Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

I że Cię nie opuszczę aż do śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
18 września 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

I że Cię nie opuszczę aż do śmierci - ebook

 

 

W swojej najnowszej książce – „I że cię nie opuszczę aż do śmierci”, powraca słynna bohaterka kryminałów Kate White – Bailey Weggins, która po raz kolejny znajdzie się na tropie mordercy. W pewien zimny styczniowy wieczór Weggins odbiera telefon od znajomej poznanej niedawno na ślubie - Ashley Hanes. To co usłyszy zmrozi ją jednak bardziej niż pogoda za oknem. W otoczeniu Ashley i Bailey giną dwie kobiety. Obie śmierci wydają się przypadkowe, jednak jest coś co budzi wątpliwości Ashley – nie tylko zbieżność w czasie obu tragedii, ale i nić łącząca zmarłe kobiety. Obie były druhnami na ślubie ich wspólnej przyjaciółki Peyton Cross. Druhną podczas tej samej ceremonii była również Ashley Hanes, która teraz bojąc się o swoje życie prosi Weggins o zbadanie całej sprawy. Bailey Weggins godzi się pomóc znajomej zaniepokojona dziwnym zbiegiem okoliczności, ale i osobiście poruszona usłyszaną historią – obok państwa młodych w sukience druhny stała i ona.

 

Pasjonująca… Spędzanie czasu z Bailey Weggins to świetna zabawa.

Hilary Williamson, BookLoons.com

 

Wiele rzeczy w tej książce bawi… Bailey jest tak urzekająca jak zawsze, kolejny raz udowadniając, że w zagadkach większe znaczenie ma kto jest w nie zamieszany niż jakie jest ich rozwiązanie.

Booklist

 

Świetna zabawa… rześka i pełna animuszu, idealna dla tych, którzy lubią tajemnice zabarwione emocjonalnością typowej literatury kobiecej.

Amie Taylor, BookReporter.com

 

Ekscytująca… świetny thriller kryminalny.

Harriet Klausner, The BestReviews.com

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-168-8
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Dzię­ku­ję wszyst­kim, któ­rzy tak bar­dzo mi po­mo­gli w przy­go­to­wa­niach do na­pi­sa­nia tej książ­ki: le­ka­rzo­wi me­dy­cy­ny, Pau­lo­wi Pa­ga­nel­li, or­dy­na­to­ro­wi od­dzia­łu ra­tun­ko­we­go w Mil­ton Ho­spi­tal w Pen­syl­wa­nii; Bar­ba­rze A. But­cher, kie­row­ni­ko­wi czyn­no­ści do­cho­dze­nio­wych w biu­rze głów­ne­go ko­ro­ne­ra No­we­go Jor­ku; dok­to­ro­wi me­dy­cy­ny, Mat­thew J. Fried­ma­no­wi, pro­fe­so­ro­wi wy­dzia­łu psy­chia­trii i far­ma­ko­lo­gii Aka­de­mii Me­dycz­nej Dart­mo­uth; Min­dy Her­mann, dy­plo­mo­wa­nej spe­cja­li­st­ce od die­te­ty­ki oraz by­łej psy­cho­loż­ce FBI Can­dan­ce de­Long.

Spe­cjal­ne po­dzię­ko­wa­nia dla mo­jej re­dak­tor pro­wa­dzą­cej, Ca­ryn Kar­matz Rudy, za nie­oce­nio­ną po­moc.Rozdział 1

Kie­dy za­dzwo­ni­ła do mnie pew­ne­go stycz­nio­we­go wie­czo­ru i się przed­sta­wi­ła, jej głos wy­dał mi się skądś zna­jo­my. Mó­wi­ła ka­te­go­rycz­nym, po­gar­dli­wym to­nem, jak­by chcia­ła oznaj­mić: „To ja mam to­reb­kę od Mar­ca Ja­cob­sa, a nie ty”.

– Ash­ley Ha­nes – po­wtó­rzy­ła, tym ra­zem z po­iry­to­wa­niem i prze­sad­nie ak­cen­tu­jąc sy­la­by jak ame­ry­kań­ski tu­ry­sta zwra­ca­ją­cy się do ob­co­kra­jow­ca, któ­ry go nie ro­zu­mie. – Spo­tka­ły­śmy się na ślu­bie Pey­ton Cross. By­łam druh­ną, pa­mię­tasz mnie?

Ach tak, rze­czy­wi­ście. Zo­sta­ły­śmy so­bie przed­sta­wio­ne pod ko­niec kwiet­nia w Gre­en­wich, w sta­nie Con­nec­ti­cut, pod­czas sła­wet­ne­go week­en­du, gdy pan­na Cross i pan Sla­vin za­war­li zwią­zek mał­żeń­ski. Ash­ley ukoń­czy­ła eks­klu­zyw­ne li­ceum pry­wat­ne w tej sa­mej kla­sie co pan­na mło­da i pra­co­wa­ła te­raz – je­śli mnie pa­mięć nie myli – jako de­ko­ra­tor­ka wnętrz w Gre­en­wich. Choć pra­ca była dla niej ra­czej ka­pry­sem niż ko­niecz­no­ścią. Przy­po­mnia­łam so­bie, jak wy­glą­da­ła: dłu­gie kasz­ta­no­we wło­sy, szczu­pła jak fran­cu­ska ba­giet­ka i wy­nio­sła jak wszy­scy dia­bli – tak samo jak ten głos w słu­chaw­ce. Za­li­cza­ła się do ko­biet tego po­kro­ju, któ­re w trak­cie przy­ję­cia pa­trzą na czło­wie­ka jak­by był ro­śli­ną do­nicz­ko­wą.

– Ach tak, rze­czy­wi­ście – po­wie­dzia­łam. – Prze­pra­szam, mia­łam ja­kieś za­ćmie­nie. Co u cie­bie?

Wie­dzia­łam mniej wię­cej, co te­raz na­stą­pi. Pi­su­ję dla ma­ga­zy­nu „Gloss” i czę­sto do­sta­ję te­le­fo­ny od lu­dzi, któ­rzy mnie kie­dyś po­zna­li i te­raz ocze­ku­ją po­ra­dy na te­mat mody albo przy­słu­gi zwią­za­nej z ko­nek­sja­mi w wy­daw­nic­twie. Ja jed­nak opi­su­ję dla ma­ga­zy­nu praw­dzi­we hi­sto­rie lu­dzi z kry­mi­nal­nym wąt­kiem w tle i nie mam związ­ku z ca­łym tym blich­trem. Na­zy­wam się Ba­iley Weg­gins, tak przy oka­zji, i żeby było ja­sne – ab­so­lut­nie nie mogę ni­ko­mu ani po­móc zo­stać mo­del­ką Toma For­da, ani za­ła­twić wej­ściów­ki na wy­prze­daż pró­bek Cha­nel, ani po­móc w opu­bli­ko­wa­niu pa­mięt­ni­ków do­ku­men­tu­ją­cych od­sy­sa­nie tłusz­czu i opi­su­ją­cych póź­niej­sze brzyd­kie bli­zny na po­ślad­kach.

– Po­trze­bu­ję two­jej po­mo­cy – za­czę­ła.

– Do­brze – prze­rwa­łam jej – ale je­śli cho­dzi o…

– To bar­dzo po­waż­na spra­wa. Mu­szę z tobą po­roz­ma­wiać.

„Po­waż­na spra­wa” dla ko­goś ta­kie­go jak Ash­ley mo­gła ozna­czać, że jej sty­li­sta wy­je­chał na ty­dzień z mia­sta, ale po­ru­szy­ła mnie nuta nie­po­ko­ju w jej gło­sie.

– Cho­dzi o Pey­ton? – spy­ta­łam. La­tem ze­szłe­go roku roz­ma­wia­łam raz z Pey­ton przez te­le­fon, ale nie wi­dzia­łam jej od dzie­wię­ciu mie­się­cy, czy­li od cza­su, kie­dy oszo­ło­mi­ła pię­ciu­set go­ści zgro­ma­dzo­nych na sali ba­lo­wej sa­ty­no­wą suk­nią ślub­ną od Very Wang z moc­no wy­de­kol­to­wa­nym, usztyw­nio­nym gor­se­tem. Stam­tąd uda­ła się pro­sto na wy­spy grec­kie ze swym świe­żo po­ślu­bio­nym, star­sza­wym mę­żem, Da­vi­dem, któ­ry do­ro­bił się for­tu­ny w świe­cie fi­nan­sów, co­kol­wiek by to mia­ło zna­czyć.

– Nie. To zna­czy tak, ale nie­bez­po­śred­nio. Słu­chaj, to nie jest spra­wa na te­le­fon. Mo­że­my się spo­tkać i po­roz­ma­wiać w czte­ry oczy?

– W po­rząd­ku. Mów, gdzie i kie­dy. Wciąż miesz­kasz w Gre­en­wich?

– Tak, ale dziś je­stem w No­wym Jor­ku. Za­trzy­ma­łam się w ho­te­lu Four Se­asons. Mo­żesz wpaść do mnie na drin­ka?

– Dzi­siaj?! – wy­krzyk­nę­łam. Kil­ka go­dzin temu za­czął sy­pać śnieg, a te­raz przez okno mo­je­go miesz­ka­nia na czter­na­stym pię­trze zo­ba­czy­łam, że nad­cią­ga za­wie­ja. Miesz­kam na wschod­nim krań­cu Gre­en­wich Vil­la­ge na rogu Dzie­wią­tej uli­cy i Broad­wayu. W taką po­go­dę zła­pa­nie tak­sów­ki w kie­run­ku Pięć­dzie­sią­tej Siód­mej bę­dzie cho­ler­nie trud­ne, a w stro­nę po­wrot­ną jesz­cze trud­niej­sze.

– To pil­ne – od­par­ła. – Gdy usły­szysz, co mam ci do po­wie­dze­nia, sama zro­zu­miesz, dla­cze­go mu­si­my się na­tych­miast spo­tkać.

Wy­glą­da­ło na to, że nie mam wy­bo­ru. Była go­to­wa usły­szeć od­mo­wę mniej wię­cej tak samo, jak od­być dłu­gą po­dróż za­tło­czo­nym au­to­bu­sem da­le­ko­bież­nym. Poza tym, je­śli spra­wa rze­czy­wi­ście do­ty­czy­ła Pey­ton Cross, na­wet po­śred­nio, by­łam cie­ka­wa, o co cho­dzi. Po­in­for­mo­wa­łam Ash­ley, że do­jazd zaj­mie mi ja­kieś czter­dzie­ści pięć mi­nut. Umó­wi­ły­śmy się, że gdy będę na miej­scu, za­dzwo­nię do jej po­ko­ju z re­cep­cji, a ona zej­dzie do baru w lob­by.

Kie­dy Ash­ley do mnie za­te­le­fo­no­wa­ła, wła­śnie czy­ta­łam książ­kę, wy­le­gu­jąc się w ulu­bio­nym dre­sie, i po­pi­ja­łam go­rą­ce ka­kao, by uczcić nad­cią­ga­ją­cą śnie­ży­cę. I te­raz niby mia­łam wy­ściu­bić nos z mo­je­go cie­płe­go gniazd­ka? Kil­ka mie­się­cy temu za­an­ga­żo­wa­łam się w sta­ły zwią­zek z fa­ce­tem o na­zwi­sku Jack Her­li­hy, któ­ry wy­kła­dał psy­cho­lo­gię na Geo­r­ge­town Uni­ver­si­ty w Wa­szyng­to­nie, więc wi­dy­wa­li­śmy się tyl­ko w week­en­dy. W ty­go­dniu cza­sem wy­cho­dzi­łam ze zna­jo­my­mi do kina czy na ko­la­cję, ale naj­czę­ściej albo za­szy­wa­łam się w moim miesz­kan­ku, albo uci­na­łam so­bie miłą po­ga­węd­kę z sie­dem­dzie­się­cio­let­nim są­sia­dem, Lan­do­nem. Nie mo­głam się do­cze­kać week­en­dów z Jac­kiem, bo resz­ta wie­czo­rów była za­zwy­czaj tak fa­scy­nu­ją­ca jak trans­mi­sja ob­rad Kon­gre­su w te­le­wi­zji. Ostat­nio Lan­don nie­po­ko­ił się, że pro­wa­dzę się tak, jak­bym lada mo­ment mia­ła za­cząć przy­gar­niać bez­dom­ne koty.

Prze­bra­łam się w ob­ci­słe, ciem­ne dżin­sy, czar­ny golf, a w uszy wpię­łam wiel­kie srebr­ne koła (żeby wy­glą­dać odro­bi­nę bar­dziej ele­ganc­ko). Do tego wło­ży­łam wy­so­kie ko­za­ki, któ­re po trwa­ją­cych pięć mi­nut po­szu­ki­wa­niach wy­grze­ba­łam z sza­fy. Nad Man­hat­tan nad­cią­ga­ła pierw­sza tej zimy śnie­ży­ca.

Wy­szłam na ze­wnątrz i z za­sko­cze­niem stwier­dzi­łam, że na chod­ni­ku leży już pię­cio­cen­ty­me­tro­wa war­stwa śnie­gu. Cięż­kie chmu­ry na nie­bie za­po­wia­da­ły, że to jesz­cze nie ko­niec. Po­sta­no­wi­łam po­je­chać me­trem, li­nią nu­mer 6, z Astor Pla­ce. Po­my­śla­łam, że tak bę­dzie szyb­ciej niż tak­sów­ką, a wy­sią­dę za­le­d­wie kil­ka prze­cznic od ho­te­lu.

Gdy po­ciąg pę­dził tu­ne­lem, a pod­ło­ga wa­go­nu wy­peł­nia­ła się co­raz więk­szą ka­łu­żą top­nie­ją­ce­go śnie­gu, mia­łam wresz­cie czas za­sta­no­wić się, ja­kie kło­po­ty mo­gła mieć cza­ru­ją­ca Pey­ton Cross. Z wia­do­mo­ści, ja­kie do mnie do­cie­ra­ły, wno­si­łam, że żyło jej się kom­for­to­wo. Po­dob­nie jak ja, za­le­d­wie prze­kro­czy­ła trzy­dziest­kę, a już na­zy­wa­no ją dru­gą Mar­thą Ste­wart albo „wier­ną ko­pią Mar­thy Ste­wart”. Tak okre­śla­li ją ci, któ­rzy za­zdro­ści­li jej tak bar­dzo, że nie mo­gli tego znieść. Pro­wa­dzi­ła coś na kształt szko­ły ku­li­nar­nej, fir­my ca­te­rin­go­wej, wy­kwint­nej kuch­ni i skle­pu z żyw­no­ścią na sta­rej far­mie Ivy Hill na obrze­żach Gre­en­wich. Jej pierw­sza książ­ka ku­char­ska wy­szła w tym roku, a ona sama czę­sto go­ści­ła w pro­gra­mach te­le­wi­zji Food Ne­twork. Ostat­nio sły­sza­łam, że jej mąż za­in­we­sto­wał w bu­do­wę stu­dia te­le­wi­zyj­ne­go na far­mie, żeby mo­gła pro­wa­dzić wła­sne show.

Zna­łam ją od pierw­sze­go roku na Uni­wer­sy­te­cie Brow­na. By­ły­śmy wte­dy współ­lo­ka­tor­ka­mi. Try­ska­ła wprost ener­gią i no­si­ła się z nie­prze­sad­nie wy­ra­fi­no­wa­ną spor­to­wą ele­gan­cją, choć za­wsze do­pię­ta na ostat­ni gu­zik. Mia­łam wra­że­nie, że nie bała się ni­cze­go. Była ład­na i choć onie­śmie­la­ła część fa­ce­tów, to więk­szość da­wa­ła się po­rwać jej uro­ko­wi. Za­wsze bie­ga­ło za nią przy­najm­niej kil­ku stra­ceń­ców. Lu­bi­ła atrak­cyj­nych męż­czyzn w ty­pie „nie­grzecz­nych chłop­ców”, ta­kich, co to po­rzu­ca­ją ko­bie­ty, ła­miąc im bez skru­pu­łów ser­ca, ale w więk­szo­ści wy­pad­ków to ona do­mi­no­wa­ła.

By­cie jej współ­lo­ka­tor­ką by­wa­ło za­baw­ne, ale po­twor­nie iry­tu­ją­ce. Po­tra­fi­ła być wy­jąt­ko­wo sa­mo­lub­na i nie­przy­jem­na. Zda­rza­ło jej się umó­wić ze mną na ko­la­cję, a po­tem ka­zać mi sa­mot­nie cze­kać w re­stau­ra­cji przez go­dzi­nę, albo po­ży­czyć mój naj­lep­szy ciuch i po­rzu­cić go gdzieś pod łóż­kiem mię­dzy kłę­ba­mi ku­rzu. Z cza­sem na­uczy­łam się, jak uni­kać sy­tu­acji, w któ­rych do­pro­wa­dza­ła mnie do szew­skiej pa­sji. Po pro­stu na­le­ża­ło mieć nie­wiel­kie ocze­ki­wa­nia i do­brze się ba­wić.

Na dru­gim roku do­sta­ły­śmy po­je­dyn­cze po­ko­je i od tej pory wi­dy­wa­ły­śmy się z rzad­ka, choć po­lu­bi­ły­śmy się do tego stop­nia, że cza­sem wy­pa­da­ły­śmy ra­zem na piwo. Za­przy­jaź­ni­łam się z kil­ko­ma dziew­czy­na­mi, któ­re w od­róż­nie­niu od Pey­ton, sta­no­wi­ły lep­szy ma­te­riał na przy­ja­ciół­ki. Po stu­diach pi­sy­wa­ły­śmy do sie­bie ma­ile, ale nie­zbyt czę­sto. Za­de­biu­to­wa­łam w roli re­por­ter­ki w „Al­ba­ny Ti­mes Union” i „Re­cord” w Ber­gen Co­un­ty, a po­tem ru­szy­łam na Man­hat­tan z na­dzie­ją zna­le­zie­nia pra­cy w któ­rymś z du­żych ma­ga­zy­nów. Za­dzwo­ni­łam więc do niej z proś­bą o po­moc w na­wią­za­niu kon­tak­tów. Pra­co­wa­ła wte­dy dla „Food and Wine” przy opra­co­wy­wa­niu prze­pi­sów. Obie­ca­ła przed­sta­wić mnie kil­ku oso­bom z bran­ży i – ku mo­je­mu zdu­mie­niu – zro­bi­ła to. Za­pro­si­ła mnie też parę razy do Gre­en­wich na przy­ję­cia, któ­re wy­da­wa­ła w ra­mach wła­sne­go, szyb­ko roz­kwi­ta­ją­ce­go biz­ne­su zwią­za­ne­go z ca­te­rin­giem i or­ga­ni­za­cją przy­jęć. Taka wła­śnie była Pey­ton – kie­dy już, już mia­ło się ocho­tę ją skre­ślić na za­wsze z li­sty zna­jo­mych, na­gle sta­wa­ła się do bólu urze­ka­ją­ca.

Nig­dy wcze­śniej nie by­łam na tak luk­su­so­wej im­pre­zie jak jej ślub. Od­by­wał się w hi­sto­rycz­nej re­zy­den­cji na przed­mie­ściach Gre­en­wich, ca­te­ring przy­go­to­wa­ła jej wła­sna fir­ma. Po pierw­sze dla­te­go, że Pey­ton nie wie­rzy­ła, by ktoś inny mógł za­jąć się tym tak do­brze jak ona, a po dru­gie była to dla niej świet­na re­kla­ma. Moi przy­ja­cie­le za­kła­da­li się, że upo­lu­ję na tym we­se­lu ja­kie­goś bo­ga­te­go go­ścia, ale Da­vid Sla­vin był od Pey­ton pięt­na­ście lat star­szy i więk­szość jego przy­ja­ciół czy wspól­ni­ków była ra­czej pro­stac­ki­mi, pod­sta­rza­ły­mi pa­na­mi z brzusz­kiem. To­też więk­szą część przy­ję­cia spę­dzi­łam, flir­tu­jąc z jed­nym z bar­ma­nów.

Kie­dy wy­szłam ze sta­cji me­tra na rogu Pięć­dzie­sią­tej Dzie­wią­tej uli­cy i Le­xing­ton, śnieg pa­dał jesz­cze moc­niej. Ode­tchnę­łam z ulgą, gdy wresz­cie do­tar­łam do wy­so­kie­go, wy­ło­żo­ne­go mar­mu­rem lob­by ho­te­lu Four Se­asons. Za­dzwo­ni­łam z dołu do Ash­ley, by po­in­for­mo­wać ją o przy­by­ciu, i uda­łam się do baru, pro­sząc o dys­kret­nie po­ło­żo­ny sto­lik. Ko­lo­ry wnę­trza – ścia­ny, za­sło­ny i me­ble – wszyst­ko błysz­cza­ło zło­ta­wym be­żem. Jak na mój gust, nie­co za bar­dzo przy­po­mi­na­ło to mau­zo­leum.

Choć przez te­le­fon nie sko­ja­rzy­łam na­zwi­ska Ash­ley, bez tru­du roz­po­zna­łam ją, gdy pew­nym sie­bie kro­kiem zmie­rza­ła do mo­je­go sto­li­ka. Kie­dy szła, ob­ró­ci­ło się za nią kil­ka głów. Roz­ta­cza­ła wo­kół sie­bie tak cha­rak­te­ry­stycz­ną dla bo­ga­tych dziew­czyn aurę pew­no­ści sie­bie i wy­jąt­ko­wo­ści. Wie­le ak­to­rek z pierw­szych stron ga­zet ca­ły­mi la­ta­mi pra­co­wa­ło nad tą ce­chą, na ogół bez­sku­tecz­nie.

Gdy się zbli­ży­ła, za­uwa­ży­łam, że to coś w ko­lo­rze ciem­nej śliw­ki, co mia­ła na so­bie, było fu­trem. Albo za­mie­rza­ła gdzieś wyjść, albo bała się je zo­sta­wić w po­ko­ju. Fu­tro uszy­te z bo­bra, a może z no­rek, wy­da­wa­ło się mięk­kie i pu­szy­ste, z pew­no­ścią kosz­to­wa­ło co naj­mniej dwa­dzie­ścia ty­się­cy do­la­rów. Za­sta­na­wia­łam się, czy na zde­rza­ku jej spor­to­we­go sa­mo­cho­du moż­na było prze­czy­tać NIE HA­MU­JĘ PRZED MA­ŁY­MI ZWIE­RZĘ­TA­MI.

Wsu­nę­ła się na krze­sło po mo­jej le­wej stro­nie, nie za­wra­ca­jąc so­bie gło­wy zdaw­ko­wym cmok­nię­ciem w po­li­czek ani na­wet zwy­kłym „cześć”. Pew­nie uzna­ła, że wy­mie­ni­ły­śmy ko­niecz­ne uprzej­mo­ści pod­czas roz­mo­wy te­le­fo­nicz­nej. Kasz­ta­no­we wło­sy spię­ła z tyłu, pod­kre­śla­jąc smu­kłą, opa­lo­ną twarz. Jej ko­ści po­licz­ko­we zda­wa­ły się tak ostre i wy­so­kie, że gdy­by się za­nad­to do nich zbli­żyć, pew­nie za­dra­snę­ły­by do krwi.

– Za­mó­wi­łaś już? – spy­ta­ła, ener­gicz­nie zdej­mu­jąc fu­tro. Mia­ła na so­bie la­wen­do­wą weł­nia­ną su­kien­kę z de­li­kat­ny­mi buf­ka­mi. Ob­rzu­ci­ła znie­sma­czo­nym spoj­rze­niem moje dżin­sy i golf, jak­bym wło­ży­ła wiel­ki pla­sti­ko­wy śli­niak z na­pi­sem JE­STEM ŚWIN­KĄ.

– Nie, cze­ka­łam na cie­bie – od­rze­kłam.

Ro­zej­rza­ła się po sali i ski­nę­ła na kel­ner­kę. Wy­glą­da­ła na zde­ner­wo­wa­ną. Po­dej­rze­wa­łam, że ma to zwią­zek z tym, co za­mie­rza­ła mi ob­wie­ścić. Nie wi­dzia­łam po­wo­du, by tra­cić ko­lej­ne pięć mi­nut na gad­kę-szmat­kę, to­też gdy tyl­ko za­mó­wi­ła mar­ti­ni, a ja po­pro­si­łam o kie­li­szek ca­ber­ne­ta, wy­pa­li­łam pro­sto z mo­stu:

– No to mów, co się dzie­je.

– Kie­dy ostat­ni raz roz­ma­wia­łaś z Pey­ton?

– Ja­kiś czas temu. Chy­ba la­tem.

– Pa­mię­tasz druh­nę Ja­mie Howe? Bru­net­ka, krót­ko ścię­te wło­sy?

Ja­mie. Spę­dzi­łam z nią spo­ro cza­su pod­czas we­se­la, głów­nie dla­te­go, że też była dzien­ni­kar­ką. Po­zna­ła Pey­ton, kie­dy pra­co­wa­ła w „Food and Wine”, po­tem zo­sta­ła re­dak­tor­ką w ja­kimś in­nym mie­sięcz­ni­ku. Nie prze­pa­da­łam za nią – sta­le na­dą­sa­na i za­wist­na, chy­ba za­zdro­ści­ła Pey­ton suk­ce­su. Cią­gle po­wta­rza­ła, ja­kie to ona mia­ła szczę­ście, zna­czy się Pey­ton, że Da­vid pła­ci za wszyst­kie jej po­my­sły.

– Ja­sne. Miesz­ka w No­wym Jor­ku, no nie?

– Miesz­ka­ła – rzu­ci­ła Ash­ley nie­mal wy­zy­wa­ją­co. – Już nie żyje.

– Żar­tu­jesz! – wy­krzyk­nę­łam. Ta­kiej wia­do­mo­ści się nie spo­dzie­wa­łam. – Jak to się sta­ło?

– Zo­sta­ła po­ra­żo­na prą­dem we wła­snym miesz­ka­niu na Lo­wer East Side. We wrze­śniu.

Na mo­ment od­ję­ło mi mowę. Ash­ley po­cią­gnę­ła so­lid­ny łyk mar­ti­ni. Kie­dy prze­ły­ka­ła, przy­ło­ży­ła wy­pie­lę­gno­wa­ną dłoń do klat­ki pier­sio­wej, jak­by dzię­ki temu al­ko­hol miał ła­twiej spły­wać do żo­łąd­ka. Kie­dy od­sta­wi­ła szklan­kę, po­czu­łam mdły za­pach oli­wek.

– O rany, te­raz so­bie przy­po­mi­nam. Sły­sza­łam, że ktoś z bran­ży zgi­nął w ten spo­sób – po­wie­dzia­łam w koń­cu – ale nie mia­łam po­ję­cia, że to o nią cho­dzi. Co się do­kład­nie sta­ło?

– Bra­ła ką­piel i od­twa­rzacz CD wpadł jej do wan­ny.

– To okrop­ne.

– Wiem. Aż trud­no uwie­rzyć, że nie zda­wa­ła so­bie spra­wy z nie­bez­pie­czeń­stwa, sta­wia­jąc sprzęt tak bli­sko wan­ny.

Mia­ła dziw­ny zwy­czaj koń­czyć wy­po­wiedź po­cią­gnię­ciem no­sem.

– Co masz na my­śli? – za­py­ta­łam. – My­ślisz, że...

– Do ze­szłe­go ty­go­dnia nie­wie­le o tym my­śla­łam – rze­kła wy­raź­nie roz­go­rącz­ko­wa­na. – Nie zna­łam na­wet Ja­mie przed tym ślu­bem. Ale nie uwie­rzysz, co się sta­ło. Dwa ty­go­dnie temu zmar­ła ko­lej­na druh­na. Ro­bin Lol­ly, moja współ­lo­ka­tor­ka.

Wy­pu­ści­łam po­wie­trze tak gło­śno, że na­dę­ty waż­niak sie­dzą­cy przy są­sied­nim sto­li­ku od­wró­cił się w na­szą stro­nę. Ash­ley mia­ła ra­cję – nie mo­głam uwie­rzyć w to, co sły­sza­łam.

– Jak to się sta­ło?

– Bra­ła an­ty­de­pre­san­ty i do­szło do re­ak­cji aler­gicz­nej. Po­łą­czy­ła leki z ja­kimś nie­od­po­wied­nim je­dze­niem. – Tu­taj jej oczy wy­peł­ni­ły się łza­mi, któ­re jak mi się zda­wa­ło, bra­ły się w tym sa­mym stop­niu ze zde­ner­wo­wa­nia, co ze smut­ku.

– Ro­bin? – upew­ni­łam się. – Ta Ro­bin, któ­ra pro­wa­dzi­ła sklep na far­mie Pey­ton?

– Tak, ta sama – po­twier­dzi­ła Ash­ley nie­cier­pli­wie. – Ład­na blon­dyn­ka z dłu­gi­mi wło­sa­mi. Kie­dy się spo­tka­ły­ście, mo­gła uży­wać na­zwi­ska po mężu, At­kins.

– To strasz­ne… – wy­mam­ro­ta­łam. – By­ły­ście ze sobą bli­sko?

– Nie moż­na po­wie­dzieć, że wsko­czy­ły­by­śmy za sobą w ogień – po­trzą­snę­ła gło­wą – ale zna­ły­śmy się od cza­sów li­ceum. Ja, Ro­bin, Pey­ton, Pru­den­ce, któ­ra jak pa­mię­tasz, była świad­ko­wą na ślu­bie, cho­dzi­ły­śmy ra­zem do Gre­en­wich Aca­de­my. W mar­cu Ro­bin za­miesz­ka­ła ze mną, bo po­trze­bo­wa­ła miesz­ka­nia po roz­wo­dzie, a aku­rat wy­pro­wa­dza­ła się moja po­przed­nia współ­lo­ka­tor­ka.

– Umar­ła w domu?

– Nie, wy­je­cha­ła sama na nar­ty do Ver­mont, gdzie odzie­dzi­czy­ła do­mek po ro­dzi­cach. Po­je­cha­ła tam w pią­tek. Pa­to­log stwier­dził, że zmar­ła praw­do­po­dob­nie nie­dłu­go po przy­jeź­dzie. Cia­ło zna­la­zła sprzą­tacz­ka do­pie­ro w po­nie­dzia­łek rano. – Jej głos za­ła­mał się, gdy wy­po­wia­da­ła ostat­nie zda­nie.

– Przy­kro mi – rze­kłam. – To musi być dla cie­bie okrop­ne. I dla Pey­ton też.

– Słu­chaj! – za­wo­ła­ła, chwy­ta­jąc mnie na­gle za ra­mię tak moc­no, że mu­sia­ła­bym chy­ba użyć roz­pie­ra­cza hy­drau­licz­ne­go, żeby się uwol­nić. – Czy nie wy­da­je ci się dziw­ne, że ni z tego, ni z owe­go dwie zdro­we, mło­de ko­bie­ty, bę­dą­ce wcze­śniej na jed­nym ślu­bie, umie­ra­ją w od­stę­pie kil­ku mie­się­cy w tak dzi­wacz­nych oko­licz­no­ściach?

– Chcesz po­wie­dzieć, że ktoś je za­bił? – spy­ta­łam. – Dla­te­go że były druh­na­mi?

– Wiem tyl­ko, że coś tu jest nie w po­rząd­ku, a ja za­czy­nam wa­rio­wać. Ro­bin i Ja­mie na­wet się nie zna­ły przed ślu­bem. Po­tem się za­przy­jaź­ni­ły. A te­raz obie nie żyją. Boję się, że i mnie może się coś po­dob­ne­go zda­rzyć.

– Do­my­ślam się, że moc­no to prze­ży­wasz, ale cała spra­wa wy­glą­da na fa­tal­ny zbieg oko­licz­no­ści, nic wię­cej.

– Wszy­scy tak mó­wią – po­krę­ci­ła gło­wą wzbu­rzo­na. – Pey­ton i resz­ta też.

– No cóż… Masz coś jesz­cze na po­twier­dze­nie swych po­dej­rzeń?

– Po pierw­sze, cała ta hi­sto­ria z po­łą­cze­niem le­ków z nie­do­zwo­lo­nym je­dze­niem wy­da­je mi się ab­sur­dal­na. Ro­bin prze­cież do­sko­na­le wie­dzia­ła, co może jeść, a cze­go nie. Za­wsze mnie o tym uprze­dza­ła, gdy dla nas go­to­wa­łam.

Ja­koś trud­no mi było so­bie wy­obra­zić, że Ash­ley przy­go­to­wu­je po­si­łek w ja­kiś inny spo­sób niż przez za­mó­wie­nie go w wy­kwint­nej re­stau­ra­cji.

– Lu­dzie cza­sem oszu­ku­ją, na­wet gdy są na spe­cjal­nej die­cie, choć za­rze­ka­ją się, że wy­peł­nia­ją wszyst­kie za­le­ce­nia – za­uwa­ży­łam.

Ro­zej­rza­ła się ner­wo­wo po sali, jak­by oba­wia­ła się, że ktoś pod­słu­chu­je i na­chy­li­ła się do mnie.

– Nie ona. Wie­dzia­ła, ja­kie skut­ki może mieć dla niej na­wet drob­ne od­stęp­stwo od die­ty. Nie są­dzę, żeby oszu­ki­wa­ła. Poza tym jest coś jesz­cze. Po śmier­ci Ja­mie Ro­bin sta­ła się ja­kaś dziw­na. Jak­by ner­wo­wa i spię­ta.

– To chy­ba nor­mal­ne w ża­ło­bie – za­su­ge­ro­wa­łam.

– Nie wie­rzę – wes­tchnę­ła. – My­śla­łam, że cho­ciaż ty po­trak­tu­jesz to po­waż­nie. Zda­je się, że sama będę mu­sia­ła za­dbać o wła­sne bez­pie­czeń­stwo.

Była w jej gło­sie ja­kaś nuta sza­leń­stwa. Waż­niak przy sto­li­ku obok zno­wu się obej­rzał. Dla po­stron­nych ob­ser­wa­to­rów wy­glą­da­ło to pew­nie tak, jak­bym pró­bo­wa­ła uci­szyć ko­goś, kto za­żył spo­rą daw­kę koki i te­raz od­la­ty­wał spo­koj­nie w rów­no­le­głe świa­ty.

– Ash­ley, po­słu­chaj. Mu­sisz za­cho­wać spo­kój. Na­wet je­śli sta­ło się naj­gor­sze, je­śli ktoś je za­bił, to może to mieć zwią­zek z ich przy­jaź­nią, a nie z tym, że ba­wi­ły się na jed­nym we­se­lu.

– Nie, nie – po­krę­ci­ła gło­wą. – Też tak my­śla­łam przez ja­kieś czter­dzie­ści se­kund, ale po­tem coś mi się przy­po­mnia­ło. Otóż za­raz po śmier­ci Ja­mie Ro­bin za­czę­ła mnie wy­py­ty­wać o ślub. Chcia­ła wie­dzieć, czy za­uwa­ży­łam tego dnia coś dziw­ne­go.

Po­czu­łam, jak zje­ży­ły mi się wło­ski na kar­ku, jak­bym do tej pory ze znu­dze­niem przy­słu­chi­wa­ła się roz­mo­wie, a te­raz wresz­cie usły­sza­łam coś, co przy­cią­gnę­ło moją uwa­gę.

– Co ro­zu­miesz przez „coś dziw­ne­go”? – za­py­ta­łam.

– Sama nie wiem. Nic mi wte­dy nie przy­szło do gło­wy, może poza tym, że w tych cho­ler­nych suk­niach dru­hen wy­glą­da­ły­śmy jak gi­gan­tycz­ne bezy. Po­pro­si­łam ją, żeby wy­ja­śni­ła, o co jej do­kład­nie cho­dzi, ale od­po­wie­dzia­ła, że nie­waż­ne. Wte­dy nie łą­czy­łam jej py­ta­nia ze śmier­cią Ja­mie, ale te­raz wi­dzę, że to musi mieć zwią­zek.

Za­py­ta­łam, czy opo­wie­dzia­ła to wszyst­ko po­li­cji. Po­wie­dzia­ła o Ja­mie ofi­ce­ro­wi pro­wa­dzą­ce­mu śledz­two w spra­wie śmier­ci Ro­bin, ale ten nie wy­ka­zał naj­mniej­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia. Oba wy­pad­ki zda­rzy­ły się w róż­nych sta­nach i po­li­cja nie chcia­ła ich ze sobą łą­czyć.

– Cze­go wła­ści­wie ode mnie ocze­ku­jesz? – spy­ta­łam w koń­cu.

– Przy­jedź do Gre­en­wich. Przyj­rzyj się temu z bli­ska. W koń­cu chy­ba ta­ki­mi wła­śnie spra­wa­mi się zaj­mu­jesz, praw­da?

Ko­bie­ta taka jak Ash­ley nie przy­ję­ła­by do wia­do­mo­ści od­po­wie­dzi, że nie do koń­ca ta­ki­mi spra­wa­mi się zaj­mu­ję. Co praw­da pra­co­wa­łam przy kil­ku mor­der­stwach, ale w za­sa­dzie je­stem tyl­ko re­por­ter­ką. Jed­nak tak ka­te­go­rycz­ne damy in­te­re­so­wa­ło tyl­ko to, czy czło­wiek może im się do cze­goś przy­dać.

Przez chwi­lę po­grą­ży­łam się w za­du­mie, są­cząc wino. Na pierw­szy rzut oka spra­wa rze­czy­wi­ście wy­glą­da­ła na prze­ra­ża­ją­cy zbieg oko­licz­no­ści. Jed­nak py­ta­nie, któ­re Ro­bin za­da­ła Ash­ley na te­mat ślu­bu, nie da­wa­ło mi spo­ko­ju. Poza tym chcia­łam po­ga­dać z Pey­ton. Mu­sia­ła być tym wszyst­kim wstrzą­śnię­ta.

W koń­cu po­wie­dzia­łam Ash­ley, że się zga­dzam. Przy­ja­dę do Gre­en­wich, po­roz­ma­wiam z Pey­ton i być może się ro­zej­rzę. Na­stęp­ny dzień, śro­da, wy­dał mi się od­po­wied­ni na ten go­dzin­ny wy­pad sa­mo­cho­dem. W czwar­tek po po­łu­dniu mu­sia­łam być z po­wro­tem w wy­daw­nic­twie na ko­le­gium re­dak­cyj­nym. Mia­łam wra­że­nie, że Ash­ley ulży­ło. Wzię­łam od niej nu­mer te­le­fo­nu i oświad­czy­łam, że za­dzwo­nię do niej na­stęp­ne­go dnia, kie­dy będę już wie­dzia­ła, o któ­rej ru­szam.

Po­pro­si­ły­śmy o ra­chu­nek. Za­pła­ci­ła, choć przez mo­ment po­my­śla­łam, że za­pro­po­nu­je, że­by­śmy go po­dzie­li­ły. To by­ło­by ty­po­we. Od­pro­wa­dzi­łam ją do win­dy i wy­szłam z ho­te­lu tyl­nym wyj­ściem, pro­sto na 58. Uli­cę. Cią­gle sy­pał gę­sty śnieg, a sa­mo­cho­dy wol­no su­nę­ły po jezd­ni, raz po raz śli­zga­jąc się na mo­krej na­wierzch­ni. Ja­kimś cu­dem po­ja­wi­ła się tak­sów­ka i nikt nie pró­bo­wał mi sprząt­nąć jej sprzed nosa. Kie­dy usa­do­wi­łam się już w cie­płym sa­mo­cho­dzie, po­czu­łam ucisk w żo­łąd­ku. Roz­mo­wa z Ash­ley po­ru­szy­ła mnie.

Kie­dy do­tar­łam z po­wro­tem do domu, zrzu­ci­łam płaszcz oraz buty i nie za­pa­la­jąc świa­tła, opa­dłam na ka­na­pę. Może i nie miesz­kam jak sio­stry Hil­ton, ale jak na sin­giel­kę ży­ją­cą na Man­hat­ta­nie mam cał­kiem przy­tul­ne miesz­kan­ko z jed­ną sy­pial­nią, spo­rym sa­lo­nem, w któ­rym zmie­ścił się na­wet duży stół. No i jesz­cze ta­ras wy­cho­dzą­cy na za­chod­nią stro­nę. Wi­dok co praw­da bez żad­nych fa­jer­wer­ków, ale moim zda­niem fan­ta­stycz­ny. Roz­cią­ga się na dzie­siąt­ki sza­rych, czer­wo­na­wych i pia­sko­wych do­mów oraz set­ki roz­sia­nych po da­chach kon­te­ne­rów na wodę, przy­kry­tych sta­rym gon­tem.

Świa­tła mia­sta od­bi­ja­ją­ce się w śnie­gu za­le­ga­ją­cym na ta­ra­sie roz­ja­śnia­ły sa­lon. Otu­lo­na po­du­cha­mi pró­bo­wa­łam przy­po­mnieć so­bie dzień ślu­bu Pey­ton. Wspo­mnie­nia roz­my­wa­ły się, choć uda­ło mi się przy­wo­łać pew­ne waż­ne szcze­gó­ły. Ce­re­mo­nia, któ­ra od­by­ła się w ko­ście­le pro­te­stanc­kim w Gre­en­wich, za­ję­ła rap­tem pięt­na­ście mi­nut. Za to przy­ję­cie cią­gnę­ło się go­dzi­na­mi. Za­czę­ło się od kok­taj­lu, pod­czas któ­re­go obok in­nych ra­ry­ta­sów ser­wo­wa­no wód­kę z ka­wio­rem. Ko­la­cja skła­da­ła się z pię­ciu dań, wli­cza­jąc w to sery po­da­ne tuż przed de­se­rem.

Z roz­my­ślań wy­rwał mnie dźwięk te­le­fo­nu. Dzwo­nił Jack. Jak zwy­kle, by mi rzec do­bra­noc.

– Pró­bo­wa­łem się do­dzwo­nić wcze­śniej – za­czął. – Nie wie­dzia­łem, że mia­łaś wyjść… – W jego to­nie sły­chać było nie pre­ten­sję, lecz cie­ka­wość.

Po­krót­ce opo­wie­dzia­łam mu całą hi­sto­rię.

– Bez dwóch zdań, to jest dziw­ne – za­uwa­żył. – Ale nie przej­mo­wał­bym się. To za­pew­ne tyl­ko zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści.

– Nie­zgod­ny z ra­chun­kiem praw­do­po­do­bień­stwa, nie są­dzisz? – od­par­łam w na­dziei, że Jack, jako psy­cho­log, zdo­ła mi ra­cjo­nal­nie wy­tłu­ma­czyć tę se­kwen­cję wy­da­rzeń.

– Nie­ko­niecz­nie. To się na­zy­wa kla­ster. Czy­li układ lo­so­wych zda­rzeń, któ­ry wy­da­je się nie­przy­pad­ko­wy ze wzglę­du na ich po­nad­prze­cięt­ną licz­bę. Tym­cza­sem nie są one ni­czym wię­cej niż lo­so­wy­mi zda­rze­nia­mi. I na­praw­dę nic nie zna­czą.

Jesz­cze raz mnie za­pew­nił, że­bym się nie przej­mo­wa­ła, po czym prze­szli­śmy do oma­wia­nia pla­nów na week­end. Od razu po­czu­łam się le­piej, ale gdy tyl­ko odło­ży­łam słu­chaw­kę, nie­po­kój wró­cił. Owszem, zgo­da, do dwóch wy­pad­ków mo­gło dojść przy­pad­kiem, ale skąd w ta­kim ra­zie to py­ta­nie Ro­bin: „Czy za­uwa­ży­łaś wte­dy coś dziw­ne­go?”. Nie mo­głam so­bie wy­obra­zić, co ta­kie­go mo­gło się zda­rzyć tego kwiet­nio­we­go po­po­łu­dnia, że aż do­pro­wa­dzi­ło do za­mor­do­wa­nia dwóch ko­biet, któ­re w do­dat­ku do­pie­ro co się po­zna­ły.

Włą­czy­łam świa­tło i po­czła­pa­łam do ma­leń­kie­go ga­bi­ne­tu, w któ­rym kie­dyś się mie­ści­ła gar­de­ro­ba. Prze­szu­ka­łam szu­fla­dę biur­ka i zna­la­złam fo­to­gra­fię z we­se­la przy­sła­ną mi przez Pey­ton na pa­miąt­kę. Obo­je z Da­vi­dem pro­mien­nie się na niej uśmie­cha­li. Na lewo od nich stał świa­dek Da­vi­da, Trip, i kil­ku jego przy­ja­ciół, z któ­ry­mi le­d­wie za­mie­ni­łam sło­wo w cza­sie tego week­en­du. Po pra­wej, obok Pey­ton, sta­ła świad­ko­wa i pięć dru­hen. Po­śród nich ja: krót­kie, zło­to­brą­zo­we wło­sy zmal­tre­to­wa­ne we fry­zu­rze à la Do­ris Day oraz cały metr i sześć­dzie­siąt osiem cen­ty­me­trów cia­ła uwię­zio­ne­go w nie­koń­czą­cych się fał­dach żół­tej ta­fty.

Te­raz ro­zu­mie­cie, dla­cze­go opo­wieść Ash­ley zro­bi­ła na mnie ta­kie wra­że­nie. Ja też by­łam druh­ną na tym ślu­bie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: