Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Idylle wojenne i pokojowe troski - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Idylle wojenne i pokojowe troski - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 295 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OTWAR­CIE SE­ZO­NU

Lato roz­po­czy­na się w War­sza­wie w tym dniu dniu, kie­dy moż­na się na­pić kawy na po­wie­trzu.

Jest to cud przy­ro­dy miej­skiej. Pew­ne­go dnia na we­ran­dach przed ka­wiar­nia­mi uka­zu­ją się krze­sła i sto­li­ki. Lu­dzie spo­strze­ga­ją wów­czas że już nie­po­strze­że­nie i drze­wa się za­zie­le­ni­ły. Poza mia­stem i w ka­len­da­rzu może to być jesz­cze wio­sna… Ale w mie­ście wio­sny nie­ma, a ra­czej jest to tak pod­ła pora roku, że le­piej o niej nie wspo­mi­nać. W ży­ciu miej­skiem zresz­tą dąży się do uprasz­cza­nia wszyst­kie­go… A więc i pór roku. Zima i lato. Dla miesz­kań­ców miast to wy­star­cza.

Ten pierw­szy let­ni dzień bywa za­zwy­czaj cie­pły, sło­necz­ny i po­god­ny. Na uli­cach wi­du­je się lu­dzi bez pal­to­tów, czy­li, jak się po war­szaw­sku mówi, "do fi­gu­ry" i w fu­trach… Kto­by więc na za­sa­dzie tych ob­ser­wa­cyi ulicz­nych chciał tem­pe­ra­tu­rę dnia okre­ślić, miał­by kło­pot nie­la­da… Na szczę­ście, przed ap­te­ka­mi wi­szą ter­mo­me­try i wska­zu­ją, że jest cie­pło. Ośm­na­ście stop­ni w słoń­cu, dzie­sięć w cie­niu. Naj­lep­szy spo­sób do­sta­nia ka­ta­ru, jak utrzy­mu­ją lu­dzie po­dejrz­li­wi.

Ale i naj­po­dejrz­liw­si przy­zna­ją, że jest to "pierw­szy na­praw­dę ład­ny dzień".

Kto żyw, wy­ru­sza na spa­cer. Do nie­daw­na je­dy­nem miej­scem prze­cha­dzek były Ale­je Ujaz­dow­skie. Obec­nie lu­dzie, spra­gnie­ni słoń­ca, po­wie­trza i prze­strze­ni, mają nowe uj­ście – trze­ci most. Trze­ba przy­znać, że w swo­im ro­dza­ju jest to je­dy­ny most na świe­cie. Za­zwy­czaj mo­sty słu­żą do tego, żeby się prze­do­stać z jed­nej stro­ny rze­ki na dru­gą. A w War­sza­wie lu­dzie do­cho­dzą do koń­ca mo­stu i wra­ca­ją… Mamy więc "most dla mo­stu", tak jak "sztu­kę dla sztu­ki".

Do mo­stu do­cho­dzi się przez wia­dukt – otóż sam spa­cer po wia­duk­cie po­sia­da wie­le uro­ku. Moż­na za­pa­lić pa­pie­ro­sa, oprzeć się wy­god­nie o ba­lu­stra­dę i pa­trzeć pro­sto w okna są­sia­du­ją­cych z wia­duk­tem ka­mie­nic. Wi­dać wszyst­ko, jak na dło­ni. Rano i w go­dzi­nach wie­czor­nych jest to wi­dok bar­dzo cie­ka­wy.

Mimo ta­kie po­nę­ty jed­nak, kon­ku­ren­cya trze­cie­go mo­stu nie oka­za­ła się nie­bez­piecz­ną dla sta­ro­świec­kich Alei. W pierw­szy "na­praw­dę ład­ny dzień" po daw­ne­mu w Ale­jach aż czar­no od prze­chod­niów. W go­dzi­nach po­po­łu­dnio­wych od­by­wa się cor­so. Dzień roz­po­czę­cia cor­sa jest za­ra­zem dniem, w któ­rym ma­gi­strat za­rzą­dza roz­po­czę­cie do­rocz­nej tra­dy­cyj­nej re­pa­ra­cyi bru­ków w Ale­jach. Trze­ba przy­znać, że jest to bar­dzo po ludz­ku. Po­wo­zom i do­roż­kom nie­wy­god­nie tro­chę, ale zato ro­bot­ni­cy pra­cu­ją w cie­ple i w słoń­cu i mo­no­to­nię ukła­da­nia ko­stek drew­nia­nych umi­la im wi­dok prze­jeż­dża­ją­cych po­jaz­dów, w któ­rych jest dużo ład­nych ko­biet. Oczy­wi­ście w ta­kich wa­run­kach pra­ca jest da­le­ko we­sel­sza i hy­gie­nicz­niej­sza, niż w ja­kimś mar­cu, czy w po­cząt­kach kwiet­nia, kie­dy nie­bo jest sza­re, a w Ale­jach pu­sto zu­peł­nie. Z tego też wzglę­du za­pew­ne ro­bot­ni­cy wca­le się z na­pra­wą bru­ków nie śpie­szą. Trud­no im się dzi­wić. Gdy­bym sam był ro­bot­ni­kiem, tak­że­bym wo­lał przy­glą­dać się prze­jeż­dża­ją­cym ko­bie­tom, niż ba­brać się w pia­sku i schy­lać nie­ustan­nie ce­lem ukła­da­nia ko­stek.

Cor­so w Ale­jach jest zwłasz­cza pod jed­nym wzglę­dem cie­ka­we. Na polu tech­ni­ki wy­prze­dzi­li­śmy całą Eu­ro­pę, stwa­rza­jąc do­roż­ki, za­przę­żo­ne w sztucz­ne ko­nie. Jest to po­łą­cze­nie idei au­to­mo­bi­lu z daw­nym es­te­tycz­nym wy­glą­dem po­jaz­du. Do­ro­żek ta­kich jest w War­sza­wie bar­dzo wie­le i cu­dzo­ziem­cy są­dzą na­wet cza­sa­mi, że ko­nie, któ­re ją cią­gną, są praw­dzi­we. Oczy­wi­ście mylą się gru­bo, bo gdy­by praw­dzi­wy koń był tak chu­dy i wy­nędz­nia­ły, toby zdechł, nie do­cła – paw­szy się od Wil­czej do Pięk­nej. Te ko­nie są sztucz­ne, na­krę­ca­ne i to jest ostat­ni wy­raz tech­ni­ki, przy­sto­so­wa­nej do na­szych ar­ty­stycz­nych wy­ma­gań.

W Ła­zien­kach po­czą­tek se­zo­nu let­nie­go za­zna­cza się otwar­ciem że­glu­gi na sta­wie. Przed wie­czo­rem, aż roj­no od łó­dek i ro­dzin­nych, "gon­do­li". Mło­dzież oboj­ga płci w za­pa­sach z nie­bez­piecz­nym ży­wio­łem ćwi­czy mię­śnie i siłę cha­rak­te­rów. Zda­rza się cza­sem, że zdra­dli­wa fala rzu­ci jed­ną łódź na dru­gą. Z pier­si za­ło­gi do­by­wa się wów­czas sta­ry, że­glar­ski okrzyk: "Sa­meś pan du­reń!"

Tak się za­czy­na znoj­ne lato w War­sza­wie. We­so­ło i gwar­no. Ale stwier­dzić na­le­ży, że mimo upo­je­nia sza­łem słoń­ca lu­dzie nie za­po­mi­na­ją o swych obo­wiąz­kach. W ubie­głą nie­dzie­lę za­ob­ser­wo­wa­łem fakt drob­ny, ale wzru­sza­ją­cy. Wi­dzia­łem na jed­nej z bocz­nych ulic ro­dzi­nę rze­mieśl­ni­czą, po­wra­ca­ją­cą po dniu peł­nym wra­żeń do domu. Oj­ciec tak się za­ta­czał, że, mimo opo­ry, jaką znaj­do­wał w oty­łej mał­żon­ce, wciąż sta­rał się tra­fić gło­wą to w la­tar­nię, to w ścia­nę ka­mie­ni­cy… Zda­wa­ło­by się, że w ta­kiej sy­tu­acyi czło­wiek o wła­snej rów­no­wa­dze po­tra­fi tyl­ko my­śleć. A on my­ślał o wy­cho­wa­niu dzie­ci. I wciąż stro­fo­wał kro­czą­cą przo­dem cór­kę:

– An­dziu… trzy­maj się pro­sto…

Była to bu­du­ją­ca sce­na. Pierw­szy "na­praw­dę ład­ny dzień" do­star­czył mi wra­żeń nie­tyl­ko es­te­tycz­nych, ale i mo­ral­nych. No, ale nie wy­ma­gaj­my od ta­kie­go pierw­sze­go let­nie­go dnia – za dużo. Wy­star­czy stwier­dzić, że w ży­ciu mia­sta jest to dzień na­praw­dę uro­czy.WY­ŚCI­GI.

Maj i po­ło­wa czerw­ca jest to okres cza­su w War­sza­wie, kie­dy nie­bez­piecz­nie jest się go­lić. Fry­zy­erzy prze­ży­wa­ją emo­cye wy­ści­go­we. Zro­zu­mia­łą jest rze­czą, że czło­wiek, któ­ry ma umysł za­prząt­nię­ty ob­li­cza­niem szans ju­trzej­szej wy­gra­nej, albo roz­pa­mię­ty­wa­niem przy­czyn wczo­raj­sze­go pe­cha, nie może po­świę­cić na­le­ży­tej uwa­gi ob­li­czu bliź­nie­go. Trud­no mu się dzi­wić na­wet, je­że­li "za­tnie"…

Jest to nie­wy­god­ne, ale… osta­tecz­nie przez pół­to­ra mie­sią­ca moż­na go­lić się sa­me­mu, albo po­wstrzy­mać od go­le­nia. W tym cza­sie za to War­sza­wa na­praw­dę żyje. Maj może być zim­ny, dżdży­sty, mgli­sty, ale w du­szach wio­sna. Uśpio­ne siły spo­łecz­ne bu­dzą się do ży­cia. I na każ­dym kro­ku mo­że­my stwier­dzać po­cie­sza­ją­ce ob­ja­wy. Ot choć­by to: Czę­sto się daje u nas sły­szeć skar­gi na brak spe­cy­ali­stów. Otóż w se­zo­nie wy­ści­go­wym moż­na stwier­dzić, że są to skar­gi prze­sad­ne.

Są dzie­dzi­ny pra­cy twór­czej, w któ­rych nie brak nam ca­łych za­stę­pów uzdol­nio­nych i wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych spe­cy­ali­stów.

Przedew­szyst­kiem na­le­ży tu za­li­czyć wy­ści­gi. Co­raz czę­ściej przy okien­kach to­ta­li­za­to­ra spo­ty­ka­my fa­chow­ców, któ­rzy przed uda­niem się na plac wy­ści­go­wy po­świę­ca­ją się su­mien­nym i dłu­go­trwa­łym stu­dy­om.

Ruch ten sze­rzy się zwłasz­cza wśród mło­dzie­ży, co jest ob­ja­wem po­cie­sza­ją­cym. Siedm­na­sto­let­ni i ośm­na­sto­let­ni chłop­cy po­tra­fią już dziś z wła­sne­go po­pę­du bez za­chę­ty star­szych przy­sia­dy­wać fał­dów, i w dzień wy­ści­gów nie­raz świt ich za­sta­je przy pra­cy, kre­ślą­cych na mar­gi­ne­sach pro­gra­mów ka­ba­li­stycz­ne cy­fry i zna­ki.Świad­czy to, że jed­nak mło­de po­ko­le­nie co­raz po­waż­niej za­czy­na się za­pa­try­wać na ży­cie. Po­za­tem – o ile dla star­szych wy­ści­gi są przy­jem­ne i po­ży­tecz­ne, o tyle na mło­dzież wy­wie­ra­ją jesz­cze wpływ kształ­cą­cy. To­ta­li­za­tor jest dość dro­gi i nie za­wsze stać mło­dzień­czą kie­szeń na kup­no bi­le­tu.

Wsku­tek tego, chłop­cy skła­da­ją się po paru i wspól­ne­mi si­ła­mi na­by­wa­ją bi­let. Wy­ra­bia to w nich ten zmysł so­li­dar­no­ści, któ­re­go tak nam po­trze­ba w ży­ciu.

To wspól­ne ku­po­wa­nie bi­le­tów na to­ta­li­za­to­ra jest, moż­na po­wie­dzieć, naj­po­pu­lar­niej­szą i naj­od­po­wied­niej­szą for­mą zrze­szeń u nas.

Wy­ści­gi nie­gdyś były wy­łącz­nie pań­ską, ary­sto­kra­tycz­ną za­ba­wą. 2 cza­sem zde­mo­kra­ty­zo­wa­ły się i sta­ły się jed­ną z waż­niej­szych ga­łę­zi na­sze­go prze­my­słu.

Obec­nie wi­dzi­my nowy ruch: dą­że­nie mło­dzie­ży do za­gar­nię­cia ca­łej tej ga­łę­zi prze­my­słu w swe ręce.

I kto wie, czy jej się to nie uda, po­nie­waż mło­dzież wła­śnie wno­si z sobą prócz en­tu­zy­azmu jesz­cze i wie­dzę.Śmia­ło moż­na po­wie­dzieć, że wśród lu­dzi star­szych na­po­ty­ka się znacz­nie wię­cej dy­le­tan­tów, gra­ją­cych na los szczę­ścia, niż wśród mło­dzie­ży.

Ma się ro­zu­mieć, że wy­ści­gi wpro­wa­dza­ją mia­sto w pe­wien stan pod­nie­ce­nia i zde­ner­wo­wa­nia.

Po­go­dą w tym cza­sie od­zna­cza­ją się tyl­ko po­słań­cy. To ich wła­śnie od­róż­nia od in­nych lu­dzi.

Jak wia­do­mo, po­słań­cy są to lu­dzie w ko­lo­ro­wych czap­kach, któ­rzy ca­ły­mi dnia­mi wy­sta­ją na ro­gach ulic, bez­myśl­nie za­pa­trze­ni przed sie­bie.

Jed­ną z cha­rak­te­ry­stycz­nych ich cech jest to, że nig­dy z sobą nie roz­ma­wia­ją.

Go­dzi­na­mi moż­na ich ob­ser­wo­wać i nie za­uwa­ży się, aby je­den do dru­gie­go usta otwo­rzył. Na po­zór mo­gło­by się zda­wać, że lu­dzie ci nie po­trze­bu­ją ani jeść, ani pić, ani spać, ani miesz­kać, że do szczę­ścia po­trze­ba im tyl­ko ścia­ny domu, o któ­rą mo­gli­by się opie­rać.

Nie jest to jed­nak praw­da. Po­słań­cy mają ta­kie same po­trze­by, jak inni lu­dzie.

Daw­niej no­si­li li­sty. Dziś, gdy wo­bec roz­po­wszech­nie­nia te­le­fo­nów li­stów już nie no­szą, Opatrz­ność, któ­ra czu­wa nad nimi, jak nad ptac­twem, zsy­ła im imie­ni­ny, prze­pro­wadz­ki i wy­ści­gi.

Z tych trzech za­sad­ni­czych źró­deł do­cho­du naj­lep­sze mu­szą być wy­ści­gi, bo z chwi­lą gdy po­słań­cy za­czną po­wie­wać czer­wo­ny­mi afi­sza­mi, twa­rze ich pro­mie­nie­ją.

Nic tak przy­gnę­bia­ją­co nie de­ko­ru­je uli­cy, jak rząd po­nu­rych syl­wet po­słań­ców pod mu­rem. Ale za to, gdy po­słań­cy się cie­szą, całe mia­sto się cie­szy. Tak jest w okre­sie wy­ści­gów.WY­JAZD NA PO­ŁU­DNIE.

Na "Pro­me­na­dę des An­gla­is" w Niz­zy roi się w tej chwi­li od Po­la­ków. Ko­niec mar­ca i kwie­cień, to pol­ski se­zon na Ri­vie­rze. Wca­le nie mam tego ro­da­kom moim za złe, prze­ciw­nie, so­bie ra­czej mam za złe, że sie­dzę w tej chwi­li w War­sza­wie, za­miast ubo­le­wać gdzieś w Niz­zy:

– Mój Boże, że­by­śmy to my ta­kie słoń­ce u sie­bie mie­li!

Wes­tchnień ta­kich, nie po­zba­wio­nych nuty pa­try­otycz­nej me­lan­cho­lii, dużo się wo­gó­le sły­szy mię­dzy Niz­zą a Mon­te-Car­lo.

No­bles­se ob­li­ge. Po­sia­da­jąc naj­lep­sze w Eu­ro­pie in­sta­la­cye fil­trów, wszę­dzie też je­ste­śmy naj­po­dat­niej­si do tego, aby nas prze­płu­ki­wa­no. W Mon­te-Car­lo od­by­wa się to sku­tecz­nie i szyb­ko. Gdy się czło­wiek do­brze za­wi­nie, już na wie­czór tego sa­me­go dnia, w kró­rym przy­je­chał, może być go­tów. Wów­czas prze­ko­ny­wa się, że ten ba­jecz­ny kli­mat Ri­vie­ry jest sta­now­czo prze­re­kla­mo­wa­ny.

Ale na to trze­ba wy­jąt­ko­we­go "pe­cha" któ­ry jest tak samo rzad­ki, jak i wy­jąt­ko­we szczę­ście. W nor­mal­nym bie­gu rze­czy ope­ra­cyą prze­płu­ki­wa­nia roz­kła­da się na parę ty­go­dni; prze­ty­ka­ją ją, jak mig­da­ły pla­cek, ła­ska­we uśmie­chy for­tu­ny, stwa­rza­jąc bło­gie chwi­le, w któ­rych wi­dzi się i od­czu­wa całe pięk­no bo­skiej przy­ro­dy.

W wio­sen­nym "pol­skim" se­zo­nie co krok w ka­sy­nach i na spa­ce­rach sły­szy się pol­ski ję­zyk. Roz­mo­wy ri­wie­ro­we przy­tem mają już pe­wien usta­lo­ny typ. Obo­wią­zu­ją­cem na­przy­kład jest na­rze­ka­nie na ilość ro­da­ków.

– Wie pan, że mi ta Niz­za obrzy­dła. Ostat­ni raz tu przy­jeż­dżam. Prze­cież do­praw­dy to się robi ja­kaś Mar­szał­kow­ska uli­ca. Te­raz w cią­gu pół go­dzi­ny może spo­tka­łem ni mniej ni wię­cej tyl­ko je­de­na­stu zna­jo­mych z War­sza­wy. Czło­wiek ucie­ka, żeby wy­po­cząć, i znów sły­szy te same plot­ki.

Na to na­le­ży od­po­wie­dzieć:

– Ma pan ra­cyę, to może Ri­vie­rę obrzy­dzić.

Po­czem, zło­żyw­szy tę lek­ką da­ni­nę po­etycz­nym in­stynk­tom du­szy, tę­sk­nią­cej do sa­mot­no­ści na ło­nie przy­ro­dy, moż­na już za­cząć ob­ra­biać war­szaw­skie plot­ki – aż miło.

Od cze­go­kol­wiek­by się zresz­tą roz­mo­wa za­czę­ła, koń­czy się rów­nież obo­wiąz­ko­wo na grze. Mon­te-Car­lo zaj­mu­je za­le­d­wie drob­ny punkt na

Ri­vie­rze, a w Mon­te-Car­lo jesz­cze drob­niej­szym punk­ci­kiem jest ka­sy­no. Mimo to cały uro­czy brzeg jest pod wła­dzą ka­sy­na. Do­wo­dzi to, że nie wiel­kość fi­zycz­na sta­no­wi o rze­czy­wi­stej po­tę­dze, lecz siła mo­ral­na.

Po­la­cy po­sia­da­ją na Ri­vie­rze do­brą mar­kę, więc też po­trze­by na­sze są uwzględ­nia­ne przez lud­ność miej­sco­wą. Lom­bard w Mon­te-Car­lo po­sia­da i pol­ski na­pis na szyl­dzie. W każ­dej księ­gar­ni są pol­skie książ­ki: bro­szu­ry, po­ucza­ją­ce jak moż­na wy­grać na­pew­no, dzię­ki ja­kie­muś nie­za­wod­ne­mu "sys­te­mo­wi". Ja­kim spo­so­bem Dom gry opie­ra się po dziś dzień sku­tecz­nie owym sys­te­mom, z któ­rych każ­dy opar­ty jest na ści­słych wy­li­cze­niach ma­te­ma­tycz­nych, to już na wie­ki wie­ków po­zo­sta­nie nie­zgłę­bio­ną ta­jem­ni­cą. Na ba­jecz­nym ta­ra­sie przed ka­sy­nem od­by­wa się nie­usta­ją­ca wy­sta­wa na­ro­do­wo­ści. W kwiet­niu ob­sy­ła­my ją skrzęt­nie i trze­ba od­dać spra­wie­dli­wość, że w tym tłu­mie naj­roz­ma­it­szych oka­zów typy pol­skie przed­sta­wia­ją się do­dat­nio pod wzglę­dem uro­dy i szy­ku. I jesz­cze jed­na rzecz sta­le nas cha­rak­te­ry­zu­je. Gdy Fran­cu­zi, Wło­si albo An­gli­cy roz­ma­wia­ją gło­śno po fran­cu­sku, wło­sku albo an­giel­sku i na­gle do­le­ci ich dźwięk mowy ro­dzin­nej w po­bli­żu, to roz­ma­wia­ją so­bie da­lej, nie zwra­ca­jąc na to uwa­gi. A Po­la­ków ję­zyk pol­ski od­ra­zu pło­szy. Za­czy­na­ją się trwoż­ne oglą­da­nia i ta­jem­ni­cze szep­ty, a cała ta kon­spi­ra­cya po to, aby po­wie­dzieć np.: "Ma­niu, zo­bacz, o któ­rej go­dzi­nie od­cho­dzi po­ciąg do Niz­zy". Na­to­miast spe­cy­al­nie pol­skim "pe­chem" jest przy­pusz­cze­nie, że nikt po pol­sku nie ro­zu­mie, gdy peł­no ro­da­ków do­oko­ła. Zda­rza się wsku­tek tego, że od cza­su do cza­su sa­mot­ne­mu po­dróż­ni­ko­wi, któ­ry się z po­cho­dze­niem swo­jem nie zdra­dza, wpa­da­ją w uszy re­we­la­cye, ty­czą­ce się naj­bar­dziej uta­jo­nych stron mał­żeń­skie­go po­ży­cia. Albo uwa­gi:

– Jak ci się zda­je, ja­kiej na­ro­do­wo­ści może być ten fa­cet?

– Czy ja wiem? może Szwed albo Nie­miec.

– Strasz­nie ma głu­pią minę.

W ta­kich sy­tu­acy­ach nie moż­na się pod­da­wać roz­czu­le­niu, ja­kie na ob­czyź­nie bu­dzi dźwięk mowy ro­dzin­nej, i trze­ba ra­czej, co jest nie­ład­ne, za­pie­rać się swo­jej na­ro­do­wo­ści.

O ile ktoś po­sia­da zna­jo­me­go, któ­ry się w tych cza­sach na wio­sen­ne wa­ka­cye za gra­ni­cę wy­bie­ra, ła­two może zro­bić parę oby­cza­jo­wych do­świad­czeń. Przedew­szyst­kiem niech mu za­re­ko­men­du­je ja­kiś ho­tel, do któ­re­go "za­jeż­dża wie­lu Po­la­ków". Usły­szy na to ste­ore­ty­po­wą od­po­wiedź:

– O, nie, pa­nie, już ja ta­kich ho­te­li, gdzie Po­la­cy za­jeż­dża­ją, z za­sa­dy za gra­ni­cą uni­kam.

Groź­by tej zresz­tą nie na­le­ży brać zu­peł­nie se­ryo. Po­czci­wiec za­je­dzie do ta­kie­go ho­te­lu i do­brze mu w nim bę­dzie na­pew­no, Tyl­ko nasz kon­we­nans tu­ry­stycz­ny wy­ma­ga, aby się za­rze­kać pol­skich skle­pów, pol­skich ho­te­li i pol­skich zna­jo­mo­ści za gra­ni­cą. Przy­pusz­czam zresz­tą, że nie wy­ni­ka to z bra­ku umi­ło­wa­nia pol­sko­ści, tyl­ko po­pro­stu z na­szej ar­ty­stycz­nej wraż­li­wo­ści. Ta groź­na za­po­wiedź ze­rwa­nia na pe­wien czas wszel­kich nici, ja­kie nas z kra­jem łą­czą i mogą kraj przy­po­mi­nać, pod­no­si eg­zo­tycz­ny urok po­dró­ży. Na­ro­dy, któ­re tej wraź­li­wo­ści nie po­sia­da­ją, jak np. An­gli­cy, wszę­dzie szu­ka­ją an­giel­skich ho­te­li, an­giel­skich skle­pów, an­giel­skich zna­jo­mo­ści. Inne na­cye za­czy­na­ją już też po­wo­li za­ra­żać się ich przy­kła­dem. Tyl­ko my trzy­ma­my się wier­nie do­brej i sta­rej tra­dy­cyi, a po­nie­waż jest do­bra i sta­ra, więc nie­ma po­wo­du, aby z nią zry­wać.NA­SZA SY­CY­LIA.

Dla od­mia­ny po na­stro­jach ban­dyc­kich mamy se­ryę po­ża­rów. Jak za­uwa­ży­ły pi­sma, jest to zwy­kłe zja­wi­sko na po­cząt­ku cie­plej­szej pory każ­de­go roku u nas.

Bar­dzo po­ży­tecz­ny oby­czaj.

Po­nie­waż w kli­ma­cie coś się po­psu­ło i po­czą­tek tej "cie­plej­szej" pory bywa za­zwy­czaj dżdży­sty i nie­moż­li­wie zim­ny, więc trud­no­by się było w zmia­nach pór roku ory­en­to­wać, gdy­by nie po­ża­ry.

A tak wia­do­mo: gdy na ostat­nich stron­ni­cach pism uka­zu­ją się ogło­sze­nia o let­ni­skach a w tek­ście alar­mu­ją­ce do­nie­sie­nia o po­ża­rach, to zna­czy, że lato już się zbli­ża.

Przez dłu­gie wie­ki kar­mi­li­śmy się pięk­ną le­gen­dą, że Ka­zi­mierz za­stał Pol­skę drew­nia­ną, a zo­sta­wił mu­ro­wa­ną.

Jak wi­dzi­my, ta mu­ro­wa­na Pol­ska pali się wca­le nie­zgo­rzej. Se­zon ognio­wy trwa do­pie­ro kil­ka­na­ście dni a już się może po­szczy­cić im­po­nu­ją­cy­mi re­zul­ta­ta­mi.

W Ska­le pod Oj­co­wem spa­li­ło się trzy­sta trzy­dzie­ści do­mów, w Ło­sni­kach pod Za­mo­ściem sto. Do­li­czyw­szy do tego po­ża­ry mniej­sze, bez prze­sa­dy moż­na licz­bę spa­lo­nych do­mów za­okrą­glić do ty­sią­ca.

Stra­ty, wy­ni­kłe z tego po­wo­du, wy­no­szą prze­szło mi­lion ru­bli. I mó­wią lu­dzie, że nasz kraj jest bied­ny. Ład­na mi bie­da, sko­ro spo­łe­czeń­stwo z lek­kiem ser­cem może so­bie na taki wy­da­tek po­zwo­lić.

Wy­czy­ta­łem w któ­re­mi z pism, że "głów­ną przy­czy­ną po­ża­rów na wsi jest nie­ostroż­ne ob­cho­dze­nie się z ogniem". Nie­wąt­pli­wie, że tak jest. Ale ogień wy­na­le­zio­no już dość daw­no. Pod­ręcz­na en­cy­klo­pe­dya, do któ­rej zaj­rza­łem w tej chwi­li, po­uczy­ła mię, że sta­ło się to "na dłu­go przed epo­ką ka­mien­ną" (bar­dzo ści­słe okre­śle­nie).

Sko­ro więc od tego cza­su lu­dzie nie na­uczy­li się jesz­cze u nas ostroż­nie ob­cho­dzić z ogniem, wi­docz­nie nie wcho­dzi to już w za­kres na­ro­do­wych uzdol­nień i na tej dro­dze nie­ma co po­pra­wy złe­go szu­kać.

Teo­re­tycz­nie moż­na­by tak ro­zu­mo­wać: "Ła­twiej jest prze­bu­do­wać dom, niż zmie­nić cha­rak­ter czło­wie­ka. Po­zo­sta­wia­jąc więc lu­do­wi na­sze­mu całą swo­bo­dę w nie­ostroż­nem ob­cho­dze­niu się z ogniem, po­win­ni­śmy się ra­czej po­sta­rać, aby ta Pol­ska "mu­ro­wa­na", któ­rą w fan­ta­zyi prze­su­nę­li­śmy w od­le­głe cza­sy Ka­zi­mie­rzow­skie, dziś przy­najm­niej sta­ła się rze­czy­wi­sto­ścią.

Ale by­ło­by to teo­re­tycz­ne ro­zu­mo­wa­nie. Bo wpraw­dzie muru ogień się nie ima, ale za to, jak nas do­świad­cze­nie ostat­nich cza­sów co­raz czę­ściej po­ucza, domy mu­ro­wa­ne walą się z hu­kiem i trza­skiem.

W cią­gu ostat­niej zimy w War­sza­wie coś trzy czy czte­ry ka­mie­ni­ce ru­nę­ły. Osta­tecz­nie nie­wia­do­mo, co gor­sze: czy dom drew­nia­ny, któ­ry się pali, czy mu­ro­wa­ny, któ­ry pew­ne­go pięk­ne­go po­ran­ku prze­wra­ca się na śro­dek uli­cy, ta­mu­jąc ko­mu­ni­ka­cyę.

Czy­li, że Pol­ska "mu­ro­wa­na" we­dług no­wych za­sad bu­dow­nic­twa nie ustrze­gła­by nas od klęsk, tyl­ko zmie­ni­ła­by ich cha­rak­ter i co naj­wy­żej prze­nio­sła je na inną porę roku.

W ta­kich wa­run­kach i sam Sa­lo­mon nic mą­dre­go­by nie wy­my­ślił. Na co in­ne­go na­le­ży ra­czej zwró­cić uwa­gę.

W ostat­nich dniach na­de­szła do War­sza­wy wia­do­mość o no­wem strasz­nem trzę­sie­niu zie­mi na Sy­cy­lii.

Pi­sma peł­ne są te­le­gra­mów, opo­wia­da­ją­cych z naj­drob­niej­szy­mi szcze­gó­ła­mi prze­bieg ka­ta­stro­fy.

Czy­ta­jąc to wszyst­ko, trud­no się oprzeć wra­że­niu, że jed­nak Sy­cy­lij­czy­cy piesz­czą się tro­chę ze swo­je­mi ka­ta­stro­fa­mi.

Bo je­śli u nas w cią­gu paru ty­go­dni pali się pra­wie ty­siąc do­mów, set­ki lu­dzi zo­sta­ją bez da­chu nad gło­wą, a stra­ty prze­no­szą mi­lion ru­bli, toć jest to klę­ska mało co mniej­sza od sy­cy­lij­skiej. A my nic.

Spa­li­ło się. Mniej­sza o to. Na przy­szły rok znów się spa­li.

To jest spo­kój i zim­na krew.

Tak wy­ro­bio­ne spo­łe­czeń­stwo ma oczy­wi­ście god­ne swo­ich za­let ka­ta­stro­fy: ci­che, dys­kret­ne, oby­wa­ją­ce się bez ha­ła­śli­wej re­kla­my.

Nie cho­dzi nam o te­atral­ny efekt, ale o re­zul­ta­ty. Wsku­tek tego, dzię­ki tak pier­wot­nym środ­kom, jak nie­do­pa­łek pa­pie­ro­sa lub za­pał­ka rzu­co­na w staj­ni, osią­ga­my to samo pra­wie, na co in­nym na­cy­om po­trze­ba od­ra­zu ka­ta­kli­zmów przy­ro­dy, trzę­sień zie­mi i t… d.

To jest kul­tu­ra.

Po­nie­dział­ko­we pi­sma wie­czor­ne obok ob­szer­nych opi­sów ka­ta­stro­fy sy­cy­lij­skiej przy­nio­sły dwie drob­ne wia­do­mo­ści:

Wieś Bez­wo­lę w po­wie­cie Ra­dzyń­skim na­wie­dził po­żar, któ­ry stra­wił 46 do­mów miesz­kal­nych i 216 za­bu­do­wań go­spo­dar­skich.

Na uli­cy No­wi­niar­skiej prze­rwa­no chwi­lo­wo ruch ko­ło­wy i tram­wa­jo­wy, po­nie­waż w ścia­nie jed­ne­go z do­mów uka­za­ły się szcze­li­ny.

Na Sy­cy­lii trzę­sie­nie zie­mi może trwać parę se­kund, parę mi­nut, ale wresz­cie się koń­czy. I jest spo­kój – przy­najm­niej aż do no­we­go ata­ku hi­ste­rycz­ne­go przy­ro­dy.

U nas tego ro­dza­ju drob­ne, mi­zer­ne wia­do­most­ki, jak dwie przy­to­czo­ne po­wy­żej, po­wta­rza­ją się wciąż. "Fu­rya ży­wio­łów" nie gra tu żad­nej roli. Unie­za­leż­ni­li­śmy się od ży­wio­łów.

Nie mamy sy­cy­lij­skie­go słoń­ca, ani po­ma­rań­czo­wych ga­jów, ale je­śli o treść klęsk cho­dzi, a nie o po­zo­ry ze­wnętrz­ne, to na­sza swoj­ska, kra­jo­wa "Sy­cy­lia" w ni­czem nie ustę­pu­je tam­tej – da­le­kiej.ŻY­CZE­NIA.

Lu­dzie lu­bią so­bie do­brze ży­czyć i stąd wy­ni­kła po­trze­ba skła­da­nia ży­czeń, któ­rej chęt­nie i czę­sto czy­ni­my za­dość. Do­wo­dzi to, że na­tu­ra ludz­ka nie jest tak zła, jak ją usi­łu­ją przed­sta­wić naj­roz­ma­it­si scep­ty­cy i zgorzk­nia­li pe­sy­mi­ści.

Oczy­wi­ście nie wszyst­kie ży­cze­nia, ja­kie skła­da­my i od­bie­ra­my, są jed­na­ko­wej wagi. Po­spo­li­te "Na zdro­wie" np., któ­re się mówi przy ki­cha­niu, nie wy­wo­łu­je w nas tego uczu­cia wdzięcz­no­ści i roz­tkli­wie­nia, co ży­cze­nia świą­tecz­ne lub imie­ni­no­we. Ist­nie­ją róż­ne ka­te­go­rye ży­czeń. Do naj­po­pu­lar­niej­szych na­le­żą ży­cze­nia świą­tecz­ne, no­wo­rocz­ne i imie­ni­no­we. Osob­ny dział sta­no­wią ży­cze­nia z oka­zyi uro­czy­sto­ści ro­dzin­nych (ślu­by, chrzci­ny, ju­bi­le­usze), oraz ży­cze­nia drob­ne, co do któ­rych nie­ma usta­lo­nych re­guł i któ­re za­le­żą od oko­licz­no­ści.

Na­le­ży pa­mię­tać, że o ile sy­tu­acya po­zwa­la jed­nej i tej sa­mej oso­bie skła­dać od­ra­zu parę ży­czeń, na­le­żą­cych do roz­ma­itych ka­te­go­ryi, to na pierw­szy ogień wy­su­wa się to, któ­re jest uro­czyst­sze. Więc np., gdy się do ko­goś przy­cho­dzi w świę­ta, a ten ktoś cier­pi na ból zę­bów, przedew­szyst­kiem wy­pa­da za­cząć tra­dy­cyj­nie od "wszyst­kie­go naj­lep­sze­go" i "po­cie­chy z dzie­ci", a po­tem do­pie­ro moż­na do­dać pół­gło­sem: "I żeby pana zęby prze­sta­ły bo­leć". Wy­su­nię­cie na pierw­szy plan drob­niej­sze­go ży­cze­nia ob­ni­ży­ło­by tra­dy­cyj­ną do­nio­słość uro­czy­sto­ści.

Ży­cze­nia świą­tecz­ne skła­da się dwa razy do roku: przy opłat­ku i przy świę­co­nem jaj­ku. W wie­lu mia­stach ży­cze­nia wiel­ka­noc­ne roz­po­czy­na­ją się już w Wiel­ki Pią­tek. Do tych miast na­le­ży tak­że War­sza­wa. Jest to dzień po­wszech­ne­go pi­jań­stwa. Ale na­le­ży roz­róż­niać pi­jań­stwo wiel­ko­piąt­ko­we od pi­jań­stwa w inne dni w roku. W Wiel­ki Pią­tek upi­ja­ją się lu­dzie przy­zwo­ici, sta­tecz­ni oj­co­wie ro­dzin. Jest to więc ra­czej hołd zło­żo­ny tra­dy­cyi, niż ule­ga­nie ka­ry­god­ne­mu na­ło­go­wi.

Oby­czaj skła­da­nia ży­czeń świą­tecz­nych bywa mile wi­dzia­ny przez ka­wa­le­rów, ale źle przez oj­ców ro­dzin, któ­rzy urzą­dza­ją przy­ję­cia. Wza­mian za to ka­wa­le­rzy znie­śli­by ze swej stro­ny chęt­nie ży­cze­nia imie­ni­no­we, któ­re są, trze­ba to przy­znać, ist­ną pla­gą lu­dzi mło­dych, nie­żo­na­tych i by­wa­ją­cych w świe­cie. W War­sza­wie sto­sun­ki na­wią­zu­ją się bar­dzo ła­two. Idzie się na je­den "fiks" i od­ra­zu otrzy­mu­je się za­pro­sze­nia na pięć in­nych. Jest to bar­dzo miłe, aż do chwi­li, w któ­rej czło­wiek spo­strze­ga na­gle, że ma w jed­nym i tym sa­mym dniu pięt­na­ście Ja­dwig albo dzie­sięć He­len do ob­da­ro­wa­nia kwia­ta­mi. Ru­ina! Wiel­ko­pań­skie for­tu­ny top­nia­ły w ten spo­sób. I dla­te­go prak­tycz­ny mło­dzie­niec po­wi­nien mieć za­wsze ka­len­da­rzyk pod ręką i tak do­bie­rać zna­jo­mo­ści, aby imie­ni­ny wy­pa­da­ły na porę roku, kie­dy kwia­ty są ta­nie.

Imie­ni­ny są naj­po­pu­lar­niej­szą for­mą uro­czy­sto­ści ro­dzin­nych. W War­sza­wie nie­po­dob­na wy­obra­zić so­bie imie­nin bez tor­tów i bez po­słań­ców. Gdy się od rana wi­dzi na mie­ście oży­wio­ny ruch po­słań­ców, roz­no­szą­cych do­nicz­ki w ró­żo­wych bi­buł­kach, oraz chłop­ców z tor­ta­mi, to bez za­glą­da­nia do ka­len­da­rza moż­na wie­dzieć, że jest to dzień ja­kie­goś po­pu­lar­ne­go imie­nia, np. Zo­fii albo Ja­dwi­gi. Lu­dziom roz­tar­gnio­nym przy­po­mi­na to od­ra­zu ich wła­sne zo­bo­wią­za­nia imie­ni­no­we. Mó­wią przy­tem zwy­kle: "A, do dy­abła!" Ale po­tem tkli­wość i ser­decz­ność bio­rą górę nad tym pierw­szym opry­skli­wym nie­co od­ru­chem uczu­cia.

Z mody za­czy­na­ją wy­cho­dzić po­wo­li ży­cze­nia no­wo­rocz­ne. Za­stę­pu­je je się dwu­ru­blo­wy­mi dat­ka­mi na bied­nych, któ­re się skła­da w "Ku­rye – rze". Wie­lu lu­dzi są­dzi z tego po­wo­du, że moż­na i ży­czeń nie skła­dać i na bied­nych owych dwóch ru­bli nie da­wać. Jest to naj­bied­niej­sze pod słoń­cem wy­ra­cho­wa­nie, któ­re już nie­jed­ne­go po­waż­ne­go oby­wa­te­la na­ra­zi­ło na kom­pro­mi­ta­cyę. Nie­ma lek­tu­ry, z ta­kim za­pa­łem czy­ta­nej, jak te wła­śnie su­che na po­zór wy­szcze­gól­nie­nia na­zwisk. Co jak co, ale brak zna­jo­me­go na­zwi­ska w ru­bry­ce dat­ków "za­miast ży­czeń no­wo­rocz­nych" przy­ja­zne oko za­wsze wy­ło­wi.

Od Wiel­kiej­no­cy do je­sie­ni ruch ży­cze­nio­wy słab­nie. W cza­sie tym na pierw­szy plan wy­su­wa­ją się spe­cy­al­ne let­nie ży­cze­nia: "mi­łej po­dró­ży" i "przy­jem­ne­go spę­dze­nia lata". Ży­cze­nia te na­bie­ra­ją dziw­nej me­lan­cho­lii przy wy­jeź­dzie na­sze­mi ko­le­ja­mi na na­sze let­ni­ska. W ta­kich wy­pad­kach le­piej się na­wet od nich po­wstrzy­my­wać, obie stro­ny nic na­tem nie stra­cą, bo oka­zyę do za­mia­ny tych ży­czeń na ja­kieś inne ła­two zna­leźć moż­na. Naj­mil­szym po­da­run­kiem, jaki przy ży­cze­niach skła­dać moż­na, jest tkli­wy, ser­decz­ny po­ca­łu­nek. Nie­ste­ty, nie wszy­scy i nie za­wsze umie­ją to na­le­ży­cie oce­nić.WIO­SNA W MIE­ŚCIE.

Z nie­wy­tło­ma­czo­nym upo­rem prze­ciw­sta­wia­my mia­stom tak zwa­ne "łono przy­ro­dy" i na­tem tle po­wstał prze­sąd, że wio­sna jest roz­kosz­na tyl­ko na wsi. Co do mnie, do­wo­dzę sta­now­czo, że wio­sna w mie­ście jest sto­kroć pięk­niej­sza i po­nęt­niej­sza, niż na wsi, trze­ba tyl­ko umieć pa­trzeć na nią oczy­ma wol­ne­mi od li­te­rac­kich uprze­dzeń. A przedew­szyst­kiem trze­ba bez uprze­dzeń pa­trzeć na mia­sto. Sko­ro za­chwy­ca nas sze­reg drzew two­rzą­cych po­etycz­ną ale­ję, to cze­muż od­ma­wia­my tego pięk­na i po­ezyi sze­re­go­wi elek­trycz­nych la­tar­ni? Mia­sto jest tak samo ło­nem przy­ro­dy, po­sia­da­ją­cem swą od­ręb­ną i fan­ta­stycz­ną ro­ślin­ność. Nie rzu­ca się ona tak ja­skra­wo w oczy, jak ro­ślin­ność na wsi, ale to dla­te­go, że jest sub­tel­niej­sza i es­te­tycz­niej­sza.

Otóż wra­ca­jąc do wio­sny, przedew­szyst­kiem za­zna­czyć na­le­ży, że w mie­ście roz­po­czy­na się ona znacz­nie wcze­śniej, niż na wsi. Na wsi ani sły­chać jesz­cze o wio­śnie, gdy w mie­ście kwit­ną już ka­pe­lu­sze ko­bie­ce, pierw­szy wio­sen­ny kwiat, zwia­stu­ją­cy cu­dow­ne od­ra­dza­nie się ca­łej przy­ro­dy. Z poza lu­strza­nych skle­po­wych szyb, czy­stych jak ta­fla naj­krysz­ta­łow­szych je­zior, mie­nią się wszyst­kie­mi bar­wa­mi, chcia­łem po­wie­dzieć przez na­łóg "tę­czy", ale czem jest tę­cza w po­rów­na­niu z bo­gac­twem barw i od­cie­ni ka­pe­lu­szy? I te kwia­ty miej­skie mają tę wyż­szość nad po­lny­mi, że co roku zmie­nia­ją kształt. Róża jest za­wsze jed­na­ko­wa od iluś tam ty­się­cy lat, od­kąd lu­dzie na nią pa­trzą, aż w koń­cu i opa­trzyć się może.

Ka­pe­lu­sze prze­ista­cza­ją się co wio­snę. Je­śli jed­nej są ta­kie, że pięć głów by po­kry­ły, to w na­stęp­ną mniej wię­cej na czu­bek gło­wy star­czą.

Dzień, w któ­rym pierw­sze ka­pe­lu­sze wy­kwi­ta­ją za wy­sta­wo­wą szy­bą, jest w mie­ście praw­dzi­wem mi­stycz­nem świę­tem wio­sny. Każ­dy męż­czy­zna ma­rzy tyl­ko o tem, aby ka­pe­lusz taki mógł ofia­ro­wać wy­bra­nej ko­bie­cie.

Lu­dzie żo­na­ci, po­sia­da­ją­cy przy­tem po parę có­rek, są w tem Szczę­śli­wem po­ło­że­niu, że nie mają kło­po­tu z wa­ha­niem, ko­go­by no­wym ka­pe­lu­szem na wio­snę ob­da­rzyć. Ka­wa­le­ro­wie na­to­miast nie za­wsze mają od­po­wied­nią isto­tę pod ręką. Dla­te­go wio­sna jest okre­sem go­rącz­ko­we­go po­szu­ki­wa­nia no­wych zna­jo­mo­ści.

Aby jed­nak zna­jo­mość taka była ce­lo­wa, na­le­ży się do niej od­po­wied­nio du­cho­wo przy­spo­so­bić, to zna­czy wpro­wa­dzić w stan tak zwa­nej "nie­okre­ślo­nej tę­sk­no­ty".

W daw­nych cza­sach, póki ży­cie nie było tak jak dzi­siaj skom­pli­ko­wa­ne, mi­łość wy­ma­ga­ła tyl­ko na­kła­du uczuć. I dla­te­go wio­sna była okre­sem mi­ło­ści. Obec­nie, samo uczu­cie nie wy­star­cza. Trze­ba jesz­cze i pie­nięż­nych na­kła­dów – – wła­śnie na ów" ka­pe­lusz wio­sen­ny", któ­ry na­le­ży oczy­wi­ście brać jako sym­bol… To stwa­rza ciem­ną stro­nę wio­sny miej­skiej, ale za­ra­zem wzbo­ga­ca ją nie­zna­nym daw­niej pier­wiast­kiem po­ezyi. Na­pi­sa­nie so­ne­tu jest bez­wa­run­ko­wo tań­sze, niż kup­no naj­skrom­niej­sze­go ka­pe­lu­sza, dla­te­go mło­dzież obie­ra czę­sto tę dro­gę za­spo­ka­ja­nia "tę­sk­no­ty mi­ło­snej" i na wio­snę je­ste­śmy świad­ka­mi ist­nej po­wo­dzi ero­ty­ków.

W ostat­nich cza­sach mło­dzież mę­ska za­czę­ła wpro­wa­dzać nową modę – cho­dze­nie bez ka­pe­lu­szy. Upo­zo­ro­wa­niem tego miał być spor­to­wy hart, zda­je mi się jed­nak, że krył się pod tem za­mysł chy­trzej­szy. Owa zma­te­ry­ali­zo­wa­na mło­dzież za­chod­nia (spra­wie­dli­wość na­ka­zu­je przy­znać, że po­mysł tej mody po­wstał na za­cho­dzie), li­czy­ła za­pew­ne na na­śla­dow­czy in­stynkt ko­biet, któ­re od cza­su do cza­su zdra­dza­ją ten­den­cye do na­śla­do­wa­nia stro­jów mę­skich. I ci pseu­do­spor­tow­cy chcie­li praw­do­po­dob­nie od­uczyć po­pro­stu ko­bie­ty od no­sze­nia ka­pe­lu­szy.

Uda­ło im się to do pew­ne­go stop­nia. Wia­do­mo, że ka­pe­lusz za­rów­no mę­ski, jak i dam­ski, skła­da się z dwóch za­sad­ni­czych czę­ści: ron­da i den­ka. Pu­ry­stów ję­zy­ko­wych może ta ter­mi­no­lo­gia ra­zić, ale có­żem ja temu wi­nien: nie ja wy­my­śla­łem ka­pe­lu­sze. Otóż te­go­rocz­ne żur­na­le wio­sen­ne przy­nio­sły no­wość: ka­pe­lusz, skła­da­ją­cy się tyl­ko z sa­me­go ron­da. Za den­ko słu­żą wła­sne wło­sy. Z na­kry­cia więc gło­wy po­zo­sta­ło tyl­ko tyle, ile po­trze­ba, aby módz za nie pła­cić. Oszczęd­ni mę­żo­wie, któ­rych by ta wia­do­mość ucie­szy­ła, niech się nie ra­du­ją przed­wcze­śnie. W ma­te­ma­ty­ce wca­le nie jest po­wie­dzia­ne, że pół ka­pe­lu­sza ma kosz­to­wać ta­niej, niż cały ka­pe­lusz.

Chy­trość ko­bie­ca za­try­um­fo­wa­ła nad chy­tro­ścią mę­ską. Tak czy owak, po­wta­rza się to rok rocz­nie. I to jest naj­cha­rak­te­ry­stycz­niej­szym ob­ja­wem wio­sny w mie­ście.PO­RAD­NIK DLA PO­DRÓŻ­NYCH.

W tych dniach od jed­ne­go ze zna­jo­mych usły­sza­łem na­stę­pu­ją­ce zda­nie: "Chcia­łem w nie­dzie­lę wy­brać się za mia­sto, ale, kie­dym przy­je­chał na sta­cyę i zo­ba­czył, co się tam dzie­je, od­ra­zu ode­szła mi ocho­ta do wy­ciecz­ki. Wsia­dłem w tram­waj i wró­ci­łem do domu".

Nie da się za­prze­czyć, że wy­do­sta­nie się z War­sza­wy w nie­dzie­lę i świę­ta jest po­łą­czo­ne z pew­ne­mi trud­no­ścia­mi. Raz w ży­ciu tyl­ko uda­ło mi się spo­tkać czło­wie­ka, któ­ry co nie­dzie­lę jeź­dził do Ce­le­sty­no­wa, wra­cał ostat­nim po­cią­giem i nig­dy się nie skar­żył na nie­wy­go­dy po­dró­ży. Był to ar­ty­sta cyr­ko­wy, tak zwa­ny" czło­wiek-wąż". Dzię­ki prze­dziw­nej ela­stycz­no­ści cia­ła, zwi­jał się w kłę­bek, kładł na siat­ce od rze­czy, albo pod ław­ką i całą dro­gę prze­sy­piał.

Oczy­wi­ście nie dla wszyst­kich jest to do­stęp­ne. Ale wo­gó­le zda­je mi się, że wie­lu lu­dzi po­su­wa do prze­sa­dy oba­wę przed świą­tecz­ny­mi po­cią­ga­mi i naj­nie­po­trzeb­niej w świe­cie po­zba­wia się przy­jem­no­ści spę­dze­nia dnia na świe­żem po­wie­trzu. Jeź­dzić moż­na, na­le­ży tyl­ko trzy­mać się przy tem pew­nej me­to­dy.

Je­stem w tem Szczę­śli­wem po­ło­że­niu, że mogę się po­dzie­lić z czy­tel­ni­ka­mi sze­re­giem rad dla osób, uda­ją­cych się w po­dróż do pod­miej­skich sta­cyi i przy­stan­ków. Rad tych udzie­lił mi do­świad­czo­ny po­dróż­ny, po­sia­dacz wil­li pod­miej­skiej. Są one więc wy­pró­bo­wa­ne.

Przedew­szyst­kiem – na­le­ży się wy­zbyć oba­wy, roz­po­wszech­nio­nej zwłasz­cza wśród ko­biet, przed udu­sze­niem w tło­ku. Wy­trzy­ma­łość or­ga­ni­zmu ludz­kie­go jest znacz­nie więk­sza, niż się na­ogół przy­pusz­cza. By­wa­ją wy­pad­ki, że pod­czas ka­ta­strof w ko­pal­niach gór­ni­cy przez dłuż­szy czas zo­sta­ją bez po­wie­trza, a mimo to uda­je się ich jesz­cze do ży­cia do­pro­wa­dzić. No, a wa­gon ma tę wyż­szość nad ko­pal­nią, że bądź co bądź, znaj­du­je się na po­wierzch­ni zie­mi.

Wy­pra­wa na let­ni­sko roz­po­czy­na się od po­sto­ju w po­cze­kal­ni. Po­cze­kal­nia jest to sala, ob­li­czo­na na sto osób, a miesz­czą­ca ty­siąc dwie­ście We wzo­ro­wej po­cze­kal­ni znaj­du­je się tro­je lub czwo­ro oszklo­nych drzwi, ale z nich jed­ne tyl­ko słu­żą do wyj­ścia. Inne są po to, aby ktoś co czas ja­kiś tłukł szy­bę, bo to po­mna­ża do­cho­dy ko­lei. Przy drzwiach wej­ścio­wych stoi męż­czy­zna, uzbro­jo­ny w na­rzę­dzie, po­dob­ne do tego, ja­kiem den­ty­ści usu­wa­ją cho­re zęby ze szczę­ki. I wszy­scy po­dróż­ni, jak ich jest ty­siąc dwie­ście, chcą być na­raz przy owym męż­czyź­nie, aby jak naj­prę­dzej wyjść po dzwon­ku na pe­ron i zna­leźć miej­sce w wa­go­nie. Pa­sa­żer roz­sąd­ny po­wi­nien pa­mię­tać, że czy do­sta­nie miej­sce czy nie, bę­dzie mu jed­na­ko­wo nie­wy­god­nie, kto wie, może na­wet go­rzej na tak zwa­nem "miej­scu". Dla­te­go nie po­wi­nien pchać się ku drzwiom i przy­najm­niej w po­cze­kal­ni oszczę­dzić so­bie tło­ku i obelg.

Po pew­nym cza­sie roz­le­ga się dzwo­nek. Woź­ny przy drzwiach bie­rze klucz w rękę, ale nie otwie­ra drzwi od­ra­zu, tyl­ko mie­rzy tłum prze­cią­głem, wy­zy­wa­ją­cem spoj­rze­niem, jakg­dy­by chciał po­wie­dzieć:

– No, a gdy­bym nie otwo­rzył?

W koń­cu jed­nak – otwie­ra. Tłum rzu­ca się na pe­ron. Jest to mo­ment, kie­dy w naj­ła­god­niej­szych na­tu­rach bu­dzą się dzi­kie, pier­wot­ne in­stynk­ty. I ci, co pierw­si wy­szli, po wszyst­kich mę­kach zdo­by­wa­nia miej­sca przy drzwiach w po­cze­kal­ni do­zna­ją bo­le­sne­go roz­cza­ro­wa­nia. W wa­go­nach już tłok. Ja­kim cu­dem to się sta­ło, tego sła­by umysł ludz­ki nie zgłę­bi. Ale miejsc nie­ma. Sły­chać roz­pacz­li­we krzy­ki:

– Pa­nie kon­duk­to­rze, gdzie są miej­sca? Kon­duk­to­rzy od­po­wia­da­ją za­wsze:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: