Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Inna kobieta - ebook

Ona, on, ona. Bo w życiu nic nie jest czarno-białe…

Dwie kobiety. Żona i kochanka. Różni je wiele. Poglądy, charakter, styl życia. Inaczej widzą też mężczyznę, którego kochają. Po czyjej stanąć stronie? Żony, z którą on ma przeszłość i dzieci? Czy może kochanki, która daje mu to, czego dawno nie miał? Można wybaczyć? A może nie tylko on jest winny? Poznajcie dwie wersje tej samej historii, w której w końcu każdy musi zadać sobie pytanie: odejść czy zostać? Poddać się czy walczyć? Ważniejszy jest namiętny seks czy przywiązanie i bezpieczeństwo? Romans, który wciąga jak kryminał. Zwłaszcza że każdy uważa się za niewinnego…

Inna kobieta to wciągająca od pierwszej strony opowieść, w której każda kobieta odnajdzie echa własnego życia.

Nowa książka autorek powieści „Dwanaście życzeń”!

Ta powieść wytrąci Was z równowagi. Sprawi, że sami nie będziecie wiedzieć, komu kibicować i co zrobić ze sprzecznymi uczuciami. Autorki osiągnęły mistrzostwo, od ich powieści nie sposób się oderwać. - Magdalena Kordel

Prawdziwa i mądra opowieść o tym, jak skomplikowane potrafią być ludzkie pragnienia i jak bardzo tęsknimy za miłością. - Natasza Socha

To historia poranionych serc, niewłaściwych wyborów i niedomówień. To także przewrotna opowieść o miłości, która pokazuje, że nie wszystko, co widzimy, jest czarno-białe, a życie ma też liczne odcienie szarości. To książka, w której każda z nas może odnaleźć siebie. - Gabriela Gargaś

Karolina Głogowska – bardzo się napracowała, żeby nie zajmować się tym, co najbardziej lubi, czyli pisaniem. Sprzedawała reklamy, organizowała konferencje, negocjowała umowy handlowe. W końcu rzuciła wszystko i została dziennikarką. Była redaktorką serwisów WP Kobieta i dzieci.pl, felietonistką WP Opinie. Jej reportaże ukazują się w magazynach Wirtualnej Polski i Onetu. Poza tym wychowuje córkę, śpiewa w chórze i pisze kolejne książki.

Katarzyna Troszczyńska - dziennikarka, od lat pisze dla kobiet. Pracowała m.in w „Pani”, „Twoim Stylu” i „Claudii”. Fanka forów internetowych, szczególnie jednego, które uwielbia za możliwość bezpośredniego kontaktu z kobietami. Po czterdziestce postanowiła wreszcie przestać błądzić i zajmować się tylko tym, czego naprawdę chce. Matka nastolatka, żona, córka, człowiek trzech kotów i jednego psa, przyjaciółka wspaniałych kobiet, które nieustannie są jej zawodową inspiracją.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-6590-1
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ada

Z mojego okna widać zamek. Z misternymi wieżyczkami, bajkowymi przybudówkami, framugami o wymyślnych kształtach, wyrastający z zawieszonej w próżni planety. Całą konstrukcję dzień i noc buduje z mozołem dwóch robotników. Gdyby nie kawałek odłupanej ściany, w ogóle nie byłoby ich widać i nikt nie dowiedziałby się, ile trudu potrzeba, żeby powstało coś tak pięknego. Ale zamek nie jest prawdziwy. To mural namalowany na ścianie opuszczonej kamienicy i jedyny widok z mojego okna, który lubię. Trochę radości sprawia mi też czasem stojący bliżej wielki billboard, chwilowo reklamujący karpio-kiwi. To znaczy najpierw nakleili reklamę karpia (8,99 za kilogram), a jakiś miesiąc później kiwi (50 groszy za sztukę). W nocy, zanim świeży plakat wysechł, ktoś zerwał go w ten sposób, że rano przywitała mnie ryba z guzami owoców na grzbiecie. Miałam nadzieję, że karpio-kiwi powisi trochę dłużej niż reklama producenta gładzi szpachlowej, grożącego: „Zgładzimy całe miasto”.

Z wysokości trzeciego piętra obserwuję zakręt, zza którego wyjedzie samochód Borysa. Dopiero za pół godziny, ale do tego czasu podejdę do okna jeszcze ze sto razy. Przez te parę miesięcy nauczyłam się nawet rozpoznawać warkot jego volkswagena. Wyczekuję ukryta za firanką przed każdym spotkaniem. Co by o tym pomyślał? Ucieszyłby się czy wziął mnie za wariatkę? Z przejęcia, że wreszcie możemy spędzić ze sobą cały dzień (soboty ma zwykle zajęte), budzę się o szóstej. W inne dni odbębniam poranną toaletę w dziesięć minut. To i tak za dużo, bo jak każda matka, zwłaszcza tak zwana samotna, cierpię na brak czasu. Ale dziś Tosia jest u Tomasza, więc mam dla siebie całą godzinę. Luksus, z którym nie bardzo wiem co zrobić.

O siódmej rano jestem już gotowa: odarta z tak zwanego zbędnego owłosienia, wypolerowana pilingiem, błyszcząca od kremów, uróżowiona pudrem, podkręcona tuszem, podrasowana czarną kreską. Obejrzałam kilkanaście tutoriali na YouTubie, żeby wiedzieć, jak ją narysować, a i tak zmazywałam wszystko z pięć razy, bo prawe oko nie chciało równać się lewemu. Jeszcze tylko najlepsza bielizna, a właściwie jedyna, której nie wstydzę się pokazać, i wkładam ją głównie wtedy, gdy idę do ginekologa albo na basen. Na to sukienka, którą trzymam w szafie na święta i specjalne okazje, takie jak imprezy firmowe albo Dzień Matki w przedszkolu.

Krytyczne spojrzenie w lustro, mrówki w brzuchu. Nie, nie dlatego, że tak świetnie wyglądam. Dlatego, że zaraz zdejmie i zetrze ze mnie to wszystko, co tak starannie na siebie ponakładałam.

* * *

– Ada… – mruczy gdzieś w zagłębienie mojej szyi, nie czekając nawet, aż zamknę drzwi. Jest zdyszany, wbiegał po schodach po dwa stopnie.

– Ktoś nas zobaczy… – śmieję się, próbując powstrzymać go przed rozpięciem mi bluzki na klatce schodowej.

Jego kciuk przemyka sprytnie między guzikami, odchyla koronkę stanika i już krąży wokół wyprężonego sutka. Jutro będę odtwarzać tę scenę klatka po klatce. Zawsze tak robię. Przedłużam przyjemność, wyciskam ze wspomnienia i miętoszę w głowie tak długo, aż nic z niej nie zostaje. Czasem jakaś pojedyncza scena z aktu miłosnego dopada mnie niespodziewanie w drodze do pracy, gdy spieszę się z Tosią do przedszkola, siedzę na zebraniu albo stoję w kolejce do kasy. Uderzenie bywa tak silne, że na ułamek sekundy niemal podcina mi nogi, ale nie daję nic po sobie poznać. Umiem udawać jak nikt.

– I co z tego! – Borys śmieje się i gryzie płatek mojego ucha.

Tyle, a często dużo mniej, wystarczy, żebym była gotowa zrobić wszystko, co zechce, zanim w ogóle to wyartykułuje. Przyjść do pracy bez bielizny i pozwolić mu włożyć rękę pod spódnicę, gdy będziemy pić kawę w firmowej knajpie. Zrobić mu dobrze w sklepowej przymierzalni. Uprawiać szybki seks w pociągu na trasie Warszawa Centralna–Warszawa Wschodnia, bo zrobił mi niespodziankę na dworcu i wskoczył na te dziesięć minut do przedziału, kiedy jechałam do rodziców. Kochać się w wielkim hotelowym oknie, na dwudziestym piętrze wieżowca w centrum miasta. Wszystko – oprócz tej jednej rzeczy…

– Proszę, pozwól mi… – szepcze, zamykając drzwi. Patrzy mi w oczy i odsuwa na bok koronkę czarnych fig.

Moje uda są śliskie od wypływającego podniecenia, ale mimo to odruchowo sklejam ze sobą kolana i nie potrafię ich rozdzielić. Mam trzydzieści sześć lat i nikt mnie nigdy tam nie całował. Tak naprawdę to nie jestem pewna, czy przed poznaniem Borysa kiedykolwiek uprawiałam seks. Tosia nie wzięła się z miłości. Jest owocem beznamiętnego zbliżenia z byłym mężem, któremu po pijaku udało się utrzymać wzwód i wytrysnąć w moim wnętrzu zamiast jak zwykle na rozpiętych za późno spodniach, niezsuniętych na czas majtkach lub na prześcieradle. Nie przeszkadzał mi ten jego defekt – był wręcz wybawieniem. Nigdy nie rozumiałam, czym tak ekscytują się koleżanki, opowiadając o kolejnych upojnych nocach z kolejnymi mężczyznami, omijałam sceny erotyczne w filmach i byłam zadowolona, że mój małżeński obowiązek polega na kilku ruchach ręką.

„Cnotka niewydymka” – wołali szkolni koledzy, bo z żadnym nie chciałam się umówić. Nie obchodziło mnie to, a ich mściwe przezwiska spływały po mnie jak woda z wieczornego prysznica, którego strumień w pośpiechu i z poczuciem winy kierowałam czasem między uda. Całymi latami to było wszystko, czego oczekiwałam od tego sztucznie rozdmuchanego, bezpodstawnie wychwalanego zjawiska, jakim był seks. Ciepła woda i parę sekund do dławiącej rozkoszy. Bez czekania na telefon, płaczu w poduszkę, nieprzespanych nocy, scen zazdrości i słuchania, jaka jestem beznadziejna, bo niedokładnie sprzątnęłam łazienkę albo nie wyprasowałam jego spodni na kant, tak jak lubił. Bez zastanawiania się, co zrobiłam źle, że on znów wyszedł w połowie rozmowy i nie wrócił na noc. Bez konkurowania o uwagę ze zgrzewką piwa albo butelką wódki.

– Co ty pierdolisz?! Dwa piwa dziennie to nie alkoholizm! Nie rób ze mnie, kurwa, patologii! – krzyczał Tomek, który miał być najlepszym mężem na świecie.

Naprawdę tak myślałam, stojąc przed ołtarzem. Delikatny i czuły dla mnie, grzeczny i uczynny wobec moich bliskich. Jak można od kogoś takiego odejść?

Tylko raz ośmieliłam się użyć słowa na „a” w odniesieniu do jego codziennego hobby. Krzesło kopnięte z taką siłą, że upadło pięć centymetrów od Tosi pełzającej po dywanie. Trzaśnięcie drzwiami. Więcej nie próbowałam „szczerze i otwarcie porozmawiać z nim o problemie”, co serdecznie doradzały wymądrzające się, bezpieczne na łamach magazynów kobiecych panie psycholożki, a także moje koleżanki, matka oraz teściowa. W końcu dwa czy trzy piwa dziennie to przecież nie problem. W oczach rodziny do dziś to ja jestem winna rozpadu małżeństwa. Kiedy moja mama zapytała, dlaczego chcę się rozwieść, potrafiłam znaleźć tylko jedno zdanie: „Bo czuję się, jakby ktoś zamknął mnie w trumnie”, ale nie wypowiedziałam go na głos. Nie zrozumiałaby.

– Przecież cię nie bił – mówiła z płaczem.

– Na pewno potrafisz go jakoś zatrzymać – przekonywał ojciec.

– Ty chyba jeszcze nie widziałaś prawdziwego alkoholika – stwierdziła obrażona teściowa.

Nie przyszło im do głowy, że to on odszedł. Któregoś wieczoru, gdy Tosia miała zapalenie oskrzeli i strasznie kaszlała, wyszedł z domu i wrócił dopiero po miesiącu. Po walizkę. Chciałam, żeby zniknął, ale kiedy to się stało, poczułam, jakby ktoś wyrwał mi rękę. Jak można nie chcieć z kimś być i jednocześnie czuć taką przeraźliwą pustkę, gdy cię zostawi? Wyjście do sklepu i zrobienie zakupów stało się wyczynem na miarę zdobycia Korony Ziemi. Gdy w końcu po kilku miesiącach i trzech opakowaniach sertraliny nauczyłam się radzić sobie bez niego, doszłam tylko do wniosku, że mężczyźni to rozdział, który powinnam uznać za zamknięty.

A teraz klęczy przede mną Borys i prosi, żebym wpuściła jego język tam, gdzie nikt nie był.

– Czego się wstydzisz? – pyta, muskając moje udo ustami.

Siebie.

* * *

– Jak tu cicho i spokojnie. – Borys wyciąga się odprężony na niewygodnej wersalce, symbolu mojego upodlenia sytuacją życiową, w której się znalazłam.

Ledwo było mnie stać na wynajem tej klitki w smutnym, osamotnionym wieżowcu na Grochowskiej, z aneksem kuchennym i mikroskopijnym drugim pokojem, wydzielonymi z jednego pomieszczenia. Osobna sypialnia i łóżko z prawdziwego zdarzenia, z materacem nierujnującym kręgosłupa, jawiły się jako odległe luksusy.

– Może się wprowadzisz? Albo lepiej poszukajmy czegoś większego, bo tu muszę składać wersalkę, gdy chcę otworzyć lodówkę. – Śmieję się, ale ten żart ma w sobie coś gorzkiego. – Jest spokojnie, bo Tosia pojechała do moich rodziców. Normalnie trzeba się przekrzykiwać ze Smerfami w telewizorze i lawirować między stertami klocków. Można też zaliczyć strzał w oko rozgniecionym bananem i poślizgnąć się na pampersie. – Celowo obnażam przed Borysem realia mojego życia i obserwuję reakcję.

– Ciągle się moczy? – pyta z troską.

– Już bardzo rzadko i tylko w nocy.

Tosia ma prawie cztery lata, ale wciąż zdarza jej się obudzić w nocy w mokrym łóżku. Drżę za każdym razem. Nie ze względu na samo moczenie, wiem, że to się zdarza i przejdzie jej z wiekiem, i wiem, że w ten sposób może przeżywać rozstanie rodziców. Boję się, że stracimy przez to miejsce w przedszkolu, które przecież i tak bezczelnie zabieramy „normalnym rodzinom”. Wychowawczynie kręcą nosami na zmianę obsiusianych ubrań. Już dwa razy płaciłam za zniszczone materacyki do leżakowania. Regulamin wyraźnie mówi, że dzieci muszą być nauczone samodzielnego załatwiania potrzeb. Jasne. Powiedzcie to czterolatce, którą ojciec odwiedza, kiedy mu coś akurat wypadnie z grafika.

– Mam znajomych psychologów dziecięcych. Załatwię wam wizytę, jeśli chcesz. Kasą się nie martw – mówi Borys.

No pewnie, on zna wszystkich. Nie tylko najlepszych psychologów i lekarzy w kraju. Chodzi na lunche z politykami, przyjaźni się z najważniejszymi dziennikarzami, a jego lista kontaktów w telefonie przypomina spis głównych bohaterów magazynów plotkarskich i czerwonych dywanów. Jest tam każdy, kto się liczy, sprawdziłam. A na samym początku długiej listy bardzo ważnych osobistości – ja. Ada Szulc.

Kochamy się jeszcze dwa razy w przerwach pomiędzy filmem oglądanym w pościeli a obiadem, który gotujemy razem, krzątając się nago po kuchni. Cudowny, leniwy, zwyczajny dzień. Jakby miał się nigdy nie skończyć, a Borys nie musiał wcale wracać do swoich obowiązków.

* * *

Piekło będzie supermarketem. Otwartym dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, codziennie, dwanaście miesięcy w roku, trzysta sześćdziesiąt pięć takich samych dób. Święta nie święta, sobota, niedziela. Pik, pik, pik, pik, czas odmierzany produktami skanowanymi na taśmie. Jeśli na koniec potwierdzi się, że Bóg istnieje, i to wszystko, czego uczyli mnie na religii, to prawda, jakiś specjalny boży wysłannik uzna, że oto ja, Ada Szulc, przegrałam swoje życie i za karę trafię do największego we wszechświecie, zaprojektowanego specjalnie dla mojego pognębienia, całodobowego supermarketu z rzędami niekończących się alejek, włóczącymi się smętnie hostessami, podtykającymi mi pod nos kawałki wyschniętej szynki, z ogłuszającymi komunikatami o promocjach i jarzeniowym światłem, od którego pękają mi żyłki w oczach i pulsuje w skroniach.

Moją pokutą będzie syzyfowe odhaczanie produktów na liście zakupów, na której pojawi się kolejny element, gdy tylko poprzedni trafi do wózka. Czasem uda mi się włożyć zakupy i odhaczyć je na liście tak szybko, że jakimś cudem nie przekroczę czasu i będę mogła pobiec do kasy. Tam trafię na pozakręcaną jak labirynt kolejkę innych klientów pokutników z koszykami wypełnionymi po brzegi. Pik, pik, pik, pik. Skanowanie będzie trwało godzinami, przerywane stękami zniecierpliwionych ludzi, czasem jakąś awanturą przy kasie, gdy nadgorliwy ochroniarz zażąda od eleganckiej pani pokazania wnętrza torebki, a ona będzie się upierać, że on nie ma do tego prawa. W końcu kupię swoje produkty, załaduję je do toreb i w momencie, w którym pomyślę, że oto mogę uciec z tego centrum katuszy, ubrany na czarno strażnik odbierze mi siatki, wepchnie w dłonie wielki pusty wózek i zagoni przez bramki z powrotem do wejścia. Cały koszmar zacznie się od nowa.

Najgorsze są rodziny przyjeżdzające tu na zakupy jak na całodzienne polowanie. Ludzie przekraczający rozsuwane fotokomórką drzwi zamieniają się w zombi, powłóczące nogami, z rękoma wyciągniętymi przed siebie, potykające się o innych, popychające nawzajem, oglądające niewidzącym wzrokiem etykiety pokrojonych i zapakowanych w trumienki serów, pierogów, kiełbasek, warzyw. Lepsze bio czy organic? Z olejem palmowym czy rzepakowym? Lepiej zabić się syropem glukozowo-fruktozowym czy zwykłym cukrem? Rodziny są najsilniejsze. Uzbrojone w wózki i wrzeszczące dzieci mają pierwszeństwo w kolejce i na drodze. Przemierzają alejki środkiem, taranując maruderów i gapy, mniejszych, słabszych, bezdzietnych i samotnych. Nie spieszą się. Dwadzieścia deko polędwicy łososiowej, piętnaście deko podwawelskiej. Szynkę babuni czy wojaka, którą pani poleca? A ta podwędzana dobra? To może jeszcze pięć kabanosów. Dziesięć deko morskiego i dziesięć goudy, ale proszę poplasterkować. Poczekamy. Supermarket jest piekłem, chociaż za to, co robię, zasługuję na dużo okrutniejszą karę. Czasem myślę, że Bóg w swej litości odwleka wykonanie wyroku na mnie do czasu, aż odchowam Tosię.

Przychodzi mi do głowy, że w supermarkecie prawie nie ma singli. Chyba dlatego, że w pojedynkę ledwo da się znieść obezwładniający smutek tego miejsca, dźwignąć ciężar przytłaczającej przestrzeni. Nie wiem, czy bardziej przeraża mnie sam wypełniony produktami moloch, czy zastępy rodzin przemierzające alejki jak zaprogramowane roboty. Następne w hierarchii są pary, które nie tyle łatwo się tu odnajdują, ile nie zwracają uwagi na otoczenie. Nie przeszkadza im, tak są zajęci miłością albo nienawiścią do siebie. Całowaniem się, zaglądaniem w oczy, przytulaniem. Kłótniami i wyrzygiwaniem wzajemnych pretensji przy półce ze środkami czystości. Tacy jak ja – samotni, pojedynczy, są tu wyrzutkami – zawieruszeni przez przypadek, całkowicie bezbronni.

Uwieszona mojej ręki Tosia tylko pogarsza sprawę. Ciągnę ją za sobą, byle szybciej dotrzeć do działu papierniczego, chwycić plastelinę i kolorowe wycinanki, których na jutro potrzebuje do przedszkola, i wyjść stąd na świeże powietrze, wolne od charakterystycznych woni zleżałego sera i podłogowej szmaty. Wystarczy, że minę działy spożywcze, nie będę się rozglądać, nie zatrzymam wzroku na tym zakochanym chłopaku, trzymającym za rękę swoją dziewczynę, kupującym na wieczór wino i lody. Nie podsłucham, jak rozpromieniona blondynka zapyta męża, czy woli dziś na deser sernik, czy jabłecznik, nie zdam sobie sprawy, że gdyby w to niedzielne popołudnie był ze mną Borys, zachowywałabym się tak samo jak ona. Chciałoby mi się kupować tę pieprzoną margarynę, łazić za wanilią i przeglądać półki w poszukiwaniu najlepszego kakao, żeby zrobić mu przyjemność i upiec to cholerne ciasto, które zjemy razem przed telewizorem. Tymczasem trzymam w jednej ręce jogurt truskawkowy, a w drugiej bananowy i nie wiem, no, kurwa, nie wiem, który wybrać. Ta decyzja mnie przerasta. Odkładam oba na półkę.

– Mamo, tutaj! – wyrywa mnie z myślotoku Tosia i ciągnie w stronę regału z artykułami papierniczymi.

Oddycham z ulgą, chwytam opakowanie plasteliny, wycinanki i wreszcie zmierzam do kas. Nikt mnie nie zatrzymuje, nie wręcza nieskończonej listy zakupów i nie zagania z powrotem do środka. Mogę stąd wreszcie wyjść.

Zjeżdżam z Tosią ruchomymi schodami, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Nie wiem już, który to raz w tym tygodniu próbuję powstrzymać łzy, żeby nie rozbeczeć się przy dziecku. Schody zmierzają w dół powoli. Zmuszają do celebrowania rozpaczy i obserwowania mijanych po drodze szczęśliwych rodzin. Nienawidzę ich, gardzę nimi, zazdroszczę im.

* * *

Tosia zasypia wieczorem niemal w kilka sekund. To nasz codzienny rytuał: przyczepiam uśmiech, czytam fargment Kubusia Puchatka, śpiewam kołysankę i całuję córkę w głowę. Nie zawsze udaje mi się nie płakać. Przywołane myślą albo wspomnieniem łzy spływają bezwładnie. Pociągam nosem i ocieram policzki ramieniem. Nie patrzę na Tosię, ale ona widzi. Wie. Nie pyta. Bawi się misiem i opowiada, co wydarzyło się w przedszkolu albo u dziadków.

Samotna matka. Stygmat, który miał mnie nigdy nie naznaczyć. Kogo jak kogo, ale nie mnie. Pamiętam, jak tuż po porodzie zmroziła mnie wiadomość o rozwodzie znajomych. Myśl, że Tosia mogłaby zostać kiedyś dzieckiem z rozbitej rodziny, sprawiła mi wtedy fizyczny ból. To niemożliwe, nigdy do tego nie dopuszczę, choćby nie wiem co – byłam tego pewna. Rozwód rodziców to jedno, ale zlepek słów „samotna” i „matka” oznaczał po prostu człowieka drugiej kategorii. Patologię. Niedostatek. Nieradzenie sobie. Konieczność proszenia o pomoc i przełykanie odmowy. Wysłuchiwanie, że teraz nikt mnie już nie zechce.

Siadam przed lustrem i zmywam nałożony parę godzin wcześniej makijaż. W dni bez Borysa wyjście z domu jest wysiłkiem porównywalnym z wzięciem udziału w maratonie. Umyć twarz. Posmarować kremem. Nałożyć korektor, przyklepać podkładem. Opalizujący puder okłamuje, że pod skórą tli się jakieś życie. Tusz do rzęs odwraca uwagę od zapłakanych oczu. Szminka. Róż. Gotowe. Teraz z ulgą mogę to wszystko zmyć. Unikam swojego spojrzenia w lustrze.

– Udało ci się kupić wszystko dla Tosi?

Mama dzwoni jak co dzień, by sprawdzić, czy jeszcze nie połknęłam tych wszystkich tabletek, które zbieram w szufladzie, zamiast brać codziennie po jednej, jak nakazał lekarz. Według niej rozwodem zniszczyłam sobie życie. Nie potrafiła zrozumieć, że nie walczyłam o Tomasza, dostałaby zawału, gdybym powiedziała jej o Borysie.

– Tak, mamo.

– Zrobiłaś jej coś ciepłego na obiad?

– Tak, mamo.

– I jak wam minął dzień? Wszystko w porządku?

– Tak, mamo.

– Uważaj na Tosię, czytałam dziś o powrocie krztuśca. Podobno lekarze mają problem z diagnozowaniem, bo od kilkudziesięciu lat nie widzieli choroby.

– Tak, mamo, to ja pisałam ten artykuł.

– À propos... – Mama z jakiegoś powodu zawsze wymawia „s” w tym słowie. – Spotkałam dziś w galerii Gosię.

– Jaką Gosię?

– Tę ładną, co się tak dobrze uczyła. Chyba siedziałaś z nią w ławce pod koniec podstawówki. Ma w Bydgoszczy dwie szkoły językowe i właśnie otwiera trzecią. Pytała, czy pracujesz w zawodzie, chyba szuka lektora, ale powiedziałam jej, że teraz to byłaby dla ciebie degradacja. – W ustach mamy „degradacja” brzmi w tym zdaniu jak ciężka zakaźna choroba.

– Albo nie.

– Co mówisz?

– Nic, mamo. Przepraszam cię, ale jestem zmęczona. Mam jutro dyżur od siódmej.

– No dobrze, zadzwoń do mnie jutro. Albo ja zadzwonię. Dobranoc.

„Już niedługo razem”.

Cowieczorny SMS od Borysa poprawia mi nastrój. Biorę telefon do łóżka i wpatruję się w ekran. Przewijam przed snem ostatnie wiadomości od niego, choć i tak znam je na pamięć. Taka namiastka bliskości zamiast wtulenia się w prawdziwe ciało. Już niedługo.Joanna

Pobudki o siódmej rano w niedzielę to koszmar, szczególnie że zasnęłam dopiero przed czwartą, gdy wreszcie zrezygnowana opuściłam małżeńskie łóżko i przestałam słyszeć chrapanie Piotra. Jako trzydziestodziewięcioletnia terapeutka powinnam być mądrzejsza, ale codzienność przytłacza mnie tak samo.

Milion razy powtarzałam, że to nienormalne tak chrapać, musi pójść do lekarza, zoperować sobie przegrodę nosową. Kiedyś usłyszałam o kobiecie, która rozwiodła się z powodu chrapania. Przysięgam, że nieraz z poduszką na głowie, próbując się oddzielić od hałasów Piotra, czułam niemal nienawiść. Bo sen nie przychodził, narastało tylko rozdrażnienie. Dlaczego on nie pomyśli o mnie? Dlaczego nie żałuje mojego snu?

Siódma rano nie jest łaskawa dla zbolałego i naznaczonego przez wybrzuszenia na kanapie ciała. Dawno powinniśmy zmienić kanapę, zresztą nie tylko. Rozglądam się po wnętrzu. Dlaczego zawsze w niedzielę uświadamiam sobie, że nasze mieszkanie potrzebuje remontu?

Idę do sypialni i przez chwilę wpatruję się w mężczyznę, któremu siedemnaście lat temu przysięgałam miłość i wierność w kościele Świętej Anny w Warszawie. Choć nie jestem wierząca, ale on był, jego rodzina wciąż jest, zrobiłam to dla niego. I to była jedna z miliona rzeczy, które zaczęłam robić dla kogoś. Piotr leży zamotany w kołdrę, wystaje tylko kawałek głowy.

– Ej, jadę do mamy. – Potrząsam nim, dokładnie jak wczoraj, choć ciut delikatniej.

– Yhm.

„Yhm”. To tyle. Dziękuję. Czasem nie mogę w to uwierzyć. Siedemnaście lat temu Piotr rano witał mnie kawą i weekendową „Wyborczą”, którą przynosił mi wraz z zapachem piekarni i wiosny. Teraz przewraca się na drugi bok.

– Kładę ci przy uchu telefon. – Próbuję go dobudzić. – Antoś pewnie obudzi się za godzinę. Kotek, pamiętasz, że jadę do mamy?

Wyrzuca bezładnie ręce, opędza się ode mnie jak od natrętnej muchy. Nie cierpi, gdy ktoś przeszkadza mu w spaniu, pobudek nienawidzi, chyba że to pobudki do pracy. O piątej staje wtedy na baczność.

– Kotek, pamiętasz?

Przysięgałam sobie kiedyś, że nikt z moich bliskich nie usłyszy nigdy żadnego „misiu”, „pysiu”, „prosiaczku”. A teraz szafuję „kotkiem”, to niemal przecinek w moich wywodach kierowanych do Piotra.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: