Strażnicy to personel drugiej kategorii, powiedział mi poufnie, a ty jesteś człowiekiem pierwszej.

Decyzją zarządu od tej chwili miałem dostać własny fotel i biurko, a moja praca miała polegać na udzielaniu otuchy potrzebującym jej pracownikom. Z początku pomysł ten wydał mi się niepoważny. Moi przełożeni wytłumaczyli mi jednak, że obecnie najlepsze firmy zawsze zatrudniają kogoś, kto dba o psychiczne i emocjonalne samopoczucie personelu.

Będzie się pan zajmował Zarządzeniem Kryzysami Osobistymi w naszej firmie, powiedział mi pan Kierownik, z tym swoim kapkę złowieszczym uśmieszkiem, właściwym ludziom, którzy zbyt często chadzają do dentysty.

Minęły dwa tygodnie, a ponieważ pracownik Działu Pasteryzacji przebywał na czasowym zwolnieniu, tak naprawdę w fabryce nie było nikogo, kto by potrzebował pociechy. Zatrudniono nowego strażnika, przyjaznego grubaska o nazwisku Hoszimin López, który całymi dniami starał się ucinać sobie z ludźmi pogawędki: skromność i dyskrecja to cechy niewystarczająco cenione, a nabyć je powinni wszyscy. Przyglądałem mu się z mojego nowego stanowiska bardziej z pogardą niż antypatią. Dostałem obrotowe krzesło z regulowaną wysokością siedzenia oraz biurko z szufladą zawierającą fantastyczną kolekcję taśm klejących i spinaczy. Codziennie chowałem sobie do spodni jedną taśmę i jeden spinacz i zabierałem je do domu. Dorobiłem się niezłej kolekcji.

Ale nie wszystko było usłane płatkami róż i wypolerowane masłem, jak mawia Napoleón. Niektórzy pracownicy fabryki, przede wszystkim Menedżer Działu Obsługi Klienta, zaczęli się skarżyć, że teraz inkasuję pensję za łażenie i łapanie much. Niektórzy wymyślili sobie nawet teorię, w myśl której razem z pracownikiem Działu Pasteryzacji sfingowaliśmy tamtą całą scenę, żeby jemu dali miesiąc wolnego, a mnie awans: typowe bzdury propagowane przez maluczkich, którzy nie są w stanie znieść czyjegoś sukcesu.

Na zebraniu Kierownik zdecydował, że zostanę wysłany na specjalistyczne kursy, żeby mieć jakieś zajęcie i zdobyć kompetencje przydatne w razie jakiegoś kryzysu personalnego w fabryce.

Tak zacząłem podróżować. Stałem się człowiekiem światowym. Uczęszczałem na kursy i warsztaty jak nasza republika długa i szeroka, także w innych krajach kontynentu. Można powiedzieć, że zostałem kolekcjonerem kursów: Pierwsza Pomoc, Kontrola Lęków, Odżywianie i Nawyki Żywieniowe, Asertywność w Komunikacji i Odbiorze, Kreatywność Administracyjna, DOS, Nowe Zadania Męskości, Programowanie Neurolingwistyczne, Różnorodność Seksualna. To były złote czasy. Aż się skończyły, jak wszystko, co piękne i dobre.

Początkiem końca okazał się kurs, jaki miałem zrobić na Wydziale Filologicznym Narodowego Uniwersytetu Autonomicznego Meksyku. Prowadziła go córka Kierownika, więc nie mogłem odmówić bez ryzyka utraty stanowiska. Zgodziłem się. Ku memu przerażeniu, wstydowi i pomieszaniu warsztaty miały nazwę Taniec Kontakt-Impro.

Pierwsze ćwiczenie polegało na tym, że mieliśmy wymyślić układ choreograficzny do piosenki Jeanette Porque te vas albo Por qué te vas – nigdy nie wiedziałem, czy ten tytuł jest odpowiedzią, czy pytaniem. Do pary trafiła mi się niejaka Flaca, która ładna nie była, ale brzydka też nie. Flaca zaczęła tańczyć w stylu dawnej, posągowej i egzotycznej tancerki Tongolele, a ja tylko strzelałem palcami, starając się nadążyć za raczej trudnym rytmem piosenki. Flaca się w ogóle nie przejmowała rytmem. Przesuwała dłońmi po moim ciele, gładziła po włosach, rozpinała mi guziki. Ja dalej skrupulatnie strzelałem palcami, nie wypadając z rytmu. Kiedy piosenka dobiegła końca, Flaca znajdowała się w pełnym rozkwicie swojej kobiecości, a ja, jakby mi płatki powyrywano, stałem półnagi na parkiecie w auli Wydziału Filologicznego, a jądra napęczniały mi jak dwa aksolotle. Koniec wspomnienia.

Musiałem ratować honor, więc nie miałem innego wyjścia i zaprosiłem Flacę na kolację. I tak dalej, i tak dalej, no i zaszła w ciążę. Wzięliśmy ślub. Rzuciłem pracę w fabryce soków, bo zdaniem Flaki nie powinienem marnować swojego wrodzonego talentu do tańca współczesnego. Bardziej niż mężem stałem się jej osobistym projektem. Flaca uczęszczała do jednej z tych dziwacznych szkół tylko dla białasów w mieście Meksyk, które nie tyle przekazują wiedzę, ile wyrabiają u swoich uczniów przekonanie o własnej wyjątkowości. Jednak, jak twierdziła, podczas studiów zbuntowała się przeciwko temu wszystkiemu. Stała się buddystką, wegetarianką i działaczką proindiańską. Słowem, zrobiła się z niej białaska, która chodzi w ludowej chuście i ma dobre intencje. Jeśli moja przyszła kariera taneczna nie miałaby przynieść pieniędzy, ona będzie mnie utrzymywać ze swoich oszczędności (które były oszczędnościami jej ojca). Więc kiedyś w końcu wyreperuję sobie zęby. Nie stawiałem oporu. Wynajęliśmy mieszkanie na ulicy Farolito 3. I jak to zawsze się dzieje, po pewnym, raczej krótkim czasie, Flaca z chudziny zrobiła się grubiutka.

Choć wkładałem w to cały mój élan, a mój cielesny materiał cechował się doskonałością, nie zdobyłem pracy jako tancerz współczesny. Stawiłem się na przesłuchania do grup: Upadły Ikar, Zmienny Wymiar, Rasa Kosmiczna, a nawet do grupy Otwarta Przestrzeń, która, jak sama nazwa wskazuje, jest bardzo otwarta i przyjmuje wszystkich. I nic. Mało brakowało, a przyjęliby mnie w grupie FolclorArte, ale ostatecznie tę robotę dostał jakiś młodzian z ciałem jak korek od butelki i ze skórą dżdżownicy.

Przez jakiś czas byłem, jak to mawia Napoleón, niczym zielone drewno, które się nie zapala, i drzewo, co nie puszcza korzeni. Pracowałem jako masażysta, potem jako mechanik rowerowy, potem jako sprzedawca lodów przed księgarnią o nazwie Parnas. W żadnej robocie nie utrzymałem się dłużej niż dwa czy trzy tygodnie. Pewnego dnia, po dwóch tygodniach spędzonych razem i w milczeniu z Flacą w mieszkaniu – za każdym razem, kiedy przechodziłem przez salon do kuchni, żeby uszczknąć po trochu szynki, jogurtu czy deserów budyniowych, starałem się za bardzo nie szurać pantoflami, żeby nie zauważyła, jak często każdego dnia otwieram lodówkę, a także unikałem wulgarnych odgłosów w łazience – ona powiedziała mi:

Starczy tego, Szosa.

Ale czego?

Starczy i basta.

Kazała mi iść na uniwersytet w charakterze słuchacza, żebym się czymś zajął. Przynajmniej pozwoliła mi wybrać kierunek. Zapisałem się na zajęcia z filologii klasycznej, bo zawsze lubiłem historie o Rzymianach, oraz na literaturę współczesną, bo skoro miałem zostać ojcem, to powinienem umieć opowiadać współczesne historie synowi bądź córce. Nie wiem, czy byłem dobrym studentem, ale na pewno, jak mówią, pomogło mi się to rozwinąć. Nigdy nie przepadałem za powieściopisarzami, ale już za niektórymi poetami owszem, no i w sumie za eseistami też, począwszy od pana Montaña, a na pani Woolf i panu Chestertonie skończywszy. Przede wszystkim jednak spodobali mi się klasycy. Przeczytałem ich wszystkich, słowo honoru. Moim ulubieńcem jest wciąż Gajusz Swetoniusz Trankwillus, którego czytam prawie co wieczór do poduszki.

Zacząłem też czytać gazetę od deski do deski, przede wszystkim w te dni, kiedy popadałem w stan użalania się nad sobą, który zrodził się we mnie pod wpływem doświadczeń ciągłego odrzucenia zawodowego. Pewnego ranka w kafeterii na Wydziale Filologicznym przeczytałem notatkę o pisarzu, który wstawił sobie całkowicie nowe uzębienie. Pisarzowi starczyło środków, bo napisał książkę. Tylko jedną. Wtedy ujrzałem jasno moje przeznaczenie. Postanowiłem zacząć oszczędzać. Jeśli jakiś pisarzyna mógł odpicować sobie całą szczękę, ja też mogę tego dokonać, nawet jeszcze lepiej. Wyciąłem sobie artykuł o tym przypadku i schowałem do portfela. Zawsze go ze sobą noszę, jako talizman.

19 września 1985 roku w mieście Meksyk miało miejsce trzęsienie ziemi, tak jak to przewidział Julián Herbert, astrolog z dziennika „El Economista”. A także w szpitalu miejskim La Raza przyszedł na świat Siddhartha Sánchez Tostado. Tak Flaca ochrzciła naszego syna, acz później pieszczotliwie nazywała go Buddą albo nawet Budką. Mnie tam się podobało imię Yoko, jak u tej artystki Yoko Ono, bo zawsze byłem wielkim fanem kultury japońskiej i Beatlesów. Ale że urodził nam się chłopiec, musiałem przyjąć wersję Flaki. I na tym stanęło. Siddhartha urodził się bez kłopotów i żadnych specjalnych znaków. Nie powiedziałbym, że był ładny, ale brzydki też nie. Koniec komentarza.

Kiedy Budka zaczął raczkować, a Flaca wyszła wreszcie z depresji poporodowej, zaprosiłem do nas na obiad mojego przyjaciela Psa. Wizyta przebiegła nawet całkiem przyjemnie, wspominaliśmy z nostalgią dawne czasy, aż Flaca podała kawę, a Pies opowiedział, że kilka dni wcześniej spotkał Hoszimina, tego strażnika, co zajął moje miejsce. Zauważył go w kantynie, ubranego w drogi garnitur i w towarzystwie bardzo atrakcyjnej kobiety.

Jak on do tego doszedł? – zapytałem Psa, maskując zawiść, która dławiła mnie w gardle.

Został licytatorem, odpowiedział.

Tak po prostu? – zapytałem, przysuwając sobie z trudem kawę.

Pies mi to wyjaśnił. Najwyraźniej licytatorzy to bardzo poszukiwani ludzie. A najlepsze jest to, że każdy może się tego nauczyć, tak mu podobno powiedział Hoszimin. Wystarczy mieć talent. Tak to ujął ten zarozumialec: trzeba mieć talent. Ale organizowane są kursy wprowadzające i doskonalące technikę. Kiedy rzuciłem pracę w rozlewni, Hoszimin poprosił Kierownika, żeby pozwolił mu wziąć udział w kursach dotyczących kryzysów osobowościowych, myślę, że dlatego, że chciał być taki jak ja. Posłali go tylko na szkolenie z pierwszej pomocy, ale Hoszimin wykorzystał wolny czas uzyskany dzięki zwolnieniu z pracy, żeby zapisać się na kurs licytowania w dzielnicy Zona Rosa miasta Meksyk. Miesiąc później zrezygnował z pracy w fabryce i zabrał się do licytowania samochodów w Colonia Portales. Dobrze mu szło. Lepiej niż nam wszystkim razem wziętym, stwierdził Pies.

Następnego dnia pojechałem metrem, a potem autobusem do dzielnicy Zona Rosa i zacząłem się kręcić po ulicach w poszukiwaniu ogłoszeń o licytacjach, licytatorach, czymkolwiek związanym z tematem. Po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań i z duszą udręczoną głodem wkroczyłem do baru koreańskiego i zamówiłem kimczi, danie polecane w menu jako specjalność zakładu.

W kącie wyglądający na widmo młodzian brzdąkał na gitarze i śpiewał jedną z tych wpadających w ucho piosenek o mężczyźnie, który traci z oczu kobietę na stacji metra Balderas. Zacząłem wertować gazetę, starając się dać odpór nieubłaganym falom melancholii, które nachodzą człowieka, kiedy zabiera się do posiłku nie w zwyczajowej porze.

Mówiłem już, że jestem człowiekiem w czepku urodzonym. Przeżuwałem właśnie kawałek nieokreślonej zieleniny, zapewne sałaty, kiedy moje spojrzenie zabłąkało się na skreślony ręcznie i przyklejony scotchem do jednej ze ścian lokalu napis. Schludnym charakterem wypisano tam moje przeznaczenie: „Sztuka licytowania. Sukces gwarantowany. Metoda Yushimito”. Kelnerka poszła po rachunek, a ja zanotowałem adres na serwetce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: