Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Imigranci wracają do domu - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,00

Imigranci wracają do domu - ebook

Co sprawia, że poeta, literaturoznawca i krytyk zaczyna pisać prozę? W dodatku prozę tak dojrzałą i nieoczywistą… „Imigranci wracają do domu” to więcej niż powieść – to jednocześnie opowieść, przypowieść i spowiedź. Bohater, Karol Tracz, to „człowiek naszych czasów”, anonimowy obywatel Zjednoczonej Europy. Wyemigrował z Polski po stanie wojennym i przez długie lata wiódł w Niemczech życie przeciętnego przedstawiciela klasy średniej. Wylew i częściowy zanik pamięci obracają w gruzy dotychczasowe życie Tracza, a jego przekonanie, jakoby nasz dom był tam, gdzie żyjemy, pracujemy i zarabiamy na chleb okazuje się fałszywe. Proces rehabilitacji uruchomi wspomnienia zepchnięte w podświadomość i pomoże mu odkryć na nowo siebie. Pytanie o to, kim jestem, staje się podstawą gruntownej przemiany duchowej bohatera i źródłem realnej odmiany jego losu.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-06-03483-7
Rozmiar pliku: 638 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

– Najpierw zamknę okno. Poczekam, aż pociąg ruszy i do przedziału wpadnie wiatr. Wagon będzie się rozpędzał, zakołysze na rozjazdach, zacznie trzepotać firanka. Wtedy podniosę się ostrożnie, może nawet przytrzymam się ściany przy lustrze, w którym odbijają się teraz perony. Za szybą przesunie się nazwa miasta. Z wysiłkiem dopchnę okno, Pani wtedy popatrzy, a ja mruknę, że tak zaczyna się życie, albo powiem coś równie dziwacznego. Na przykład: „Czasami droga staje się rozmową” albo: „Dom jest zawsze gdzie indziej”. Ponieważ w przedziale nie ma nikogo, uniesie Pani brwi i będzie musiało paść pytanie, bez którego nie może się udać żadna podróż, zwłaszcza podróż nocnym pociągiem z Poznania do Krakowa przez Leszno, Rawicz, Wrocław, Opole, Katowice.

– Tak Pan myśli?

– Taki będzie początek. Nie musi Pani nic mówić. Ja też nie będę mówił, że już widziałem Panią wcześniej i że ma Pani ze sobą bilet do Krakowa. Nie powiem ani słowa o tym, że stała Pani przy rozkładzie jazdy, w szarym płaszczu, z różową apaszką, a obok były podróżne walizki z niemieckimi napisami, wielkie kufry, w których mieści się całe życie. Nie musi Pani nic mówić. Ja też nie powiem, że patrzyłem, jak Pani płakała. Stałem i patrzyłem, chociaż powinienem podejść, a potem było już za późno.

– Pan mnie sobie wymyślił…

– Nie, wcale nie. Widziałem wyraźnie: rozmawiali z Panią ci dwaj młodzi. Zapakowali wszystko na wózek i skręciliście do wyjścia na perony… Czasem tak właśnie mam. Nagle nie mogę zrobić ani kroku, jakby ruch fizyczny zamieniał się we mnie w jakiś inny – umysłowy czy wewnętrzny – jakby coś się we mnie przełączało. Już nieraz przyłapałem się na tym, że tak się dzieje. Inni też zresztą mnie na tym przyłapywali. Raz nawet pomyślałem, że może tak nieruchomieję ze strachu, bo tyle głupich rzeczy robi się w życiu ze strachu, więc może i to. Może zatrzymuję się właśnie dlatego, że się boję. I nieraz też zastanawiam się, czym ten strach właściwie jest, gdy przystaję, bo boję się, że ucieknie mi jakaś ważna myśl. One nie są przecież takie częste. Mija dzień za dniem i nie pojawia się żadna, i czasem może nawet w ten sposób komuś upłynąć całe życie…

– Pan jest smutny?

– Nie. Ja nie. Ale myśl tak. Myśl o tym, że wszystkie dworce na świecie są puste. Puste od ludzi, którzy przez nie przechodzą. Od tych, którzy się nie zatrzymują, z niczym nie wiążą. Od tych, którzy wciąż jeżdżą, jakby przed czymś uciekali. Od ludzi, którzy wciąż podróżują, jakby nie mogli wrócić. Nie myśli się o nich, że wychodzą na perony i znikają bez śladu, jakby w tym miejscu nigdy nie byli – a przecież człowiek musi gdzieś być, gdzieś się zatrzymywać, z czymś się związać. Nie myśli się, że stoją z bagażami lub bez, że boją się samotności i to przed nią najbardziej uciekają, choć może nie mają dokąd. I nie pamięta się, że niektórzy kryją w głębi siebie łzy, bo wiedzą, że wyjeżdżają nie po to, by stać się kimś, ale odwrotnie. Wyjeżdżają tak, jak i ja kiedyś wyjeżdżałem – po to, żeby stać się nikim.

– Ale przecież Pan wraca…

– Sam nie wiem… Stałem i patrzyłem, jak Pani płacze. I nawet Pani na swój sposób zazdrościłem, bo w płaczu zawsze jest o nas więcej niż w słowach, a ten, kto płacze, za każdym razem wraca do świata, jakby łzy pokazywały mu prawdę. Czy zgodziłaby się Pani, że to płacz nas prowadzi, a nie słowa? Że to on odsłania nas sobie lub innym? Dlatego właśnie nie potrafię płakać – właśnie dlatego, że zapomniałem, kim jestem. A przecież to przede wszystkim powinienem wiedzieć, po to jadę…

– Nie płakałam. Po prostu coś mi wpadło do oka. To Pan płakał. Stał Pan pod kioskiem z gazetami, pomyślałam – jak to jest, że ktoś tak płacze: nie na zewnątrz, ale w środku. Stał Pan wyprostowany, obcy, myślał Pan, że takich rzeczy nie widać. Może zresztą słusznie. Oczami się nie zobaczy, ale oczy to nie wszystko. Nie wiem, czemu mi ostatnio łzawią. Kupiłam krople, ale nie pomogły.

– Niech Pani zaparzy sobie świetlik. Można kupić w saszetkach. Po zaparzeniu trzeba trochę wystudzić, potem położyć na oczy. Na różne rzeczy pomaga, więc może na łzawienie też. A na łzy w środku nic nie pomaga. Gdzieś się jedzie, gdzieś się zostaje, a one ciągle tam są, jak zadra…

– Nie wiem. Stałam i słuchałam. Pan tak dziwnie mówi. Pytał Pan kogoś o peron. Zastanawiałam się, o czym Pan myśli. Powiedziałam sobie: „On ma w sobie taki smutek, jakby stracił cały świat”. Teraz to Panu mogę powiedzieć. Nie wiem, skąd to mi przyszło. Walczyłam, nie chciałam tej myśli, a ona była natrętna. Pan stał taki wyprostowany, jakby sztywny, więc muszę to powiedzieć. Nagle pomyślałam: „On wygląda tak, jakby umarł”.

– Naprawdę tak Pani pomyślała?

– Tak. Chyba tak… Pana to ucieszyło?

– Nie… Chociaż właściwie tak. Że to jednak widać. A skoro widać, to mogę o tym mówić. Nareszcie mogę komuś powiedzieć, że umarłem i że to wcale nie było takie trudne. Po prostu był wieczór. Po lewej stała stara, wysoka lampa z dużym abażurem, na którym był jakiś wzór. Po prawej mały stolik, coś na nim leżało i na pewno zaraz obok telefon, a naprzeciwko stał na czymś telewizor, ale właśnie nie wiem na czym. Fotel za to pamiętam bardzo dobrze, taki wiekowy, jednocześnie smukły i wygodny. I pamiętam też, że to było jesienią. Zwykły wieczór, oglądałem dziennik. Coś musiało się stać. Pamiętam, że bolała mnie głowa i że chciałem zadzwonić. Nawet chyba wybrałem numer, ale nie pamiętam jaki. Tylko to, że się zdenerwowałem, bo tam, gdzie dzwoniłem, nic nie zrozumieli, chociaż starałem się mówić coraz wyraźniej i coraz wolniej. Zapamiętałem to bardzo dobrze: mówiłem tak wolno, że może nawet nie dokończyłem tego, co miałem powiedzieć – to znaczy tego, gdzie mieszkam i gdzie ma przyjechać karetka. Tak wolno, że może nawet powiedziałem coś zupełnie innego niż adres. Najbardziej zaś pamiętam to, jak w środku rośnie strach i jak nagle mija, bo ciało ma swoją własną pamięć – inną niż dusza. Dusza może myśleć, że nie umarła, ale ciało nigdy takich rzeczy nie zapomni.

– Kiedy to było?

– Dokładnie nie wiem. Mniej więcej dwa lata temu, ale widzę to tak, jakby to było dzisiaj. W parku kładła się mgła. Duży, kudłaty pies biegł wzdłuż alejki, płosząc gołębie przy śmietnikach. Wzdłuż ulicy ludzie zamykali sklepy. Przed bramą strażnik prostował się jak struna, przez chwilę stał przed kimś na baczność, jakby zdawał raport. Ordynator Oddziału Neurologicznego, doktor Jürgen Krieger, szedł tak, jakby go nie słuchał. Starszy konserwator Klaus Padberg zagrabił resztkę liści, postawił taczki przy ścianie i patrzył, jak Peter Bruck ciągnie za sobą łóżko na kółkach okryte białym prześcieradłem.

– Ilu masz dzisiaj?

– Ino dwoje! – Peter zatrzymał się przed drzwiami prosektorium, poprawił prześcieradło, siąkając nosem, zaczął wciągać łóżko po schodach. Właśnie wtedy karetka, która jechała do mnie, przemknęła przez aleję i zniknęła w mieście.

To było dwa lata temu, sam początek listopada – może trzeci, może czwarty – próbowałem nawet sprawdzić datę, ale się gubię. Mogły sypać się liście po pierwszym mrozie. Wieczorem ludzie mogli spotykać się na cmentarzu, mogli widzieć, jak Peter Bruck zapala na grobie swojego ojca nowe znicze. Ja też mogłem wtedy iść aleją, patrzeć na ciemność i ogień, myśleć nie wiadomo o czym, ale stało się coś takiego, co do dziś mnie dziwi, bo nawet nie śmierć, tylko niezauważalność. Mnie już nie było, a świat był tak samo cały, jak wcześniej.

– Niech Pan nie kończy… Coś o tym wiem… Szłam ulicą, wiedziałam już, że to, co było między mną a nim, właśnie się kończy. Może zresztą nie szłam, tylko stałam. Ogrody przygotowywały się do zimy, pod niskim, ciemnym niebem ludzie robili zakupy, na mostach stały rzędy samochodów – jakby to, czy żyję, czy umarłam, było wyłącznie moją prywatną sprawą. Na powierzchni życia nie było żadnej rysy, chociaż byłam gdzie indziej…

– Właśnie: „gdzie indziej”. Nie wiadomo, jak o tym mówić. Może, jakby od razu wróciły mi wszystkie słowa, to bym umiał, ale w pierwszych miesiącach wróciło tylko kilkanaście. A kiedy miałem gorszy dzień, to nawet mniej. Bywało i tak, że jak się zdenerwowałem, to w ogóle tylko kilka polskich, a z niemieckich: ja, nein, raus i Hände hoch. Rozumiałem dużo, ale to miejsce, przez które wychodzą słowa, stało się we mnie jakby węższe. Czasem tak wąskie, że przeciskało się tylko kilka z nich. A przecież z papierów wynika, że mieszkałem tam od osiemdziesiątego siódmego. Opowie mi Pani o swoim „gdzie indziej”?

– Nie, raczej nie. Nie umiem opowiadać… A na pewno nie tak jak Pan – z niemieckim akcentem… To zwykła historia. Może się kochali, może jej się tylko zdawało. Dni były coraz krótsze, drzewa nuciły ciemne melodie listopada. Wyjechał, jakby przed czymś uciekał – może przed Polską, może przed samym sobą, może przede mną? Szłam ulicą, wiedziałam, że to koniec. Jakby zniknął cały świat. Mogłam nie wrócić tej nocy do domu, ale wróciłam. Ojciec jeszcze żył, zrobił herbatę. Przebrałam się i poszłam do drewutni rąbać drewno. Nic nie mówił. Zawsze tam chodziłam, jak coś mnie gryzło. To zwykła historia… On podobno zrobił karierę, a ja po wielu latach znalazłam jego profil na portalu. Sama nie wiedziałam, kogo właściwie chcę znaleźć – jego czy samą siebie…

– Napije się Pani herbaty?

– Nie.

– Ja bym powiedział, że siebie. Tak naprawdę na tym chyba polega życie: że człowiek znajduje innych po to, żeby mógł znaleźć siebie. Tego właśnie nie umiem. I przez wiele lat nawet o tym nie wiedziałem. Skąd mogłem wiedzieć, że mówię z obcym akcentem? Nie pamiętam nawet, czy w tym czasie przyjeżdżałem do Polski. Niech Pani pomyśli: tyle lat w korporacji reklamowej, w szaleńczym rytmie, w pogoni za jakąś karierą… Musiałem chodzić do restauracji, na wystawy i wernisaże. Gdzieś wyjeżdżałem, rozmawiałem z ludźmi, a oni ze mną i na pewno nigdy nie mówili do mnie: Hände hoch…

– Coś jednak musieli mówić…

– Nie wiem. Wielu rzeczy teraz nie wiem. Może przez te wszystkie lata tylko zdawało mi się, że oni mówią i że ja mówię, a tak naprawdę jedynie poruszaliśmy ustami? Może wydawało mi się, że dookoła mnie są Niemcy, a była tylko pustka? Może dlatego nic nie wiem, że nagle znalazłem się gdzie indziej i patrzyłem na siebie jakby z boku, a czasem z góry, z sufitu, z chmur, nie wiadomo skąd? Oni wszyscy myśleli, że nie widzę, ale widziałem ich bardzo dobrze. Bardzo dobrze słyszałem, jak jeden dzwoni na transplantologię, a potem mówi: „Przecież nie będziemy wieźli trupa”. Dobrze też widziałem, że drugi był wyższy, na szyi miał stetoskop i to on zbadał ciśnienie, dał mi zaraz zastrzyk i powiedział: „Nie gadaj, tylko bierz się do roboty, przecież to człowiek!”. Więc może nawet chciałem mu podziękować, kiedy mnie biegiem nieśli po schodach i pakowali do karetki. Może chciałem dać mu jakiś znak, ale było tak, jakbym sam się od siebie oderwał. Mogłem tylko patrzeć, jak mnie tak niosą, bo nie miałem nad sobą żadnej władzy. Nawet takiej, żeby podnieść kącik ust; nawet takiej, żeby się uśmiechnąć albo poruszyć powieką.

– Mijały miesiące i na portalu nie było żadnych jego nowych wpisów. Byłam pewna, że coś mu się stało. Skąd mogłam wiedzieć co? Z nikim o tym nie rozmawiałam, bo co niby miałam powiedzieć. Że o nim nie zapomniałam? Że mam złe przeczucia?

– Pani mnie nie słucha…

– Przepraszam. Trochę się zamyśliłam. Kiedy Pan tak mówił o pustce, to pomyślałam, że to było po świętach, brat zadzwonił, że w Nowym Jorku szaleje śnieżyca, a ja w swoim nowym mieszkaniu w Tarnowie musiałam rozebrać choinkę, zmieść igły, wynieść drzewko na śmietnik. Że to wtedy można było to zobaczyć: że jadę, żeby go szukać. Że to jest możliwe… Pan się zdziwi, ale mimo tych myśli wyraźnie widziałam, że Pana niosą i że jest Pan sparaliżowany…

– Tego nie powiedziałem…

– Ale o tym Pan mówił… I jeszcze o karetce.

– No właśnie. Mówiłem o karetce: że byłem jednocześnie w środku i poza nią. Widziałem ją przecież także z zewnątrz – że jedzie szybko wzdłuż parku, a jej niebieskie światła rozmazują się na mokrym asfalcie, wirują w barwnym kalejdoskopie jak wtedy, kiedy w dzieciństwie patrzyliśmy przymrużonymi oczami na choinkę, bo było rano i jeszcze nie chciało się ich całkiem otwierać. Tak to trochę zresztą się odbywało – jakby w półśnie – bo ja płynąłem nad nimi i było mi z tym dobrze, a oni się uwijali nad moim ciałem. Jeden zaraz obłożył mi głowę woreczkami z pokruszonym lodem, drugi zginał mi nogi i ręce, jakby coś sprawdzał, a obaj krzyczeli na tego, co prowadził, żeby przyciszył.

– Przyciszył? Wieźli umierającego i słuchali listy przebojów?! I co jeszcze? Zamawiali pizzę przez telefon?

– Przepraszam, chyba właśnie to powinienem Pani powiedzieć od razu. Teraz łatwo znajdzie Pani datę. Chodzi o to, że w radiu był mecz i ten, co prowadził, wyprzedzał wszystkich, a radio puścił dość głośno. Wiadomo było, kto do kogo podaje, kto strzela i to, że grali zaciekle. Zdaje mi się, że Borussia z Bayernem, a głos spikera był jak ochrypły wiatr i ten, co mi trzymał woreczki z lodem na głowie, tak to przeżywał, że przy każdej akcji przyciskał mocniej. Dobrze tego teraz nie widzę, ale zdaje mi się, że kiedy wjechaliśmy w bramę szpitala, a sygnał karetki urwał się tak gwałtownie, że aż powietrze dookoła zapulsowało, to ktoś strzelił gola, bo ten, który kierował, krzyknął: „Jest! Jest!” – i już biegli przez korytarze do wielkiej zielonej sali, żeby podpiąć mnie do tych wszystkich kabelków, rurek, i tak leżałem podpięty, i patrzyłem, jak wychodzą i jak mówią coś do pielęgniarek, ale nie słyszałem co. Dopiero po chwili się domyśliłem, że może to, żeby mnie umyły. Bo wydaje mi się, że od tego wszystkiego, od tej nagłej śmierci zacząłem śmierdzieć; tak strasznie śmierdzieć, jakbym już od paru dni leżał w grobie albo zrobił pod siebie, a sala była duża i czysta, na parapetach miała piękne kwiaty, na ścianach wisiały krajobrazy i zrobiło się nieprzyjemnie.

– Po co mi Pan to wszystko mówi?

– Nie wiem. Myślałem, że Pani zrozumie.

– Opowiada Pan takie rzeczy wszystkim spotkanym ludziom?

– Nie, tylko Pani.

– Dlaczego?

– Kiedy Pani stała na dworcu, pomyślałem, że może się zdarzyć, że wsiądziemy do jednego przedziału. Nic więcej… Nikomu nie mówiłem, że nagle mnie rozebrały, założyły gumowe rękawiczki i myły powoli, przekładając ręce pomiędzy kabelkami i rurkami. Teraz myślę, że to dziwne: starsza nawet nie zatykała nosa, jakby jej było wszystko jedno albo jakby miała w sobie coś, co potrafi zneutralizować smród; coś takiego, co potrafi go zmienić w odwagę, może w troskę, może nawet w czułość. Tymczasem młoda to zatykała nos, to się śmiała, a niezależnie od tego paplała cały czas, że właśnie zmieniła mieszkanie, że pomalowała ściany w kolorze jasnego mango, natomiast półki są białe, a na środku ten wielki żyrandol z Wenecji, który dostała od mamy, bo mama co dwa lata tam jeździła w rocznicę ślubu i zawsze coś przywoziła – albo szklane ptaki, albo naszyjniki, lecz w tamtym roku, kiedy umarł tata, przywiozła wielki, kolorowy żyrandol. I wtedy właśnie to do mnie dotarło. Dopiero wtedy, kiedy mówiła o żyrandolu – że umarłem i że leżę nieżywy. Że one tam myją mnie na mój pogrzeb i zaraz ubiorą mnie w koszulę, marynarkę, spodnie z paskiem z żelazną klamrą, skarpetki i w czarne buty ze spiczastymi noskami. A kiedy już będę ubrany i ogolony, złożą mi ładnie ręce, podwiążą szczękę, będą patrzyły, czy dobrze wyglądam, i jeszcze będą coś przy mnie poprawiały – może kołnierzyk, może buty, może włosy. Właśnie to zresztą najbardziej mnie zdenerwowało – to poprawianie – tak że miałem ochotę nagle na nie huknąć, żeby się przestraszyły, żeby piszczały z rękami w górze. Przynajmniej poruszyć do nich palcem albo mrugnąć, żeby wiedziały, że je widzę. Miałem też wtedy wrażenie, że chyba się domyśliły. Chyba coś do nich dotarło, bo już nic więcej nie mówiły, tylko ostrożnie założyły mi długą, białą koszulę, ułożyły dość wygodnie, zawiozły na korytarz, a tam były już dwie inne i to one popchnęły mnie przed siebie w szerokie drzwi na wprost, za którymi zaczynał się już przedsionek.

– Przedsionek piekła…

– Nie, tak bym tego nie nazwał. Raczej czyśćca. Niech Pani zamknie oczy i spróbuje sobie wyobrazić, że otwierają się dwuskrzydłowe drzwi i wjeżdża Pani na leżąco, jakby śpiąc, do jasnej, bardzo jasnej sali, w której są dwa duże okna z lewej, a po prawej stoi biała maszyna z wielkim szarym pierścieniem przy wezgłowiu. Niech Pani zamknie całkiem…

– Po co?

– Niech się Pani nie boi. Może dla Pani nie jest to takie ważne, ale dla mnie bardzo. Kiedy człowiek zamyka oczy, to trochę staje się dzieckiem, a chodzi mi teraz właśnie o to, żeby Pani popatrzyła na to jak dziecko – jak sunie Pani na wznak, jakby we śnie, a maszyna zaczyna mruczeć dookoła Pani głowy, bo już przełożyli Panią na suwnicę, już wsunęli do środka, i Pani srebrne włosy są gładko zaczesane do tyłu, a Pani głowa jest teraz w środku dużego, mruczącego pierścienia, który wygląda jak maszyna do badania myśli.

– Nie jestem i nie chcę być dzieckiem. Nie zamknę. Kiedy zamykam, bardziej mi łzawią…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: