Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ich dwoje i Julia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 czerwca 2022
Ebook
19,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ich dwoje i Julia - ebook

Marianna i Damian to sprawdzone, dobrze funkcjonujące małżeństwo. Odchowali córkę, oboje realizują się zawodowo, żyją w spokoju i przyjaźni. Brzmi mało romantycznie? Rzeczywiście, w tym układzie iskrzyć zaczyna dopiero, gdy pod ich dach trafia Julia - młoda córka kuzynki Marianny. Romantyczny trójkąt zmienia dynamikę dojrzałej relacji Marianny i Damiana. To oczywiste, że nie ma już powrotu do dawnej stabilności. Kto zyska, a kto straci na tej giełdzie uczuć?

Dobry wybór dla miłośniczek powieści obyczajowych i romansów.

Zofia Mossakowska - autorka powieści obyczajowych (m.in. "Kobiety z Ptasich Wysp", "Portrety na porcelanie"), opowiadań (m.in. "Faraonka", "Koty i reksy"), napisała również bajkę "Jaś w Mądrym Lesie". Kobieta-instytucja: z wykształcenia romanistka, pracowała jako nauczyciel ka francuskiego i polskiego, tłumaczka, sekretarka, pilotka wycieczek. Od lat najwięcej satysfakcji daje jej pisanie. Mieszka w niemieckiej miejscowości Moenchengladbach, gdzie wyemigrowała przed 1989 r. Pochodzi z Torunia, który wciąż uważa za swoje miasto. Ma męża i córkę.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-28-29188-7
Rozmiar pliku: 477 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Imprezie daleko jeszcze było do zenitu – być może nie osiągnie go wcale tego piątkowego wieczoru, który, jak jakiś obowiązkowy termin, zebrał ludzi uważających, że należy spędzić go w taki właśnie sposób.

- Picie wódki w piątki i soboty stało się czymś równie oczywistym jak prysznic przed pójściem do pracy - powiedziała jedna z dziewczyn.

- Albo jak mycie włosów co drugi dzień - dodała druga, sprawdzając, czy uda się jej wcelować końcówką warkocza do wąskiego kieliszka od wina.

Obserwujący jej poczynania kolega z roku oblizał wargi i rozparł się na stole, strącając przy okazji dwie z nieużywanych jeszcze szklanek.

- Ja nie myję włosów co drugi dzień - powiedział, śledząc wahnięcia warkocza, wyraźnie niechętnego umoczeniu się w czerwonym winie.

- Co widać - mruknęła druga dziewczyna, także zwolenniczka wina, wodząc nóżką kieliszka po swym imponującym dekolcie. - Powinieneś zmienić obyczaje.

- Za to lepiej trafiam - odpowiedział. - Chcesz się przekonać?

Nie było dokładnie wiadomo, do kogo się zwracał, więc nie zareagowała żadna z dziewczyn, ani blondynka balansująca warkoczem jak wahadełkiem, ani jej koleżanka, szkłem kieliszka chłodząca białą przełęcz między piersiami. Zlekceważony chłopak gwałtownie przesunął się po stole, przewracając kieliszek z winem, które rozlało się malowniczo. Chybotliwa końcówka warkocza wpadła w pułapkę jego rozwartych ust.

- Zwariowałeś - Blondynka zaśmiała się, tyleż zniesmaczona, co rozbawiona.

Spróbowała wyrwać włosy z jego cuchnących piwem ust, ale bez powodzenia. Trzymał je mocno zębami, a mimo to udało mu się wybełkotać:

- Nie denerwuj się, za chwilę się zamienimy.

W klubie było najwyżej dwadzieścia pięć osób, a większość z nich bawiła się gorzej niż trójka przy stole. Dobry nastrój nie był wpisany w formułę tego wieczoru – miał on być jednym z ostatnich spędzonych we względnie dobrze znającym się gronie.

– A gdybyśmy pobawili się w coś innego? – zapytał chłopak. Pytanie zawisło w powietrzu, ponieważ nikt, nawet siedząca najbliżej niego dziewczyna z równo przyciętą brązową grzywką, nie wydawał się zainteresowany jego pomysłem.

- Coś innego niż copiątkowe picie - dorzucił ktoś po chwili - i opowiadanie dowcipów tych samych od pięciu lat?

- Dlaczego od pięciu? - zapytał zrezygnowany pomysłodawca i natychmiast otrzymał odpowiedź:

– Prowadzę statystykę: siedemdziesiąt procent dowcipów opowiedzieliśmy sobie na pierwszym roku.

- To co – zakpił - wymyślcie coś nowego; zbiorowy seks już mnie znużył, może poczytamy wiersze.

- Nigdy nie mieliśmy seksu, ani zbiorowo, ani indywidualnie - wtrąciła przytomnie jego sąsiadka, nie odrywając wzroku od chłopaka ssącego warkocz blondynki.

Zerknęła jednak na drugą dziewczynę, kiedy ta, prawdopodobnie przez nieuwagę, wylała resztkę wina z kieliszka za dekolt.

- Ogłaszam konkurs - powiedziała. - Mówienie na czas – co kto chce, mogą być i wiersze. Aż zabraknie mu wątku i zrobi przerwę dłuższą niż trzydzieści sekund.

- Niech będzie - powiedział ten zrezygnowany - mogą być dowcipy już znane?

- A mogą być historie o pacjentach? – zapytał inny, dolewając coli do wódki. Bez wymieniania nazwisk.

- A jaka nagroda? – zapytała dziewczyna z warkoczem.

- Bez nagrody - odpowiedziała pomysłodawczyni. To będzie próba charakteru: jeden mówi, inni muszą to wytrzymać. Chodzi o to, by nie rzucić ręcznika.

Ktoś zaczął opowiadać dowcipy. Szło mu całkiem nieźle, usłyszał nawet, że nadaje się do Parady Uśmiechu. Opowiedział dziesięć albo dwanaście ciurkiem, potem mu się znudziło. Jego następcy nie starczyło weny na równie długo, poza tym opowiadał same starocie. Chłopak, który wcześniej rzucił pomysł zużytkowania autentycznych historii pacjentów, usiłował nawet wprowadzić go w czyn, ale nie był dostatecznie dobrym mówcą, by na dłużej zainteresować zebranych. Na krótko podniesiona atmosfera imprezy znów opadła. Dziewczyna z zafarbowanym na winny kolor warkoczem upijała się na milcząco, jej wciąż leżący na stole wśród pustych i pełnych szklanek adorator wpatrywał się w sufit jak w rozgwieżdżone niebo, dziewczyna z dekoltem usiłowała śliną usunąć plamę, która rozkwitała na jej bluzce.

_- „Nad Kapuletich i Montekich domem” –_ zaczęła dziewczyna z grzywką, uważając, że przyszła jej pora w konkursie, o którym inni sądzili, że padł już śmiercią naturalną.

Nie zrobiła na nikim wrażenia. Ci, którzy dotychczas milczeli, robili to nadal, inni trochę ściszyli głosy. Chłopak ze stołu westchnął i teatralnie przewrócił oczami.

- O Julii, pewnie. A o kim by innym...2

Marianna rozpaliła ogień w kominku. Nie miała do tego szczególnego powodu w zwyczajny środowy wieczór, w końcu wcale nie było aż tak zimno, i oparzyła sobie palce, jakby za karę. Damian zaraz wróci, pomyślała. Damian zaraz wróci. Przygotowywała kolację mechanicznie, nie poświęcając żadnej myśli krojeniu chleba i wędlin. Nie skupiała się ani na sałatce, ani na niczym innym, wykonując czynności bezdusznie, jakby nie chodziło o te same przepisy, nad którymi eksperymentowała kiedyś dla Iki. Przygotowywanie posiłków dla mężczyzny, jakiegokolwiek, z górnej czy najniższej półki serca, podobnie jak dla siebie samej, nie miało w sobie nic z radości gotowania dla dziecka.

Piętnastoletnia suka Wikaria siadła u drzwi dokładnie pięć minut przed momentem, w którym Damian otworzył je kluczem. Przywitał się z nią hałaśliwie. Odłożył teczkę, trzasnął drzwiami szafy, odstawił buty, na koniec przyszedł do Marianny, parzącej właśnie herbatę i pocałował ją w policzek.

- Hej kochanie, powiedział. - Jaki miałaś dzień?

Obejrzała go sobie, jak czyniła to każdego dnia – z nawyku, z przyjemności, z troski. Jego oprószone siwizną skronie, nieco suchą skórę, kilka znajomych zmarszczek, ukrytych za okularami, które do niedawna zakładał tylko do czytania.

- Męczący - odpowiedziała. - Jak zawsze.

Przy wspólnej kolacji, naznaczonej rytuałami taktowanymi za pomocą oswojonych słów, zrelacjonowała pokrótce nowości o swoich pacjentach, tych samych od tygodni. _Klinika psychiatryczna to nie jest „Emergency Room”_ - odwołała się kiedyś do telewizyjnego serialu, opowiadając o swojej pracy znajomemu spoza medycznej branży. Przypomina bardziej długoterminowe schronisko, dla niektórych oznacza drugi dom. Tego, co zachorowało w głowie, nie da się załatwić plastrem albo nawet solidną chirugiczną nitką. Niestety.

Dotarłszy do Harego, Marianna z trudem, ale powstrzymała się od szerszego opowiadania. Wiedziała, że Hary irytuje Damiana; jej relacje lubił tylko na początku, przez pierwszych kilka tygodni pobytu w klinice brudnego mężczyzny o szarych, rozbieganych oczach. Wówczas nie tylko ona, ale także Damian spodziewał się sensacji. I stracił zainteresowanie w tej samej chwili, w której została postawiona diagnoza: zwyczajna schizofrenia. Rodzaj tej schizofrenii Damian przewidział wcześniej, niż klinika zakończyła obligatoryjne testy, o co, zupełnie niesłusznie, Marianna nawet się trochę zezłościła; dominującym jednak uczuciem był żal.

- Kochanie, znudzisz się w końcu, jeśli będziesz zajmowała się tylko tym jednym przypadkiem!

Nie mówił tego pierwszy raz, a mimo to drgnęła, wcale nie usiłując go rozumieć.

- Miałabym się znudzić Harym? To najbarwniejsza postać ze wszystkich, które poznałam.

Znowu oburzył się, jak zwykle o trzy tony zbyt szybko.

- Co ty mówisz! Klasyczna postać, żaden z moich studentów nie podniecałby się czymś takim. Banalny opis z podręcznika, nic, poza tym.

W odpowiedzi wbiła wzrok w dno pustego kubka po herbacie, rozżalona jakby w imieniu swego lekceważonego pacjenta. Jeszcze wciąż udawało się jej nie myśleć o nim inaczej, jak właśnie o pacjencie. Kimś, z kim jutro nawiąże rozmowę tylko dlatego, że dialog jest rodzajem pomocy, którym dysponuje jako lekarka.

- Może opis - odpowiedziała niechętnie. - Może opis, ale na pewno nie Hary.

Powiedziała mu zatem o Julii, jakby chcąc odwrócić uwagę od Harego, dotknięta mówieniem o nim bez sympatii. _Nieracjonalna pani doktor, ty _, skarciła siebie samą. Nie od razu zdradziła się z pomysłem o zamieszkaniu Julii u nich, jednak nie dlatego, że chciała przygotować grunt. Nie istniała taka potrzeba w ich relacjach, wówczas spokojnie szczerych. Może chciała uzasadnić coś przed samą sobą, usłyszeć z własnych ust argumenty o słuszności zmian, które teoretycznie groziły zawirowaniem w ich życiu. Szeroko omówiła stosunki rodzinne, czego nie robiła często. Uznawszy, że się bez tego nie obejdzie, odświeżyła wiedzę Damiana; nie wiedziała, czy czy on w ogóle pamięta Julię.

- To córka mojej kuzynki, jednej z dalszych. Taka ciemnowłosa, spokojna. Kiedyś bawiła się z Iką na wakacjach u dziadków. Kiedy jeszcze żyli.

Sama Marianna nie przypomina sobie dziewczynki, o której opowiada. Pamięta tylko to dawne wrażenie, które zrobiła na niej wiadomość o spotkaniu dzieci.

- Powinienem więc znać jej rodziców - zauważa Damian.

- Może matkę - wyjaśnia trochę ze wstydem Marianna - bo ojca prawie nie znała nawet Julia. Ulotnił się, kiedy miała kilka lat.

Przechyla głowę i poprawia włosy, jakby specjalnie dla niego, antytezy mężczyzny, który ucieka zostawiając żonę z małym dzieckiem.

- Ojej, ojej - mruczy czule Damian. - Dziecko z rozbitej rodziny...

Uśmiecha się do niej.

- Moja Marianna i jej dzwonek alarmowy, który zaczyna brzęczeć, kiedy ktoś potrzebuje pomocy. Dlaczego opowiadasz mi o tym dziecku z rozbitej rodziny?

Znał jej tryby, systemy odpowiedzi na wołania o pomoc. Spodziewał się czegoś niewielkiego, postąpisz, jak będziesz chciała, zawsze będzie dobrze. _Poprę cię, na ile będę mógł_. Nie miał pojęcia, jak trudną akcję ratunkową tym razem sobie wymyśliła. Czekała tylko na jego sygnał, by wskoczyć do ambulansu.

- Ona skończyła studia i zaczyna podyplomowy staż na uniwersytecie – powiedziała. - Mogłaby u nas zamieszkać.

Damian odstawił filiżankę z herbatą. Z wrażenia zbliżył ją do twarzy, więc zaparowała mu okulary, do których, zdaniem Marianny, dotychczas się nie przyzwyczaił, nie wspominając już o zaakceptowaniu. _Ktoś, kto przestaje móc czytać o własnych siłach, jest już stary, czyż nie? Jako następne dostanę ortopedyczne buty, a zaraz przyjdzie kolej na protezę stawu biodrowego. Co za progresja!_ – zachwycała się zwykle Marianna. Na razie ograniczała się do pilnowania tych jego znienawidzonych okularów. Robiła to – ponieważ, jej zdaniem specjalnie – odkładał je w ryzykowne miejsca, tak, by miały szansę spaść i stłuc sie albo zniszczyć się w jakiś inny sposób. Albo przynajmniej zostać oblane kawą czy herbatą.

Patrzył na nią z niedowierzaniem. Przyglądał się swojej żonie Mariannie o dobrze znanej twarzy, ciepłych oczach i ustach umalowanych w niewielki uśmiech, a nie dostrzegłszy podejrzanych zmian, upewnił się, czy drzwi tarasowe ciągle znajdują się na swoim miejscu, serwując stały widok na trzy wspólnie posadzone drzewa jabłoni oraz dziesiątki krzewów i bylin. Nie znalazłszy niczego nowego, skierował wymowne spojrzenie na portet Iki, oprawiony solidnie, na wieki całe, w grubą złotą ramę, zbyt poważną dla małej dziewczynki w baletowej sukience i z kwiatkami wpiętymi we włosy.

- U nas - powtórzył oszołomiony. - Jakaś Julia miałaby mieszkać w naszym domu.3

Nie wiedzieli o niej wiele. Ani przepełniona dobrą wolą Marianna, ani Damian, staranniejszy od niej w realizacji postanowień, nie dysponowali konkretnym obrazem tamtej dziewczyny. Po pierwszym spotkaniu – tylko one dwie – Marianna uznała, że Julia nie jest może szczególnie ładna, jednak posiada niecodzienny wdzięk. Odnalazła w niej bezkompromisowość i pewien niespotykany rodzaj ochoty na szczerość. Zdaniem Marianny osoby takie jak ona zdarzały się coraz rzadziej w dobie powszechnego oportunizmu, wszechobecnej zgody na otaczający świat, jego niewygody oraz miałkość życia na nim. W tej ogarniającej coraz to młodsze roczniki epidemii Julia zdawała się być wyjątkiem. W rozmowie z Marianną, swym przyszłym bądź co bądź odnajemcą, uznała za stosowne opowiedzieć o sobie. Oświadczyła między innymi, że owszem, funkcjonuje wśród ludzi i na niedoskonałym świecie, jednak jej zgoda na to przekupiona jest jego pięknościami. Nie zaliczali się do nich ludzie. I to dla niej, przyszłego psychologa, co prawdziwie zasmuciło Mariannę. Według Julii ludzie nie kryli w sobie nic pięknego i nic dobrego. Jej zdaniem zbyt często zasługiwali co najwyżej na litość.

- A te piękności, Julio - zapytała Marianna z nadzieją, co z nimi?

- Och, mnóstwo rzeczy, na szczęście więcej ich niż ludzi: krajobrazy, zapachy, muzyka, poezja... Zwierzęta.

Julia zastanowiła się przez chwilę.

- Oraz to – dodała, choć w jej słowach zabrakło uprzedniej pewności – co się czasem między ludźmi dobrego dzieje.

Julia miała zwyczaj publicznego prezentowania swych dyskusyjnych opinii, co nie przysparzało jej popularności. Wśród studentów, którym wprawdzie imponowała inteligencją, zdobyła sobie miano „upierdliwej”.

- Cóż to za słownictwo, mój drogi Damianie! - syknęła Marianna i mlasnęła językiem o podniebienie w sposób, którego nie lubił.

Wiedział, że zrobiła to specjalnie, przypominając mu, że miał już dość czasu na oswojenie się z myślą o dodatkowej mieszkance w swoim domu. Niezadowolona z czekania, chciała tylko jego ostatecznej decyzji.

- Tak właśnie mi to przedstawiono - potwierdził upartym głosem. - Ona jest inna niż pozostali studenci. - Wyrzucił z siebie ostateczny zarzut: - Na imprezach, zamiast pić, mówi wiersze. Choć jego słowa zabrzmiały beznadziejnie, pokusił się o triumfalne spojrzenie w jej oczy.

- To chyba zaleta, nie sądzisz?

Nie chcąc go peszyć, Marianna podparła się skrępowanym śmiechem.

- A dlaczego w ogóle tam dzwoniłeś?

Pokręciła głową. Co to za głupi pomysł, dzwonić do opiekuna roku... Rozłożył ręce, jakby nie miał z tym nic wspólnego.

- Czysty przypadek. I nie ja, ale on do mnie dzwonił w sprawach zawodowych i zgadaliśmy się co do tej Julii. Pewnie, spytałem go o to i owo, bo chciałbym wiedzieć, kto miałby ze mną zamieszkać. Mogłeś zapytać mnie, zaraz powiesz, ale uważałem, że wszelkie informacje ze strony rodziny nie są miarodajne.

Wiedział z góry, że uderzy go urażonym spojrzeniem i nie pomylił się.

- Mogłeś zapytać mnie - powiedziała cicho.

Była trochę zła, trochę rozbawiona, jednak zadowolona z postępu w pertraktacjach. To był dobry znak: wśród drobnych poszturchiwań temat Julii wpasował się w dotychczasowy porządek.

Zaistniała więc między nimi na dobre. Ta Julia, której Marianna postanowiła nie tylko odstąpić pokój w domu, ale także kącik własnego serca. W przeciwieństwie do Damiana, zbierała informacje o zaletach dziewczyny. Pragnęła mocniej wierzyć w jej wdzięk i elokwencję, niż w ostry język.

- Co komu szkodzi mówienie wierszy? - zapytała jeszcze raz, przekonana, że chodziło o jednorazowy incydent. - Sympatyczna ekstrawagancja. Ta dziewczyna jest niezaprzeczalnie socjalnym stworzeniem, Damianku, możesz mi wierzyć. Miała przecież stałe grono znajomych oraz, w ciągu pięciu lat studiów, dwóch chłopaków, którzy traktowali ją całkiem serio.

- Socjalna istota, bo spała z dwoma chłopakami? – zapytał Damian kpiąco. - A od kiedy to się tak nazywa?

Marianna wyłuskiwała kolejne argumenty.

- To chyba nie były poważne związki. Z obydwu nic nie wyszło, a ostatni rozpadł się kilka miesięcy przed dyplomem.

- Myślisz, że obniżyło to jej oceny? Z dyplomu czy w gronie znajomych? – zapytał kpiąco.

Marianna zignorowała zaczepkę. Propozycję stażu w stolicy Julia otrzymała bez poparcia i bez łaski, z tego prostego powodu, że była najlepsza ze wszystkich.

- A wiesz, co ja jeszcze o niej słyszałem? - Damian spróbował jeszcze raz, choć wcale nie liczył już na wyjście z honorem z tej nierównej walki. - Chodzi o obiegową opinię studentów i asystentów mających z nią zajęcia.

Marianna skrzywiła się ironicznie, przypominając tym samym, jak niewysoko ceni sobie wymienionych opiniodawców.

- Cóż takiego - mruknęła, nawet nie udając zainteresowania. - Ma wszy albo głośno chrapie podczas najbardziej interesujących wykładów?

Niepodobną sobie brutalność złagodziła jednak uśmiechem z gatunku „specjalnie dla ciebie, kochanie”.

- Podobno w sprawach zawodowych ta Julia paradoksalnie nie łączy żywego człowieka z wszystkimi informacjami, które o nim posiada - wyjaśnił Damian. - Analizuje przypadki lepiej niż ktokolwiek, zna wszelkie psychofizyczne mechanizmy człowieka jako istoty, przez sen wyrecytowałaby naturę jego zaburzeń. Wie wszystko o tym, jak i dlaczego coś w człowieku nie funkcjonuje, a jednak w praktyce, gdy już ma takowego przed sobą, chciałaby od niego zażądać: teraz bądź już grzeczny, szczęśliwy i uśmiechnij się do ludzi!

- To rzeczywiście paradoks, Damianku - Marianna doprawiła to uśmiechem i wyszukaną grzecznością. - U chrześcijan to zjawisko nazywa się „kochaj i nie grzesz więcej”.

I dopiero w tej chwili, niespodziewanie, poczuła ulgę. Przed samą sobą, w najtajniejszym zakątku serca, ponieważ i ona, bardziej niż wolno jej było okazać to Damianowi, obawiała się Julii. Nawet nie przypuszczał, jak ostro brzmiał jej wewnętrzny spór, naszpikowany argumentami stokroć brutalniejszymi od tych, które mogły przyjść jej do głowy. Jednak przeciwko niemu, w fechtunku dobrych i złych racji, występowała jako rzeczniczka Julii. Oficjalna kampania zaczęła przyniosić uboczne efekty: argumenty wytaczane przeciw niemu uśmierzyły jej własny niepokój.

- Czy właśnie dlatego jej bronisz? - zapytał Damian, naśladując je uprzejmy ton. - Bo wykazuje taką, jak to nazwałaś, chrześcijańską postawę?

Marianna zdziwiła się, teatralnie i kokieteryjnie:

- Ależ ja wcale jej nie bronię! - Automatycznie, przecząc, zadała sobie pytanie, czy naprawdę stała się adwokatką obcej dziewczyny. – I wcale nie muszę bronić jej przed kimkolwiek.

- Owszem, robisz to, i powiem ci dlaczego. Ponieważ widzisz w niej swoje cechy, kochanie.

Pośpiesznie umknęła do neutralnego narożnika. Rozmowa wciąż jeszcze obracała się wokół spraw względnie odległych.

- Kochanie - powtórzyła po nim, z ulgą wskakując w starą, sprawdzoną zabawę.

- Dawno to ustaliliśmy! - Nie rezygnował, jakby szkoda było mu przerwać temat.

- Ależ to ty ustaliłeś. Kochanie.

Zaśmiał się, lecz bez zadowolenia.

- A teraz poważnie - powiedział.

Założył nawet okulary, odpoczywające do tej pory wśród filiżanek i talerzy, pokazując, że zależy mu na tej powadze. Jednak Marianna nie rezygnowała z uników, jakby gra sprawiała jej przyjemność. Tańczyła przed nim jak góralka przebierająca nogami przed swoim góralem albo jak lękliwy bokser na ringu.

- Poważnie - powtórzyła, kręcąc głową.

Damian chwycił ją za obie ręce i potrząsnął:

- Dość, Marianno, dosyć_._ Po co chcesz mieć ją tu w domu? Tę Julię?

- Może… - Zastanowiła się. – W ramach zaplecza?

Powiedziała to dopiero po chwili milczenia, po jego oczach poznając, że domaga się szczerej odpowiedzi.

- Na momenty – dodała - w których ja zapomnę, że ludzie nie składają się z samych psychicznych nieprawidłowości?

- Tak właśnie podejrzewałem.

- Może będę mogła rozmawiać z nią o duszy? - podpowiedziała, uśmiechając się nieśmiało.

- Tylko że duszy nie ma - przypomniał.

Ostatni raz z ulgą uskoczyła do swego narożnika:

- Nie ma - powtórzyła po nim posłusznie i grzecznie jak mała dziewczynka. - Nie ma duszy, nie ma!4

A jednak Julia miała wprowadzić się do domu Marianny i Damiana nie tylko dlatego, by wspólnie z ciotką umocnić front kobiet wierzących w istnienie duszy u istoty zwanej człowiekiem. Nawet Marianna nie oczekiwała od niej aż tak wiele. Przyjmowała ją głównie dlatego, że nie potrafiła odmówić kuzynce i jej racjonalnym argumentom dotyczącym pustego domu, w którym mieszkają dwie tylko osoby oraz pies. Jej samej pusty dom bynajmniej nie kojarzył się źle, nawet jeśli od wyjazdu Iki zdarzało się jej określić go jako „opustoszały” albo nawet „osamotniony”. Nie zamykała w tym jednak żadnego negatywnego znaczenia, bo nie istniał dla niej żaden rodzaj pustki, nic, co wymagałoby pomocy obcych sił ściąganych z zewnątrz. Kiedy w ostatecznym rozrachunku uległa – czy może zwyciężyła nad samą sobą – uznała, że dobrze się stało, przede wszystkim ze względu na Wikarię, najniższego rangą, lecz obdarzanego gorącą miłością domownika. Stary pies od opuszczenia domu przez Ikę codziennie wył ze smutku, czym martwili się oboje, Marianna jednak uciążliwiej od Damiana. Pamiętali, że Wikaria nie robiła tego wcześniej, nawet jako szczenię, pozostawiana w domu na całe przedpołudnia. Marianna, którą zadręczały wyrzuty sumienia, wymyśliła sobie, że Julia zastąpi Wikarii utraconą panią.

Po długich walkach Marianny z Damianem, po jej własnych nieprostych przemyśleniach, określonych jako problem przyjęcia w dom siostrzenicy w potrzebie, przyszedł czas na przybicie pieczątki „Brak przeciwskazań”. Mariannie zależało na tym wyraźnym, czerwonym stemplu – byłby dowodem na to, że nic nie zostało przeoczone albo zaniedbane. Potrzebowała go dla własnego spokoju oraz jako diagnozy dla pani Janeczki, sprzątaczki. W jej uszach wciąż pobrzmiewały słowa siwowłosej kobiety, związanej z ich domem niewspółmiernie silniej niż wymagałyby tego najdalej idące porządki.

Usłyszawszy nowinę, Janeczka ze złością podrapała się po obszernym podbródku:

- Młoda dziewczyna, pani doktor? Tak tu w domu? A to pani doktor nie dosyć, że tyle studentek na co dzień wgapia się w pana doktora Damiana?

Forma „pan doktor Damian” była wypadkową życzeń Damiana, który chciał być tytułowany przez Janeczkę „Damianem” oraz Janeczki, która za nic w świecie nie zrezygnowałaby z „doktora”. Obserwująca ich przepychanki Marianna samorzutnie porzuciła pertraktacje o własne imię, ku uldze Janeczki, która tytuł „pani doktor Marianna” sama uznała za przesadnie długi. Nie znaczyło to, że miała mniej szacunku dla doktorowej, choć przyparta do muru, zapewne wplątałaby się w niejasne tłumaczenia. Żadne z nich nie miało do niej o to żalu, w żartobliwej wyrozumiałości dla faktu, że Janeczka, sama będąc wdową, okazuje więcej respektu mężczyźnie. I rzeczywiście tak było, że w swoim nieobiektywnym lubieniu obojga doktorostwa Janeczka pozwalała sobie na uwagi wyłącznie w stosunku do Marianny, która dzielnie znosiła wszystko. Zgadzała się i na płynące z dobrego serca połajanki, i na pewien rodzaj protekcjonalności, z którą niekłamanie przywiązana do pracodawczyni Janeczka ganiła ją za naiwność i brak praktyczności.

Dopóki w domu była Ika, Janeczka trzymała z nią jeden front. Obydwie dumne z tego, że mocno stoją nogami na ziemi, pokpiwały sobie z idealizującej świat Marianny. A ona wspaniałomyślnie im na to pozwalała: _Niech sobie mówią, że jestem naiwna i łatwowierna. Mnie to nie zaszkodzi, a im poprawi humory,_ powtarzała pogodnie. Jako matka cieszyła się z samokreacji Iki, która uważała się za osobnika nieugiętego. _Zbroja pozytywnych przekonań nabytych może być pomocniejsza od cech, w które wyposażyła nas natura_, uważała Marianna, wdzięczna losowi za każdy sygnał świadczący o tym, że jej dziecko wykuwa sobie taki właśnie pancerz.

Przed nastaniem Julii Janeczka była jedyną osobą, która jasno przedstawiła obawy przed niebezpieczeństwem czyhającym na dom Marianny i Damiana. Oni oboje, choć powinni, nie poświęcili uwagi logice jej prostego, uczciwego rozumowania. Z ich świata skomplikowanych teorii, banalne i proste schematy Janeczki nie wydawały się godne wejrzenia. Później Marianna tysiące razy wyrzucała sobie swe aroganckie zadufanie.

Przygotowanie miejsca dla nowej mieszkanki spadło więc na Janeczkę – tę, która jedyna usiłowała się temu przeciwstawić. Pozbawiona szans w podwójnym lekceważeniu jej zdrowego rozsądku, poddała się, acz niechętnie. Nakreśliła przestrzeń dla nieznajomej Julii, z góry za nią nie przepadając i robiąc wszystko, by przeznaczono dla niej pokój gościnny na parterze. Wystąpiła otwarcie przeciwko Mariannie, która posunęła się zbyt daleko i chciała odstąpić tamtej pokój Iki.

- Jest przecież większy - tłumaczyła, niepoprawna altruistka - są w nim regały i biurko. Będzie jej wygodniej...

Jednak Damian poparł Janeczkę, protestując przeciwko dzieleniu łazienki z obcą osobą oraz przypominając, że pokój Iki miał zostać nienaruszolny.

- To sentymentalne - stwierdziła Marianna, choć to ona, nie Damian, z oczami pełnymi łez wymyśliła kiedyś tę nienaruszalność. Jeżeli obecnie pragnęła się z niej wyzwolić, wyraźnie brakowało jej przekonania.

- Możliwe - odrzekł surowo - jednak obiecałem to mojej córce i nie zamierzam niczego zmieniać.

Wyglądał przy tym bardzo poważnie, stanowczy między nimi dwiema – nastroszoną Janeczką w fartuchu oraz bardzo niepewną Marianną. Zawsze lubiła w nim tę jego stanowczość, nieczęstą, smakującą jak odświętnie serwowane ciasto. Kiedy już się na to zdobywał, była mu wdzięczna za podejmowanie za nią decyzji.

- Damianku - powiedziała, starannie ukrywając tkliwość - przyznaj się, ty po cichu liczysz, że tu wróci...

- Niekoniecznie - odpowiedział krótko.

- Co to znaczy niekoniecznie? W tym kontekście?

I to była jedna z ich zabaw, ich wewnętrzny mariannowo-damianowy kod. Powstały nie wiedzieć kiedy nawyk tłumaczenia słów, który sami nazywali „skrzywieniem zawodowym”.

_Wypracowaliśmy sobie dążenie do precyzji rozmowy, unikanie niedomówień, uściślanie, sama już nie wiem, czy jest ono dla nas dobre, czy raczej nam szkodzi_, zastanawiała się często Marianna.

Z czasem zapomniała, jak i kiedy narodziła się dla nich owa metoda pytań dodatkowych. Podejrzewała mgliście, że przynieśli ją kiedyś z pracy do domu jako całkiem wygodny sposób na komunikację – ona ze szpitala, Damian z uniwersytetu.

- Oznacza to, że nie chciałbym, by tu wróciła, ponieważ wyszła za mąż i jej powrót mógłby nastąpić jedynie w wyniku fiaska jej małżeństwa. Tego mojej córce nie życzę.

Jego odpowiedź była odczytaniem myśli Marianny, odpowiednio do wymogów profesjonalnego porozumienia, które przeflancowało się w ich cztery ściany.

- Jednak mam nadzieję – dodał. - że będzie przyjeżdżała na święta i na wakacje, a wtedy powinna czuć, że nic się tu nie zmieniło.

- Bardzo rozsądnie, panie doktorze Damianie.

Skłonił się przed nią z wdziękiem leniwego dobermana.

- Powszechnie wiadomo, że jestem rozsądnym człowiekiem, pani doktor. Marianno.5

W pierwszych dniach, a nawet tygodniach, które nastąpiły po pojawieniu się Julii, temperatura domu nie podniosła się w zauważalny sposób. Nie pojawiały się też sygnały, by coś takiego miało nastąpić, choć uporczywie szukała ich nieprzejednana Janeczka. Wydawało się, że wciąż panuje ten sam ustabilizowany spokój, albo nawet większy, bo wzbogacony psychicznym ozdrowieniem starej Wikarii, która zarzuciła swe rozpaczliwe koncerty.

Fakt, że suka stała się spokojniejsza, Marianna pragnęła przypisać obecności Julii, jednak Damian, ilekroć o tym w jego obecności wspominała, nieodmiennie powtarzał, że apatyczność piętnastoletniego psa niewiele różni się od smutku. Jego zdaniem Wikaria po fazie utraty głosu naturalnym trybem zmierzała do utraty oddechu. Mimo to także on dostrzegał i cenił starania Julii, która pozwoliła suce spać w swoim pokoju i nawet położyła jej poduszkę przy łóżku, jakby chrapanie starego psa wcale jej nie przeszkadzało. Spragniona podobnych potwierdzeń Marianna wmawiała Janeczce, że Wikaria na powrót stała się psem prawie szczęśliwym. Wiadomość tę z radością przekazała telefonicznie Ice i długo grzała serce myślą o tym, że odebrała dziecku powód do zmartwienia. Jeszcze raz udało się jej oszczędzić Ice wyrzutów sumienia o pozostawienie za sobą tęskniących serc ludzi i zwierząt, przy czym przezornie wolała nie drążyć tematu, jak bardzo dokuczają one ukochanej jedynaczce.

Poza tym wszystkie inne sprawy w domu szły swym dawnym torem. Marianna i Damian pracowali na swój wypraktykowany latami sposób, usatysfakcjonowani tym, co robią, zawodowo spokojni. Nierzadko zdarzały się im wieczory poświęcane sprawom, które on przynosił do domu w teczce, a ona głównie w sercu – wówczas poświęcali się im w ciszy przypominającej czasy dzieciństwa Iki. Wtedy, po ułożeniu jej do snu, nadrabiali zawodowe zaległości, jednym uchem wsłuchani w ciszę dobiegającą z jej pokoju. Z tamtego okresu pozostał im nawyk pracowania w ciszy, bez muzyki, której nowatorskim substytutem stało się później stukanie w klawiaturę komputera lub laptopa. Sporadycznie wykonująca prace pisemne Marianna pracowała przy biurku, co trwało u niej dość długo, gdyż nigdy nie opanowała, w przeciwieństwa do Damiana, pisania po klawiaturze dziesięcioma palcami. Był to jeden z powodów, dla których jej raporty były ścisłe i mocno skoncentrowane, inaczej niż materiały jej męża, słynnego z upodobania do urozmaiconej formy.

Ciągle jeszcze nowa w ich domu Julia spędzała większość czasu na zajęciach oraz w bibliotece, tak że zdarzały się dni, kiedy Damian i Marianna nie widywali jej nawet na kolacji. Były to ostatnie - później boleśnie wspominane momenty - w których mogli wyobrażać sobie, że wszystko pozostało po staremu. Jeszcze wierzyli, że ich dom jest oazą spokoju jak wówczas, gdy dziecko spało bezpiecznie w zasięgu ich głosu, a oni rzeźbili cierpliwie swą wspólną, fascynującą przyszłość.

Tamtego wieczora Julia była w domu, choć z jej pokoju nie docierał żaden dźwięk, w przeciwieństwie do gabinetu Damiana, który, pracując przy komputerze, często od niego odchodził, by w poszukiwaniu natchnienia zrobić rundę po pokoju. Po zaniesieniu mu trzeciej filiżanki kawy Marianna zeszła na dół i cicho zapukała do drzwi gościnnego pokoju. Nacisnęła klamkę i weszła do środka, usiłując przyzwyczaić oczy do prawie kompletnej ciemności.

- Dlaczego siedzisz w ciemnym pokoju, Julio? Źle się czujesz?

Wtulona w kąt kanapy, Julia oburącz przyciskała do siebie poduszkę.

- Trochę – odpowiedziała, nie od razu. - Boli mnie brzuch. Poza tym nie mam najlepszego nastroju.

Marianna pochyliła się w jej kierunku.

- Mogę zapalić tę większą lampę?

- Pewnie.

- Pomyślałam sobie, że może miałabyś ochotę napić się ze mną kawy?

Julia poruszyła się niespokojnie.

- Dzięki, raczej nie... Chyba że ty się nudzisz?

- Naturalnie, że się nie nudzę - odpowiedziała Marianna pogodnie.

Uśmiechnęła się w środku: _podejrzewać mnie o coś takiego..._ Wyprostowała się z ulgą w chwili, w której gościnny pokój napełnił się światłem. Poczuła się bezpieczniej, także na widok Julii, która nie sprawiała wrażenia chorej.

- Ika właśnie dzwoniła - powiedziała Marianna, nie potrafiąc oderwać wzroku od poduszki grzejącej brzuch dziewczyny.

- Ach tak? - Westchnienie, które się rozległo, było prawie grzeczne. - I co u niej słychać?

- Zdziwiła się, że jesteś w domu - powiedziała opiekuńcza Marianna. - W zeszłym tygodniu wspomniałaś jej, że wychodzisz na jakąś dużą imprezę.

Z rogu swej kanapy Julia skrzywiła się niechętnie.

- Miałam iść, rzeczywiście, ale przeszła mi ochota.

- Aha.

Nie pytając o pozwolenie, Marianna usiadła obok i podparła sobie plecy drugą poduszką. Ostatnio często ją bolały, mimo że nie dźwigała ciężkich rzeczy, nie sprzątała i unikała przeciągów. Spojrzała na plecy siedzącej obok dziewczyny, poszukując w nich rodzinnej cechy zwanej lordozą, mocnego wygięcia w okolicy lędźwiowej. _Prawdziwa zmora na stare lata,_ przestrzegała często Ikę, która również ją odziedziczyła. To, co na zapas martwiło ją u córki, nie było udziałem Julii, której plecy były nienagannie proste, także wtedy, gdy wstała i sprężystymi krokami przemierzyła pokój w stronę okna, by zasunąć zasłony. Właściwie wszystko było w niej proste – jej długie brązowe włosy, czarny sweter i zwyczajne dżinsy, nawet nos, nieco zbyt może wydatny, był doskonale równy w geometrycznej prostopadłości do równo podciętej grzywki.

- Gdybym miała twoje włosy, ufarbowałabym je na rudo.

Julia automatycznie przygładziła fryzurę.

- Czemu? Nie podoba ci się mój kolor?

- Jest śliczny, oczywiście - zaśmiała się Marianna - ale rudy byłby bardziej dziki.

- Ale ja nie jestem dzika - zaoponowała Julia bez zaczepki w głosie. - Lubię być naturalna.

_Nie zdążyłyśmy się naprawdę poznać przez tych kilka tygodni, które spędziłaś z nami pod wspólnym dachem_, pomyślała Marianna, _a przecież nic nie stoi na przeszkodzie_.

- Nie masz ochoty na zabawę?

Postarała się o zachęcający wyraz twarzy, akurat na rozmowę z Julią, ani małomówną, ani nazbyt wylewną. Dawno zauważyła jej zwyczaj udzielania każdej odpowiedzi, szczerość i staranie o dokładność. Inną, naturalniejszą niż ta, którą wypracowali sobie z Damianem. A także jej przywiązanie do kontaktu wzrokowego, ważnej rzeczy dla Marianny, nie tylko zawodowo. W wykonaniu Julii wszystko to było odświeżająco przyjemne; jej wzrok był wnikliwy, choć nienachalny, zdaniem Marianny utrzymujący drugiego człowieka w pewnym napięciu, jakby miał za zadanie zmusić rozmówcę do dotrzymania kroku w rozmowie. Twierdziła również, że Julia nie nudzi, nie traci czasu na mówienie rzeczy nieważnych oraz nie robi uników - z położeniem akcentu na tę ostatnią cechę, w ocenie Marianny chwalebniejszą niż wszystkie inne.

- A jakby Damian poszedł z tobą?

- Na ten bal? – zdziwiła się Julia. - Dlaczego miałby to robić?

Wyglądała przy tym na nieoczekiwanie spłoszoną, co rozbawiło Mariannę i na moment odwróciło jej uwagę. Uroczystość, o której mówiły, była dużym wydarzeniem na stołecznym uniwersytecie, spotkaniem i zarazem publiczną prezentacją magistrantów oraz nowych pracowników. Złośliwi przyrównywali ją do balu debiutantek.

- Po prostu dostaliśmy zaproszenie. - Marianna, od dawna uodporniona na gorączkę półoficjalnych uniwersyteckich przetasowań wzruszyła ramionami. - Damian co roku jest zapraszany, ale rzadko tam chodzimy. Poproszę go, by ci towarzyszył. A jeśli potem znajdziesz odpowiedniejsze towarzystwo, zwyczajnie odeślesz go do domu.

Błysk radości pojawił się w brązowych oczach Julii, jednak szybko zgasł.

- Dzięki za dobrą wolę – powiedziała - ale to nie ma sensu. Beznadziejnie bym się czuła, gdyby Damian musiał iść ze mną na niechcianą imprezę tylko dlatego, że ja nie mam partnera.

Przez chwilę się sobie przyglądają.

- A wiesz, Julio, ja myślałam, że jesteś bardziej wyemancypowana! - mówi głośno Marianna.

- Tak?

- Tak! Mnie dawniej nie przyszłoby nawet do głowy, żeby zrezygnować z zabawy.

- Łatwo jest mówić o emancypacji, kiedy ma się oparcie w postaci odpowiedzialnego faceta - rewanżuje się Julia, bez uśmiechu.

W jej spełniającym wszelkie warunki ironii tonie Marianna odczytuje jedynie ciekawość.

- Myślisz, że to warunek?

- Tak sądzę - odpowiada z powagą Julia.

Marianna śmieje się głośno.

- Nawet jeśli masz rację, nie wypada mi się z tobą zgodzić, zwłaszcza jako osobie o lekko feministycznych skłonnościach. Wystarczy mi, że to nielubiane przeze mnie myślenie sprawdza się w praktyce.

- To znaczy?

- To znaczy – zaczyna wyjaśniać Marianna – że na przykład leczę śliczną dziewczynę z anoreksji, mądrą, obiecującą, piękną, przynajmniej do czasu, zanim zniszczy wszystko, co dostała w darze od natury. Stosuję całą paletę środków – dostępne leki i teorie, apeluję do niej w imię rozumu, rozsądku, religii. I nic. W takich przypadkach sama – jak wspominałam, trochę feministka - zaczynam modlić się o to, by los zesłał jej kochającego mężczyznę. Nie musi być ani mądry, ani rozsądny, ani religijny. Wystarczy, aby ona zaczęła przy nim jeść i uratowała swe wyniszczone ciało. Czasem myślę, że powinnam móc przepisywać mężczyzn na receptę.

Julia przygląda się jej z uwagą, aż jej proste, czarne brwi zderzają się w jednym punkcie. I ona znała, także prywatnie, dziewczyny chore na anoreksję. Z jedną z nich przegadała całą noc, której później musiała się wstydzić, bo wypiła przy tym wiele wina, którego nadmiaru zwykle starała się unikać. Miało wesprzeć ją w nawiązaniu kontaktu w apostolskiej misji uprawdopodobnienia bycia prawie-całkiem-szczęśliwym człowiekiem. Nic z tego nie wyszło, tamta w ogóle nie używała alkoholu, wcale nie z lęku przed utratą kontroli, alkoholizmem, marskością wątroby czy choćby kacem. Po prostu liczyła kalorie, uważna, gdy moczone w winie porady Julii zrzucały przed nią jedna po drugiej szatki psychologicznej wiedzy i topiły się w utyskiwaniu zbankrutowanej wychowawczo matki. Wszystkie, włącznie z najgorszą Zakochaj się, dziewczyno, po prostu, wszystko lepsze niż to... Julia pamięta, że pogardzała sobą dzień, miesiąc i rok później.

- Raczej chodzi o miłość - mówi stanowczo do Marianny. - Powinnaś przepisywać miłość, nie mężczyznę.

Jednak Marianna kręci głową, prócz sprzeciwu wkładając w gest porcję rezygnacji.

- Moje doświadczenie mówi mi, że nie zawsze - wyjaśnia ostrożnie, przynajmniej nie w decydującym stopniu. - Zwykle jest tak, że przydatna jest obecność mężczyzny. Element, który może dopełnić równowagi.

- Jakby kobieta bez niego nie mogła jej osiągnąć! - protestuje Julia, jawnie oburzona.

- Właśnie - przytakuje Marianna. I natychmiast dodaje: - Trochę to smutne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: