Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

In vitro. Bez strachu, bez ideologii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 lutego 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

In vitro. Bez strachu, bez ideologii - ebook

"In vitro. Bez strachu, bez ideologii" Anny Krawczak to pierwsza na polskim rynku książka podejmująca w wyważony sposób tematykę metody in vitro w tak szerokim zakresie. Jest polemiką z popularnymi i pokutującymi mitami na temat tej metody, krążącymi w polskim społeczeństwie, podsycanymi przez media, kościół i polityków. A także próbą analizy samej metody i sytuacji prawnej in vitro w Polsce.

Autorka śledzi proces zapłodnienia in vitro od początku do końca. Od dylematów moralnych, przez uregulowania prawne, po zagadnienia biotechniczne i etyczne. Stara się odpowiedzieć na trudne pytania, jak granice ingerencji w ludzki zarodek. Przygląda się naprotechnologii proponowanej przez Kościół jako alternatywna metoda dla in vitro. Mówi o niebezpieczeństwach związanych z dawstwem na każdym etapie (nasienie, jajeczko, zarodek). I wskazuje na to, że losy dzieci poczętych metodą in vitro nie kończą się z chwilą ich poczęcia – to są często dorośli już ludzie, których debata na temat etyki tej metody bezpośrednio dotyka.

Jej rozważania przeplatane są poruszającymi historiami osób, z którymi zetknęła się i prywatnie, i podczas swojej pracy społecznej w stowarzyszeniu "Nasz bocian".

Książka jest pozycją wyjątkową ze względu na osobę autorki. Anna Krawczak sama jest matką, która młodsze dziecko urodziła korzystając z metody in vitro. Była katoliczką z głęboko wierzącej rodziny, musiała przejść cały proces godzenia się na metodę, której nie akceptuje kościół, a która była jej jedyną szansą na urodzenie dziecka. Opowiada nie tylko o przeżyciach swoich, ale i męża oraz starszego syna.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0172-4
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

W lipcu 2011 roku siedziałam na parapecie okna podrzędnego hostelu w Sztokholmie, przetrawiając wystąpienia profesorskich głów z całego świata, które zebrały się na corocznym kongresie ESHRE (Europejskiego Towarzystwa Ludzkiego Rozrodu i Embriologii), aby podzielić się swoją niekwestionowaną wiedzą. Paląc zakazanego papierosa i usiłując wydmuchiwać dym prosto w letnie szwedzkie powietrze („hostel jest miejscem objętym całkowitym zakazem palenia!”), usiłowałam ułożyć sobie w głowie kwestie, które wydawały mi się w tamtym momencie najważniejsze:

1. co ja tu robię?

2. czy robię słuszną rzecz?

3. czy całe to in vitro nie jest przypadkiem gigantyczną ściemą, a ja zaledwie trybikiem użytym dla lepszego funkcjonowania machiny mającej na celu rozpowszechnienie metody in vitro wśród polskich pacjentów?

Od tamtego czasu minęły cztery lata i udało mi się odpowiedzieć sobie na dwa pierwsze pytania. Szukając odpowiedzi na trzecie, napisałam tę książkę. Obietnicę, że kiedyś ją napiszę, złożyłam sobie samej właśnie na tamtym parapecie, delektując się nielegalnym papierosem i podejmując decyzję, że świat pacjentów i niepłodności pozostanie moim światem na kolejne lata.

Niepłodni Polacy, poza medycyną, potrzebowali również rzeczników własnych praw. Tym właśnie zajmowało się i nadal zajmuje Stowarzyszenie NASZ BOCIAN, którego byłam przewodniczącą.Rozdział 1 Diagnoza: niepłodność

Sprzed wielu lat pamiętam spotkania towarzyskie, na których temat płodności, niepłodności i cudzych ciąż fruwał w powietrzu niczym papierowy samolocik. Towarzyszyły mu błahe deklaracje o „zachodzeniu w ciążę od samego spojrzenia na mężczyznę” i „płodności na miarę dorodnej króliczycy”.

Większość z nich wygłaszałam osobiście i z dużą pewnością siebie. W końcu miałam już jedno dziecko i pojawiło się ono w moim życiu w sposób zupełnie spontaniczny. Dlaczego z kolejnym miałyby być jakiekolwiek problemy?

Część tych poglądów była też wokalizowana przez moich licznych znajomych z czasów przedbocianowych, z których nikt nie zetknął się wtedy z problemem niezamierzonej bezdzietności. Nie mieliśmy pojęcia o istnieniu równoległego świata, w którym nic nie jest oczywiste, a miesiące mierzone są w cyklach i dniach płodnych. Ten świat był dany „innym”. My nie byliśmy „inni”. Byliśmy normalni i nam się nie przydarzała niepłodność. Mogłabym się dzisiaj wstydzić tych poglądów, gdyby nie fakt, że dawno zostałam z ich płytkości rozliczona i poproszona o uregulowanie rachunku. Mane, tekel, fares. Nie mam niespłaconych długów.

Życie wówczas zdawało się pasmem przyjemnych wydarzeń, kontrapunktowanych oczywiście takimi niedogodnościami jak brak pracy, brak pieniędzy, rodzinne scysje czy konflikty małżeńskie na tematy tak zasadnicze, jak pakowanie zimowych swetrów do wakacyjnych walizek (mąż) oraz kwestia zakupu psa (wygrałam).

O dziecku – drugim dla mnie, a pierwszym dla mojego męża – rozmawialiśmy regularnie. Na ogół w atmosferze leniwych dysput o miłej, acz nie tak znowu realnej potencjalności. Przyszłość wyrażoną kolejnym dzieckiem traktowaliśmy niczym pewnik, który pewnego dnia zrealizuje się w postaci dwóch kresek na ciążowym teście. Innej możliwości być nie mogło, pierwszy raz zostałam matką, mając dziewiętnaście lat, więc z doświadczenia wiedziałam, że zachodziło się w ciążę od patrzenia i słuchania opowieści o rozrodzie królików (no, prawie).

Co jakiś czas te błogie czasy przeszywała niczym medialna błyskawica wiadomość o dzieciach z probówek. Grzmiała jak odległa burza poza widnokręgiem naszych zainteresowań. Były gdzieś po rodzinie rozsiane kuzynki, dalekie powinowate, dziesiąta woda po kisielu, o których krążyły pogłoski, że podobno mają jakiś problem, związany zapewne z „kobiecymi sprawami”. Byłam nieodrodnym dzieckiem konserwatywnej rodziny, dla której płciowość kobiety oznaczała „kobiece sprawy” lub wymawiane przyciszonym głosem „TE problemy”.

Natura „TYCH problemów” była w moim dzieciństwie zupełnie jasna: ich niewymawialność w kulturalnym towarzystwie, gdzie dzietność jawiła się jako oczywista oczywistość. Kuzynki dzietne nie były; zawsze same. Ich mężowie stali poza kręgiem podejrzeń, nieodmiennie męscy, płodni, z przypisanym przez rodzinę głębokim rozczarowaniem biologiczną niesubordynacją własnych żon.

Podsłuchiwane rozmowy dowodziły, iż ktoś podejrzewał kogoś o wyjazdy do Białegostoku (wtedy sądziłam, że na urlop w lasach, bo czegóż innego tam szukać?), ktoś inny „załatwiał dziecko od sióstr”, ale te opowieści milkły, zanim mogłam się wsłuchać w rzeczywistą treść, którą niosły.

Medialne doniesienia o probówkach nie zaprzątały szczególnie mojej uwagi, poza intuicyjnym przekonaniem, że to dziwaczna droga do stawania się rodzicem, którą sama nigdy bym nie podążyła. Stałam w bezpiecznym szeregu statystycznej płodności, którą każdego dnia potwierdzało istnienie mojego wspaniałego pierworodnego.

Nie pamiętam, kiedy zaczęły się pierwsze podejrzenia. Być może nie zaczęliśmy z mężem wcale od podejrzeń, ale od uporczywości pojawiania się jednej kreski na teście ciążowym? Najpierw ignorowanej, potem irytującej, wreszcie niepokojącej? A może pierwszym policzkiem od losu było kupienie śpiochów dla niemowlaka, który za dziewięć miesięcy miał je założyć i to oczywiście nie podlegało żadnym wątpliwościom? A jednak ten niemowlak w dwudziestym ósmym dniu cyklu kolejny raz odpłynął poza horyzont przyszłości.

Naprawdę, nie pamiętam. Niepłodność w naszym przypadku układała się w sznury fabularnych sekwencji zdarzeń. Powtarzalność. Co miesiąc to samo. Identyczne euforie pierwszej połowy cyklu, identyczny stres drugiej połowy cyklu, kulminacja miesiączki, trzydniowe załamanie, znów identyczna euforia.

Człowiekowi zanurzonemu w trwającą niepłodność wydaje się, że kiedyś będzie miał na ten temat wiele do powiedzenia. Och, jak wiele! Spisze wszystko, oplakatuje swoją spowiedzią miasto, aby każdy mógł się dowiedzieć, że niepłodność to suka. Świat powinien poznać prawdę o codziennych końcach świata i wgłębić się w zawiłości protokołu z antagonistą. Bo to szalenie ważne. Wtedy wreszcie ludzie zrozumieją, a biskup Pieronek zajedzie przed nasz dom i solennie uderzy się w pierś, łkając: „Przepraszam! Byłem taki niesprawiedliwy!”.

Kiedy przychodzi do nas wreszcie dziecko, okazuje się na ogół, że całe to pochłaniające nas wcześniej doświadczenie niepłodności było zaledwie uwerturą do właściwej części opery. I nie ma już o czym pisać. Mimo to z ciągu sekwencji mojej niepłodności pamiętam kilka epizodów.

Komandosi

Powtarzalność jednokreskowych testów stała się na tyle uciążliwa, że w końcu zmierzyłam się z poważnym wyzwaniem. Poprosić o pomoc czy nie? Byłam wówczas aktywną użytkowniczką forum parentingowego. Znałam się z większością internautek osobiście, jeździłyśmy razem na zloty, łączyły nas wspólne lata omawiania rodzicielskich perypetii i wymieniania poglądów na temat publicznego karmienia piersią, edukacji domowej czy sympatii politycznych. A także, na ogół rzeczywista, wzajemna sympatia. Dlatego naturalnym wydawało mi się, że odsłonię swój problem właśnie na tym forum. Oczywiście, nie nazbyt wprost, zamierzałam wspomnieć o nim mimochodem i poprosić o rady.

Jedną z pierwszych odpowiedzi, jaką uzyskałam w związku z moim dylematem „dlaczego się nie udaje?”, był bezceremonialny wpis mojej koleżanki pytającej o kondycję komandosów mojego męża. Komandosi, jak się okazało, odnosili się bezpośrednio do jakości jego plemników, a dokładniej: czy jakość ta została już zbadana przez lekarza i czy wiemy, na czym stoimy?

Pytanie było dość typowe, co mogę stwierdzić z dzisiejszej perspektywy. Przeprowadzenie jednoczesnej diagnostyki obojga partnerów jest podstawą w przedłużających się staraniach o dziecko. Dla takiej pary plemniki, owulacja i płodny śluz szybko przestają być krępującymi terminami zastrzeżonymi dla podręczników do biologii, a zaczynają być traktowane jako terminy neutralne, których używa się w rozmowach podczas wykonywania codziennych czynności. Pogódź się z tym lub zgiń. Niańczenie własnych wyobrażeń o intymności zawiedzie cię donikąd, nie ma na nie miejsca w świecie walki o dziecko.

Wtedy jednak, oczywiście, nie miałam o tym pojęcia, więc czytając pytanie koleżanki, gapiłam się bezmyślnie w monitor i czułam narastającą irytację. Jakże zupełnie, ale to zupełnie nic nie zrozumiała!

Wiele lat później pewna polska badaczka referowała mi wystąpienie dr Shirin Garmaroudi Naef, znanej antropolożki zajmującej się technikami wspomaganego rozrodu w Iranie. Jedną z par opisywanych przez Naef byli religijni muzułmanie, on dość posunięty w latach, ona zdecydowanie po czterdziestce, a nawet bliżej pięćdziesiątki. Z klinicznego punktu widzenia: bez większych szans na ciążę. Mimo to przyszli oboje do kliniki leczenia niepłodności i usiedli ufnie przed lekarzem, wyłuszczając powód swojej wizyty.

Otóż chcieli mieć dziecko. Wcześniej nie było na nie czasu i pieniędzy, od bardzo wielu lat byli bezdzietni, ale w końcu żyjemy w XXI wieku. Wszystko jest możliwe, dajmy medycynie wykonać jej część zadania, od tego jest.

Lekarz obejrzał wyniki badań, z których wynikało, że siedząca przed nim kobieta weszła już w menopauzę i jej jajniki zakończyły produkcję komórek jajowych. Nie ma czego zapładniać, nie ma szansy na dziecko i nie ma miejsca na potęgę medycyny. Wyjaśnił im to delikatnymi słowami, ponieważ sytuacja, jak się spodziewał, mogła być dla nich ciosem. Mimo otrzymania ciosu małżonkowie jednak nadal łagodnie się uśmiechali i nie wyglądało na to, aby ich wiara w możliwości sprawcze lekarza została zachwiana chociażby o milimetr.

– Po prostu proszę dać nam lekarstwo – zachęcił doktora pacjent. – Bo wie pan, chcemy mieć z żoną dziecko.

Ale lekarz nie był cudotwórcą. Co najwyżej mógł im zaproponować skorzystanie z komórki dawczyni, dzięki czemu pacjent zostałby ojcem, a pacjentka – matką. Choć nie genetyczną, to przynajmniej biologiczną.

Pacjenci byli głęboko oburzeni i szybko opuścili klinikę.

– Przyszliśmy do niego po pomoc, a on nam proponuje niemoralne rozwiązania – pożalili się badaczce. – Dlaczego po prostu nie da nam lekarstwa na dziecko?

Ja też chciałam „lekarstwo na dziecko”. Z pewnością istniały jakieś banalne rozwiązania, na które sama nie wpadłam, ale które mogły znać moje koleżanki. Właśnie dlatego poprosiłam je o pomoc. Coś bardzo prostego i skutecznego, co mi umknęło. Musiało być coś takiego. Leżenie po stosunku z uniesionymi nogami już znałam, to była jedna z pierwszych technik podsuwanych przez niezawodny internet. Obserwowałam śluz, prowadziłam zapisy temperatury i kupowałam testy owulacyjne. Odkryliśmy też cudowną moc suplementów diety, które działały głównie na nasze poczucie sprawczości, ale niestety nie działały wcale na zajście w ciążę. Takich prostych rozwiązań właśnie potrzebowałam. Dziś pytanie, dziś odpowiedź. W szerokim wachlarzu metod naturalnych musiało się zawieruszyć właściwe lekarstwo, którego odkrycie było tylko kwestią czasu, a zasięgnięcie opinii na forum mogło to odkrycie walnie przyspieszyć. Do tego potrzebowałam zbiorowego mózgu, ale z pewnością nie chodziło mi o pytania dotyczące „komandosów”.

Absolutnie nie oczekiwałam pytań odnoszących się do medycyny. A nie oczekiwałam ich z prostego powodu: nie byłam niepłodna.

Starania o dziecko przedłużały się, to prawda. Irytowało mnie to coraz bardziej, zgoda. Jednak to wszystko nie sumowało się w żadną niepłodność. Po prostu musieliśmy z mężem poczekać dłużej, niektóre pary widać tak mają.

Razem z kolejnymi odpowiedziami na moje forumowe zapytanie (niestety, pogłębiającymi kwestie medyczne) nadeszła jednak wiadomość prywatna od dalekiej znajomej. Ona też miała ten sam problem. I spokojnie, ma teraz dwóch synów. Nie byłoby ich, gdyby nie fenomenalny pan doktor D., do którego zaraz da mi telefon. Naprawdę nic zobowiązującego, jeśli zechcę, to z niego skorzystam.

Być może trafiła na chwilę mojej słabości, bo regularne okłamywanie samej siebie było naprawdę żmudnym zadaniem, w każdym razie owszem, skorzystałam. Co więcej, dr D. odebrał mój telefon i miał czas. A ja okazałam wystarczającą determinację, aby nie znaleźć w ostatniej chwili przekonującego pretekstu do pozostania w domu i pojechałam na wizytę.

Długo krążyłam pod budynkiem z szyldem „Klinika leczenia niepłodności” szukając gabinetu polecanego doktora. Nie mogłam go znaleźć z tego prostego powodu, że nie przyszło mi do głowy, iż może się mieścić właśnie w tej klinice. Klinika leczenia niepłodności nie wchodziła w grę. Niepłodność i ja? Nie! Ten mariaż nie został przewidziany ani przeze mnie, ani przez mojego męża; z tym że, oczywiście, niepłodność go akurat przewidziała.

I, niestety, okazało się, że komandosi jednak nie unikną misji.

In vitro nie będzie

Zrobiliśmy wstępne badania diagnostyczne zalecone przez lekarza. Wyniki odebraliśmy jeszcze przed wizytą.

Mąż wręczył mi dużą białą kopertę, mówiąc z ulgą: – Wszystko w porządku, sprawdziłem już. Chyba bym nie zniósł, gdyby było źle.

Otworzyłam kopertę. Laboratoryjny wydruk kreśliły liczne minusy wskazujące niespełnienie norm. U dołu strony znajdowała się łacińska nazwa diagnozy. Spojrzałam na męża podejrzliwie. Wydawał się szczęśliwy i widocznie uwolniony od ciężaru myśli, że coś mogłoby być nie tak z jego nasieniem. Nie kłamał. Widział to, co chciał zobaczyć, a nie, co tak naprawdę znajdowało się na kartce.

Był to pierwszy raz – i nie ostatni – kiedy zetknęłam się bezpośrednio ze zjawiskiem całkowitego wyparcia diagnozy. Potem obserwowałam to również u innych pacjentów.

Poszliśmy na konsultację, aby ustalić, co dalej. Wtedy padły pierwsze słowa o in vitro. Zareagowałam natychmiast oświadczając, że zapłodnienie pozaustrojowe nie wchodzi w grę. Zasady etyczne mi nie pozwalają. Było dla mnie absolutnie jasne, że nigdy nie dotrzemy do etapu in vitro, gdyż jest to metoda nieakceptowalna dla normalnego człowieka. Jakim, oczywiście, w swoich oczach byłam.

Właściwie powinnam być głęboko wdzięczna losowi za niepłodność i za odzyskaną w związku z tym normalność. I za jego poczucie humoru także. Wtedy jednak nie umiałam tego jeszcze docenić, więc po prostu po wyjściu z gabinetu oparliśmy się z mężem o zaparkowany samochód i zapaliliśmy. Oboje w tamtym czasie rzuciliśmy palenie, ale sytuacja nas przerosła. Nie pamiętam, o czym wtedy rozmawialiśmy i czy w ogóle rozmawialiśmy, ale pamiętam, że czułam się głęboko skrzywdzona. Osobiście wolałabym, aby los zamiast poczuciem humoru wykazał się dla odmiany przyzwoitością i przestawił mnie w szeregu statystycznym z powrotem do kolejki dla płodnych. W końcu miałam być króliczycą, prawda? I kiedyś uważałam, że to bardzo zabawne porównanie. A jednak zupełnie nie czułam się rozbawiona.

Koniec końców postanowiłam wykazać się życiową odwagą i wyprzeć ze świadomości całą tę sytuację. Nie było żadnego lekarza, nie ma wyników, nie ma diagnozy, będę żyć, jakby nic się nie stało. Podobno, jeśli się pozytywnie myśli, to świat się zmienia. Czy coś takiego.

Świat się faktycznie nieustannie zmieniał, na przykład mnożyły się ciąże w rodzinie i wśród znajomych. Proporcjonalnie do tego pogrążałam się w coraz większej depresji. Przybywało mi negatywnych testów ciążowych i miałam coraz większe doświadczenie w myśleniu magicznym. Na przykład zakładałam sobie: jeśli dobrze zdam egzamin z historii sztuki i zaraz po nim zrobię test – będzie ciąża!

Nienawidziłam historii sztuki, więc uważałam to za sprawiedliwy układ z losem.

Los jak zwykle nawalił, za to piątka z egzaminu była jak złoto. Nie pocieszyło mnie to jednak.

Mój mąż wybrał inną strategię: budował dom. Kiedy buduje się dom, nie ma czasu na myślenie o dziecku. Dziecko pojawi się po zbudowaniu domu.

Dom stanął, dziecka nie było. Było za to coraz więcej kłótni, które przecież nie miały najmniejszego związku z niepłodnością. Nie miały go tak bardzo, że kiedy w końcu dotarliśmy na pierwsze spotkanie z terapeutą małżeńskim, wykorzystaliśmy 55 minut z godzinnej konsultacji na staranne wyjaśnienie, że powodem, dla którego do niego przyszliśmy, są rozmaite konflikty we wzajemnej komunikacji. Dopiero pięć ostatnich minut spędziliśmy na płaczu, ponieważ któreś z nas wykrztusiło w końcu zdanie klucz: a poza tym od trzech lat nie możemy mieć dziecka.

Tama puściła i to, co się za nią znajdowało, nie było zwykłym spiętrzeniem wody, a obezwładniającą falą tsunami. Trzęsłam się, wychodząc z gabinetu, trzęsłam się, idąc do samochodu i trzęsłam się jeszcze kilka godzin później. Potrzebowałam prawie roku od pierwszej wzmianki o in vitro, aby wreszcie skonfrontować się z myślą, że potrzebuję pomocy medycyny. I że doszliśmy z mężem do ściany.

Mimo trzęsących się rąk znalazłam właściwy numer w telefonie i z opuszczoną gardą ponownie pojechaliśmy do doktora D.

Unasiennianie krów

Tym uroczym terminem określa się weterynaryjną technikę umieszczenia nasienia byka w drogach rodnych krowy lub jałówki. Inna jej nazwa to inseminacja. Niektórzy wysoce kulturalni ludzie, wrażliwi na przyrodzoną godność człowieka, lubią dodawać przymiotnik: „sztuczna”.

„Sztuczna inseminacja, stara metoda weterynaryjna, jest dziś wykorzystywana przez przemysł in vitro, aby zapładniać kobiety, traktując je jak bydło” – napominają niezłomni obrońcy ludzkiej godności, oczywiście głównie godności własnej oraz ich kolegów z oazy.

Jeśli idzie o moją własną godność, to miała zostać właśnie poddana testowi, ponieważ pierwszą propozycją lekarza było spróbowanie cyklu inseminacji. Zdziwiło mnie to nieco, ponieważ dobrze pamiętałam wzmiankę sprzed roku o metodzie in vitro, nie nalegałam jednak na wyjaśnienia, przyjmując, że być może sytuacja się poprawiła na tyle, aby spróbować tej najprostszej techniki wspomaganego rozrodu. Również najmniej skutecznej.

Średnia skuteczność inseminacji waha się w granicach 10–20% i zaleca się jej powtarzanie w cyklu co najmniej 4–6 zabiegów, aby zapewnić tej metodzie realne szanse. Technicznie metoda jest prosta i bezbolesna. Polega na wprowadzeniu do dróg rodnych kobiety wcześniej przygotowanego nasienia partnera. Nasienie jest oddawane dzięki masturbacji, potem się je oczyszcza i wiruje, a następnie podaje miękkim cewnikiem bezpośrednio do macicy, gdzie powinno dojść do zapłodnienia wewnątrzustrojowego. Później czeka się 14 dni na wykonanie testu ciążowego.

Całość nie sprawiła na mnie wrażenia skomplikowanego procesu, którego nieuchronnym skutkiem ubocznym będzie moja dehumanizacja i parzystokopytność. Głównym dyskomfortem inseminacji jest zalecenie wypełnionego pęcherza u kobiety, co ułatwia poprawną aplikację nasienia. Człowiek naprawdę usilnie stara się nie wyobrażać sobie w tym czasie wodospadów i nie wizualizować wody płynącej z kranu. Poza tym jednak – żadnych trwałych uszczerbków na psychice.

Byłam przekonana, że to jest właśnie mój czas. Pokonałam swoje wewnętrzne demony i skonfrontowałam się z ponownym pójściem do kliniki? Owszem. Wytrzymałam z wypełnionym pęcherzem? Oczywiście. Poświęciliśmy z mężem oszczędności, aby zapłacić za zabieg? A jakże! Zatem musi pojawić się nagroda. Będzie ciąża. Zasłużyłam.

Czternaście dni później znów zobaczyłam jedną kreskę na teście. Pięć minut od momentu zrobienia testu kreska nadal była pojedyncza. Oglądana pod światło nie ujawniła swojej siostry bliźniaczki, nawet najbledszej. Kolejne dwa testy nie przyniosły żadnej zmiany.

Nie poczułam się zrobiona w balona ani oszukana. Poczułam się kompletnie zdradzona, co gorsza, nie wiedziałam nawet przez kogo. Coś musiało pójść źle, to elementarne, Watsonie. Może więc zrobiłam coś nie tak? Za mało leżałam, za dużo leżałam, piłam zbyt wiele wody lub nie dostarczałam swojemu organizmowi odpowiedniej jej ilości. Może lekarz się pomylił? Albo testy ciążowe miały wady fabryczne, choć każdy z nich był od innego producenta?

Brutalna prawda o inseminacji polega na tym, że potrzeba sporo szczęścia, aby się udała. Moment musi być idealny, trzeba się wstrzelić w tzw. poowulacyjne okno implantacyjne, endometrium wyścielające macicę winno mieć odpowiednią grubość, konieczna jest odpowiednia liczba plemników i powinny dotrzeć do komórki jajowej, komórka musi być zdrowa, plemniki są zobowiązane do niej wniknąć, zarodek musi się rozwijać i zagnieździć… Cały szereg procesów, które MUSZĄ się zadziać synchronicznie i uruchomić kolejne procesy, a które w większości przypadków się nie zadzieją.

Inseminacje częściej się nie udają, niż udają. Najnowsze rekomendacje brytyjskiego NICE odradzają ich rutynowe stosowanie u par z niepłodnością niewyjaśnionego pochodzenia, ponieważ skuteczność cyklu inseminacji okazuje się taka sama, jak skuteczność regularnego współżycia w okresie okołoowulacyjnym.

Oczywiście nie wiedziałam o tym. Zresztą w tamtym czasie jeszcze tych rekomendacji nie wydano. Dlatego w pełni pogrążałam się w poczuciu krzywdy i niesprawiedliwości.

Pogrążałam się tak jeszcze dwukrotnie, ponieważ w przyszłości czekały mnie dwa kolejne rozczarowania inseminacyjne. Rozłożone w czasie, przemyślane, z przerwą na oddech i podniesienie się do pionu, bowiem każda porażka była bardzo bolesna.

Teoretycznie tak prosty i bezproblemowy zabieg, jakim jest podanie nasienia bezpośrednio do dróg rodnych, powodował za każdym razem upadek z wysokiego konia nadziei. Wprost na twardy bruk rzeczywistości mierzonej bezwzględnymi statystykami. Wtedy zaczęłam wreszcie czytać o niepłodności. Naturalnie plan, który, jak uważałam, zakładał dla mnie los, był nadal planem spontanicznej ciąży, w ostateczności skutecznej inseminacji, z pewnością nigdy in vitro, tym niemniej… Nie zawadzało pogłębić wiedzy. Czytałam niemal wszystko, co miało niepłodność w nazwie: forum Naszego Bociana, artykuły prasowe, PubMed (bazę medycznych publikacji), dokumenty watykańskie dotyczące bioetyki.

PubMed czytałam w lingwistycznych bólach i ze słownikami rozłożonymi na kolanach, dokumenty watykańskie czytałam z bólem innego rodzaju, dotkliwym zdumieniem człowieka, który zaczyna rozumieć, jak strasznie został oszukany.

Grzech

Nigdy nie uważałam się za osobę szczególnie wierzącą. Co nie oznacza, że się nie starałam. Zaliczyłam obowiązkową pozycję w życiu Każdego Prawdziwego Polaka, czyli modlitwę o łaskę uświęcającą i uczynkową. Oba pojęcia miały dla mnie głęboki sens; z pewnością, jeśli się bardzo postaram, łaska zostanie mi udzielona.

Tak więc się starałam. Nie tylko regularnie chodziłam do kościoła, ale wyznawałam publicznie wiarę w spójność nauczania Kościoła katolickiego, jako instytucji będącej przetrwalnikiem wartości prawdziwie humanistycznych, zatrudnionych w służbie zbawienia. Nawet jeśli brakowało mi wiary, aby całą sobą przyjąć realność tego zbawienia, pragnęłam w nie wierzyć z całych sił. Na roratach, pielgrzymkach, na mszach niedzielnych, na obozach oazowych w młodości. Byłam doskonale sformatowaną młodą katoliczką pozbawioną wprawdzie łaski wiary, ale za to nadbudowującą ten brak codziennymi modlitwami o wspomnianą łaskę i czynnie uczestniczącą w życiu Kościoła. Ponieważ modlić się to otrzymać.

Bóg zresztą z pewnością istniał, po prostu brakowało mi łaski, aby rozeznać jego obecność w pełni. Używałam konsekwentnie pojęcia „poszukująca”. W końcu otrzymałam solidne podstawy w domu, litanię loretańską znałam na pamięć; codziennie dziesiątka różańca i jedna tajemnica różańcowa. Jak się przekonałam, istnieją nie tylko wierzący niepraktykujący, ale również nie-dość-silnie-wierzący, jednak silnie praktykujący. To była moja ścieżka.

Pewnego wieczoru w środku niepłodnościowego zamętu, przedzierałam się przez watykańską instrukcję Donum vitae, usiłując zgłębić stosunek Kościoła do inseminacji. Logika podpowiadała mi, iż skoro jest to zapłodnienie wewnątrzustrojowe, w którym plemniki w sposób spontaniczny podejmują swoją wędrówkę ku komórce jajowej, a jedyną ingerencją medyczną jest podanie nasienia cewnikiem do macicy, nie będzie żadnych problemów etycznych: nie ma zarodków powstających na szkle, nie ma problemu ewentualnych nadliczbowych zarodków, wszystko odbywa się w naturalnej przestrzeni macicy i jajowodów.

Okazało się jednak, że problem, owszem, istnieje.

Zapłodnienie zatem jest godziwie chciane, jeśli małżonkowie podjęli w sposób ludzki „akt małżeński przez się zdolny do zrodzenia potomstwa, do którego to aktu małżeństwo jest ze swojej natury ukierunkowane i przez który małżonkowie stają się jednym ciałem”. (…) Małżonkowie wyrażają wobec siebie wzajemną miłość osobową „w języku ciała”, który zawiera w sobie wyraźne „znaczenie oblubieńcze” i rodzicielskie zarazem. Akt małżeński, w którym małżonkowie objawiają sobie wzajemnie dar z siebie, wyraża równocześnie otwartość na dar życia; jest aktem nierozerwalnie cielesnym i duchowym. (…) Osoba ludzka powinna być przyjęta w akcie jedności i miłości swoich rodziców; dlatego zrodzenie dziecka powinno być owocem ich wzajemnego oddania się, które realizuje się w akcie małżeńskim.

Doświadczenie dnia codziennego podpowiadało mi jednak, iż do poczęcia dziecka niekoniecznie potrzeba aktów małżeńskich i miłości oblubieńczej, dość często wystarczy połączenie przemocy, ejakulacji i owulacji, których owocom, mimo to, nie odmawia się godności człowieczej. Mnie się tej godności odmawiało, ponieważ leżałam z rozłożonymi nogami na fotelu ginekologicznym, modląc się o ciążę, co wyjaśniło się już w kolejnym akapicie:

Poczęte dziecko (…) nie może być pożądane i poczęte jako wynik interwencji technik medycznych i biologicznych; oznaczałoby to sprowadzenie go do poziomu przedmiotu technologii naukowej. Nikt nie może uzależniać przyjścia dziecka na świat od warunków skuteczności technicznej ocenianej według parametrów kontroli i panowania.

W porządku, a więc miliony mężczyzn gwałcących kobiety znajdowały się po dobrej stronie mocy i nikt nie kierował do nich słów napomnienia zasługujących aż na osobną instrukcję watykańską. Kierowano je zamiast tego do mnie i mojego męża, gdyż z powodu niepłodności musieliśmy prosić o pomoc medycynę. Akapit kończył się zadziwiającym sztychem retorycznym:

Widać zatem związek istniejący między rodzicielstwem a aktem małżeńskim, ważny tak na poziomie antropologicznym, jak i moralnym oraz staje się jaśniejsze nauczanie Urzędu Nauczycielskiego Kościoła na temat sztucznego zapłodnienia homologicznego.

Prawdę mówiąc, ni cholery nie stawało się jaśniejsze. Na razie sprowadzono mnie do roli obiektu, przez którego działania, to jest uprawianie seksu małżeńskiego, miała się realizować miłość oblubieńcza. Nie wyjaśniono mi, dlaczego ta wykładnia godności ma być niekwestionowana antropologicznie i moralnie. Poinformowano mnie w sposób arbitralny o tym, że moje ciało jest zatrudnione w służbie ideologii i powinno się jej posłusznie poddać. Moja opinia i podmiotowość nie zostały uwzględnione.

Czytałam jednak solennie dalej, posilając się nadzieją, że za chwilę jednak znajdę ostateczne potwierdzenie tego, że inseminacja jest moralnie dobra, a przynajmniej neutralna. Niestety, już kolejne paragrafy rozwiały tę nadzieję:

Sztuczna inseminacja zastępująca akt małżeński jest zabroniona z powodu dobrowolnego rozdzielenia dokonanego między dwoma znaczeniami aktu małżeńskiego. Masturbacja, dzięki której osiąga się spermę, jest innym znakiem takiego rozdziału. Również wtedy, gdy jest podjęty w celu przekazywania życia, akt ten jest pozbawiony swojego znaczenia jednoczącego: „brakuje mu… stosunku płciowego wymaganego przez porządek moralny, stosunku, który urzeczywistnia się w kontekście prawdziwej miłości, integralnego sensu wzajemnego oddania i rodzicielstwa ludzkiego”.

Wymowa tych słów docierała do mnie z trudem. „Stosunek płciowy”? Czy naprawdę czytałam to, co znajdowało się przed moimi oczami, a czego sens był następujący: nie ma seksu waginalnego z penetracją, nie ma godności ludzkiej? Seks, oczywiście, wyłącznie małżeński, tylko w takim zawrze się znaczenie prawdziwej miłości i rodzicielstwa.

Zupełnie nie rozumiałam, dlaczego godność mojego przyszłego dziecka ma być warunkowana geografią poczęcia. Szczególnie, iż za wykładnię tej godności odpowiedzialni byli bezżenni i bezdzietni ludzie, w większości mężczyźni. Co takiego doniosłego jest w stosunku waginalnym i ruchach frykcyjnych? Czy na godność ludzką nie składa się jednak coś więcej niż stosunek płciowy? Dlaczego pomijano całą przestrzeń mojego doświadczenia osobistego, w tym bezmiar miłości do dziecka istniejącego tylko w marzeniach, która pozwalała mi przechodzić przez wszystkie doświadczenia niepłodności i nie zwariować do szczętu? Dlaczego miłość dwóch osób miała się zrealizować w czymś tak trywialnym, jak stosunek płciowy, a nie mogła się realizować w czymś tak trudnym, jak trwanie przy sobie pomimo choroby i bólu niepłodności? Czy te wartości naprawdę się nie liczyły? Ponieważ miękki cewnik i masturbacja je negowały i unieważniały? Cóż takiego straszliwego musi się kryć w medycznych utensyliach, że należało powstrzymywać miliony bezdzietnych kobiet i mężczyzn przed grzechem podążenia za marzeniem o rodzicielstwie?

Skoro jednak Kościół się mylił w przypadku inseminacji i podawał argumenty, które dla mnie brzmiały trywialnie, bezdusznie, a przede wszystkim nielogicznie, postanowiłam pójść dalej i sprawdzić, czy przypadkiem nie myli się również w kwestii in vitro.

Konfrontowałam więc informacje z publikacji naukowych i rekomendacji medycznych z instrukcjami watykańskimi i pompatycznymi stwierdzeniami z portali katolickich.

„Selekcja embrionów”? Bzdura, selekcja po wczytaniu się w polskie teksty medyczne okazywała się ustawianiem kolejności transferu: zarodki ocenione jako najlepsze morfologicznie były transferowane w cyklu świeżym, reszta zostawała zamrożona i czekała na swoją kolej. Nikt nikogo i niczego nie wylewał do zlewu, każdy żywy zarodek miał swoją szansę.

„Aborcje selektywne po in vitro”? Zgodnie z raportami Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego nie były wykonywane od lat.

„Mordowanie zarodków”? Nie po to pobiera się z trudem wystymulowane komórki jajowe, zapładnia je i hoduje w cieplarce pod okiem laborantów, aby następnie mordować, skoro każdy jest dla pary na wagę złota. Relacje pacjentów potwierdzały ponadto, iż w kraju rozwija się tzw. adopcja zarodków, do której ustawiają się prawdziwe kolejki. Tyle w kwestii porzuconych czy mordowanych zarodków.

„Zapłodnienie in vitro jest wbrew naturze”? Doskonale; antybiotyki i szczepionki również.

To może chociaż „człowiek nie może wyręczać Boga”? Niestety, skoro ten argument nie zadziałał przy transplantacji serca, trudno było oczekiwać, że zaskoczy nagle przy in vitro. Poza tym, skoro Bóg jest istotą wszechmocną i wszechwiedzącą, znającą nas w „łonach naszych matek”:

Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię, nim przyszedłeś na świat, poświęciłem cię (Jr 1,5)

nie sposób obronić linii dowodzenia, iż nagle zapłodnienie in vitro umyka boskiej uwadze i nie jest obdarzone Jego sprawczością. Jeżeli życie istotnie powstaje za wiedzą Boga, nie przypuszczałam, aby obecność zarodka w jajowodzie lub poza nim czyniła jakąkolwiek różnicę istocie wszechwiedzącej.

Im dłużej nad tym myślałam, tym bardziej skłaniałam się ku pierwszej ostrożnej myśli, iż Kościół i ja definiujemy odmiennie nie tylko godność ludzką, ale również „wartości humanistyczne”, za które wcześniej dawałam sobie uciąć rękę, zakładając ich działanie w nauczaniu kościelnym. A skoro tak, nasza zażyłość powinna się zacząć stopniowo rozluźniać. To żaden honor przyjaźnić się z notorycznym kłamcą.

Mój mąż potrafi mnie przynajmniej zapłodnić…

…napisała mi jedna z internautek w trakcie gorącej dyskusji nad etycznością zapłodnienia in vitro. To było to samo forum parentingowe, z którego zasobów tak intensywnie wcześniej korzystałam, doceniając wspólny kapitał zaufania i, jak to szło?, „lata omawiania rodzicielskich perypetii i rzeczywistą wzajemną sympatię”. Rozważnie nie przyznałam się w dyskusji do tego, że bardzo realnie zastanawiamy się z mężem nad in vitro, wiedząc już, że inseminacje nie przynoszą rezultatu i znosimy je emocjonalnie coraz gorzej.

Okazało się, że wykładnia „sympatii i zaufania” może chodzić niepojętymi ścieżkami definicyjnymi. Moja definicja była bardzo prosta: źródłem sympatii na ogół nie jest budowanie swojej własnej wartości na fakcie łatwości bycia zapładnianą. Albo niezapładnianą, jak kto woli. Inne opinie nie były jednak lepsze. Jedna pani dowodziła, iż źródłem mojej niepłodności jest kara boska (rozwiodłam się z pierwszym mężem). Druga wskazywała, że rozwiązań należy poszukać w adopcji. Sama była szczęśliwą mamą czwórki dzieci i nigdy nie przyszło jej do głowy adoptować piąte, chociaż adopcja nie jest przecież ofertą skierowaną do osób niepłodnych.

Była to moja pierwsza konfrontacja – i niestety nie ostatnia – ze społecznym wyobrażeniem ludzi niepłodnych i mitem adopcyjnym. Otóż sensem naszego istnienia jest wyręczać płodną część społeczeństwa w szlachetnym posłannictwie adopcyjnym. Właśnie po to istnieje niepłodność, aby płodność mogła się zająć wychowywaniem biologicznych dzieci i powierzyć nam wyłączną troskę o losy kilkudziesięciu tysięcy sierot społecznych. Tym samym płodność zostaje zwolniona z tej refleksji. Oni swoją część służby społecznej wypełnili, prokurując dziatki. Reszta niech się więc zajmie wychowywaniem tych już spłodzonych i porzuconych. Pytania o gotowość adopcyjną, dojrzałość do rodzicielstwa niebiologicznego, kryteria formalne czy dobro dzieci adoptowanych uciekały już zbiorowej wrażliwości, były zbędne. Dystrybucja dzieci adopcyjnych powinna przebiegać wedle prostego schematu, to doprawdy takie oczywiste.

Dla mnie nie było i nie jest oczywiste. Pragnęłam po raz drugi być w ciąży, dać rodzeństwo synowi i mieć dziecko wspólnie ze swoim mężem. Nie uważałam, aby którekolwiek z tych pragnień było szczególne, zwłaszcza iż są one dzielone przez znakomitą większość ludzi płodnych, których nikt nie odpytuje z motywacji prokreacyjnych i nie orzeka, czy mieszczą się one w społecznie akceptowanym modelu. Dlaczego więc należałoby traktować osoby niepłodne w inny sposób?

Naturalnie, nie przedstawiłam powyższych replik w toczącej się wówczas portalowej dyskusji. Zbyt mnie bolała, podobnie jak świadomość, iż miejsce uważane przeze mnie dotąd za bezpieczne i przyjazne okazało się odbiciem naszego społeczeństwa, z całą jego różnorodnością postaw. O ile ze społeczeństwem jakoś się godziłam, bo nikt mi nie kazał komunikować się z 38 milionami rodaków, o tyle z okrucieństwem bliskich osób, uznawanych przeze mnie do tej pory za życzliwe i empatyczne, było mi się pogodzić o wiele trudniej.

Życie tymczasem szło swoim trybem i po trzeciej, także zakończonej porażką, inseminacji poczułam, że więcej nie dam rady.

In vitro

– Panie doktorze, chcielibyśmy porozmawiać o in vitro, bo jakoś ten temat przestał się pojawiać podczas naszych spotkań – zaczęłam grudniową wizytę w 2008 roku.

Siedzący naprzeciwko nas lekarz zdjął okulary i przetarł je starannie.

– Jeśli dobrze pamiętam, to temat in vitro pojawił się tylko na pierwszej wizycie, ponad rok temu. Wtedy powiedziałem, że najlepszą dla państwa metodą byłoby in vitro ICSI, ale pani odparła zdecydowanie, że in vitro w ogóle nie wchodzi w grę. Zasady etyczne pani nie pozwalają. Dlatego próbowaliśmy inseminacji – patrzył na nas badawczo.

Być może to rodzaj zaszczytu, że lekarz nas tak dobrze pamięta, iż jest w stanie cytować nasze własne wypowiedzi sprzed wielu miesięcy. Nie byłam tym jednak zachwycona. Czy musiał akurat wspomnieć ten nieszczęsny tekst „żadnego in vitro” i dalsze moje bredzenie o zasadach etycznych? Nie mógł zapamiętać na przykład, że półtora roku wcześniej byłam o siedem kilo szczuplejsza?

Niestety, dyskusji o estetyce nie było, poczuliśmy się za to wezwani do wyjaśnienia naszych zmieniających się poglądów. A ściślej: moich poglądów. Mój mąż bowiem właściwie zawsze odcinał się od linii: polski episkopat każe, jesteśmy posłuszni. Podawał argumenty innego rodzaju: budowa domu, brak oszczędności, potrzebujemy po prostu przestać o tym myśleć, wtedy się uda.

Z tego ostatniego argumentu wycofał się z czasem. Ale dwa pierwsze nadal pozostawały w mocy. Szczególnie dolegliwy był argument finansowy; no cóż, z pustego i Salomon nie naleje.

W sukurs przyszedł nam mój tata. Człowiek głębokiej wiary, w końcu ktoś mnie na te obozy oazowe wysyłał. Zaprzyjaźniony z szeregiem księży, zaczynający i kończący dzień modlitwą. Widząc nasze zmagania, w sprawie których nie byliśmy przecież przesadnie wylewni, wyasygnował potrzebną kwotę na leczenie in vitro, mówiąc:

– Żebym mógł zostać po raz drugi dziadkiem.

Od tamtego czasu przyjęłam zdecydowany pogląd na rozbieżność pomiędzy deklaracjami polskich katolików trwających przy swoim Kościele a ich codzienną wykładnią miłości do bliskich. Otóż wbrew temu, co się wydaje polskim publicystom katolickim, msza niedzielna jest raz w tygodniu, natomiast rodzina trwa siedem dni, dzień po dniu, całe życie. Dlatego bez względu na liczbę zatrudnionych kaznodziejów i gorliwych piewców mediów prawicowych, Kościół nigdy nie wygra z in vitro. Świętość Kościoła jest rozpoznawana przez wielu ludzi, ale świętość rodziny w polskiej kulturze zawsze będzie stała ponad Kościołem. Nawet u przyjaciół biskupów.

Refundacja i komisja Gowina

Rozpoczęła się nasza prywatna misja przeciwko ograniczeniom własnych ciał, a ku upragnionemu dziecku. Jednocześnie kraj żył zupełnie inną misją; ówczesna minister zdrowia, Ewa Kopacz, nieopatrznie obudziła demony, oświadczając publicznie, iż jest gotowa do refundacji metody in vitro i wkrótce przedstawi szczegóły premierowi Donaldowi Tuskowi.

Do tego czasu niepłodne rodziny i pacjenci żyli we względnym spokoju. Wiadomo było, naturalnie, iż Kościół spogląda na nasze leczenie koso, dominowała jednak zasada rozdzielności wyznaczana starą polską maksymą: „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”. Nie mieliśmy regulacji prawnych i leczyliśmy się, bazując na umowach cywilnoprawnych i zgodach podpisywanych z ośrodkami. Żale z tytułu złej opieki lekarskiej lub błędów mogliśmy wylać co najwyżej na forum internetowym. Płaciliśmy za wszystko z własnych kieszeni, kto nie miał, brał kredyt, pożyczał od znajomych lub sprzedawał samochód. Ci, którzy nie mieli skąd wziąć pieniędzy, pozostawali bezdzietni.

Niesprawiedliwość tego stanu rzeczy uciekała wtedy mojej refleksji, ponieważ uważałam, że to mimo wszystko rozsądna cena za pozostawienie nas w świętym spokoju. Deklaracja minister zdrowia przypomniała jednak społeczeństwu, że niepłodność istnieje. Niektórzy leczą ją metodą in vitro. Ta metoda kosztuje. I teraz sięgną do naszych, podatniczych kieszeni, aby sfinansować sobie swój kaprys.

No pasaran!

Poza zwarciem szeregów czołowych polskich konserwatystów, dowodzonych przez niestrudzonych hierarchów kościelnych, rząd powołał tzw. komisję Gowina. Miała ona dostarczyć upragniony kompromis invitrowy i ukoić wzburzone morze nastrojów społecznych.

Szóstego grudnia 2008 roku tzw. komisja Gowina zakończyła pracę nad projektem ustawy bioetycznej mającej regulować zasady dopuszczalności stosowania metody in vitro. Od dwóch lat istniała wówczas dyrektywa tkankowa, do której wdrożenia zobowiązała się Polska, ale czego ostatecznie nie zrobiła. Ustawa miała zatem zaimplementować dyrektywę do polskiego prawa i pogodzić wszystkich Polaków, co najmniej w tym samym stopniu, co tzw. kompromis aborcyjny, czyli w żadnym, jak się wkrótce okazało.

Poruszenie było solidarne. Protestowali konserwatywni politycy i biskupi, protestowali lekarze i pacjenci. Ci pierwsi, gdyż propozycja była wręcz szalejącym liberalizmem: dopuszczała stosowanie metody in vitro! Ci drudzy, ponieważ projekt ustawy Jarosława Gowina de facto eksterminował metodę in vitro z polskiej praktyki poprzez drastyczne obniżenie jej skuteczności. Wprowadzał bowiem zakaz mrożenia zarodków i nakaz zapładniania zaledwie dwóch komórek jajowych; w efekcie pojawiało się realnie ryzyko wzrośnięcia liczby ciąż mnogich związanych z wyższym odsetkiem powikłań.

U wszystkich par, u których powiodłoby się zapłodnienie obu komórek i uzyskano by dwa zarodki, należało je transferować jednocześnie. To oznaczało właśnie wzrost ryzyka wystąpienia ciąży bliźniaczej. Podobny wariant ćwiczyły od 2004 roku Włochy, ze znanym już wtedy efektem: coraz więcej ciąż mnogich, coraz więcej poronień i porodów przedwczesnych, coraz więcej noworodków na oddziałach neonatologicznych, ponieważ bliźnięta na ogół rodziły się przed terminem porodu. Projekt zakazywał ponadto dawstwa gamet, a na leczenie niepłodności miano zezwolić jedynie małżeństwom.

Projekt wzbudził wielkie wzburzenie na forum dyskusyjnym Stowarzyszenia NASZ BOCIAN. Znałam je dotąd blado i nie byłam jego aktywną użytkowniczką. Czytając jednak kolejne medialne doniesienia o projekcie Jarosława Gowina, pomyślałam, że jeśli ktoś podejmuje w ogóle jakiekolwiek działania blokujące ten zamysł, to tylko tam. Nie pomyliłam się, forum żyło wielką dyskusją o projekcie, padały rozmaite pomysły, nadsyłano osobiste historie, pisano listy do posłów i senatorów. Włączyłam się więc w dyskusję, rozpoczynając jednocześnie własne leczenie.

Odtąd moją dobę, która niepostrzeżenie z grudniowej stała się dobą styczniową, regulowały codzienne hormonalne zastrzyki w brzuch, sprawdzanie nowych wpisów w dyskusjach na forum i śledzenie medialnej debaty. W tym najnowszej instrukcji watykańskiej, która się wówczas pojawiła, a która nosiła tytuł Dignitas personae i niemal w całości poświęcona była zagadnieniom nowych technologii reprodukcyjnych.

Nie przynosiła tak oczekiwanego przez polskich niepłodnych złagodzenia stanowiska Watykanu, betonowała stanowisko Kościoła w jeszcze większym – o ile to możliwe – stopniu. Wtedy też swój przemyślany komentarz zdecydował się dać sam biskup Tadeusz Pieronek, profesor prawa kanonicznego i jedna z czołowych postaci liberalnej części Kościoła, w rozmowie z Onet.pl:

Księże biskupie, czy para, która decyduje się na zabieg zapłodnienia in vitro, chce przechytrzyć Pana Boga?

(…) Życie zrodzone z próbówki jest wynikiem manipulacji, a nie działania natury. Miłość nie wyraża się przy ladzie sklepowej. (…) Jeżeli otworzy się furtkę, to stanie się ona bramą. I to bardzo szybko. Rozwój metod zapłodnienia pozaustrojowego może doprowadzić do tego, że w przyszłości będziemy zamawiać sobie dzieci obdarzone określonymi cechami. Rodzice będą wybierać płeć, kolor oczu, włosów, wzrost, geny geniusza lub zbrodniarza. Będą jak twórcy Frankensteina. Czymże jest literackie wyobrażenie Frankensteina, czyli istoty powołanej do życia wbrew naturze, jak nie pierwowzorem in vitro? To makabryczna perspektywa, ale ona istnieje.

(…) Pary decydujące się na in vitro wolą kupić dziecko niż je adoptować. Nie chcą dziecka z adopcji, bo pragną mieć „swoje” dziecko. To jest właśnie logika towaru, a nie daru.

Zgodzi się ksiądz biskup z twierdzeniem, że in vitro nie krzywdzi żadnej osoby i nie powoduje cierpienia u nikogo, kto by to cierpienie bezpośrednio odczuwał?

Nie wiem. Nie jestem embrionem. (…). Niepłodność stała się bowiem plagą współczesności. Zawsze istniała, ale dzisiaj jest plagą. Jest chorobą cywilizacyjną. Trzeba zadać pytanie, dlaczego tak się stało.

Więc dlaczego?

Bo uznaliśmy, że możemy rządzić płodnością. Stosujemy pigułki antykoncepcyjne, środki wczesnoporonne, dopuszczamy się aborcji. Późno zawieramy małżeństwa. Przez wieki w Polsce ludzie zakładali rodziny w wieku 18–20 lat. Teraz robią to w okolicach trzydziestki. To czego się spodziewają? (…) In vitro jest potrzebne po to, żeby człowiek przez 30 lat mógł się wyszumieć: robić to, co chce, nie licząc się z nikim i z niczym. A po 30 latach orientuje się, że jednak chce mieć potomstwo i prosi Boga o zmiłowanie. Nie tędy droga.

A ksiądz jako spowiednik co by powiedział małżonkom, którzy wyznają, że są po zabiegu in vitro?

Powiedziałbym to samo, co człowiekowi dopuszczającemu się aborcji czy zabójstwa.

Sądziłam, że moja odporność została zahartowana w ciągu czterech lat zmagania się z niepłodnością. W końcu w tym czasie słyszałam różne opinie, niektóre pochodzące także od znajomych, więc tym trudniejsze do przełknięcia. W tym również komentarze upatrujące wielkiej rozwagi w Dignitas personae i wskazujące, iż rolą Kościoła jest bycie etycznym hamulcowym, co w szerokiej perspektywie czasowej służy ludzkości. Co do mnie – wystarczały mi moje własne hamulce i nie potrzebowałam sterowania zewnętrznego, które właśnie usiłowano wprowadzić poprzez osobę Jarosława Gowina inspirującego się dokumentami kościelnymi. Poza tym moje jajniki nie miały czasu na długą perspektywę.

Wypowiedź biskupa Pieronka początkowo nie zrobiła na mnie wrażenia. Kiedy jednak wieczorem otwierałam drzwi do domu, ku zdumieniu męża upadłam na wycieraczkę, zanosząc się płaczem.

– Mam dość, nigdy mu tego nie wybaczę! – szlochałam. – To mnie upokarza, ten Frankenstein i ta lada sklepowa! Kiedyś mnie za to przeprosi!

Biskup Pieronek nigdy nie przeprosił ani mnie, ani innych Polaków dotkniętych niepłodnością, ale pamiętam tę wycieraczkę, tę histerię i słowa o Frankensteinie, ponieważ zebrane razem uruchomiły we mnie reakcję katalityczną. Podnosząc się z wycieraczki, podjęłam decyzję: czas na działanie i na wyjście z szafy! Nie będę dłużej się wstydzić niepłodności.

Okazja ku temu trafiła się bardzo dobra: Stowarzyszenie NASZ BOCIAN planowało akurat swoje pierwsze wysłuchanie obywatelskie w Sejmie, poświęcone właśnie tematowi in vitro. Szukali osób, które byłyby chętne zaangażować się w ten projekt i opowiedzieć parlamentarzystom o osobistych doświadczeniach. Napisałam kilka słów na forum, natychmiast odezwała się do mnie jedna z członkiń, Basia Szczerba, i zaprosiła na spotkanie. Razem z mężem dołączyliśmy do Stowarzyszenia i złożyliśmy swoje deklaracje członkowskie.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersjiJeden z protokołów stymulacyjnych używanych w procedurze in vitro. Celem protokołów jest wystymulowanie jajników kobiety, aby dojrzała w nich większa liczba pęcherzyków jajowych niż ma to miejsce w cyklu naturalnym.

Fertility: Assessment and treatment for people with fertility problems, National Institute for Health and Clinical Excellence (NICE), luty 2013.

Donum vitae. Instrukcja o szacunku dla rodzącego się życia ludzkiego i o godności jego przekazywania odpowiedzi na niektóre aktualne zagadnienia. Rzym, 22 lutego 1987 (ten i następne fragmenty).

Dyrektywa 2004/23/WE Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 31 marca 2004 r. w sprawie ustalenia norm jakości i bezpiecznego oddawania, pobierania, testowania, przetwarzania, konserwowania, przechowywania i dystrybucji tkanek i komórek ludzkich.

Instrukcja Dignitas personae dotycząca niektórych problemów bioetycznych. Rzym, 8 grudnia 2008.

„Pierwowzorem in vitro jest Frankenstein”. Biskup Tadeusz Pieronek w rozmowie z Onet.pl: http://wiadomosci.onet.pl/pierwowzorem-in-vitro-jest-frankenstein/x4d6q, dostęp: 7.10.2015.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: