Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hue 1968 - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
13 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
55,90

Hue 1968 - ebook

Obok książek Marka Bowdena trudno przejść obojętnie. Jest on autorem tak znanych tytułów, jak: Helikopter w ogniu, Zabić bin Ladena, Polowanie na Escobara, według których nakręcono głośne filmy i seriale. Na podstawie Hue 1968 zapowiedziany jest serial, a udział reżysera Michaela Manna gwarantuje produkcję najwyższej jakości.

Hue 1968 to niezwykle plastyczny opis  zmagań bojowych w największej z bitew stoczonej przez Amerykanów od czasów zakończenia II wojny światowej. Dzięki bezprecedensowemu dostępowi do archiwów wojennych w USA i Wietnamie oraz wywiadów z uczestnikami obu stron, Bowden opowiada o każdym etapie bitwy z różnych punktów widzenia. Taka wizja amerykańskiego “zwycięstwa” pokazuje nam obraz wojny znanej z wstrząsających obrazów Czasu apokalipsy Coppoli czy Full Metal Jacket Kubricka.  Rozgrywana przez miesiąc i kosztująca 10 000 zabitych, bitwa o Hue była zdecydowanie najkrwawsza w całej wojnie. Kiedy się skończyła, amerykańska debata już nigdy nie podjęła tematu wygrania wojny, tylko sposobów  wycofania się z niej.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-199-9
Rozmiar pliku: 3,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Na kilka godzin przed świtem 31 stycznia 1968 roku, w pierwszy dzień ofensywy Tet, księżycowego nowego roku, niemal dziesięć tysięcy żołnierzy Wojsk Północnego Wietnamu (Nort Vietnamese Army – dalej NVA) i Viet Congu uderzyło z ukrytych obozów na Centralnych Równinach i zajęło Hue, dawną stolicę Wietnamu. Był to ruch odważny i szokujący – oto zajęto trzecie największe miasto w Południowym Wietnamie, w kilka lat po tym, jak amerykańska interwencja wojskowa miała przechylić szalę konfliktu zdecydowanie na korzyść Sajgonu. Front Wyzwolenia Narodowego, jak zwała sama siebie koalicja sił komunistycznych, z zaskoczenia zajął całe Hue poza dwoma otoczonymi kompleksami: jednym w rękach Armii Republiki Wietnamu (Army of the Republic of Vietnam – dalej ARVN) w północnej części miasta oraz drugim, mniejszym, w rękach grupy amerykańskich doradców wojskowych, na południu. W obu kompleksach znajdowało się tylko kilka setek kompletnie otoczonych żołnierzy. W każdej chwili ich pozycje mogły zostać zajęte przez wroga.

Potrzeba było dwudziestu czterech dni ciężkich walk, by odzyskać miasto. Bitwa o Hue miała stać się najkrwawszym starciem wojny wietnamskiej i punktem zwrotnym nie tylko w tym konflikcie, lecz także w całej amerykańskiej historii. Kiedy dobiegła końca, debata o Wietnamie w Stanach Zjednoczonych nie dotyczyła już tego, jak wygrać, lecz jak się wycofać. Nigdy więcej Amerykanie nie mieli już w pełni zaufać swoim przywódcom.1

ODDZIAŁ „RZEKA HUONG”

Po południu ze szkół wzdłuż ulicy Le Loi wybiegają, niczym uwolnione ptaki, dzieci. Machają plecakami, biegną lub jadą na rowerach. Chłopcy w białych koszulach i szortach, dziewczynki, z długimi czarnymi włosami, w falujących na wietrze ao dai.

Ulica znajduje się w samym centrum Hue. Biegnie wzdłuż południowego brzegu rzeki Huong i wysadzana jest drzewami, pochylającymi się nad pełną skuterów i samochodów jezdnią. Po północnej stronie ulicy, wzdłuż brzegu rzeki, biegnie szeroka zielona promenada, a po południowej stronie stoi rząd imponujących kamiennych budynków skrytych za wysokimi murami pomalowanymi w pastelowe odcienie zieleni, żółci, czerwieni, brązu i różu. Po drugiej stronie rzeki wyrastają podniszczone i niedostępne mury cytadeli, monumentalnej fortecy z zupełnie innej epoki. Nazwa rzeki, Huong, przywodzi na myśl przyjemny zapach kadzidła lub też różowe i białe płatki kwiatów, które spływają z jej prądem jesienią, niesione ze znajdujących się na północy sadów. Amerykanie nazywają ją Rzeką Perfumową.

W 1968 roku pod drzewami na ulicy Le Loi więcej było rowerów niż skuterów i samochodów. Zdjęcie pięknej dziewczyny na rowerze, ubranej w ao dai, tradycyjną tunikę z połami z przodu i z tyłu i z tradycyjnym stożkowym kapeluszem non la na głowie, znajdowało się na okładce kieszonkowego przewodnika wydawanego amerykańskim żołnierzom w drodze do Wietnamu.

Jedną z tych dziewczyn przemierzających ulicę Le Loi w styczniu tego roku była Che Thi Mung. Miała osiemnaście lat i była równie piękna, jak ta na zdjęciu z przewodnika. Che była dziewczyną z wioski, do szkoły chodziła niewiele. Jadąc na rowerze w Hue, była obrazem niewinności: szczupła, o okrągłej twarzy, wielkich oczach i wysokich kościach policzkowych. Pracowała wraz ze swoją rodziną na polach ryżowych i pomagała wyrabiać z palmowych liści kapelusze non la, które sprzedawała na ulicach miasta. Zbierała je w wysoki stos i przywiązywała go z tyłu swojego roweru.

Jednak Che wcale nie była tak niewinna ani tak przyjazna, na jaką wyglądała. Nie wiedziała nic o globalnym konflikcie, który sprowadził Amerykanów do Wietnamu, lecz wojna stała się jej życiem. Była całkowicie pewna swojej w niej pozycji. Z całą siłą swej młodej pasji nienawidziła reżimu w Sajgonie, Republiki Wietnamu. Ta wrogość była w dużym stopniu odziedziczona. Zanim się urodziła, jej ojciec walczył w szeregach Viet Minhu przeciw Francuzom, a kiedy była dzieckiem, został uwięziony na całe lata przez reżim w Sajgonie, który zastąpił Francuzów. W jej opinii obie dyktatury niczym się od siebie nie różniły – teraz po prostu za lokalną tyranią stali nie Francuzi, lecz Amerykanie. Jej ojciec, murarz, walczył całe swoje życie. Dla Che wojna przybrała wymiar osobisty dwa lata wcześniej, gdy ARVN zabiła jej starszą siostrę, która była oficerem w podziemiu Viet Congu. Żołnierzy reżimu określała mianem nguy (oszuści), słowem, które po wietnamsku oznaczało kogoś, kto pod dobrze znaną twarzą skrywa obcą duszę.

Po tym, jak zabito jej siostrę, nguy zaczęli szukać kolaborantów w Van The, jej wiosce, małej społeczności rolników i handlarzy w dystrykcie Thuy Thanh na południowy wschód od miasta. Wioska znajdowała się na uboczu od głównej drogi i otoczona była ze wszystkich stron krajobrazem płaskim i pozornie spokojnym. Przez większość roku było tu bardzo wilgotno, a już w szczególności w czasie sezonu deszczowego na wybrzeżu, który trwał od grudnia do lutego, kiedy to chłodne dni wypełnione były szarą mgłą. Daleko na zachodzie rozciągały się zielone szczyty Centralnej Wyżyny; na wschodzie, zaledwie kilka kilometrów dalej, rozciągały się plaże Morza Południowochińskiego. Mniej więcej trzech na czterech mieszkańców Van The podzielało poglądy Che na temat Sajgonu, był to więc obszar bardzo podatny na działania Viet Congu. Przyjaciele ukryli jej ojca po tym, jak zginęła jej starsza siostra. Wiedzieli, że gdy tylko nguy odkryją, kim była, odnajdą jego akta i zaczną go szukać.

Kiedy przybyli, pod domem Che odnaleźli pusty schron. Tego rodzaju kryjówki były dość popularne. Mieszkańcy wiosek budowali je, by schronić się przed bombardowaniami, a czasami ukrywano tam także broń i amunicję dla Viet Congu. Niekiedy chowano tam chłopców z wioski, by zapobiec ich wcieleniu siłą w szeregi ARVN lub Viet Congu. Nguy mogli więc zinterpretować schron, jak im się spodoba.

W wypadku Che byli wystarczająco podejrzliwi, biorąc pod uwagę działalność jej siostry i nieobecność jej ojca, by ją aresztować. Zabrano ją na posterunek ARVN w mieście razem z jej matką i dziadkiem od strony ojca. Przesłuchujący ją wlewali jej do nosa i gardła mydliny, aż zaczynała się dusić, a w głowie i uszach dzwoniło. Domagali się, by powiedziała im, gdzie ukrywa się jej ojciec, i podała imiona bojowników Viet Congu z jej wioski.

Płakała i błagała – była przecież tylko młodą dziewczyną! Powiedziała im, że nic nie wie. Czemu ją torturują? Czy naprawdę sądzą, że Viet Cong zwierza się szesnastoletnim dziewczynkom? Czy mają córki? Siostry? Przez resztę życia była dumna z tego, jak skrzętnie udało jej się ochronić swoje sekrety. Nie powiedziała nguy niczego.

Sama dołączyła do Viet Congu cztery lata wcześniej. Wstąpiła do Organizacji Młodych Pionierów. Była niezwykle dumna ze swojej siostry, która zginęła jako męczennica, lecz także zupełnie załamana jej śmiercią, przerażona tym, co może się stać jej ojcu, i zdeterminowana dorosnąć do przykładu, jaki jej dawał. Kiedy wreszcie uwolniono ją i jej rodzinę, w Van The wprowadzono stan wyjątkowy. Najbardziej znienawidzona była godzina policyjna – po siódmej wieczorem mieszkańcom wioski nie wolno było wychodzić z domów. Nguy nie mieszkali jednak w wiosce. Nie mogli być tam cały czas i nie wiedzieli, którym mieszkańcom mogą ufać. Bojowniczkom takim jak Che łatwo było unikać patroli i brać udział w nocnych spotkaniach oraz ćwiczeniach. Jeśli chodzi o resztę wioski, to prześladowania wywołały jedynie gniew – i przysporzyły partyzantom rekrutów.

Che czasami widywała z oddziałami ARVN Amerykanów. Nosili podobne mundury, lecz jankesów łatwo było rozpoznać, bowiem bardzo się przecież od Wietnamczyków różnili. W nocy ona i jej rodzina słuchali w radiu opowieści o amerykańskich bombardowaniach Północnego Wietnamu – przed oczyma stawały im śmierć, zniszczenia i tragedia mieszkańców Północy, lecz nie bała się i nie nienawidziła przybyszów z USA tak jak nguy, którzy wydawali jej się znacznie gorsi. Znali jej język, byli pod każdym względem, poza tym najważniejszym, Wietnamczykami.

Przez dwa lata po jej aresztowaniu i przesłuchaniu prowadziła podwójne życie – w nocy była partyzantką, w ciągu dnia szanującą prawo obywatelką Południowego Wietnamu. Znalazła pracę na tym samym posterunku ARVN, gdzie była torturowana – pracowała jako sprzątaczka i wykonywała różne prace dorywcze. Oczyszczono ją z zarzutów i zwolniono – tylu ludzi aresztowano i przesłuchiwano, że nawet jeśli ktoś jeszcze o coś ją podejrzewał, to nie obawiała się zbytnio, by o niej pamiętał. Jeździła po mieście rowerem, sprzedając kapelusze, pracowała na posterunku, wieczorami zaś uczęszczała na tajne spotkania, w czasie których wraz z innymi dziewczynami z wioski ostrzyła bambusy na wilcze doły. Stała też często na straży, wypatrując patroli nguy lub Amerykanów.

Oddział, któremu pomagała, dawny oddział jej siostry, gromadził część zbiorów wioski i składował je w ukrytych obozach na wyżynach, w dżungli, którą partyzanci określali po prostu jako xanh (zieleń). W większości zajmowali się tym chłopcy. Dziewczyny zachęcały dzieci do zapisywania się do rewolucyjnych młodzieżówek i próbowały przekonać mieszkańców wiosek do poparcia Viet Congu. Che przypominała im o godzinie policyjnej, zachowaniu żołnierzy regularnie przeszukujących wioskę, aresztowaniach i zmyślonych oskarżeniach. Tłumaczyła, że pokój i wolność obiecywane przez nguy i ich amerykańskich szefów to iluzja. Ich kraj znajdował się w stanie wojny i wojna ta będzie trwała, aż najeźdźcy i zdrajcy zostaną wygnani. Wtedy powstanie prawdziwy, zjednoczony Wietnam. Przedstawiała wizję przyszłości, w której wolni Wietnamczycy będą razem pracować nad polepszeniem bytu dla wszystkich.

Była gotowa walczyć za swoje przekonania. Kiedy skończyła siedemnaście lat, została przyjęta do Zjednoczenia Młodzieży, gdzie zaczęła pracować bezpośrednio z partyzantami. W nocy uczyła się składać i rozkładać karabinki szturmowe takie jak AR-15 i AK-47; jak strzelać z takiej broni, a także z granatników, w tym B-40; jak posługiwać się granatami. Te, których używała partyzantka, potrzebowały siedmiu sekund, by wybuchnąć, więc po wyciągnięciu zawleczki, a przed ich rzuceniem, trzeba było spokojnie policzyć do pięciu. Che wzięła tego roku udział w ataku na posterunek nguy i po raz pierwszy użyła broni przeciw wrogowi.

I wtedy, w październiku 1967 roku, wydarzyło się coś niesamowitego. Została wraz z dziesięcioma innymi dziewczynami wybrana do służby w specjalnym oddziale. Dowodziła nim Pham Thi Lien, dwudziestodwuletnia dziewczyna z ich wioski, która walczyła u boku siostry Che. W czasie rajdu nguy na ich wioskę jej kryjówka została odkryta i musiała uciekać do Północnego Wietnamu, gdzie została specjalnie przeszkolona – politycznie i wojskowo. Po jej powrocie wybrała najbardziej oddane sprawie dziewczyny z kilku okolicznych wiosek. Oprócz Che była to Hoang Thi No, której rodzice już i tak żyli w ukryciu razem z Viet Congiem. Hoang była tak mała i chuda, że sprawiała jeszcze bardziej niewinne wrażenie niż Che, lecz pracowała wraz z nią przy rekrutacji i utrzymywaniu podziemnych schronów w dobrej kondycji. Kiedy dwie dziewczyny z Van The poznały resztę oddziału, Lien powiedział im, że ich misją jest przygotować się na wielkie uderzenie zwane Tong-Tan-cong-Noi (wielka ofensywa, wielkie powstanie). Miało do niego dojść w czasie Tet 1968 roku, który zgodnie z chińskim kalendarzem był rokiem małpy. Najważniejszą częścią ofensywy miał się stać atak na Hue, skąd zamierzano raz na zawsze wyprzeć Amerykanów i nguy. Z północny miały nadejść tysiące dobrze uzbrojonych i wyszkolonych żołnierzy, dążących do przyłączenia się do Viet Congu i lokalnych patriotów. Naród miał powstać. Wojna miała dobiec końca. Upragniony dzień niepodległości był blisko!

Grupa Lien, zwana później Oddziałem „Rzeka Huong”, była jednym z wielu zmobilizowanych w sekrecie w tych miesiącach. Dziewczyny czuły się częścią czegoś wielkiego i tym razem nie było to tylko czcze gadanie. Lien powiedziała im, że będą musiały opuścić swoje rodziny. Przydzielono cztery misje: szpiegowanie nguy i Amerykanów w mieście; rekrutacja cywilów na potrzeby powstania i organizacja wsparcia; szkolenie nowych rekrutów w walce i taktyce; przygotowanie oddanego pododdziału, który po rozpoczęciu bitwy zajmie się transportem rannych do polowych lazaretów na tyłach i będzie pomagał w organizacji wyżywienia. Trzeba było przeszmuglować, zmagazynować i przygotować broń, amunicję, żywność i medykamenty. Piękne dziewczyny nie były postrzegane jako zagrożenie – mogły się bez większych obaw przemieszczać po mieście. Mogły się przyglądać posterunkom wojska i policji, szkicować pozycje, wejścia, wyjścia, instalacje i gniazda karabinów maszynowych, zapisywać liczebność i trasy przemarszu wrogich jednostek. Mogły dokumentować domy i zwyczaje obcokrajowców mieszkających w Hue. W mieście pełno było amerykańskich i europejskich cywilów, od agentów CIA po aktywistów pokojowych. Mogły także zapisywać adresy i zwyczaje zdrajców, prominentów reżimu w Sajgonie, policjantów, oficerów, a nawet obywateli o mniejszym znaczeniu, których lojalność budziła wątpliwości. Na nich wszystkich miał nadejść czas.

Dziewczyny otrzymały fundusze na wynajęcie mieszkań w Hue. Che zamieszkała z rodziną w Dap Da, dzielnicy na południowym brzegu, gdzie rzeka Nhu Y łączyła się z Huong – niedaleko centrum miasta. Rodzina, z którą zamieszkała, zajmowała podniszczony budynek z cegły i kamienia, którego właścicielem był nauczyciel mieszkający tutaj ze swym synem, krawcem, oraz wnuczką, wciąż uczennicą. W ciągu dnia na chodniku Che plotła i sprzedawała kapelusze, i obserwowała. Co jakiś czas zbierała swoje sprawunki i ruszała rowerem na zachód, wzdłuż ulicy Le Loi, mijała uniwersytet, szpital miejski, siedzibę policji, więzienie i budynek gubernatorstwa. Przyglądała się uważnie nabrzeżu naprzeciw uniwersytetu, u stóp mostu Truong Tien, gdzie przybijały amerykańskie jednostki rzeczne. Towarzyszka Che, Hoang, sprzedawała kapelusze i obserwowała ulubiony przez Amerykanów Huong Giang Hotel oraz inne ważne budynki. Razem z innymi dziewczynami, pracując całe miesiące, zbudowały kompletny obraz wojskowych i policyjnych posterunków w Hue.

Jednym z celów Che była siedziba amerykańskiego Dowództwa Wsparcia Wojskowego dla Wietnamu (US Military Assistance Command, Vietnam – dalej MACV), zaledwie dwa kwartały na południe od mostu. Był to kwadratowy ogrodzony kompleks wypełniony przez niewyróżniające się dwu- i trzypiętrowe budynki. Wewnątrz znajdował się duży dziedziniec z parkingiem i kortem tenisowym, na którym zazwyczaj odbywało się grillowanie. Parking pełen był jeepów i ciężarówek. Wysoki stalowy płot – zwieńczony drutem kolczastym, na którym umieszczono miny i flary, które miały wybuchnąć, jeśli ktoś próbowałby się przezeń przedostać – otaczał cały kompleks. Były tutaj tylko dwie bramy, strzeżone przez wysokie wieżyczki obserwacyjne. Przed nimi, na chodniku, zbudowano z worków z piaskiem stanowiska ogniowe. Był to zatem mały miejski fort, lecz bez szczególnie silnej obrony. W wieżyczce od strony miasta przy karabinie maszynowym znajdował się zawsze przynajmniej jeden znudzony żołnierz spoglądający beznamiętnie na ciągły nurt rowerów, samochodów, riksz i skuterów. Codziennie Che liczyła ludzi i pojazdy wjeżdżające i wyjeżdżające z kompleksu, notowała wejścia i wyjścia, zmiany wart oraz rodzaje i liczbę broni.

W domu w Dap Da nie było bieżącej wody, więc razem z dziewczynami z sąsiedztwa Che codziennie udawała się do miejskiej fontanny, gdzie napełniała kanistry, a następnie zabierała je do domu. Dawało jej to szansę przemierzać ulice miasta nawet po godzinie policyjnej. Kolejka dziewcząt w kolorowych jedwabnych bluzkach przy fontannie działała jak przynęta na nguy, których pełno było w okolicy. Po drugiej stronie ulicy znajdowały się akademia wojskowa i burdel. Dziewczyny rozmawiały i flirtowały z żołnierzami zmierzającymi do obu tych przybytków – w ten sposób można się było sporo dowiedzieć. Flirtowanie było szczególnie przydatne. Gdy tylko nguy się zauroczył, Che musiała grzecznie spytać, kiedy kończyła się jego warta. Z czasem zdobyła całkiem niezłe rozeznanie w rozkładach wart wszystkich posterunków, które obserwowała. Nigdy nie robiła notatek – zawsze wszystko zapamiętywała i składała Lien ustne meldunki.

Dziewczyny nie wiedziały dokładnie, kiedy ma nadejść Tong-Tan-cong-Noi, lecz kiedy dzień ten się zbliży – już niedługo – miały zostać przeniesione z powrotem do wioski, a stamtąd poprowadzić oddziały NVA i Viet Congu do miasta pod osłoną nocy, by te zaatakowały z zaskoczenia. Po rozpoczęciu walk ich zadanie polegałoby na zaopatrzeniu i ewakuowaniu rannych.

Dla Che i innych dziewczyn z oddziału miał to być najważniejszy moment ich życia.2

TRZYDZIEŚCI DZIEWIĘĆ DNI

Dla Franka Doezemy był to długi rok. Bardzo tęsknił za domem. Za każdym razem, gdy pisał do rodziny, do Shelbyville w stanie Michigan, niedaleko Kalamazoo, notował, ile dni zostało mu z jego jednorocznej tury w Wietnamie. 21 styczna tak pisał do swoich braci: „Już niedługo. Uważaj, świecie, nadchodzę! Kiedy mówię świecie, to oczywiście mam na myśli stare dobre Stany lub Michigan, lub Shelbyville, lub po prostu dom. No, zobaczmy, zostało pięćdziesiąt pięć dni, to będzie osiem tygodni”.

Wiedział doskonale, co go czeka po powrocie: praca na rodzinnej farmie, którą miał w końcu przejąć, sam lub razem z braćmi. Jeśli chodzi o karierę, to w pełni wystarczały mu pola kukurydzy i krowy. Dyplom odebrał z Chrześcijańskiego Liceum w Kalamazoo w 1966 roku i na tym dla niego edukacja się skończyła. Podobnie jak wielu innym młodym ludziom z jasną wizją swej przyszłości, Doezemie się spieszyło. Miał oko na dziewczynę, którą chciał poślubić, chociaż ona jeszcze o tym nie wiedziała. Byłby już znacznie dalej w realizacji swoich planów rodzinnych i zawodowych, gdyby nie pobór.

Każdy zdrowy mężczyzna, który ukończył liceum w USA w 1966 roku i nie miał zamiaru iść do college’u, kwalifikował się do poboru. Taka była rzeczywistość – jak podwyżki na kolei lub podatki. Niemal każdy miał ojca lub wujka, który walczył w drugiej wojnie światowej lub w Korei (czasem w obu konfliktach), wielu miało dziadków, którzy walczyli w pierwszej wojnie światowej. W filmach, telewizji, książkach i komiksach wojny te przedstawiano jako pełne bohaterstwa: odważni mężczyźni, nieugięci w obliczu śmierci, pokonywali wrogów w odległych krainach dla Boga, rodziny i flagi. Doezema nie spieszył się, by zostać żołnierzem, lecz też nie kwestionował swojego przeznaczenia. Wiedział, że nie ma co liczyć na zwolnienie ze służby ze względu na pracę na roli, więc postanowił wypełnić swój obowiązek w jak najefektywniejszy sposób. Skorzystał z programu promowanego przez armię – która pilnie potrzebowała ludzi gotowych walczyć w Wietnamie – dzięki któremu jego służba skrócona została z czterech do dwóch lat. Tak jak się spodziewał, wylądował w Wietnamie w kilka miesięcy po zakończeniu szkolenia podstawowego.

Był z niego prawdziwy syn Michigan: wysoki, o krótko ostrzyżonych blond włosach i kwadratowej szczęce. Wyszkolony został na radiooperatora, spędził pierwsze sześć miesięcy w kraju przydzielony do kapitana Marines Jima Coolicana, który pracował jako doradca w batalionie ARVN. Coolican początkowo odrzucił Doezemę. Kapitan miał prawie dwa metry wzrostu i był znacznie wyższy od wietnamskich żołnierzy, którym doradzał. Snajperzy wroga obierali sobie za cel najczęściej oficerów i Amerykanów. Oficer i jego radiowiec musieli zawsze być blisko siebie – radio było potrzebne, by wezwać wsparcie artyleryjskie lub z powietrza – i Coolican obawiał się, że Doezema, który był niemal tak samo wysoki jak on sam, tylko podwoi zagrożenie. Sytuacja była szczególnie niebezpieczna dla Doezemy, bowiem nosił na plecach ciężkie i pokaźnych rozmiarów radio o długiej antenie. Coolican uważał się za odważnego, lecz nie za głupca. Doezema jednak nalegał – lubił kapitana i cieszył się na myśl, że będzie mógł wziąć udział w akcji. Z tego co słyszał, spadochroniarze ARVN często mieli kontakt z wrogiem. Coolican wreszcie ustąpił – okazało się, że razem stanowili świetny zespół.

Często znajdowali się w walce. Ich batalion stanowił część 1 Dywizji ARVN, włączonej w skład I Korpusu, w północnym sektorze kraju. Na terenie sektora znajdowało się pięć prowincji Południowego Wietnamu i rozciągał się on od Hue aż po znajdującą się na północnej granicy strefę zdemilitaryzowaną – obszar, który najłatwiej było zinfiltrować siłom NVA. Szybko stało się jasne, że Hanoi coś knuje, bowiem coraz to więcej żołnierzy próbowało przekroczyć granicę. Jesienią 1967 roku dochodziło do częstych i brutalnych starć w tym sektorze i w przeciwieństwie do złej reputacji, jaką miały siły Południowego Wietnamu, żołnierze, z którymi służyli Coolican i Doezema, byli kompetentni i waleczni. W tych miesiącach bardzo się do siebie zbliżyli – pracowali razem w ciągu dnia, razem jedli posiłki i spali obok siebie, często tocząc długie dyskusje do późnej nocy. Dzielili się wszystkim. Coolican miał dwadzieścia siedem lat i był osiem lat starszy od swojego radiowca, który zawsze zwracał się do niego per „kapitanie” lub „proszę pana”, lecz z czasem różnica stopni między nimi przestała być tak widoczna. Coolican zaczął się czuć jak starszy brat Doezemy.

Amerykanie, którzy trafili do Wietnamu, byli obcymi w obcym kraju. Bardzo niewielu z nich znało jego język, historię i kulturę, a nawet (poza daleko posuniętymi generalizacjami) naturę konfliktu, która zresztą różniła się w zależności od tego, w jakiej części kraju się znajdowali. Żyli i pracowali razem z Wietnamczykami. Kapitan Coolican nauczył się trochę wietnamskiego, lecz ani on, ani jego radiowiec nie znali języka na tyle dobrze, by być w stanie powiedzieć coś więcej niż kilka utartych fraz i słów. Jednak obaj darzyli żołnierzy ARVN dużym respektem i sympatią.

Większość amerykańskich żołnierzy nazywała lokalne siły mianem Arvin (od angielskiego skrótu ARVN – Army of the Republic of Vietnam) i było to określenie dość pogardliwe. Przywodziło na myśl karykaturę: małego Azjatę w za dużym dla niego amerykańskim hełmie i mundurze (standardowe rozmiary amerykańskie często kiepsko pasowały Wietnamczykom), nie dość dobrze wyszkolonego, nieznającego podstawowej taktyki piechoty, wyposażonego w broń z epoki wojny koreańskiej, niekompetentnego, nieskorego do walki i często skłonnego do kradzieży i dezercji. Niektórzy Wietnamczycy wcieleni siłą do służby faktycznie odpowiadali temu stereotypowi – zupełnie tak samo jak niektórzy Amerykanie z poboru. Często wietnamscy oficerowie byli skorumpowani i niekompetentni. W większości z konieczności amerykańscy żołnierze pozostawali we własnym towarzystwie. Kiedy nie uczestniczyli w patrolach, trzymali się kompleksów odgrodzonych drutem kolczastym. Jedli amerykańskie jedzenie, kupowali amerykańskie produkty w PX, oglądali amerykańskie filmy i słuchali amerykańskich piosenek w radiu. Zniechęcano ich do bratania się z miejscowymi. Burdele za to cieszyły się wielką popularnością. I tak oto dla większości żołnierzy jedynymi Wietnamczykami, jakich spotykali, byli zwiadowcy, tłumacze, prostytutki, sprzątacze i niewykwalifikowani robotnicy pracujący w amerykańskich bazach lub drobni handlarze, sprzedający zarówno legalne, jak i nielegalne towary. Przedsiębiorczy Wietnamczycy mieszali narzecze handlarzy ze slangiem amerykańskich „trepów” i dodawali do tego ukute samemu zwroty: „numbah ten” oznaczało najgorszy, „numbah one” najlepszy. To prymitywne narzecze jedynie umacniało stereotypy, mimo że handlarze mówiący łamanym angielskim mieli zdecydowanie lepsze umiejętności językowe od swoich klientów. Większość Amerykanów spoglądała na miejscowych podejrzliwie. Pogardliwy zwrot „gook” – „żółtek” – odnosił się nie tylko do wroga, mówiono także o „naszych żółtkach”. Nawet ci, którzy spoglądali na Wietnamczyków łaskawszym okiem, traktowali ich protekcjonalnie, uważając, że „dobre żółtki” to mili mali ludzie, którzy utknęli w prymitywnej przeszłości. Sojusz wietnamsko-amerykański był przesiąknięty rasizmem.

Doświadczenia Coolicana były zupełnie inne. W porównaniu z oddziałami ARVN, którym „doradzał”, to on był niedoświadczony. Sam pomysł, że chłopak świeżo po college’u z przedmieść Filadelfii może coś doradzić na polu walki, był śmieszny. Wietnamscy oficerowie, z którymi służył Coolican, byli znacznie lepszymi żołnierzami niż on sam – służyli na froncie od lat. Jedynym, co mógł im zaoferować ze swojej strony, było radio Doezemy, możliwość wezwania amerykańskiej artylerii i wsparcia z powietrza – to kompletnie zmieniało sytuację na polu walki. Dlatego był dla nich tak ważny – nie miało to żadnego związku z wiedzą, jaką mógł się z nimi podzielić. Bez jego radia był tylko wysokim żołnierzem Marines, który ściągał na siebie ogień snajperów.

Zdanie sobie z tego sprawy uczyło pokory. Coolican bronił żołnierzy ARVN przed pogardą Amerykanów. Zanim zaciągnął się do Marines, był kadetem Korpusu Szkoleniowego Oficerów Rezerwy (Reserve Officers’ Training Corps – dalej ROTC) w St. Joseph’s College. Wietnam był jego celem – był idealistą, naprawdę wierzył w sens konfliktu. Dorastał, ufając starszym, i akceptował, że jak pokolenie jego ojca walczyło w Europie, na południowym Pacyfiku i w Korei, by bronić amerykańskiego stylu życia, tak jego pokolenie musi teraz walczyć z komunizmem. Przemówienie inauguracyjne Kennedy’ego z frazą o „przekazaniu pochodni nowemu pokoleniu” naprawdę go przekonało. Ukończył szkolenie podstawowe i piechoty w czasie letnich wakacji i po uzyskaniu dyplomu trafił do służby jako podporucznik. Jego doświadczenia w Wietnamie, gdzie służył już prawie rok, jedynie pogłębiły jego oddanie sprawie i karierze, którą wybrał. Był w miejscu, w którym chciał i musiał być.

Drogi Doezemy i kapitana rozeszły się pod koniec 1967 roku. Coolican poprosił o przeniesienie do Hac Bao (Czarnych Panter) – elitarnego oddziału ARVN, znanego z zaciętości i umiejętności – i otrzymał zgodę. Byli dobierani indywidualnie i gdy nie walczyli w dżungli, nosili wyróżniające się czarne mundury. Generał Ngo Quang Truong, dowódca 1 Dywizji ARVN w Mang Ca, bazie w północnowschodnim narożniku cytadeli w Hue, używał ich jako siły uderzeniowej.

Dla Doezemy zmiana ta oznaczała, że jego służba w linii dobiegała końca. Po rozstaniu z Coolicanem najpierw trafił do małego amerykańskiego kompleksu na przedmieściach Hue, a następnie do bazy MACV. Nadal pracował jako radiooperator, lecz teraz robił to w towarzystwie Amerykanów. Ulice były dość bezpieczne – w sercu tego ruchliwego miasta można było odnieść wrażenie, że wojna to tylko pomniejszy konflikt gdzieś hen, na dzikich rubieżach tętniącego życiem Południowego Wietnamu. Konwoje regularnie kursowały pomiędzy miastem a bazą Marines w Phu Bai, oddaloną o niespełna trzynaście kilometrów na południe, oraz do znajdującej się dalej większej bazy w Da Nang. Amerykańskie łodzie regularnie przybijały do południowego brzegu Huong i wracały. Wojna w poprzednich latach tak rzadko dotykała dawnej stolicy Wietnamu, że służba w bazie tutaj była uważana za odesłanie na tyły.

Miał teraz dużo wolnego czasu i wiele okazji, by go wykorzystać. Restauracje, gdzie mógł się cieszyć nowo poznanym wietnamskim jedzeniem, bary, muzea, parki, a nawet atrakcje historyczne: groby dawnych cesarzy i bogato dekorowany pałac królewski. Plaże Morza Południowochińskiego znajdowały się tylko kilka kilometrów na wschód. Doezema próbował używać tej odrobiny wietnamskiego, jakiej nauczył się wraz z Coolicanem. Czasami w nocy korzystał ze swojego radia i dzwonił do kapitana, który nadal rozbijał się po prowincji razem z Hac Bao – urządzali sobie wtedy pogawędki jak za dawnych czasów. Chłopak z farmy w Michigan gładko odhaczał ostatnie dni jego przygody, czekając niecierpliwie na powrót do prawdziwego życia. Miał przyjaciół, którzy zatrzymywali się na dwa lub trzy dni w jego pokoju. Łatwo było im zauważyć, że Wietnamka, która go sprząta, jest zauroczona wysokim blondynem z Ameryki, który traktuje ją z szacunkiem, a nawet próbuje mówić w jej języku.

Jeszcze jedna rzecz w Doezemie była wyjątkowa: miał wietnamskich przyjaciół. Jednym był dwunastoletni chłopak, którego rodzina mieszkała niedaleko pierwszej bazy w Hue, w której Doezema stacjonował. Chłopak nazywał się Quy Nguyen i mieszkał w wielkim domu z otoczonym płotem ogrodem tuż za miastem. Był najstarszym z siedmiorga braci i sióstr. Doezema i jego kumple jeździli do domu Nguyenów ze słodyczami, gdzie uczyli dzieciaki podstaw angielskiego i zabierali na przejażdżki jeepem. W zamian za to mogli się cieszyć wielkimi wietnamskimi posiłkami, które zawstydziłyby kucharzy z żołnierskiej stołówki. Doezema powiedział Quyowi, że niedługo będzie wracał do domu – położył na stole swój zegarek i kamerę i powiedział mu, żeby wybrał sobie prezent. Quy wybrał kamerę.

List z 21 stycznia do jego braci Ardisa i Billa pokazuje, jak bardzo Doezema tęsknił za domem, ale też jak wspaniałe miał poczucie humoru:

No i znów jest niedziela i muszę pracować cały dzień. Całkiem uroczy ten dzień. Komory znów gryzą jak oszalałe. Ciągle jeszcze nie mieliśmy tego sezonu deszczowego i chłodniejszej pogody, o której tyle nam mówili. Jak dla mnie spoko – chociaż nie ma co ukrywać, że już się cieszę na tony śniegu w domu.

Ostatniej niedzieli po południu Bob i ja pojechaliśmy do domu mojego kumpla w Hue i spędziliśmy tam trochę czasu. Wczoraj po południu był alarm szkoleniowy w bazie – jest tu tylko 1/3 ludzi, więc i tak nie miało to większego sensu.

Już 10.00 i schodzi do nas teraz sporo spóźnionych raportów o działaniach w ciągu nocy. Głównie małe potyczki: zasadzki, które wpadły w zasadzkę, udając się na miejsce zasadzki. Mamy tu teraz w okolicy brygadę z 1 Dywizji Kawalerii Powietrznej – Viet Cong dwa razy się zastanowi, zanim się na coś odważy. Phu Loc nadal od czasu do czasu jest pod ostrzałem. Dookoła jest pełno gór, więc trudno tam zlokalizować wroga.

Udało mi się pójść wczoraj do kina. Tęsknię za domem, jak oglądam film z „okrągłymi oczami”. Już niedługo, zostało mi czterdzieści osiem dni. Przyjeżdża do nas ostatnio sporo nieopierzonych i teraz to moja tura może się pośmiać. Trudno mi sobie wyobrazić, jak to będzie, gdy wrócę – wiem tylko, że będzie wspaniale. Już nie mogę się doczekać, ostatnio powrót śni mi się w kółko. Nie jestem jedyny – trzech chłopaków też wkrótce jedzie do domu i gadamy o tym bez przerwy. Ernie Barbush jest z Pittsburgha i jedzie do domu 20 lutego. Bob Mignemi jest z Nowego Jorku i jedzie 1 marca. Ja jadę wkrótce po Bobie. Ernie zrzuci kamasze dopiero w lipcu, ale Bob i ja będziemy wolni w tym samym czasie. To też będzie szczęśliwy dzień.

Jak tam się wszyscy mają? Mam nadzieję, że dobrze. Wyobrażam sobie, że niewiele jest do roboty w tym zimnie. Czy dach nad podjazdem jest gotowy i czy dobrze funkcjonuje? Przynajmniej dzięki niemu nie będzie na podjeździe tyle śniegu. Co tam jeszcze nowego? Dawajcie znać! U mnie wszystko w porządku, tylko za domem tęsknię, no ale to się wkrótce zmieni.

No, to by było na tyle. Do zobaczenia wkrótce. Wasz brat, Frank.

30 stycznia zostało mu już tylko trzydzieści dziewięć dni. Tego wieczoru oczekiwał wizyty starego przyjaciela – Coolicana. Jednostka Hac Bao, do której był przydzielony, dostała kilka dni wolnego z okazji ofensywy Tet, więc miał zamiar wpaść na chwilę do amerykańskiej bazy. Planowali urządzić grilla, napić się piwa i pogawędzić. To miała być ostatnia okazja dla Doezemy, by go zobaczyć przed powrotem do domu.

Ciąg dalszy w wersji pełnejPRZYPISY

Dla dziennikarza zajmującego się historią idealnym odstępem czasu jest mniej więcej pięćdziesiąt lat. To dość dużo na zdobycie historycznej perspektywy, a jednocześnie wciąż żyje wielu naocznych świadków wydarzeń, które się bada.

Niektórzy kluczowi uczestnicy bitwy o Hue już nie żyją, lecz większość nadal jest z nami. Amerykanie mogą teraz podróżować do Wietnamu, więc po raz pierwszy możliwe było przedstawienie wietnamskiej perspektywy. Większość amerykańskich weteranów chętnie dzieliła się ze mną swoimi doświadczeniami, a liczba przeprowadzonych przeze mnie wywiadów dała mi szansę zdobycia różnorodnego spojrzenia na niemal każde opisane przeze mnie wydarzenie. Przy pokazywaniu amerykańskiej perspektywy wydarzeń korzystałem w szczególności z pięciu książek: Battle for Hue Keitha Nolana, Fire in the Streets Erica Hammela, The Lost Battalion Charlesa Kronha (która skupia się na działaniach II Batalionu 12 Pułku Kawalerii Powietrznej), The Siege at Hue, George’a Smitha, który łączy swoje własne doświadczenia z bitwy jako oficer łącznikowy armii pracujący z 1 Dywizją ARVN z wywiadami, które przeprowadził z innymi uczestnikami wydarzeń (Smith jest dziennikarzem w cywilu) oraz Phase Line Green Nicholasa Warra, który był dowódcą plutonu Charlie I Batalionu 5 Pułku Marines w czasie walk w cytadeli. Każda z tych książek skupia się na wycinku całej bitwy, lecz dały mi one solidną podstawę do mojej własnej pracy.

Wiele się dowiedziałem z artykułów i zdjęć współczesnych bitwie, a jeszcze więcej z rozmów z reporterami i fotografami, którzy je wykonali, w szczególności Gene Robertsem, Johnem Olsonem, Mikiem Morrowem i Johnem Laurencem, którego doskonała książka The Cat from Hue opisuje niektóre jego doświadczenia z bitwy.

Opierałem się na oficjalnych dokumentach US Army i Marines z bitwy, które znajdują się w Archiwach Narodowych, oraz dokumentach z archiwów Socjalistycznej Republiki Wietnamu w Hanoi (które przejrzał dla mnie Dang Hoa Ho) oraz na analizach Merle Pribbenowa i Lien-Hang T. Nguyen w jej książce Hanoi’s War. Dokumenty Walta Rostowa i Williama Westmorelanda oraz notatki Rady Bezpieczeństwa Narodowego w bibliotece LBJ na University of Texas w Austin były niezwykle pomocne w odtworzeniu toku myśli ekipy Johnsona w czasie walk oraz szczegółowego opisu jego relacji z Westmorelandem. Biblioteka US Marine Corps w Quantico ma w swoich zbiorach nagrania wywiadów z kluczowymi uczestnikami bitwy, którzy nie dożyli do naszych czasów. Korzystałem także z Programu Nagrań Prezydenckich w Miller Center na University of Virigina, które udostępniło tysiące godzin nagranych rozmów telefonicznych z Gabinetu Owalnego online.

Jednakże ta książka to przede wszystkim dzieło dziennikarza, a to oznacza, że jest głównie oparta na wywiadach, przeprowadzanych w ciągu czterech lat, osobiście i przez telefon, w Stanach Zjednoczonych i w Wietnamie. Nie zawsze można polegać na pamięci, nawet bezpośrednio po jakimś zdarzeniu, a jeszcze bardziej po czterdziestu latach. W czasie przeprowadzania wywiadów do tej książki zawsze pamiętałem o świadectwach pisemnych z czasu wydarzeń oraz o oświadczeniach i wypowiedziach spisanych bezpośrednio po bitwie – zarówno w poprzednio opublikowanych książkach, jak i w ich materiale źródłowym. Duża liczba źródeł ułatwia sprawdzenie faktów w poszczególnych wypowiedziach. W większości wypadków wydarzenia przedstawione w książce opierają się na wielu źródłach. Tam, gdzie jest inaczej, szczegóły poszczególnych historii wpasowują się w całość bitwy i w pozostałe źródła dotyczące przedstawionych wydarzeń. Elementy takie jak dokładna data czy umiejscowienie jakiegoś wydarzenia, jeśli można je niezależnie zweryfikować, dodają wiarygodności osobistym wspomnieniom. Bardzo często moi rozmówcy opisywali jakieś wydarzenie, lecz nie mogli przypomnieć sobie dokładnie, gdzie i kiedy do niego doszło. Tam, gdzie mogłem niezależnie od nich uzupełnić te szczegóły, znacznie rosła moja wiara w ich opowieść. Często rozmówcy, gdy dostarczyło im się dodatkowych informacji, byli w stanie więcej sobie przypomnieć. Pamięć nie jest doskonała i przedstawiona tutaj narracja jest tylko najlepszą możliwą próbą zrekonstruowania bardzo skomplikowanej historii. Tam, gdzie brak filmów lub nagrań dźwiękowych, historia może się opierać wyłącznie na wspomnieniach i źródłach pisanych.

Mój syn Daniel pomógł mi się z nimi uporać. Dzięki niemu byłem w stanie zebrać opowieści znacznie większej liczby uczestników, niż byłoby to możliwe, gdybym pracował sam. W Archiwach Narodowych znalazłem notatki z wywiadów, które przeprowadził Nolan do swojej książki, oraz pełne szczegółów listy napisane do niego przez różnych uczestników bitwy. W archiwach znajduje się także materiał źródłowy do opisu bitwy sporządzonego przez Shulimsona, w tym dokumenty zdobyte od Viet Congu i żołnierzy NVA, a także raporty z pola bitwy Douglasa Pike’a, który zebrał materiał dotyczący masakr cywilów przez siły Frontu. W Wietnamie Dang Hoa Ho nie tylko zorganizował dla mnie wywiady w czasie mojej pierwszej wizyty w Hue oraz je przetłumaczył, lecz także samemu powrócił do miasta dwukrotnie, by przeprowadzić dodatkowe rozmowy. Hoa przetłumaczył także fragmenty różnych wspomnień i opowieści, które były dla mnie kluczowe przy odtwarzaniu planów i działań Frontu. Dinh Hoang Linh udzielił mi takiej samej pomocy w czasie drugiej podróży do Wietnamu i także pomógł mi zdobyć tłumaczenia różnych wspomnień i artykułów. Xuyen Dinh, który przetłumaczył dla mnie wszystkie wywiady z Wietnamu, także przeprowadził jedną rozmowę oraz pomógł przy pracy nad innymi.

Tam, gdzie całe rozdziały lub fragmenty oparte są na wywiadach, uznaję źródło za oczywiste. Jeśli nie jest to jasne, zrobiłem przypis. Dodałem także przypisy dotyczące niekluczowych, lecz interesujących informacji, jak na przykład szczegółowe opisy broni, pojazdów lub jednostek. Tego typu szczegóły, nazwy i określenia, chociaż bardzo ważne dla czytelników wojskowych, większości z nas znacznie spowalniają lekturę. Przypisy odnoszą się także od opublikowanych książek lub źródeł.

Rozmówcy ze Stanów Zjednoczonych

Dan Allbritton, Mike Anderegg, Jim Arend, Gordon Batcheller, Richard Baughman, Paul Becker, Steve Berntson, Roger Billings, Sam Bingham, Joe Bolt, Mel Bourgeois, Don Bowman, Frank Breth, Walter Brock, Chris Brown, Madeline Brown, Tommy Brown, Jim i Tuy-Cam Bullington, Dan Carter, Richard Carter, Conwill Casey, Ben Casio, George Cates, Terry Charbonneau, Bob Childs, Ron Christmas, Lonny Connelly, Jim Coolican, Clyde Coreil, Mike Davison, Brad Devitt, Carl DiLeo, Danny Donnelly, Mike Downs, Fred Drew, Dale Dye, Bill Ehrhart, Gary Eichler, Chuck Ekker, Bill Eshelman, Al Esquivel, Bill Fite, Carl Fleischmann, Ronald Frasier, Juan Gonzales, Brad Goodin, Alvin Grantham, Rick Grissinger, John Griswald, Myron Harrington, Calvin Hart, Richard Hill, Rich Horner, Lewis Jeffries, Eden Jiminez, Bob Johnstone, Keith Kay, Michael Ker, Larry Kibbon, Charles Krohn, Frank Lambert, Ed Landry, Bob Lauver, Richard Leflar, John Ligato, Merril Ludwig, Art Marcotte, Dennis Martin, Tom Martin, Jerry McCauley, Jim McCoy, Chuck Meadows, Tom Mitchell, Larry Mobley, Mike Morrow, Eddie Neas, Don Neveling, Jim O’Konski, John Olson, Carnell Poole, Merle Pribbenow, Howard Prince, Bill Purcell, Hastings Rigolette, Marcelino Rivas, Gene Roberts, Damien Rodriguez, Tim Rogers, Jack Rushing, John Salvati, Dennis Selby, Jeff Shay, Bobby Smith, Ray Smith, Terry Strassburg, Mario Tamez, Selwyn Tate, Bob Thompson, Jim Thompson, Bob Thoms, David Tyree, Theodore Wallace, Bob Warren, Herbert Watkins, John Wear, Ernie Weiss, Charlie West, Andy Westin, Maury Whitmer, Steve Wilson, Dan Winkel i Luke Youngman.

Rozmówcy z Wietnamu

Che Thi Mung, Cao Van Sen, Dang Dinh Loan, Doang Thanh Xu, Duong Van Xuan, Duong (brak imienia), Ho Ban, Hoang Anh De, Hoang Phu Ngoc Tuong, Hoang Thanh Tung, Hoang Thi No, Huang Bao, Huynh Van Don, Le Cong Thanh, Le Huu Tong, Le Ngoc Thinh, Le Thi Mai, Le Thi Thu Hanh, Le Van Hoi, Mai Xuan Bao, Nguyen Manh Ha, Ngo Dinh Diem, Nguyen Dac Xuan, Nguyen Duc Thuan, Nguyen Huu Ai, Nguyen Quang Ha, Nguyen Quoc Sinh, Nguyen Thanh Tung, Nguyen Van Quang, Nguyen Van Ty, Quang Ha, Tang Van Mieu, Than Trong Dzung, Thanh Trong Hoat, Tran Anh Lien, Tran Hung Le, Tran Huy Chung, Tran Ngoc Hue, Tran Thi Thu Huong, Tran Toi i Truong Thi Thuy Hong.

Zamiast próbować rozróżnić w każdym przypadku, z jakim przeciwnikiem miały do czynienia siły amerykańskie, będę określał Armię Północnego Wietnamu (NVA), Viet Cong i lokalnych powstańców jako Front Wyzwolenia Narodowego (lub w skrócie Front) – nazwą, którą stosowali sami Wietnamczycy. W sytuacji, gdy koniecznie będzie rozróżnienie, podam konkretne nazwy.

https://cherrieswriter.files.wordpress.com/2013/02/vietnam.jpg.

Słowo nguy pochodzi z klasycznego chińskiego 偽. Oznacza „udawać”. Połączone ze słowem chinh-quyen (rząd) tworzy złożony rzeczownik chinh-quyen nguy, co oznacza rząd, który formalnie jest niepodległy, lecz w rzeczywistości zależy od zewnętrznego mocarstwa. Przypomina to określenie „rząd marionetkowy” w języku polskim. Samo słowo nguy może być używane na określenie żołnierzy lub biurokratów. Używano go w czasie francuskiego kolonializmu, kiedy to członkowie Viet Minhu określali słowem nguy członków Legii Cudzoziemskiej.

Po wietnamsku: Doi Thieu nien Tien Phong Ho Chi Minh.

Doan Thanh nien.

II Batalion 3 Pułku 1 Dywizji ARVN.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: