I że Cię nie opuszczę aż do śmierci - ebook
I że Cię nie opuszczę aż do śmierci - ebook
W swojej najnowszej książce – „I że cię nie opuszczę aż do śmierci”, powraca słynna bohaterka kryminałów Kate White – Bailey Weggins, która po raz kolejny znajdzie się na tropie mordercy. W pewien zimny styczniowy wieczór Weggins odbiera telefon od znajomej poznanej niedawno na ślubie - Ashley Hanes. To co usłyszy zmrozi ją jednak bardziej niż pogoda za oknem. W otoczeniu Ashley i Bailey giną dwie kobiety. Obie śmierci wydają się przypadkowe, jednak jest coś co budzi wątpliwości Ashley – nie tylko zbieżność w czasie obu tragedii, ale i nić łącząca zmarłe kobiety. Obie były druhnami na ślubie ich wspólnej przyjaciółki Peyton Cross. Druhną podczas tej samej ceremonii była również Ashley Hanes, która teraz bojąc się o swoje życie prosi Weggins o zbadanie całej sprawy. Bailey Weggins godzi się pomóc znajomej zaniepokojona dziwnym zbiegiem okoliczności, ale i osobiście poruszona usłyszaną historią – obok państwa młodych w sukience druhny stała i ona.
Pasjonująca… Spędzanie czasu z Bailey Weggins to świetna zabawa.
Hilary Williamson, BookLoons.com
Wiele rzeczy w tej książce bawi… Bailey jest tak urzekająca jak zawsze, kolejny raz udowadniając, że w zagadkach większe znaczenie ma kto jest w nie zamieszany niż jakie jest ich rozwiązanie.
Booklist
Świetna zabawa… rześka i pełna animuszu, idealna dla tych, którzy lubią tajemnice zabarwione emocjonalnością typowej literatury kobiecej.
Amie Taylor, BookReporter.com
Ekscytująca… świetny thriller kryminalny.
Harriet Klausner, The BestReviews.com
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-168-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziękuję wszystkim, którzy tak bardzo mi pomogli w przygotowaniach do napisania tej książki: lekarzowi medycyny, Paulowi Paganelli, ordynatorowi oddziału ratunkowego w Milton Hospital w Pensylwanii; Barbarze A. Butcher, kierownikowi czynności dochodzeniowych w biurze głównego koronera Nowego Jorku; doktorowi medycyny, Matthew J. Friedmanowi, profesorowi wydziału psychiatrii i farmakologii Akademii Medycznej Dartmouth; Mindy Hermann, dyplomowanej specjalistce od dietetyki oraz byłej psycholożce FBI Candance deLong.
Specjalne podziękowania dla mojej redaktor prowadzącej, Caryn Karmatz Rudy, za nieocenioną pomoc.Rozdział 1
Kiedy zadzwoniła do mnie pewnego styczniowego wieczoru i się przedstawiła, jej głos wydał mi się skądś znajomy. Mówiła kategorycznym, pogardliwym tonem, jakby chciała oznajmić: „To ja mam torebkę od Marca Jacobsa, a nie ty”.
– Ashley Hanes – powtórzyła, tym razem z poirytowaniem i przesadnie akcentując sylaby jak amerykański turysta zwracający się do obcokrajowca, który go nie rozumie. – Spotkałyśmy się na ślubie Peyton Cross. Byłam druhną, pamiętasz mnie?
Ach tak, rzeczywiście. Zostałyśmy sobie przedstawione pod koniec kwietnia w Greenwich, w stanie Connecticut, podczas sławetnego weekendu, gdy panna Cross i pan Slavin zawarli związek małżeński. Ashley ukończyła ekskluzywne liceum prywatne w tej samej klasie co panna młoda i pracowała teraz – jeśli mnie pamięć nie myli – jako dekoratorka wnętrz w Greenwich. Choć praca była dla niej raczej kaprysem niż koniecznością. Przypomniałam sobie, jak wyglądała: długie kasztanowe włosy, szczupła jak francuska bagietka i wyniosła jak wszyscy diabli – tak samo jak ten głos w słuchawce. Zaliczała się do kobiet tego pokroju, które w trakcie przyjęcia patrzą na człowieka jakby był rośliną doniczkową.
– Ach tak, rzeczywiście – powiedziałam. – Przepraszam, miałam jakieś zaćmienie. Co u ciebie?
Wiedziałam mniej więcej, co teraz nastąpi. Pisuję dla magazynu „Gloss” i często dostaję telefony od ludzi, którzy mnie kiedyś poznali i teraz oczekują porady na temat mody albo przysługi związanej z koneksjami w wydawnictwie. Ja jednak opisuję dla magazynu prawdziwe historie ludzi z kryminalnym wątkiem w tle i nie mam związku z całym tym blichtrem. Nazywam się Bailey Weggins, tak przy okazji, i żeby było jasne – absolutnie nie mogę nikomu ani pomóc zostać modelką Toma Forda, ani załatwić wejściówki na wyprzedaż próbek Chanel, ani pomóc w opublikowaniu pamiętników dokumentujących odsysanie tłuszczu i opisujących późniejsze brzydkie blizny na pośladkach.
– Potrzebuję twojej pomocy – zaczęła.
– Dobrze – przerwałam jej – ale jeśli chodzi o…
– To bardzo poważna sprawa. Muszę z tobą porozmawiać.
„Poważna sprawa” dla kogoś takiego jak Ashley mogła oznaczać, że jej stylista wyjechał na tydzień z miasta, ale poruszyła mnie nuta niepokoju w jej głosie.
– Chodzi o Peyton? – spytałam. Latem zeszłego roku rozmawiałam raz z Peyton przez telefon, ale nie widziałam jej od dziewięciu miesięcy, czyli od czasu, kiedy oszołomiła pięciuset gości zgromadzonych na sali balowej satynową suknią ślubną od Very Wang z mocno wydekoltowanym, usztywnionym gorsetem. Stamtąd udała się prosto na wyspy greckie ze swym świeżo poślubionym, starszawym mężem, Davidem, który dorobił się fortuny w świecie finansów, cokolwiek by to miało znaczyć.
– Nie. To znaczy tak, ale niebezpośrednio. Słuchaj, to nie jest sprawa na telefon. Możemy się spotkać i porozmawiać w cztery oczy?
– W porządku. Mów, gdzie i kiedy. Wciąż mieszkasz w Greenwich?
– Tak, ale dziś jestem w Nowym Jorku. Zatrzymałam się w hotelu Four Seasons. Możesz wpaść do mnie na drinka?
– Dzisiaj?! – wykrzyknęłam. Kilka godzin temu zaczął sypać śnieg, a teraz przez okno mojego mieszkania na czternastym piętrze zobaczyłam, że nadciąga zawieja. Mieszkam na wschodnim krańcu Greenwich Village na rogu Dziewiątej ulicy i Broadwayu. W taką pogodę złapanie taksówki w kierunku Pięćdziesiątej Siódmej będzie cholernie trudne, a w stronę powrotną jeszcze trudniejsze.
– To pilne – odparła. – Gdy usłyszysz, co mam ci do powiedzenia, sama zrozumiesz, dlaczego musimy się natychmiast spotkać.
Wyglądało na to, że nie mam wyboru. Była gotowa usłyszeć odmowę mniej więcej tak samo, jak odbyć długą podróż zatłoczonym autobusem dalekobieżnym. Poza tym, jeśli sprawa rzeczywiście dotyczyła Peyton Cross, nawet pośrednio, byłam ciekawa, o co chodzi. Poinformowałam Ashley, że dojazd zajmie mi jakieś czterdzieści pięć minut. Umówiłyśmy się, że gdy będę na miejscu, zadzwonię do jej pokoju z recepcji, a ona zejdzie do baru w lobby.
Kiedy Ashley do mnie zatelefonowała, właśnie czytałam książkę, wylegując się w ulubionym dresie, i popijałam gorące kakao, by uczcić nadciągającą śnieżycę. I teraz niby miałam wyściubić nos z mojego ciepłego gniazdka? Kilka miesięcy temu zaangażowałam się w stały związek z facetem o nazwisku Jack Herlihy, który wykładał psychologię na Georgetown University w Waszyngtonie, więc widywaliśmy się tylko w weekendy. W tygodniu czasem wychodziłam ze znajomymi do kina czy na kolację, ale najczęściej albo zaszywałam się w moim mieszkanku, albo ucinałam sobie miłą pogawędkę z siedemdziesięcioletnim sąsiadem, Landonem. Nie mogłam się doczekać weekendów z Jackiem, bo reszta wieczorów była zazwyczaj tak fascynująca jak transmisja obrad Kongresu w telewizji. Ostatnio Landon niepokoił się, że prowadzę się tak, jakbym lada moment miała zacząć przygarniać bezdomne koty.
Przebrałam się w obcisłe, ciemne dżinsy, czarny golf, a w uszy wpięłam wielkie srebrne koła (żeby wyglądać odrobinę bardziej elegancko). Do tego włożyłam wysokie kozaki, które po trwających pięć minut poszukiwaniach wygrzebałam z szafy. Nad Manhattan nadciągała pierwsza tej zimy śnieżyca.
Wyszłam na zewnątrz i z zaskoczeniem stwierdziłam, że na chodniku leży już pięciocentymetrowa warstwa śniegu. Ciężkie chmury na niebie zapowiadały, że to jeszcze nie koniec. Postanowiłam pojechać metrem, linią numer 6, z Astor Place. Pomyślałam, że tak będzie szybciej niż taksówką, a wysiądę zaledwie kilka przecznic od hotelu.
Gdy pociąg pędził tunelem, a podłoga wagonu wypełniała się coraz większą kałużą topniejącego śniegu, miałam wreszcie czas zastanowić się, jakie kłopoty mogła mieć czarująca Peyton Cross. Z wiadomości, jakie do mnie docierały, wnosiłam, że żyło jej się komfortowo. Podobnie jak ja, zaledwie przekroczyła trzydziestkę, a już nazywano ją drugą Marthą Stewart albo „wierną kopią Marthy Stewart”. Tak określali ją ci, którzy zazdrościli jej tak bardzo, że nie mogli tego znieść. Prowadziła coś na kształt szkoły kulinarnej, firmy cateringowej, wykwintnej kuchni i sklepu z żywnością na starej farmie Ivy Hill na obrzeżach Greenwich. Jej pierwsza książka kucharska wyszła w tym roku, a ona sama często gościła w programach telewizji Food Network. Ostatnio słyszałam, że jej mąż zainwestował w budowę studia telewizyjnego na farmie, żeby mogła prowadzić własne show.
Znałam ją od pierwszego roku na Uniwersytecie Browna. Byłyśmy wtedy współlokatorkami. Tryskała wprost energią i nosiła się z nieprzesadnie wyrafinowaną sportową elegancją, choć zawsze dopięta na ostatni guzik. Miałam wrażenie, że nie bała się niczego. Była ładna i choć onieśmielała część facetów, to większość dawała się porwać jej urokowi. Zawsze biegało za nią przynajmniej kilku straceńców. Lubiła atrakcyjnych mężczyzn w typie „niegrzecznych chłopców”, takich, co to porzucają kobiety, łamiąc im bez skrupułów serca, ale w większości wypadków to ona dominowała.
Bycie jej współlokatorką bywało zabawne, ale potwornie irytujące. Potrafiła być wyjątkowo samolubna i nieprzyjemna. Zdarzało jej się umówić ze mną na kolację, a potem kazać mi samotnie czekać w restauracji przez godzinę, albo pożyczyć mój najlepszy ciuch i porzucić go gdzieś pod łóżkiem między kłębami kurzu. Z czasem nauczyłam się, jak unikać sytuacji, w których doprowadzała mnie do szewskiej pasji. Po prostu należało mieć niewielkie oczekiwania i dobrze się bawić.
Na drugim roku dostałyśmy pojedyncze pokoje i od tej pory widywałyśmy się z rzadka, choć polubiłyśmy się do tego stopnia, że czasem wypadałyśmy razem na piwo. Zaprzyjaźniłam się z kilkoma dziewczynami, które w odróżnieniu od Peyton, stanowiły lepszy materiał na przyjaciółki. Po studiach pisywałyśmy do siebie maile, ale niezbyt często. Zadebiutowałam w roli reporterki w „Albany Times Union” i „Record” w Bergen County, a potem ruszyłam na Manhattan z nadzieją znalezienia pracy w którymś z dużych magazynów. Zadzwoniłam więc do niej z prośbą o pomoc w nawiązaniu kontaktów. Pracowała wtedy dla „Food and Wine” przy opracowywaniu przepisów. Obiecała przedstawić mnie kilku osobom z branży i – ku mojemu zdumieniu – zrobiła to. Zaprosiła mnie też parę razy do Greenwich na przyjęcia, które wydawała w ramach własnego, szybko rozkwitającego biznesu związanego z cateringiem i organizacją przyjęć. Taka właśnie była Peyton – kiedy już, już miało się ochotę ją skreślić na zawsze z listy znajomych, nagle stawała się do bólu urzekająca.
Nigdy wcześniej nie byłam na tak luksusowej imprezie jak jej ślub. Odbywał się w historycznej rezydencji na przedmieściach Greenwich, catering przygotowała jej własna firma. Po pierwsze dlatego, że Peyton nie wierzyła, by ktoś inny mógł zająć się tym tak dobrze jak ona, a po drugie była to dla niej świetna reklama. Moi przyjaciele zakładali się, że upoluję na tym weselu jakiegoś bogatego gościa, ale David Slavin był od Peyton piętnaście lat starszy i większość jego przyjaciół czy wspólników była raczej prostackimi, podstarzałymi panami z brzuszkiem. Toteż większą część przyjęcia spędziłam, flirtując z jednym z barmanów.
Kiedy wyszłam ze stacji metra na rogu Pięćdziesiątej Dziewiątej ulicy i Lexington, śnieg padał jeszcze mocniej. Odetchnęłam z ulgą, gdy wreszcie dotarłam do wysokiego, wyłożonego marmurem lobby hotelu Four Seasons. Zadzwoniłam z dołu do Ashley, by poinformować ją o przybyciu, i udałam się do baru, prosząc o dyskretnie położony stolik. Kolory wnętrza – ściany, zasłony i meble – wszystko błyszczało złotawym beżem. Jak na mój gust, nieco za bardzo przypominało to mauzoleum.
Choć przez telefon nie skojarzyłam nazwiska Ashley, bez trudu rozpoznałam ją, gdy pewnym siebie krokiem zmierzała do mojego stolika. Kiedy szła, obróciło się za nią kilka głów. Roztaczała wokół siebie tak charakterystyczną dla bogatych dziewczyn aurę pewności siebie i wyjątkowości. Wiele aktorek z pierwszych stron gazet całymi latami pracowało nad tą cechą, na ogół bezskutecznie.
Gdy się zbliżyła, zauważyłam, że to coś w kolorze ciemnej śliwki, co miała na sobie, było futrem. Albo zamierzała gdzieś wyjść, albo bała się je zostawić w pokoju. Futro uszyte z bobra, a może z norek, wydawało się miękkie i puszyste, z pewnością kosztowało co najmniej dwadzieścia tysięcy dolarów. Zastanawiałam się, czy na zderzaku jej sportowego samochodu można było przeczytać NIE HAMUJĘ PRZED MAŁYMI ZWIERZĘTAMI.
Wsunęła się na krzesło po mojej lewej stronie, nie zawracając sobie głowy zdawkowym cmoknięciem w policzek ani nawet zwykłym „cześć”. Pewnie uznała, że wymieniłyśmy konieczne uprzejmości podczas rozmowy telefonicznej. Kasztanowe włosy spięła z tyłu, podkreślając smukłą, opaloną twarz. Jej kości policzkowe zdawały się tak ostre i wysokie, że gdyby się zanadto do nich zbliżyć, pewnie zadrasnęłyby do krwi.
– Zamówiłaś już? – spytała, energicznie zdejmując futro. Miała na sobie lawendową wełnianą sukienkę z delikatnymi bufkami. Obrzuciła zniesmaczonym spojrzeniem moje dżinsy i golf, jakbym włożyła wielki plastikowy śliniak z napisem JESTEM ŚWINKĄ.
– Nie, czekałam na ciebie – odrzekłam.
Rozejrzała się po sali i skinęła na kelnerkę. Wyglądała na zdenerwowaną. Podejrzewałam, że ma to związek z tym, co zamierzała mi obwieścić. Nie widziałam powodu, by tracić kolejne pięć minut na gadkę-szmatkę, toteż gdy tylko zamówiła martini, a ja poprosiłam o kieliszek caberneta, wypaliłam prosto z mostu:
– No to mów, co się dzieje.
– Kiedy ostatni raz rozmawiałaś z Peyton?
– Jakiś czas temu. Chyba latem.
– Pamiętasz druhnę Jamie Howe? Brunetka, krótko ścięte włosy?
Jamie. Spędziłam z nią sporo czasu podczas wesela, głównie dlatego, że też była dziennikarką. Poznała Peyton, kiedy pracowała w „Food and Wine”, potem została redaktorką w jakimś innym miesięczniku. Nie przepadałam za nią – stale nadąsana i zawistna, chyba zazdrościła Peyton sukcesu. Ciągle powtarzała, jakie to ona miała szczęście, znaczy się Peyton, że David płaci za wszystkie jej pomysły.
– Jasne. Mieszka w Nowym Jorku, no nie?
– Mieszkała – rzuciła Ashley niemal wyzywająco. – Już nie żyje.
– Żartujesz! – wykrzyknęłam. Takiej wiadomości się nie spodziewałam. – Jak to się stało?
– Została porażona prądem we własnym mieszkaniu na Lower East Side. We wrześniu.
Na moment odjęło mi mowę. Ashley pociągnęła solidny łyk martini. Kiedy przełykała, przyłożyła wypielęgnowaną dłoń do klatki piersiowej, jakby dzięki temu alkohol miał łatwiej spływać do żołądka. Kiedy odstawiła szklankę, poczułam mdły zapach oliwek.
– O rany, teraz sobie przypominam. Słyszałam, że ktoś z branży zginął w ten sposób – powiedziałam w końcu – ale nie miałam pojęcia, że to o nią chodzi. Co się dokładnie stało?
– Brała kąpiel i odtwarzacz CD wpadł jej do wanny.
– To okropne.
– Wiem. Aż trudno uwierzyć, że nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa, stawiając sprzęt tak blisko wanny.
Miała dziwny zwyczaj kończyć wypowiedź pociągnięciem nosem.
– Co masz na myśli? – zapytałam. – Myślisz, że...
– Do zeszłego tygodnia niewiele o tym myślałam – rzekła wyraźnie rozgorączkowana. – Nie znałam nawet Jamie przed tym ślubem. Ale nie uwierzysz, co się stało. Dwa tygodnie temu zmarła kolejna druhna. Robin Lolly, moja współlokatorka.
Wypuściłam powietrze tak głośno, że nadęty ważniak siedzący przy sąsiednim stoliku odwrócił się w naszą stronę. Ashley miała rację – nie mogłam uwierzyć w to, co słyszałam.
– Jak to się stało?
– Brała antydepresanty i doszło do reakcji alergicznej. Połączyła leki z jakimś nieodpowiednim jedzeniem. – Tutaj jej oczy wypełniły się łzami, które jak mi się zdawało, brały się w tym samym stopniu ze zdenerwowania, co ze smutku.
– Robin? – upewniłam się. – Ta Robin, która prowadziła sklep na farmie Peyton?
– Tak, ta sama – potwierdziła Ashley niecierpliwie. – Ładna blondynka z długimi włosami. Kiedy się spotkałyście, mogła używać nazwiska po mężu, Atkins.
– To straszne… – wymamrotałam. – Byłyście ze sobą blisko?
– Nie można powiedzieć, że wskoczyłybyśmy za sobą w ogień – potrząsnęła głową – ale znałyśmy się od czasów liceum. Ja, Robin, Peyton, Prudence, która jak pamiętasz, była świadkową na ślubie, chodziłyśmy razem do Greenwich Academy. W marcu Robin zamieszkała ze mną, bo potrzebowała mieszkania po rozwodzie, a akurat wyprowadzała się moja poprzednia współlokatorka.
– Umarła w domu?
– Nie, wyjechała sama na narty do Vermont, gdzie odziedziczyła domek po rodzicach. Pojechała tam w piątek. Patolog stwierdził, że zmarła prawdopodobnie niedługo po przyjeździe. Ciało znalazła sprzątaczka dopiero w poniedziałek rano. – Jej głos załamał się, gdy wypowiadała ostatnie zdanie.
– Przykro mi – rzekłam. – To musi być dla ciebie okropne. I dla Peyton też.
– Słuchaj! – zawołała, chwytając mnie nagle za ramię tak mocno, że musiałabym chyba użyć rozpieracza hydraulicznego, żeby się uwolnić. – Czy nie wydaje ci się dziwne, że ni z tego, ni z owego dwie zdrowe, młode kobiety, będące wcześniej na jednym ślubie, umierają w odstępie kilku miesięcy w tak dziwacznych okolicznościach?
– Chcesz powiedzieć, że ktoś je zabił? – spytałam. – Dlatego że były druhnami?
– Wiem tylko, że coś tu jest nie w porządku, a ja zaczynam wariować. Robin i Jamie nawet się nie znały przed ślubem. Potem się zaprzyjaźniły. A teraz obie nie żyją. Boję się, że i mnie może się coś podobnego zdarzyć.
– Domyślam się, że mocno to przeżywasz, ale cała sprawa wygląda na fatalny zbieg okoliczności, nic więcej.
– Wszyscy tak mówią – pokręciła głową wzburzona. – Peyton i reszta też.
– No cóż… Masz coś jeszcze na potwierdzenie swych podejrzeń?
– Po pierwsze, cała ta historia z połączeniem leków z niedozwolonym jedzeniem wydaje mi się absurdalna. Robin przecież doskonale wiedziała, co może jeść, a czego nie. Zawsze mnie o tym uprzedzała, gdy dla nas gotowałam.
Jakoś trudno mi było sobie wyobrazić, że Ashley przygotowuje posiłek w jakiś inny sposób niż przez zamówienie go w wykwintnej restauracji.
– Ludzie czasem oszukują, nawet gdy są na specjalnej diecie, choć zarzekają się, że wypełniają wszystkie zalecenia – zauważyłam.
Rozejrzała się nerwowo po sali, jakby obawiała się, że ktoś podsłuchuje i nachyliła się do mnie.
– Nie ona. Wiedziała, jakie skutki może mieć dla niej nawet drobne odstępstwo od diety. Nie sądzę, żeby oszukiwała. Poza tym jest coś jeszcze. Po śmierci Jamie Robin stała się jakaś dziwna. Jakby nerwowa i spięta.
– To chyba normalne w żałobie – zasugerowałam.
– Nie wierzę – westchnęła. – Myślałam, że chociaż ty potraktujesz to poważnie. Zdaje się, że sama będę musiała zadbać o własne bezpieczeństwo.
Była w jej głosie jakaś nuta szaleństwa. Ważniak przy stoliku obok znowu się obejrzał. Dla postronnych obserwatorów wyglądało to pewnie tak, jakbym próbowała uciszyć kogoś, kto zażył sporą dawkę koki i teraz odlatywał spokojnie w równoległe światy.
– Ashley, posłuchaj. Musisz zachować spokój. Nawet jeśli stało się najgorsze, jeśli ktoś je zabił, to może to mieć związek z ich przyjaźnią, a nie z tym, że bawiły się na jednym weselu.
– Nie, nie – pokręciła głową. – Też tak myślałam przez jakieś czterdzieści sekund, ale potem coś mi się przypomniało. Otóż zaraz po śmierci Jamie Robin zaczęła mnie wypytywać o ślub. Chciała wiedzieć, czy zauważyłam tego dnia coś dziwnego.
Poczułam, jak zjeżyły mi się włoski na karku, jakbym do tej pory ze znudzeniem przysłuchiwała się rozmowie, a teraz wreszcie usłyszałam coś, co przyciągnęło moją uwagę.
– Co rozumiesz przez „coś dziwnego”? – zapytałam.
– Sama nie wiem. Nic mi wtedy nie przyszło do głowy, może poza tym, że w tych cholernych sukniach druhen wyglądałyśmy jak gigantyczne bezy. Poprosiłam ją, żeby wyjaśniła, o co jej dokładnie chodzi, ale odpowiedziała, że nieważne. Wtedy nie łączyłam jej pytania ze śmiercią Jamie, ale teraz widzę, że to musi mieć związek.
Zapytałam, czy opowiedziała to wszystko policji. Powiedziała o Jamie oficerowi prowadzącemu śledztwo w sprawie śmierci Robin, ale ten nie wykazał najmniejszego zainteresowania. Oba wypadki zdarzyły się w różnych stanach i policja nie chciała ich ze sobą łączyć.
– Czego właściwie ode mnie oczekujesz? – spytałam w końcu.
– Przyjedź do Greenwich. Przyjrzyj się temu z bliska. W końcu chyba takimi właśnie sprawami się zajmujesz, prawda?
Kobieta taka jak Ashley nie przyjęłaby do wiadomości odpowiedzi, że nie do końca takimi sprawami się zajmuję. Co prawda pracowałam przy kilku morderstwach, ale w zasadzie jestem tylko reporterką. Jednak tak kategoryczne damy interesowało tylko to, czy człowiek może im się do czegoś przydać.
Przez chwilę pogrążyłam się w zadumie, sącząc wino. Na pierwszy rzut oka sprawa rzeczywiście wyglądała na przerażający zbieg okoliczności. Jednak pytanie, które Robin zadała Ashley na temat ślubu, nie dawało mi spokoju. Poza tym chciałam pogadać z Peyton. Musiała być tym wszystkim wstrząśnięta.
W końcu powiedziałam Ashley, że się zgadzam. Przyjadę do Greenwich, porozmawiam z Peyton i być może się rozejrzę. Następny dzień, środa, wydał mi się odpowiedni na ten godzinny wypad samochodem. W czwartek po południu musiałam być z powrotem w wydawnictwie na kolegium redakcyjnym. Miałam wrażenie, że Ashley ulżyło. Wzięłam od niej numer telefonu i oświadczyłam, że zadzwonię do niej następnego dnia, kiedy będę już wiedziała, o której ruszam.
Poprosiłyśmy o rachunek. Zapłaciła, choć przez moment pomyślałam, że zaproponuje, żebyśmy go podzieliły. To byłoby typowe. Odprowadziłam ją do windy i wyszłam z hotelu tylnym wyjściem, prosto na 58. Ulicę. Ciągle sypał gęsty śnieg, a samochody wolno sunęły po jezdni, raz po raz ślizgając się na mokrej nawierzchni. Jakimś cudem pojawiła się taksówka i nikt nie próbował mi sprzątnąć jej sprzed nosa. Kiedy usadowiłam się już w ciepłym samochodzie, poczułam ucisk w żołądku. Rozmowa z Ashley poruszyła mnie.
Kiedy dotarłam z powrotem do domu, zrzuciłam płaszcz oraz buty i nie zapalając światła, opadłam na kanapę. Może i nie mieszkam jak siostry Hilton, ale jak na singielkę żyjącą na Manhattanie mam całkiem przytulne mieszkanko z jedną sypialnią, sporym salonem, w którym zmieścił się nawet duży stół. No i jeszcze taras wychodzący na zachodnią stronę. Widok co prawda bez żadnych fajerwerków, ale moim zdaniem fantastyczny. Rozciąga się na dziesiątki szarych, czerwonawych i piaskowych domów oraz setki rozsianych po dachach kontenerów na wodę, przykrytych starym gontem.
Światła miasta odbijające się w śniegu zalegającym na tarasie rozjaśniały salon. Otulona poduchami próbowałam przypomnieć sobie dzień ślubu Peyton. Wspomnienia rozmywały się, choć udało mi się przywołać pewne ważne szczegóły. Ceremonia, która odbyła się w kościele protestanckim w Greenwich, zajęła raptem piętnaście minut. Za to przyjęcie ciągnęło się godzinami. Zaczęło się od koktajlu, podczas którego obok innych rarytasów serwowano wódkę z kawiorem. Kolacja składała się z pięciu dań, wliczając w to sery podane tuż przed deserem.
Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk telefonu. Dzwonił Jack. Jak zwykle, by mi rzec dobranoc.
– Próbowałem się dodzwonić wcześniej – zaczął. – Nie wiedziałem, że miałaś wyjść… – W jego tonie słychać było nie pretensję, lecz ciekawość.
Pokrótce opowiedziałam mu całą historię.
– Bez dwóch zdań, to jest dziwne – zauważył. – Ale nie przejmowałbym się. To zapewne tylko zwykły zbieg okoliczności.
– Niezgodny z rachunkiem prawdopodobieństwa, nie sądzisz? – odparłam w nadziei, że Jack, jako psycholog, zdoła mi racjonalnie wytłumaczyć tę sekwencję wydarzeń.
– Niekoniecznie. To się nazywa klaster. Czyli układ losowych zdarzeń, który wydaje się nieprzypadkowy ze względu na ich ponadprzeciętną liczbę. Tymczasem nie są one niczym więcej niż losowymi zdarzeniami. I naprawdę nic nie znaczą.
Jeszcze raz mnie zapewnił, żebym się nie przejmowała, po czym przeszliśmy do omawiania planów na weekend. Od razu poczułam się lepiej, ale gdy tylko odłożyłam słuchawkę, niepokój wrócił. Owszem, zgoda, do dwóch wypadków mogło dojść przypadkiem, ale skąd w takim razie to pytanie Robin: „Czy zauważyłaś wtedy coś dziwnego?”. Nie mogłam sobie wyobrazić, co takiego mogło się zdarzyć tego kwietniowego popołudnia, że aż doprowadziło do zamordowania dwóch kobiet, które w dodatku dopiero co się poznały.
Włączyłam światło i poczłapałam do maleńkiego gabinetu, w którym kiedyś się mieściła garderoba. Przeszukałam szufladę biurka i znalazłam fotografię z wesela przysłaną mi przez Peyton na pamiątkę. Oboje z Davidem promiennie się na niej uśmiechali. Na lewo od nich stał świadek Davida, Trip, i kilku jego przyjaciół, z którymi ledwie zamieniłam słowo w czasie tego weekendu. Po prawej, obok Peyton, stała świadkowa i pięć druhen. Pośród nich ja: krótkie, złotobrązowe włosy zmaltretowane we fryzurze à la Doris Day oraz cały metr i sześćdziesiąt osiem centymetrów ciała uwięzionego w niekończących się fałdach żółtej tafty.
Teraz rozumiecie, dlaczego opowieść Ashley zrobiła na mnie takie wrażenie. Ja też byłam druhną na tym ślubie.