Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Historia Wenecji - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Historia Wenecji - ebook

Historia Wenecji zaczyna się od strachu. John Norwich zabiera w fascynującą podróż przez historię jednego z najbardziej zachwycających miejsc na świecie!

Jak to się stało, że Wenecja jako jedyne włoskie miasto nigdy nie została zdobyta siłą? Co sprawiło, że to właśnie tam rozwinął się najważniejszy ośrodek handlowy Europy? Na jakich zasadach funkcjonowała ponad 1000-letnia Republika Wenecka? I, przede wszystkim, kto przy zdrowych zmysłach opuściłby stały ląd, by założyć miasto na podmokłym pustkowiu wystawionym na łaskę i niełaskę morza?
Ci
, którzy przed czymś uciekają…

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2252-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Wczesne doświadczenia powinny być krótkie i intensywne. Kiedy latem 1946 roku rodzice po raz pierwszy zabrali mnie do Wenecji, zostaliśmy tam raptem kilka godzin, ale do dziś czuję – nie pamiętam, ale czuję – wpływ, jaki ta wyprawa wywarła na mój szesnastoletni umysł. Ze zwykłym dla siebie połączeniem stanowczości i zdrowego rozsądku ojciec ograniczył do dwóch liczbę miejsc, które odwiedziliśmy, a były to bazylika Świętego Marka i Harry’s Bar. Przez resztę czasu, wędrując pieszo lub płynąc niespiesznie gondolą, nieświadomie chłonąłem swą pierwszą wenecką lekcję – lekcję, która, nawiasem mówiąc, całkiem ominęła biednego Johna Ruskina zbyt zaabsorbowanego gotycką ornamentyką Pałacu Dożów. Była to lekcja o tym, że w Wenecji – bardziej niż gdziekolwiek indziej na świecie – całość to znacznie więcej niż suma części składowych. Bez względu na to, jak majestatyczne byłyby jej kościoły, jak wspaniałe i okazałe palazzi, jak olśniewające obrazy w galeriach, ostatecznym majstersztykiem pozostaje Wenecja sama w sobie. Wnętrza, w tym nawet wielka złota tajemnica bazyliki Świętego Marka, to zaledwie detale. Piazza i Piazzetta, zachwycające umiejscowienie San Giorgio Maggiore dokładnie pod kątem prostym względem molo, gra świateł w zakrętach kanałów, dźwięk fal rozbijających się o kadłuby gondoli, wszechobecna woń morza – bo niech wszystkim będzie wiadome, że za wyjątkiem dni, gdy wiatr wieje od Mestre i Marghery, Wenecja jest najwspanialej pachnącym miastem Europy – oto pierwsze doświadczenie każdego odwiedzającego Wenecję. Na Tycjana i Tintoretta czas przyjdzie później. Nawet Carpaccio musi trochę poczekać.

Gdy tak spacerowaliśmy i pływaliśmy, ojciec opowiadał mi o historii Wenecji. Dowiedziałem się, że jest ona nie tylko najpiękniejszym miastem, jakie kiedykolwiek widziałem, ale że przez ponad tysiąc lat (to więcej, niż upłynęło od podboju Anglii przez Wilhelma Zdobywcę) była niepodległą republiką, kochanką i władczynią Morza Śródziemnego, najważniejszym miejscem na styku Wschodu z Zachodem i najzamożniejszym ośrodkiem handlowym cywilizowanego świata. Opowiadał o tym, jak nie tylko w burzliwych początkach, ale przez całą swą historię, mogła polegać na morzu niczym na najpotężniejszym murze obronnym. Uczyniło to z niej jedyne włoskie miasto, które nigdy nie zostało podbite, spustoszone ani zniszczone. Nigdy, to znaczy dopóty, dopóki Napoleon, samozwańczy „Attyla Wenecji”, jednym wybuchem mściwości nie położył raz na zawsze kresu Najjaśniejszej Republice. Niepowtarzalny system rządów Wenecji, jak przyznał mój ojciec, bywał surowy – i zapewne dlatego tak szkalowany przez historyków – ale jego zdaniem był również o wiele bardziej sprawiedliwy od współczesnych mu rządów Europy. Ojciec planował napisać kiedyś o historii Wenecji i być może przytrzeć rogów oczerniającym ją uczonym.

Wyjechaliśmy tego samego dnia o zmierzchu, kiedy światła zapalały się z wolna wzdłuż Canale Grande. Żadnego miasta nie opuszczałem nigdy z tak gorzkim żalem. Rok później wróciliśmy, tym razem na dłużej. Zacząłem wtedy samodzielnie zgłębiać sekrety miasta i odkryłem – wiem to teraz, patrząc wstecz z perspektywy doświadczenia – jedną z najprzyjemniejszych rzeczy, jakie może oferować życie – nocny spacer po Wenecji. O jedenastej uliczkami przechadzają się właściwie już tylko koty, światło pojedynczych, rozsianych tu i ówdzie żarówek tworzy doskonałą atmosferę, a ciszę zakłócają tylko własne kroki i plusk niewidzialnej wody. To podczas takich spacerów, blisko trzydzieści lat temu, zakochałem się w Wenecji. I od tamtej pory kocham ją i kiedy mogę, spaceruję po niej powoli.

Mój ojciec zmarł w 1954 roku, w Nowy Rok. Pozostawił znaczną kolekcję książek o Wenecji i kilka stron notatek, nigdy jednak nie dokończył swej planowanej monografii. A szkoda, ponieważ wydaje mi się, że zapotrzebowanie na nią jest dziś większe, niż było kiedykolwiek wcześniej. Coraz więcej rozgłosu słusznie nadaje się rozpaczliwej walce o przetrwanie, jaką Wenecja toczy z nieprzebłaganym czasem, ale wciąż – choć nie brak świetnych przewodników, esejów, dzieł z dziedziny historii sztuki i architektury ani historycznych opracowań poszczególnych epok – wiadomo mi tylko o jednej (niestety o wiele za krótkiej), napisanej w XX wieku wyczerpującej anglojęzycznej historii Republiki. Przyznaję, w XIX wieku powstało ich kilka, lecz wszystkie – cóż, być może wskazuje to na mój cynizm i uprzedzenia – krążą między biegunami niedokładności i odstraszającego stylu, a niektórym udaje się połączyć obie te cechy.

Niniejsza książka jest próbą zapełnienia luki, opowiedzenia historii Wenecji od jej mglistego zarania po ów smutny dzień, gdy doża Lodovico Manin powoli zdjął z głowy książęce corno i oddał je swemu sekretarzowi, stwierdzając cicho, że nie będzie mu już potrzebne. Postawiłem sobie niełatwe zadanie. Jeden z najtrudniejszych do rozwiązania problemów, przed jakimi staje w końcu każdy historyk Wenecji, wiąże się z instynktownym lękiem przed koncentracją władzy – fobią, która kazała Republice walczyć z kultem jednostki. Każdy, kto porwie się na ten temat, prędzej czy później przyłapuje się na tęsknym zerkaniu ku stałemu lądowi z jego dumną paradą Medyceuszy i Malatestów, Viscontich i della Scalów, Sforzów, Borgiów i Gonzagów. Wielkie nazwiska Wenecji częściej kojarzą się bowiem z pałacami niż z ludźmi, a dekrety i bezosobowe zapisy z obrad anonimowej Rady Dziesięciu też nie należą do najciekawszych.

Kolejną trudnością jest nieustająca pokusa dygresji, chęć wspominania o malarstwie, rzeźbie, muzyce i architekturze, strojach, zwyczajach, wreszcie o życiu społecznym – zwłaszcza w osiemnastym stuleciu, gdy osiągnęło ono pułap wyszukanej sztuczności, porównywalny być może jedynie z pompą piętnastowiecznej wojskowości (Casanova czy Carmagnola – który z nich w większym stopniu żył fantazjami? Który był postacią bardziej tragiczną, czy też może bardziej absurdalną?). Starałem się walczyć z tą pokusą, choć przyznam, że nie zawsze wygrywałem, zwłaszcza gdy na horyzoncie pojawiała się architektura. Książek i albumów na podobne tematy można dziś znaleźć wiele – fachowo napisanych i pięknie ilustrowanych, a niniejsza praca jest wystarczająco obszerna bez dodatkowych dygresji.

Zresztą, byłaby o wiele dłuższa, gdyby nie fakt, że w historii Wenecji na każdy okres, w którym się dzieje wręcz zbyt wiele, przypada taki czas, gdy nie dzieje się prawie nic. Brak dobrych źródeł dotyczących początków państwa i fakt, iż te istniejące są często sprzeczne, pozwala omówić ten okres dość szybko. Jednak w miarę jak Republika zaczyna stawać się coraz ważniejszym graczem na europejskiej arenie politycznej, obraz coraz bardziej się komplikuje. Okres rozpoczynający się w XIII wieku wraz z podbojem Konstantynopola przez krzyżowców i narodziny handlowego imperium Wenecji, a kończący w XVI wieku nieszczęsnymi francuskimi interwencjami we Włoszech, kiedy to Najjaśniejsza Republika miała przeciw sobie niemal całą cywilizowaną Europę, jest tak pełen komplikacji i najróżniejszych wydarzeń, że chwilami zdawało mi się, iż nigdy nie skończę pracy, a jeśli nawet mi się to uda, nikt nie będzie w stanie przeczytać gotowego dzieła. A potem, nagle, tempo spada. Czytelnik może się zdziwić, widząc, że w dalszej części książki autor poświęca mniej stron na opis całego stulecia niż wcześniej na opis jednej dekady. Ów czytelnik może pomyśleć, że autor stracił siły, wenę, zapał. Powiem jedynie, że jak dotąd podobne oskarżenia padały pod adresem każdego historyka badającego dzieje Republiki, bez względu na to, jakie było jego pochodzenie i kiedy pisał. Wytłumaczenie tej pozornej twórczej niemocy jest proste: w XVII wieku, w porównaniu z poprzednimi stuleciami, w politycznym życiu Wenecji zdarzyło się naprawdę niewiele, a w XVIII wieku – wyjąwszy rzecz jasna sam jego koniec – jeszcze mniej. Gdyby nie to, miałbym przed sobą kilka kolejnych lat pracy.

Choć napotykałem ogromne problemy, satysfakcja płynąca z tego, co zrobiłem, z pokazania wielkości historii Wenecji, dalece je przerosła. Weźmy choćby sam charakter tego miejsca. Wenecja jako jedyna z wielkich miast Italii urodziła się Greczynką i odebrała greckie wychowanie. Nie przez przypadek stoi tu do dzisiaj największy w świecie bizantyjski kościół, w którym wciąż odprawia się msze i w którym zasiada patriarcha. Długo po tym, jak zrzuciła jarzmo Konstantynopola, Serenissima odwracała się od Włoch i patrzyła z namysłem na wschód. Nie dla niej był pogmatwany koszmar średniowiecznej włoskiej polityki, nie dla niej gwelfowie i gibelini, cesarz i papież, feudalni baronowie i miejskie komuny. W czasach zaś, gdy zaczynała sięgać po posiadłości na stałym lądzie, jej niepowtarzalny charakter nosił już znamiona w pełni ukształtowanej, choć nieco dziwacznej osobowości.

Co więcej, samo miasto ma w sobie coś niezmiennego. Wody Laguny broniły Wenecji przed wszystkimi najazdami prócz ostatniego, a dzisiaj pomagają odeprzeć bardziej podstępne zagrożenie – ruch samochodowy. Dzięki temu oblicze współczesnej Wenecji nie różni się wiele od tego, jakie oglądał Canaletto, czy nawet Carpaccio i Gentile Bellini. Triumf nad czasem zdałby się nadzwyczajnym zjawiskiem w każdym mieście świata, ale – jeśli dodać do tego fakt, że miasto to jest ze wszystkich najpiękniejsze – nadzwyczajne zjawisko staje się cudem. Jest to również błogosławieństwo dla historyka, któremu o wiele łatwiej tu, niż gdziekolwiek w Europie, przywołać w wyobraźni dawne dzieje.

Książka ta nie jest owocem wyobraźni, którą usilnie starałem się trzymać w ryzach. Nie jest też typową rozprawą naukową – sam przedział czasu, który opisuję, wymógł potrzebę dość wartkiej narracji, nie dając mi wielu okazji do szczegółowej analizy. Jedyny luksus, na jaki sobie pozwoliłem, to okazjonalne wzmianki o stojących do dziś budynkach i pomnikach, które w jakiś sposób wpłynęły na opisywane wydarzenia. Moim celem było opowiedzenie historii Wenecji tak zwięźle i spójnie, jak to możliwe; żałuję tylko, że praca ta przypadła mnie, a nie mojemu ojcu, który ćwierć wieku temu wykonałby ją po wielekroć bardziej błyskotliwie.Rozdział 1. POCZĄTKI do 727 roku

Ci, co przed nim zbiegli, który chełpił się,

Że trawa nie wzrasta, gdzie koń jego przeszedł,

Początek dali miastu Wenecji. Jak ptactwo wodne

Na falach morza gniazda wili;

Wśród piasków niepewnych, wiatrem

Z północy i z południa rzucanych, stanęli,

I wkrótce, niby głębin tchnienie, wyrosło tam

Miasto ogromne o lśniących iglicach,

Teatrach pięknych i bazylikach;

Obraz światłości i chwały, dominium,

Które najdłużej wytrwało śród ludzi.¹

Samuel Rogers, Italy

Początki Wenecji aż do dzisiaj mają wymiar jak najbardziej materialny. Żadne wielkie miasto nie zdołało zachować wokół siebie tylu naturalnych wspomnień i atmosfery towarzyszącej jego narodzinom. Zbliżający się do Wenecji wędrowiec, czy to podróżujący, jak należy, drogą morską, lądem – groblą, czy drogą powietrzną, ujrzy najpierw nieprzyjazny bezmiar wód, trzcin i bagien, który pierwsi Wenecjanie² obrali sobie za dom. I za każdym razem wędrowiec ów coraz bardziej zastanawia się nie tyle nad niewykonalnością, co lekkomyślnością ich decyzji. Wenecka Laguna to dziwny świat – 500 kilometrów kwadratowych słonej wody, w większości niesięgającej człowiekowi wyżej pasa, ale z dnem poprzecinanym głębszymi tunelami, dzięki którym weneckie okręty przez stulecia docierały na otwarte morze; poznaczonym płyciznami utworzonymi przez nanosy Brenty, Sile i większych rzek, takich jak Pad czy Adyga. Tu i ówdzie z wody sterczą pale wbite w piaszczyste dno, by zaznaczyć niewidoczne, acz ważne punkty – łowiska, okolice wraków, podwodne przewody, martwe kotwice i miejsca cumowania, płycizny i dogodne trasy dla vaporetti, które wytrwale kursują między miastem i okolicznymi wysepkami. Niezależnie od pory roku i oświetlenia, okolica ta wydaje się dziwnie wyprana z koloru – woda nie jest na tyle głęboka, aby nabrać bogatego, aksamitnego błękitu centralnego Morza Śródziemnego czy lekko cierpkiej zieleni Adriatyku. A jednak w jesienne wieczory, gdy dzień powoli osuwa się za horyzont, a woda lśni jak olej w niskim, tonącym we mgle słońcu, okolica robi się piękna – aż dziw bierze, że wielcy weneccy malarze, choć naturalnie mamieni splendorem samego miasta, tak niewiele uwagi poświęcali jego najbliższemu otoczeniu. Jakże odmiennie zareagowaliby Holendrzy! Ale w tamtych czasach szkoła wenecka była zasadniczo radosna, Laguna zaś, przy całym swym pięknie, nierzadko tchnie niewysłowionym smutkiem. Kto przy zdrowych zmysłach – gdy się nad tym zastanowić – opuściłby żyzne równiny Lombardii, aby założyć osadę – nie mówiąc już o mieście – wśród tych bagnistych, malarycznych pustkowi, na małych wysepkach piasku i perzu poniewieranych przez morskie prądy i przypływy?

Na takie pytanie może być tylko jedna odpowiedź, jedna tylko bowiem pobudka może doprowadzić do podjęcia tak irracjonalnego kroku – strach. Pierwsi budowniczowie Wenecji żyli w strachu. Nieistotne wydaje się pytanie, skąd przybyli – prawdopodobnie z Ilirii – ale sięgająca czasów Homera tradycja częstokroć czyni ich Anatolijczykami uciekającymi na zachód po upadku Troi. Jakkolwiek by było, około 400 roku n.e., kiedy zaczyna się historia Wenecji, ludzie ci żyli zamożnie i godnie w pięknych rzymskich miastach na północnym i północno-zachodnim brzegu Adriatyku – w Padwie, Altino, Concordii, Akwilei. Lagunę odwiedzali głównie w celu uzupełnienia zapasów soli i świeżych ryb, ale niewiele ponad to.

Gdyby tylko mogli, bez wątpienia dalej żyliby podobnie. Jednak we wczesnych latach V wieku, wraz z najazdem barbarzyńców, ich świat się zmienił. Pierwsi pojawili się Goci, którzy w 402 roku pod wodzą Alaryka napadli na Akwileję, a następnie, paląc i rabując, przebili się przez bogate prowincje Istrii i Venetii, budząc nieprzeparty strach w Italii. Całe miasta i wioski pustoszały, mieszkańcy szukali schronienia w niedostępnych i obojętnych dla najeźdźców miejscach, gdzie ci nie mieliby chęci, możliwości ani interesu za nimi podążać. Najmądrzejsi schronili się na wyspach Laguny, zakładając, że tam dzicy z równin środkowej Europy – nieznający morza i nieposiadający okrętów – w najlepszym wypadku zarzucą pogoń i zwrócą się ku zamożniejszym i bardziej kuszącym celom na stałym lądzie. Tak właśnie się stało. W następnych latach, kiedy kolejne fale barbarzyńców lawinowo przetaczały się wzdłuż półwyspu, coraz więcej uchodźców szukało bezpieczeństwa wśród płycizn i kanałów Weneckiej Laguny. W 410 roku Alaryk złupił Rzym, a jedenaście lat później – w samo południe, w piątek 25 marca 421 roku – oficjalnie narodziła się Wenecja.

Tak przynajmniej od wieków przyjęło się mówić w Wenecji. Niestety, dokument, na podstawie którego wysnuto te wnioski – łączący założenie miasta z przybyciem trzech padewskich konsulów na Rialto w celu utworzenia placówki handlowej – jest bardzo przekonujący, ale raczej nieautentyczny. Misja mająca na celu założenie faktorii mogła wylądować na wyspach, dla upamiętnienia owego dnia mogła również doprowadzić – jak oznajmia dokument – do położenia fundamentów pod kościół pod wezwaniem świętego Jakuba³, ale z całą pewnością Padewczycy nie planowali od razu tak poważnego kroku w swojej kolonialnej ekspansji. Podana w dokumencie z tak wielką dokładnością data jest zbyt wczesna, by dopatrywać się w niej niezależnej inicjatywy nowo osiadłych wyspiarzy. W pierwszej połowie V wieku niewielu z nich postrzegało swój pobyt na wyspach jako coś więcej niż przejściową niedogodność. Wraz z odejściem kolejnych fal najeźdźców większość z nich wracała do swych domów – lub tego, co z nich zostało – i od nowa podejmowała normalne, lądowe życie. Dopiero ich potomkowie zrozumieli, że nie było im to pisane.

Najazd Gotów stanowił bowiem jedynie zapowiedź dalszych tragedii. W 452 roku nadciągnęło nowe zagrożenie. Wojska Huna Attyli – dziksze i okrutniejsze niż gockie – posuwały się naprzód przez północne Włochy, pozostawiając za sobą szlak ruin i pogorzelisk. Attyla zaatakował także Akwileję, która broniła się bohatersko przez trzy miesiące, póki najeźdźcy, nienawykli do tak długotrwałego oporu, uznali, że czas przerwać oblężenie i obrać sobie jakiś łatwiejszy cel. Jednak pewnego dnia, okrążając mury, Attyla dojrzał wylatujące z miasta stado bocianów z młodymi. „Z bystrą przenikliwością męża stanu – cytat z Gibbona nasuwa się tu nieodparcie – potrafił wyciągnąć korzyść z tego incydentu, który przypadkowo kojarzył się z przesądnym wierzeniem”⁴ i wskazał je swoim żołnierzom jako oczywisty omen, znak, że Akwileja musi upaść. Zachęceni Hunowie wznowili szturm i – dzień lub dwa później – dziewiąta co do wielkości metropolia Cesarstwa Rzymskiego była już tylko pustą skorupą.

W kolejnych latach podobny los spotkał wiele miast i wsi, a liczba uchodźców znacznie wzrosła. Gdy niebezpieczeństwo malało, wielu powracało na stały ląd, a niektórzy, znalazłszy nowe życie o wiele wygodniejsze, niż się z początku wydawało, decydowali się pozostać. Podczas gdy warunki na lądzie się pogarszały, społeczności wyspiarskie kwitły i się wzmacniały. W 466 roku przedstawiciele największych osad spotkali się w Grado, żeby wypracować podstawową formę samorządu opartą na władzy wybieranych corocznie trybunów. Wówczas był to jeszcze luźny związek niezależnych społeczności, rozciągający się poza mały archipelag, który dziś znamy pod nazwą Wenecji. Samo Grado leży na własnej lagunie około 100 kilometrów na południe od Akwilei. Sprzymierzenie się rozsianych po zatoce wspólnot najlepiej zaznacza początek powolnego procesu, w wyniku którego narodziła się w końcu Najjaśniejsza Republika.

Samorządność nie oznaczała niepodległości, a Wenecja, geograficznie odizolowana od reszty Włoch, trzymała się z dala od szalejących tam politycznych wstrząsów i niepokojów. Upadek Cesarstwa Zachodniorzymskiego i obalenie jego ostatniego cesarza, niedoświadczonego Romulusa Augustulusa, przez barbarzyńskiego wodza Odoakra, nie wzbudziły na lagunach wielu fal. Nawet ostrogocki król Teodoryk, pokonawszy Odoakra, nie miał pewności, w jakim stopniu może liczyć na posłuszeństwo Wenecjan. Zaadresowany do „morskich trybunów” list – wysłany w 523 roku ze stolicy państwa Teodoryka, Rawenny, przez jego prefekta Kasjodora – wydaje się nieco zbyt wylewny jak na rutynowy rządowy dokument. Kasjodor pisze:

Istryjskie zbiory winnej latorośli i oliwek były w tym roku nad wyraz pomyślne, a teraz należy wino i oliwę z plonu bezpiecznie przewieźć do Rawenny. Okażcie tedy swe oddanie i dostarczcie je jak najszybciej. Posiadacie bowiem wiele okrętów i w pewnym sensie żeglować będziecie przez swe ojczyste ziemie. Bo wśród wielu waszych błogosławieństw jest i to, że każda droga stoi przed wami otworem, wolna od groźby; kiedy wiatry szaleją, a morze odmawia dostępu, wy żeglujecie wzdłuż spokojnych rzek. Okręty wasze nie muszą lękać się zgubnych podmuchów, trzymają się bowiem blisko brzegu. Czasem wydaje się, jakoby pływały śród pól. Gdy trzeba, ciągniecie je na linach, innymi zaś razy, pchacie, idąc wzdłuż brzegu .

Żyjecie wszak jak morskie ptactwo, a domostwa wasze, jak Cyklady, rozsiane są na powierzchni wody. I choć ziemia, na której stoją, zawdzięcza solidność witkom plecionym, nie lękacie się tych ostoi przeciwstawiać dzikości morza. Lud wasz wielkim cieszy się bogactwem – rybami, których dla was wszystkich starcza. Nie ma wśród was rozdziału na biednych i bogatych, domy wasze wyglądają jednako. Rządząca resztą świata zawiść wam jest obca. Siły swe pożytkujecie na salinach, którym to zawdzięczacie dobrobyt i możność zakupu tego, czego wam brak. Choć wielu żyje, którym nie trzeba złota, to każdy pragnie soli.

Doglądajcie tedy łodzi, które jak konie trzymacie uwiązane u drzwi swych domostw, i spieszcie wyruszać z ładunkiem .⁵

Nawet gdy weźmie się pod uwagę naturalnie kwiecisty styl Kasjodora, ton listu nie pozostawia złudzeń: choć ci dziwni wyspiarze mogą się bardzo przydać rządowi, należy się z nimi obchodzić ostrożnie. Prawdziwa wartość listu leży jednak w tym, że dostarcza obrazu – najwcześniejszego, jakim dysponujemy – życia na lagunach.⁶ Pokazuje też, że bliźniacze filary późniejszej wielkości Wenecji – handel i flota – już wówczas były jej znakami rozpoznawczymi. Pierwsi osadnicy z laguny mieli handel we krwi. Sól, którą wybierali z płytkich dołków osadowych, była sama w sobie cennym towarem, ale też umożliwiała konserwowanie ryb i zwierzyny łownej, które Wenecjanie chwytali w morzu i na okolicznych bagnach. W VI wieku płaskodenna wenecka barka handlowa stała się pospolitym widokiem w północnych i środkowych Włoszech.

Z wolna nabierała też kształtu wenecka flota. O ile nam wiadomo, w czasach Teodoryka była wykorzystywana głównie w celu dostarczania do Rawenny niezbędnych zapasów i towarów. Pokój, który Teodoryk przyniósł półwyspowi, nie trwał długo. Choć ostrogocki władca najechał Italię pod auspicjami Bizancjum, jego rządy były absolutne – nie tolerował wtrącania się – i nawet Konstantynopol nie miał głosu w jego państwie, a Italia przestała stanowić część Cesarstwa Wschodniorzymskiego. Co gorsza, Teodoryk i jego poddani trwali przy wyznaniu ariańskim. Arianizm – kwestionujący boską naturę Jezusa Chrystusa i zakładający, że został on stworzony przez Boga, a przez to nie był Mu równy – od 200 lat uchodził już za herezję. Przypadek sprawił, że chrześcijańscy misjonarze przynieśli doktrynę ariańską barbarzyńskim plemionom. Teodoryk, będąc władcą tolerancyjnym, bronił wolności wyznania swego ludu, surowo karząc za antysemityzm. Wiara jego poddanych uczyniła ich obiektem uzasadnionych ataków i zakusów Bizancjum. Tak oto w 535 roku cesarz Justynian rozpoczął wielką kampanię mającą na celu odbicie jego włoskiego dziedzictwa z rąk barbarzyńców. Przywództwo powierzył zaś najlepszemu generałowi, Belizariuszowi.

Ludzie z lagun także tym razem pozostali na uboczu, przynajmniej na tyle, na ile to było możliwe. Ich statki znowu stały się potrzebne, ale nie do pokojowych celów. W 539 roku armia Belizariusza dotarła pod mury Rawenny. Wenecjanom przykazano, aby utrzymywali swe porty gotowe na przyjęcie greckich okrętów dowożących posiłki i wysłali mniejsze jednostki do pomocy przy blokadzie stolicy.

Rawenna upadła. Włochy znów stały się terytorium Cesarstwa i choć wiele lat miało jeszcze upłynąć, zanim pokój wrócił na cały półwysep, stare rzymskie prowincje – Venetia i Istria – terytorialnie niezmienione, ochoczo podporządkowały się nowym greckim panom. Dla ich mieszkańców zmiana władzy nie stanowiła ciężaru. Nadal zarządzali nimi wybierani oddolnie trybuni, a ich stosunki z władzami Imperium były serdeczne i wygodnie odlegle. W 551 roku mieszkańcy prowincji pomogli następcy Belizariusza, siedemdziesięcioletniemu eunuchowi Narsesowi, przewieźć morzem do Rawenny odcięty przez powódź kontyngent longobardzkich najemników. Powiada się, że w zamian za tę pomoc Narses wzniósł na wyspach Rialto dwa kościoły. Jeden z nich, nazwany imionami świętych Geminiana i Menny – osobliwe powiązanie biskupa Modeny i mało znanego frygijskiego męczennika – prawdopodobnie stał pośrodku dzisiejszego placu Świętego Marka; drugi znalazł się w miejscu obecnej kaplicy Świętego Izydora w bazylice Świętego Marka, a poświęcono go pierwszemu świętemu opiekunowi Wenecji, świętemu Teodorowi z Amazei, którego postać do dziś depcze smoka krokodyla na zachodniej kolumnie Piazzetty.

Dwukrotnie na przestrzeni następnych dwunastu lat wenecka flota – wówczas już bez wątpienia najpotężniejsza w basenie Adriatyku – wspierała Konstantynopol. Bardzo możliwe, że zarówno cesarski egzarcha w Rawennie⁷, jak i jego rządca w prowincji, magister militum, okazywali Wenecjanom specjalne względy. W każdym razie z całą pewnością wynika to z kroniki z Altino, cudownie niegramatyczny miszmasz prawdy i legendy spisany w XII wieku, który nadal – na dobre i na złe, jak się zdaje – pozostaje naszym podstawowym źródłem informacji na temat tamtego okresu. Czytamy tu z lekka przeinaczoną historię o tym, jak po śmierci Justyniana w 565 roku i odprawie Narsesa, który popadł w niełaskę, następca cesarza, Longinus, złożył na Lagunie oficjalną wizytę. Warto przytoczyć słowa, jakimi powitali go Wenecjanie:

Pan, który jest nam pomocą i ochroną, uchował nas, byśmy mogli żyć pośród wodnistych bagien w naszych chatach z drewna i wierzbowych witek. Ta nowa Wenecja, którą wznieśliśmy na wodach laguny, stała się dla nas schronieniem mocnym i bezpiecznym, i nie lękamy się książąt ni królów tego świata, nawet samego cesarza , a ci, którzy zechcą najechać nas od morza, niech wiedzą, że to w nim leży nasza siła.⁸

Pomimo wyzywającego tonu tych słów Longinusa powitano dość entuzjastycznie „muzyką dzwonków, fletów i lutni, głośną dosyć, by zagłuszyć gromy z nieba”⁹. Potem weneccy ambasadorowie udali się z Longinusem do Konstantynopola, a wrócili stamtąd z pierwszą formalną umową zawartą między Wenecją a Bizancjum. Na jej mocy, w zamian za lojalność i służbę, morskie osady mogły liczyć na wojskową ochronę i handlowe przywileje na ziemiach Cesarstwa.

Według autora kroniki z Altino Longinus umyślnie nie zażądał przysięgi posłuszeństwa. Przez następne tysiąc lat lokalni patrioci niezłomnie utrzymywali, że Wenecja nigdy całkowicie nie poddała się władzy Bizancjum. Choć przytoczone powyżej słowa spisano sześć wieków po wydarzeniach, o których mówią, doskonale wpisują się w ducha weneckiej niezależności. Dopiero na przestrzeni ostatnich 100 lat, przyglądając się ówczesnym i późniejszym dokumentom, uczeni ustalili, że nie ulega wątpliwości, iż pierwsi Wenecjanie – czy cieszyli się specjalnymi przywilejami, czy też nie – pozostawali poddanymi Cesarstwa w pełnym znaczeniu tego słowa, dokładnie tak jak ich mniej fartowni sąsiedzi na stałym lądzie. Niepodległość nie spłynęła na nich z nieba wraz z narodzinami miasta. Podobnie jak ich demokratyczne instytucje, musiała rosnąć powoli, organicznie, na przestrzeni lat – i może właśnie dlatego przetrwała tak długo.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: