Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

J jak jastrząb - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
11 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

J jak jastrząb - ebook

Już jako dziecko Helen Macdonald postanowiła zostać sokolniczką. Opanowała złożoną terminologię i przeczytała wszystkie klasyczne książki z tej dziedziny, w tym pełne opisów udręki arcydzieło T.H. White'a „The Goshawk”, w którym mozolne układanie jastrzębia autor przedstawił jako pojedynek duchowy.

Po śmierci ojca pogrążona w żałobie Helen myśli obsesyjnie o wyszkoleniu własnego jastrzębia. Za 800 funtów kupuje na szkockim nabrzeżu Mabel i zabiera ją do domu w Cambridge. Napełnia lodówkę karmą dla ptaka, wyłącza telefon i przystępuje do długiego, niezwykłego zadania, jakim jest ułożenie najdzikszego ze zwierząt.

„Żeby ułożyć jastrzębia, musisz go obserwować jak jastrząb, dzięki temu zrozumiesz jego nastroje. Potem będziesz umiał przewidzieć, co zrobi. To szósty zmysł doświadczonego tresera. W końcu  [...] będziesz czuć to, co on czuje. Zauważać to, co zauważa. Pojmować tak jak on”.

„J jak jastrząb” to zapis duchowej podróży – bezlitośnie szczera opowieść o zmaganiach ze smutkiem i żałobą, w trakcie których autorka oswajała jastrzębia, sama zaś nabierała coraz więcej cech dzikiego zwierzęcia. Na książkę tę składa się również barwna jak kalejdoskop biografia wybitnego, targanego sprzecznościami powieściopisarza T.H. White'a. To książka o pamięci, naturze i ludziach, o tym, jak można podjąć próbę pogodzenia śmierci z życiem i miłością.

""J jak jastrząb" to olśniewające dzieło: porusza do głębi, fascynuje, skrzy się miłością i inteligencją. […] To książka głęboko humanistyczna, pełna mądrości i współczucia." Melissa Harrison, „Financial Times”

"Macdonald w wyjątkowy sposób potrafi przybliżyć czytelnikowi sposób myślenia ptaka drapieżnego, a jej książka otwiera drzwi do świata natury." Mark Cocker, „Guardian”

"Opowieść, która zachwyca. Macdonald idealnie łączy talent poety i naukowca – w piękny sposób przedstawia wnikliwą obserwację przyrody." Craig Brown, „Daily Mail”

"Macdonald udało się osiągnąć w literaturze coś bardzo rzadkiego – przedstawiła prawdziwą historię zwierzęcej natury." John Carey, „Sunday Times”

"Fantastyczna książka. Po części zapis wspomnień autorki, po części cudowny opis świata przyrody, a wszystko ujęte pięknym, literackim językiem. […] Odkrycie sezonu." Erica Wagner, „The Economist”

"Cudowna książka, która chwyciła mnie niczym jastrzębie pazury." Caroline Sanderson, „The Bookseller”

Kategoria: Inne
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-311-7
Rozmiar pliku: 560 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 Cierpliwość

Czterdzieści pięć minut jazdy na północny wschód od Cam­bridge rozciąga się krajobraz, który po prostu uwielbiam. Miejsce zielonych żuław zajmują wypalone słońcem piaski. To kraina powykręcanych sosen, zwęglonych samochodów, znaków drogowych podziurawionych kulami jak sito i amerykańskich baz lotniczych. Są tutaj duchy: rozpadające się domy w środku ponumerowanych kwater sosnowego lasu. Wewnątrz porośniętych trawą pagórków, za czterometrowymi płotami, pobudowano składy głowic atomowych; są tam salony tatuażu i pola golfowe amerykańskich lotników. Wiosną panuje tu różnoraki zgiełk: czynią go przelatujące samoloty, strzały z broni gazowej nad polami grochu, skowronki i silniki odrzutowców. Kraina ta nosi nazwę Breckland – od broken lands, „nierówne ziemie” – i tu się właśnie znalazłam wczesną wiosną o poranku siedem lat temu. Wcale nie planowałam tej wycieczki. O piątej rano wpatrywałam się w kwadrat nakreś­lony na suficie przez światło ulicznych latarń, słuchając gadaniny jakichś gości, którzy późno wyszli z imprezy i rozmawiali na chodniku przed domem. Dziwnie się czułam: przemęczona, wyczerpana nerwowo, miałam niemiłe wrażenie, jakby zamiast mózgu czaszkę wypełniała mi wyjęta z mikrofalówki folia aluminiowa, zmięta, przypalona i sypiąca iskrami. „Brr. Muszę gdzieś wyjść – pomyślałam, zrzucając kołdrę. – Wyjść!” Wciągnęłam dżinsy, założyłam buty i pulower, poparzyłam usta gorącą kawą i dopiero kiedy w swoim zmarzniętym starym volkswagenie znalazłam się w połowie drogi na autostradzie A14, zdałam sobie sprawę, dokąd jadę i co mną kieruje. Za zaparowaną szybą i białymi liniami na szosie był las. Powykręcany las. Tam zmierzałam. Zobaczyć jastrzębie.

Wiedziałam, że nie będzie łatwo. Jastrząb to twarda sztuka. Widział kiedyś ktoś z was, jak dopada ptaka w ogrodzie? Ja tego nie zobaczyłam, ale wiedziałam, że się stało. Znajdowałam ślady na kamieniach patia. Miniaturowe dowody zbrodni: maleńka, podobna do owadziej łapka ptaka śpiewającego, mocno zaciśnięta przez skurczone ścięgna. Albo – widok jeszcze bardziej makabryczny – szczątki dzioba, górna lub dolna część dzioba wróbla, trójkątny paciorek z zaczerwienionego brązu, nieco przezroczysty, do którego przywarło kilka delikatnych piórek. A może widzieliście: wyjrzawszy z okna, zauważyliście, jak wielki drapieżny jastrząb morduje na trawniku gołębia, kosa lub srokę, wydaje się przeogromny, samo wcielenie dzikości, wrażenie jest niezatarte. Jakby wpuszczono wam do kuchni panterę śnieżną, którą przyłapaliście na zjadaniu kota. Bywało, że w supermarkecie albo w bibliotece ktoś do mnie podbiegał i opowiadał z przejęciem, robiąc wielkie oczy: „Widziałem dziś rano, jak jastrząb upolował ptaka w ogrodzie na tyłach domu!”. Już miałam powiedzieć: „Krogulec!”, lecz rozmówca wyjaśniał: „Sprawdziłem w atlasie ptaków. To był jastrząb”. Ale nigdy tak nie jest. Nie można wierzyć opisom w książkach. Kiedy drapieżny ptak dopada gołębia na waszym trawniku, wydaje się wielki, a ilustracje w atlasie ptaków nigdy nie pasują do widoku, który się zapamiętało. Oto krogulec. Szary, z biało-czarnymi prążkami na piersi, żółtymi oczami i długim ogonem. Obok widnieje jastrząb. Też jest szary, ma biało-czarną prążkowaną pierś, żółte oczy i długi ogon. „Hmm” – myślisz sobie. Czytasz opis. Krogulec: długość ciała od trzydziestu do czterdziestu centy­metrów. Jastrząb: długość od czterdziestu ośmiu do sześćdziesięciu centymetrów. No tak. Ten był ogromny. To musi być jastrząb. Wyglądają tak samo. Jastrzębie są większe i tyle. Po prostu większe.

Nie. W rzeczywistości jastrzębie tak się mają do krogulców, jak lamparty do kotów domowych. Tak, są większe. Ale też masywniejsze, bardziej krwiożercze, mordercze, straszniejsze i o wiele, wiele trudniej je zobaczyć. To stworzenia z głębi lasu, nie z ogrodów, mroczny obiekt pożądania obserwatorów ptaków. Można spędzić tydzień w lesie, gdzie żyje mnóstwo jastrzębi, i nie zobaczyć żadnego, tylko ślady ich obecności. Nagła cisza, a zaraz po niej krzyki przerażonego ptactwa, i wrażenie, że przemknęło coś, czego wzrok nie zarejestrował. Może znajdziesz w leśnym poszyciu na wpół zjedzonego gołębia wśród białych piór rozrzuconych jak po eksplozji. A może ci się poszczęści: idąc o mglistym poranku leśną drogą, odwrócisz głowę i przez ułamek sekundy mignie ci przelatujący ptak z luźno zaciśniętymi szponiastymi łapami i oczami utkwionymi w odległym celu. Ułamek sekundy odciska na twoim umyśle niezatarte piętno, odtąd będziesz już nieustannie pragnąć tego widoku. Wypatrywanie jastrzębi jest jak poszukiwanie łaski, która zjawia się, ale nieczęsto, i nigdy nie wiesz, kiedy przyjdzie i w jakiej postaci. Ale nieco większą szansę masz wczesną wiosną w spokojne, jasne poranki, bo wtedy jastrzębie porzucają swój świat w koronach drzew, by odbywać zaloty wysoko na niebie. To właśnie chciałam zobaczyć.

*

Zatrzasnęłam rdzewiejące drzwi samochodu i uzbrojona w lornetkę ruszyłam przez las, któremu mróz nadał cynową barwę. Od mojego ostatniego pobytu część tego miejsca przestała istnieć. Natykałam się na połacie spustoszonej ziemi, karczowiska, gdzie sterczały powyrywane korzenie, a piasek zaściełały schnące igły. Przesieki. Tego właśnie szukałam. Mój mózg przestawił się powoli na funkcje nieużywane od miesięcy. Długo przebywałam bowiem w bibliotekach i uczelnianych salach, patrząc ze zmarszczonymi brwiami w monitory komputerów, oceniając prace studentów, wyszukując materiały niezbędne do pracy naukowej. Teraz czekało mnie inne polowanie. Tu byłam innym zwierzęciem. Widzieliście kiedyś jelenia, który opuszcza swoją kryjówkę? Postępuje krok do przodu, zatrzymuje się i staje nieruchomo, unosząc nos, patrząc i węsząc. Czasami boki mu nerwowo drgają. Upewniwszy się w końcu, że jest bezpiecznie, wychodzi z krzaków, żeby się paść. Tamtego ranka czułam się jak ten jeleń. Nie węszyłam w powietrzu ani nie stałam sparaliżowana strachem, ale tak jak jeleniem kierowały mną podczas wędrówki odwieczne instynkty, a skupienie uwagi i sposób przemieszczania się pozostawały poza świadomą kontrolą. Coś wewnątrz mnie dyktowało mi, jak i dokąd mam iść, choć sama tego nie wiedziałam. Może sprawił to milion lat ewolucji, a może intuicja, ale kiedy podchodzę jastrzębie, nie czuję się komfortowo w pełnym słońcu i podświadomie zmierzam tam, gdzie światło się załamuje, albo wślizguję się w wąskie, chłodne strefy cienia wzdłuż szerokich przerw między kępami sosen. Wzdrygam się, słysząc krzyk sójki, krakanie kruka, gniewny alarm. Mogą oznaczać albo: „uwaga, człowiek!”, albo: „uwaga, jastrząb!”. Tamtego ranka próbowałam wypatrzyć ptaka, skrywając to, co ludzkie. Górę wzięła pradawna, niesamowita intuicja, która od tysiącleci zespala ścięgna i duszę, zaczęła działać, sprawiła, że poczułam się nieswojo w słonecznym blasku, po niewłaściwej stronie zbocza, kazała mi przejść przez grzbiet wzniesienia porośniętego wypłowiałą trawą, żeby dotrzeć do jakiegoś celu po drugiej stronie. Okazało się, że jest tam staw. Znad jego brzegu wzleciały chmary ptaszków: zięb zwyczajnych, zięb jerów, stadko sikorek z długimi ogonami, które niczym ożywione kłębki waty obsiadły gałęzie wierzb.

Staw był lejem po bombie, jednej z tych, które podczas wojny niemiecki bombowiec zrzucił na Lakenheath. Stanowił anomalię – zbiornik wodny pośród wydm, otoczony gęstymi kępami turzycy, tak bardzo daleko od morza. Pokręciłam głową. Był dziwny. Ale tu jest w ogóle bardzo dziwnie, a idąc przez las, natrafia się na tyle niespodziewanych rzeczy. Na przykład całe połacie chrobotka reniferowego: maleńkie gwiazdki, kwiatki, aluzje do pradawnej flory porastającej wyeksploatowaną ziemię. Trzeszczący latem pod stopami, jest jak fragment Arktyki przeniesiony w obce miejsce. Wszędzie widać kamienne występy i krzemienne ostrza. W deszczowe poranki łatwo wypatrzyć odłamki odłupane od skał przez rzemieślników z epoki neolitu, płatki kamienia połyskujące pod cienką warstwą zimnej wody. Rejon ten był w neolicie krzemiennym zagłębiem. Później zasłynął z królików hodowanych na mięso i filc. Ich ogromne kolonie, warrens, otoczone żywopłotami z głogu, były niegdyś nieodłącznym elementem tego piaszczystego kraj­obrazu, od nich pochodzą tutejsze nazwy – Wangford Warren, Laken­heath ­Warren – aż w końcu króliki ściągnęły nieszczęście. Tyle ich tutaj wygryzało trawę, że wraz z owcami doprowadziły do tego, że z cienkiej murawy została tylko warstewka korzeni na piaszczystym podłożu. Tam, gdzie pasło się ich najwięcej, piasek utworzył ruchome wydmy. W 1688 roku silne wiatry z południowego zachodu uniosły w niebo rozdrobnioną ziemię. Ogromna żółta chmura przesłoniła słońce. Tony ziemi przesunęły się, przemieściły, opadły. Piasek otoczył miasto Brandon, zasypał Santon ­Downham, zadławił tamtejszą rzekę. Kiedy wiatr ustał, wydmy rozciągały się całymi kilometrami między Brandon a Barton Mills. Okolica zyskała złą sławę – podróż przez grząskie wydmy, latem rozpalone, a nocą pełne rozbójników, była koszmarem. Nasza własna Arabia Deserta. John Evelyn opisywał „wędrujące piaski”, które „tak spustoszyły tę krainę, przetaczając się z miejsca na miejsce niczym piaski na libijskiej pustyni, i prawie zasypały całe posiadłości niektórych ziemian”1.

I tu się właśnie znalazłam, na wędrujących piaskach Evelyna. Większość wydm jest porośnięta przez sosny – las zasadzono w latach dwudziestych ubiegłego wieku, żeby dostarczył drewna na przyszłe wojny – a rozbójników dawno już nie ma. Ale okolica wciąż wydaje się niebezpieczna, na wpół pogrzebana, zmarniała. Kocham ją, ponieważ jest chyba najdzikszym ze wszystkich miejsc znanych mi w Anglii. Nie jest to pustkowie dziewicze, jak górski szczyt, ale zapuszczone, którego niezwykłość jest dziełem zmowy ludzi i ziemi. Obecna jest tu w wyjątkowym natężeniu alternatywna historia angielskiej wsi: nie tylko wielkopańskie próżniacze wizje rodem z ziemskich posiadłości, lecz także dzieje przemysłu, leśnic­twa, klęsk żywiołowych, handlu i pracy. Nie umiałabym sobie wyobrazić lepszego miejsca do wypatrywania jastrzębi. Ptaki te idealnie pasują do niezwykłego pejzażu Breckland, ponieważ ich historia też ma związek z ludźmi.

I jest fascynująca. Jastrzębie żyły kiedyś na całych Wyspach Brytyjskich. „Różnorakie są rodzaje i rozmiary jastrzębi – pisał w 1618 roku Richard Blome – różnią się pod względem zalet, siły i kondycji zależnie od kraju, gdzie się je hoduje, ale najlepsze pochodzą z Moskowii, Norwegii i północy ­Irlandii, zwłaszcza hrabstwa Tyrone”2. O zaletach jastrzębi zapomniano jednak, gdy zaczęło się ogradzanie pól i pastwisk, które utrudniło zwykłym ludziom swobodne polowania z ptakami łowczymi, i gdy w użycie weszła celna broń palna, a moda na strzelanie wyparła sokolnictwo. Jastrzębie przestały być towarzyszami polowań, stały się szkodnikami. Ostateczny cios populacji tych ptaków, które traciły swoje siedliska, zadało tępienie ich przez myśliwych. Pod koniec XIX wieku jastrzębie w Wielkiej Brytanii wyginęły. Mam fotografię szczątków jednego z ostatnich zastrzelonych ptaków: czarno-białe zdjęcie jastrzębia upolowanego w szkockim majątku, sponiewieranego, wypchanego, ze szklanymi oczami. I już ich nie było.

Ale w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku sokolnicy zaczęli realizować po kryjomu nieoficjalny plan odbudowania populacji tych ptaków. Brytyjski Klub Sokolników (British Falconers’ Club) obliczył, że za cenę sprowadzenia z kontynentu jednego jastrzębia do polowań można sprowadzić także drugiego i wypuścić go na wolność. Jednego kupić, drugiego wypuścić. Z tak samodzielnym i drapieżnym ptakiem nie sprawiało to większych trudności. Wystarczyło znaleźć las i otworzyć klatkę. Sokolnicy zgodnie zaczęli to robić w całej Wielkiej Brytanii. Jastrzębie pochodziły ze Szwecji, z Niemiec i Finlandii, w większości były to wielkie, jasne ptaki zamieszkujące północne lasy. Niektóre wypuszczano umyślnie. Inne się po prostu zgubiły. Przeżyły, znalazły partnerów, potajemnie i z powodzeniem się rozmnożyły. Dzisiaj populacja ich potomków składa się z około czterystu pięćdziesięciu par. Nieuchwytne, fascynujące, całkowicie zadomowione – cieszy mnie ich obecność na Wyspach Brytyjskich. Zadaje kłam twierdzeniu, że dzikie jest wyłącznie to, do czego ludzkie serca i ręce nie miały dostępu. Czasami dzika natura bywa dziełem człowieka.

*

Było dokładnie wpół do dziewiątej. Patrzyłam na gałązkę mahonii wyrastającą z darni, jej brunatne liście przypominały wypolerowaną skórę. Podniosłam wzrok. I wtedy zobaczyłam moje jastrzębie. Były tam. Para szybująca nad koronami lasu w szybko ogrzewającym się powietrzu. Mojego karku dotykała ciepła dłoń słońca, ale na widok unoszących się ptaków zapachniało mi mrozem. Poczułam woń lodu, paproci i żywicy sosnowej. Jastrzębi koktajl. Lecące jastrzębie mają szczególny szary kolor. Nie jest to szarość łupkowa ani gołębia, ale barwa deszczowej chmury. Choć były wysoko, mog­łam dostrzec rozłożone w wachlarz białe pióra pod ogonem, przypominające duży puszek do pudru, a dalej gruby, tępo zakończony ogon i tę wspaniałą krzywiznę lotek drugiego rzędu, która najbardziej odróżnia szybującego jastrzębia od krogulca. Atakowały je wrony, z czego jastrzębie nic sobie nie robiły. Jedna z wron z impetem nadleciała z góry na samca, który tylko uniósł jedno skrzydło, żeby napastniczka mogła go minąć. Wrona nie była głupia, nie pozostała długo poniżej jastrzębia. Te drapieżniki nie demonstrowały wszystkich swoich umiejętności, w tym lotu nurkowego, o którym czytałam w książkach. Upajały się dzielącą je przestrzenią i kreś­liły w niej piękne koncentryczne cięciwy i odległości. Samiec, machnąwszy kilka razy skrzydłami, wzlatywał ponad samicę, znosiło go na północ od niej, potem ześlizgiwał się w dół, szybki jak cięcie noża, rysując poniżej niej płynny kaligraficzny znak, ona zaś opuszczała jedno skrzydło, po czym razem wzlatywały w górę. Były tam, nad kępą sosen. A potem zniknęły. W jednej minucie moja para jastrzębi rysowała na niebie figury geometryczne jak z podręczników, a potem nic. Nie pamiętam, żebym spojrzała w dół albo gdzieś w dal. Może mrugnęłam. Może po prostu tak było. I w tej maleńkiej, czarnej przerwie zatajonej przez mózg ptaki zanurkowały w las.

*

Usiadłam, zmęczona i zadowolona. Jastrzębie zniknęły, niebo było puste. Czas mijał. Fale otaczającego mnie światła stały się krótsze. Była pełnia dnia. Krogulec, lekki jak zabawka z balsy i woskowanej bibułki, przemknął tuż nad ziemią, wznosząc się nad skarpę porośniętą ciernistymi krzewami i znikając wśród drzew. Patrzyłam, jak odlatuje, pogrążona we wspomnieniach. Jedno z nich, rozjarzone, nie chciało mnie opuścić. W powietrzu pachniało żywicą i smolistym octem leśnych mrówek. Byłam znów małą dziewczynką, palce wplotłam w ogniwa plastikowego łańcuszka, czułam ciężar zawieszonej na szyi enerdowskiej lornetki. Nudziło mi się. Miałam dziewięć lat. Obok stał tata. Wypatrywaliśmy krogulców. Gnieździły się nieopodal, a tamtego czerwcowego popołudnia chcieliśmy zobaczyć przedstawienie, jakie czasami dawały: falowanie czubków sosen, jakby przepływała tamtędy łódź podwodna. To któryś z nich przemykał się tam i z powrotem między drzewami. Mignięcie żółtego oka, prążkowana pierś na tle poruszających się igieł albo sylwetka odciśnięta na czarno na niebie nad Surrey. Przez jakiś czas bawiło mnie wpatrywanie się w ciemność między drzewami oraz w pomarańczową czerwień i czerń tam, gdzie słońce rzucało przez sosny mozaikowe cienie, ale kiedy ma się dziewięć lat, trudno czekać. Kopałam podstawę płotu nogą obutą w kalosz. Wierciłam się, nie mogłam usiedzieć w miejscu. Wzdychałam. Przebierałam palcami po płocie. Tato spojrzał na mnie, trochę poirytowany, a trochę rozbawiony, i coś mi wyjaśnił. Wytłumaczył, co to jest cierpliwość. Powiedział, że powinnam zapamiętać najważniejszą rzecz: kiedy bardzo chce się coś zobaczyć, trzeba czasami zachować spokój, pozostać na miejscu, pamiętać, jak bardzo pragnie się to ujrzeć, i być cierpliwym. „W pracy, kiedy robię zdjęcia dla gazety – powiedział – muszę czasami siedzieć godzinami w samochodzie, żeby sfotografować to, co chcę. Nie mogę się napić herbaty ani nawet iść do toalety. Muszę być cierpliwy. Jeśli chcesz zobaczyć jastrzębie, też musisz być cierpliwa”. Był poważny, nie gniewał się. Przekazywał mi dorosłą Prawdę, ale ja ponuro skinęłam głową i utkwiłam wzrok w ziemi. Brzmiało to jak pouczenie, a nie rada. Nie zrozumiałam, co próbował mi przekazać.

Człowiek się uczy. „Dzisiaj – pomyślałam, kiedy nie mam już dziewięciu lat i nie jestem znudzona – byłam cierpliwa, i jastrzębie się zjawiły”. Powoli wstałam, czując, że nogi mi trochę zdrętwiały z bezruchu, i zobaczyłam, że trzymam w dłoni kępkę chrobotka reniferowego, tego strzępiastego jasnozielonoszarego porostu, który potrafi przetrwać wszystkie przeciwności losu. Można go trzymać w ciemności, zamrozić, wysuszyć na wiór, a przeżyje. W uśpieniu będzie czekał na lepsze czasy. Imponujący organizm. Zważyłam w dłoni gałęziastą kulkę. Prawie nie poczułam jej ciężaru. Wiedziona nagłym impulsem schowałam do wewnętrznej kieszeni kurtki tę ukradzioną pamiątkę chwili, w której widziałam jastrzębie, i pojechałam do domu. Położyłam ją na półce koło telefonu. Trzy tygodnie później miałam tę kępkę porostu przed oczami, kiedy zadzwoniła matka z wiadomością, że ojciec nie żyje.2 Utracony

Miałam właśnie wyjść z domu, kiedy zadzwonił telefon. Odebrałam. Beztroska, z kluczami w ręce. „Halo?” Chwila ciszy. To mama. Wystarczyło, że powiedziała jedno zdanie: „Dzwonili ze szpitala Świętego Tomasza”. I już wiedziałam. Wiedziałam, że ojciec nie żyje. Wiedziałam, bo po krótkiej przerwie wymówiła to zdanie głosem, jakiego dotąd nie słyszałam. Nie żyje. Znalazłam się na podłodze. Nogi się pode mną ugięły, siedziałam na dywanie z telefonem przyciśniętym do prawego ucha, słuchałam matki i patrzyłam na tę kępkę chrobotka reniferowego leżącą na półce, niesamowicie lekką, sprężysty gąszcz twardych, ostro zakończonych szarych łodyżek barwy kurzu, a między nimi ukryte powietrzne przestrzenie. Mama mówiła, że w szpitalu nic już nie mogli zrobić: „to serce, jak sądzę, nie dało się nic zrobić, nie musisz dzisiaj przyjeżdżać, nie przyjeżdżaj, to daleko, jest późno, musiałabyś długo jechać, nie trzeba przyjeżdżać” – oczywiście nie miało to sensu; żadna z nas nie wiedziała, co takiego można było albo należałoby zrobić, i tylko my obie, a także mój brat chwytaliśmy się kurczowo świata, którego już nie było.

Odłożyłam słuchawkę. Wciąż trzymałam w ręku klucze. W świecie, który właśnie przestał istnieć, miałam iść na kolację ze swoją przyjaciółką Christiną, filozofką z Australii. Była tu przez cały czas, siedziała na kanapie, kiedy zadzwonił telefon. Zwróciła ku mnie pobladłą twarz. Powiedziałam, co się stało. Nalegałam, żebyśmy jednak poszły, mamy zarezerwowany stolik, trzeba iść, i poszłyśmy, złożyłyśmy zamówienie, przynieśli dania, a ja niczego nie tknęłam. Kelner się zmartwił, chciał wiedzieć, czy coś jest nie tak. No cóż.

Christina mu chyba powiedziała. Nie pamiętam, kiedy i jak to zrobiła, w każdym razie zachował się niezwykle. Zniknął, po czym znów zjawił się przy naszym stoliku z miną wyrażającą niepokój i troskę i z podwójnym czekoladowym brownie z lodami, w które była wetknięta gałązka mięty, wszystko zaś posypane kakao i cukrem pudrem. Na koszt firmy. Na czarnym talerzu. Przyjrzałam się deserowi. „Śmieszne – pomyślałam. A potem: – Co to jest?” Wyciągnęłam z lodów miętę, podnios­łam, popatrzyłam na dwa listki i uciętą łodyżkę wymazaną czekoladą i pomyślałam: „Już nie odrośnie”. Poruszona i skonsternowana tym, że kelner wyobraził sobie, iż darmowe ciastko i lody mnie pocieszą, wpatrywałam się w ucięty koniec rośliny. Coś mi przypominał. Próbowałam skojarzyć, co takiego. I wtedy cofnęłam się o trzy dni, byłam znów w Hampshire, w ogrodzie, w jasny marcowy weekend, i krzywiłam się, bo tato miał paskudną ciętą ranę na przedramieniu. „Skaleczyłeś się?” – zapytałam. „Ach, to – powiedział, montując kolejną sprężynę do trampoliny, którą konstruowaliśmy dla mojej bratanicy. – Nie pamiętam, jak to się stało i kiedy. Zawadziłem o coś. Będzie dobrze. Wkrótce się zagoi, ładnie się goi”. To właśnie wtedy dawny świat nachylił się, wyszeptał słowa pożegnania i zniknął. Wybiegłam w noc. Musiałam pojechać do Hampshire. Właśnie teraz. Bo rana pozostała. Nie zagoiła się.

Jest takie słowo. Utrata kogoś bliskiego. Bereavement. Albo osierocony. Bereaved. Bereft. Od staroangielskiego bereafian, co znaczy „pozbawiać, zabierać, przejąć, obrabować”. Obrabowany. Pozbawiony. Każdego to spotyka, ale wszystko przeżywasz sam. Szokującej straty z nikim nie podzielisz, choćbyś nie wiem jak się starał. „Wyobraźcie sobie – powiedziałam wtedy do przyjaciół, usilnie starając się im to wyjaśnić – wyobraźcie sobie, że w pokoju zebrała się cała wasza rodzina. Są wszyscy. Wszyscy, których ­kochacie. I wtedy ktoś wchodzi do pokoju i każdemu wymierza cios pięścią w brzuch. Wszystkim po kolei. Naprawdę mocny cios. Wszyscy padacie na podłogę. Rzecz w tym, że każde z was odczuwa ten sam ból, dokładnie taki sam, ale doznawane cierpienie tak zaprząta waszą uwagę, że możecie czuć tylko jedno – że jesteście całkiem sami. Tak to właśnie jest” – triumfalnie skończyłam swoją przemowę, przekonana, że udało mi się w naprawdę idealny sposób wytłumaczyć, jak to się odczuwa. Zaskoczyły mnie współczujące, przerażone twarze. Zupełnie nie przyszło mi do głowy, że fakt, iż wymyśliłam taki właśnie przykład, z rodzinami i pobiciem, mógł świadczyć o tym, że całkiem zwariowałam.

Nawet teraz nie umiem tego uporządkować. Wspomnienia są jak ciężkie bloki ze szkła. Potrafię je ułożyć w różnych miejscach, ale nie składają się w opowieść. Pewnego dnia szłyśmy z Waterloo do szpitala, nad nami wisiały chmury. Samo oddychanie wymagało dyscypliny. Mama ze spiętą twarzą odwróciła się do mnie i powiedziała: „Kiedyś to wszystko wyda się złym snem”. Starannie złożone okulary ojca na jej wyciągniętej dłoni. Jego płaszcz. Jakaś koperta. Jego zegarek. Buty. Kiedy wyszłyśmy, ściskając plastikową torbę z jego rzeczami, fryz nieruchomych cumulusów wisiał jeszcze nad Tamizą, płaską jak matowy rysunek na szkle. Na moście Waterloo przechyliłyśmy się przez balustradę z wapienia portlandzkiego, by spojrzeć na wodę w dole. Uśmiechnęłam się wtedy chyba po raz pierwszy od pamiętnego telefonu. Między innymi dlatego, że woda płynęła do morza i to proste prawo fizyki miało sens, podczas gdy cała reszta świata go utraciła. A także dlatego, że dziesięć lat wcześniej tato wymyślił nadzwyczaj oryginalny sposób spędzania weekendów. Postanowił sfotografować wszystkie mosty na Tamizie. Czasami towarzyszyłam mu w sobotnie poranki, kiedy wyprawiał się w rejon wzgórz ­Cotswolds. Tato był tatą, lecz także przyjacielem i wspólnikiem zbrodni w takich właśnie przedsięwzięciach. Szliśmy pieszo od łąki, gdzie nieopodal Cirencester znajdowały się źródła rzeki, wzdłuż wijącego się jak robak błotnistego strumienia, wchodziliśmy na prywatne tereny, żeby zrobić zdjęcia kładek, przeganiani krzykami farmerów, omijając groźne stada bydła. Skupieni ślęczeliśmy nad mapami. Trwało to rok. Ojciec dopiął swego. Sfotografował każdy most. Gdzieś w domu u mamy w zbiorach slajdów znajduje się kompletna fotograficzna dokumentacja wszystkich miejsc, w których można przekroczyć Tamizę, od jej źródeł aż do morza.

Drugiego dnia wpadłyśmy w panikę, że nie znajdziemy jego samochodu. Zaparkował gdzieś koło mostu Battersea i oczywiście już nie wrócił. Godzinami szukałyśmy auta, stopniowo tracąc nadzieję, bez rezultatu penetrowałyśmy zaułki, boczne i ślepe uliczki, poszerzając obszar naszych poszukiwań o ulice znajdujące się o całe kilometry od miejsca, gdzie mógł stać samochód. Z upływem dnia uświadomiłyśmy sobie, że nawet jeśli znajdziemy niebieskiego peugeota taty z jego legitymacją prasową zatkniętą za osłonę przeciwsłoneczną i sprzętem fotograficznym w bagażniku, poszukiwania i tak nie mają sensu. Oczywiście dawno go odholowano. Znalazłam numer, zadzwoniłam na parking i powiedziałam mężczyźnie, który odebrał telefon, że właściciel samochodu nie może go odebrać, bo nie żyje. To mój ojciec. Nie miał zamiaru zostawiać tam auta, ale umarł. Naprawdę nie chciał go tam zostawić. Wariackie zdania, śmiertelnie poważne, jak wykute w skale. Nie rozumiałam, dlaczego mój rozmówca umilkł zakłopotany. „Bardzo mi przykro, mój Boże – odpowiedział – tak mi przykro”, ale mógł powiedzieć cokolwiek, i to by też nic nie znaczyło. Musiałyśmy zawieźć na parking akt zgonu taty, żeby uniknąć opłaty za odholowanie. To też nic nie znaczyło.

Po pogrzebie wróciłam do Cambridge. Nie mogłam spać. Wsiadałam w samochód, jeździłam po okolicy. Gapiłam się na słońce, jak zachodziło, jak wschodziło, a także między wschodem a zachodem. Obserwowałam gołębie, które z rozpostartymi ogonami odprawiały na trawniku przed moim domem swoje zaloty, tańcząc dostojną pawanę. Samoloty nadal lądowały, samochody nadal jeździły, ludzie robili zakupy, rozmawiali, pracowali. Wszystko to straciło sens. Przez całe tygodnie czułam się tak, jakbym była zrobiona z rozpalonego metalu. Uczucie to było tak intensywne, że wbrew wszelkiej logice byłam przekonana, że gdyby położono mnie na łóżku albo posadzono na krześle, przepaliłabym je.

Mniej więcej wtedy wkradło się szaleństwo. Gdy patrzę wstecz, myślę, że nigdy tak naprawdę nie zwariowałam. Było to raczej jak u Hamleta szaleństwo przy wietrze północno-zachodnim. Zawsze umiałam odróżnić jastrzębie od czapli, ale czasami zaskakiwało mnie, jak bardzo są do siebie podobne. Wiedziałam, że nie jestem szalona, ponieważ miałam przedtem do czynienia z ludźmi owładniętymi psychozą, których obłęd był tak oczywisty jak posmak krwi w ustach. Mój obłęd był inny. Spokojny i bardzo, ale to bardzo niebezpieczny. Obłęd, który miał mnie utrzymać przy zdrowych zmysłach. Mój umysł starał się zbudować most nad przepaścią, stworzyć nowy świat nadający się do zamieszkania. Sęk w tym, że nie miał z czego. Nie było partnera, dzieci, domu. Nie było pracy od dziewiątej do piątej. Łapał więc wszystko, co się dało. W desperacji błędnie odczytywał świat. Zaczęłam dostrzegać osobliwe związki między rzeczami. Błahostki nabierały nadzwyczajnego znaczenia. Czytałam swój horoskop i wierzyłam w niego. Wróżby. Wyraziste momenty déjà vu. Zbiegi okoliczności. Wspomnienia o czymś, co się jeszcze nie zdarzyło. Czas przestał biec naprzód. Był jak ciało stałe, coś, o co można się oprzeć i popchnąć wstecz, gęsta ciecz, ni to powietrze, ni to szkło, płynąca w obie strony, posyłająca naprzód fale wspomnień, a do tyłu nowe zdarzenia, tak że nowe rzeczy, na jakie napotykałam, wydawały mi się pamiątkami z odległej przeszłości. Czasami, kilka razy się to zdarzyło, poczułam, siedząc w pociągu albo w kawiarni, że ojciec jest przy mnie. To przynosiło ulgę. Wszystko ją przynosiło. Były to bowiem normalne stany obłędu przeżywane podczas żałoby. Dowiedziałam się o tym z książek. Kupowałam książki o żałobie, stracie i osieroceniu. Ich chwiejne stosy nagromadziły się na moim biurku. Jak przykładny pracownik naukowy myślałam, że w książkach znajdę odpowiedź. Czy pocieszające jest to, że wszyscy w tym stanie widzą duchy? Że przestają jeść? Albo nie mogą przestać jeść? Albo że żałoba dzieli się na etapy, które można ponumerować i przyszpilić jak żuki w gablotkach? Przeczytałam, że po wyparciu przychodzi żal. Albo gniew. Albo poczucie winy. Pamiętam, że zastanawiałam się, w której jestem fazie. Chciałam ten proces usystematyzować, uporządkować, nadać mu sens. Ale sensu nie było i nie rozpoznawałam u siebie żadnego z opisywanych uczuć.

Mijały tygodnie. Nadeszła nowa pora roku. Pojawiły się liście, poranki wypełniło światło, powróciły jerzyki, których piski rozlegały się w letnim niebie koło mojego domu w Cambridge, i zaczęłam sobie wyobrażać, że wszystko już ze mną w porządku. „Normalny smutek”, jak mówią. Tak właśnie było. Spokojny, powolny powrót do życia po stracie. „Niedługo się zagoi”. Nadal się drwiąco uśmiecham, kiedy sobie pomyślę, z jaką beztroską w to uwierzyłam, ponieważ był to straszliwy błąd. Niewidoczna potrzeba drążyła moje ciało. Z całą mocą pragnęłam jakiegoś budulca, miłości, czegokolwiek, co zrekompensowałoby stratę, a mój umysł bez żadnych skrupułów próbował zwerbować do pomocy kogokolwiek, cokolwiek. W czerwcu się zakochałam, co było do przewidzenia i miało fatalne skutki, w mężczyźnie, który uciekł, gdzie pieprz rośnie, kiedy zdał sobie sprawę, jak bardzo jestem rozbita. Kiedy zniknął, stałam się zupełnie nieczuła. Choć teraz nie mogę nawet wywołać w pamięci jego twarzy i choć wiem nie tylko, dlaczego uciekł, lecz także że na jego miejscu mógł być każdy inny, do tej pory przechowuję czerwoną sukienkę, której nigdy więcej nie założę. Tak to jest.

A potem i świat pogrążył się w żałobie. Niebo się rozłamało, lunął deszcz, padał i padał. Media wciąż donosiły o podtopieniach, o zalanych miastach, wsiach, które znalazły się na dnie jezior, potokach wody, które nagle przelewały się przez autostradę M4 i blokowały wakacyjny ruch, kajakach na ulicach miast w Berkshire, podnoszącym się poziomie morza i o odkryciu, że kanał La Manche został wyżłobiony miliony lat temu, kiedy wdarły się tam wody gigantycznego jeziora. A deszcz wciąż padał, pogrążając ulice pod półtoracentymetrową warstwą bąbelkującej wody, niszcząc sklepowe markizy, zmieniając rzekę Cam w rwący potok koloru kawy z mlekiem, gęsty od połamanych gałęzi i rozmokłej darni. Moje miasto przeżywało apokalipsę. Pamiętam, jak powiedziałam do przyjaciółki: „Nie sądzę, żeby ta pogoda była przypadkowa”. Siedziałyśmy pod markizą na zewnątrz kawiarni, a deszcz z taką siłą walił w chodnik za naszymi krzesłami, że piłyśmy kawę otoczone zimną mgłą.

Gdy tak padało, gdy poziom wód się podnosił, a ja ze wszystkich sił starałam się utrzymać głowę na powierzchni, zaczęło się coś nowego. Budziłam się w złym humorze. Znowu śniły mi się jastrzębie. Zaczęłam nieustannie widywać je w snach. Jest takie słowo, raptor, oznaczające drapieżnego ptaka. Po łacinie raptor to „rabuś”, od czasownika rapere, który znaczy „grabić”. Rabować. Ptaki, które mi się śniły, były to jastrzębie gołębiarze, zwłaszcza jeden. Kilka lat wcześniej pracowałam w ośrodku dla ptaków drapieżnych na samym skraju Anglii, tam gdzie zaczyna się Walia. Była to kraina czerwonej ziemi, kopalń, wilgotnych lasów i dzikich jastrzębi. Ten jeden, dorosła samica, podczas polowania zderzył się z płotem i stracił przytomność. Ktoś ją znalazł, zapakował w karton i przyniósł do nas. Czy coś sobie złamała? Uszkodziła? Zebraliśmy się w zaciemnionym pokoju, gdzie karton stał na stole, i szefowa włożyła do środka lewą rękę w rękawiczce. Krótka szamotanina i po chwili w mroku ukazała się wielka stara jastrzębica, z szarym czubem i prążkowanymi piórami na piersi nastroszonymi na znak agresji i strachu. To, że jest stara, można było poznać po powykręcanych, szarożółtych łapach i ciemnopomarańczowych rozpłomienionych oczach. Była piękna. Piękna jak granitowy klif albo burzowa chmura. Wypełniła całe pomieszczenie. Jej potężny grzbiet porastały wyblakłe od słońca szare pióra, była umięśniona jak pitbull i groźna jak diablica, respekt przed nią poczuli nawet pracownicy, którzy na co dzień opiekowali się orłami. Taka była dzika, przerażająca, miała w sobie coś z gada. Ostrożnie rozpostarliśmy jej wielkie skrzydła, a ona kręciła szyją i patrzyła na nas bez zmrużenia powiek. Obmacaliśmy wąskie kości skrzydeł i pas barkowy, żeby sprawdzić, czy nie ma złamań, kości lekkie jak rurki, puste, z wewnętrznymi rozporami jak skrzydła samolotu. Zbadaliśmy obojczyk, grube, pokryte łuskami nogi i palce oraz długie na dwa i pół centymetra czarne szpony. Wzrok miała dobry: ktoś z nas przesunął palcem przed każdym z jej płomienistych oczu. Zakłapała dziobem. A potem odwróciła głowę i spojrzała wprost na mnie. Utkwiła w moich oczach nieruchome źrenice, spoglądając sponad zakrzywionego czarnego dzioba. I właśnie wtedy przyszło mi na myśl, że ten jastrząb jest większy i ważniejszy ode mnie. I o wiele starszy: dinozaur prosto z Forest of Dean. Zapach jej piór przywodził na myśl czasy prehistoryczne, kręcił w nosie, był pieprzny i rdzawy jak woń ulewy.

Nic jej nie dolegało. Wynieśliśmy ją na zewnątrz i wypuściliśmy. Rozpostarła skrzydła i po chwili już jej nie było. Wzleciała nad skosem ogrodzenia i zniknęła, jakby w wilgotnym powietrzu Gloucestershire znalazła szczelinę, przez którą się wyślizgnęła. Ten właśnie moment wciąż sobie odtwarzałam. Powracał do mnie we śnie. Od tamtej pory wiedziałam, że jastrząb nieuchronnie musi się zjawić.3 Małe światy

Miałam dwanaście lat, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam wyszkolonego jastrzębia. „Proszę, proszę, PROSZĘ!” – błagałam rodziców. Pozwolili, nawet mnie podwieźli. „Zaopiekujemy się nią” – powiedzieli mężczyźni. Na rękawicach nieśli jastrzębie, ptaki o pomarańczowych oczach, nieprzystępne i spokojne jak posągi, z prążkowanymi szarymi ogonami i piórami na piersiach, przypominającymi pobrużdżony śnieg. Odebrało mi mowę. Chciałam, żeby rodzice już odjechali, ale kiedy samochód ruszył, miałam ochotę za nim pobiec. Byłam przerażona. Nie bałam się jastrzębi, ale sokolników. Nigdy nie widziałam takich ludzi. Byli ubrani w tweedy i poczęstowali mnie tabaką. Przyjacielscy panowie w poobijanych range roverach, wymawiający samogłoski w sposób przywodzący na myśl Eton i Oxford. Po raz pierwszy nabrałam nieprzyjemnych podejrzeń, że choć ponad wszystko chcę zostać sokolniczką, to chyba nigdy im nie dorównam. Może uznają mnie za kuriozum, ale nie za bratnią duszę. Stłumiłam jednak swoje obawy, wolałam zamilknąć, ponieważ pierwszy raz w życiu widziałam z bliska, jak się poluje z ptakami. „Na zawsze zapamiętam ten dzień – pomyślałam. – Kiedyś też taka będę”.

Szliśmy w przyćmionym zimowym świetle przez pola porośnięte oziminą. Nieprzebrane stada kwiczołów zarzucały sieć na niebo, nadając mu niezwykły wygląd szesnastowiecznego rękawa naszywanego perłami. Było zimno. Nogi grzęzły mi w glinie. Po dwudziestu minutach, odkąd wyruszyliśmy, stało się coś, czego się spodziewałam, ale na co byłam całkiem nieprzygotowana. Jastrząb zabił bażanta. Krótkie, brutalne pikowanie z dębu w gąszcz mokrego żywopłotu, urwany stłumiony łoskot, trzask łamanych gałęzi, łopot skrzydeł, biegnący mężczyźni i martwy ptak włożony z namaszczeniem do torby sokolniczej. Stałam trochę dalej. Przygryzłam wargę. Ogarnęły mnie emocje, których nie potrafiłam nazwać. Przez chwilę było tak, że nie chciałam już nigdy oglądać tych mężczyzn ani ich jastrzębi, skierowałam wzrok dalej, ku białym taflom światła między gałęziami. Potem podeszłam do żywo­płotu, gdzie jastrząb zabił ofiarę. Zaglądnęłam do środka. Głęboko w mętnej ciemności w gąszczu tarniny jarzyło się miedzią sześć bażancich piór. Włożyłam rękę między ciernie, wyciągnęłam jedno po drugim, dłoń, w której trzymałam pióra, wsunęłam do kieszeni i zacisnęłam, jakbym chciała zatrzymać sam ten moment. Widziałam śmierć. Sama nie wiem, co wtedy poczułam.

Ale tamtego dnia zdarzyło się coś więcej. Coś, co również skłoniło mnie do przemyśleń. W miarę jak mijało popołudnie, część mężczyzn zaczęła się od nas odłączać. Ich jastrzębie uznały, że dość już tej zabawy, że nie ma powodu wracać do swoich panów, napuszone i nieprzejednane usiadły na drzewach, patrząc z góry na hektary pogrążających się w mroku pastwisk i lasów. Pod koniec dnia odjechaliśmy bez trzech myśliwych i trzech jastrzębi, ci pierwsi wciąż czekali pod gałęziami, na których rozsiadły się ptaki. Wiedziałam, że jastrzębie mają skłonność do takich dąsów, czytałam o tym w książkach. „Bez względu na to, jak byłby uległy i miły – pisał Frank Illingworth w Falcons and Falconry – bywają dni, kiedy jastrząb przejawia osobliwe usposobienie. Robi się nerwowy, krnąbrny, nieprzyjazny. Te objawy przemijającego szaleństwa mogą wystąpić podczas popołudniowych łowów, a wtedy sokolnika czekają nerwowe godziny”3.

Mężczyźni nie wydawali się zdenerwowani, poddali się losowi. Wzruszyli watowanymi ramionami, nabili i zapalili fajki, pomachali nam na pożegnanie. Powlekliśmy się przez mrok. Było w tym wszystkim coś z klimatu nieudanej ekspedycji polarnej, jakaś rycerskość z czasów edwardiańskich. „Ależ nie, jedźcie, nie chcę was opóźniać”. Zachowanie ich jastrzębi było rzeczywiście osobliwe, ale trudno je nazwać nieprzyjaznym. Było o wiele dziwniejsze. Ptaki sprawiały wrażenie, jakby w ogóle nas nie widziały, jakby całkiem wymknęły się z naszego świata do jakiegoś innego, dzikszego, gdzie po ludziach nie ma ani śladu. Sokolnicy wiedzieli, że są nieobecne. Mogli tylko czekać. Zostawiliśmy ich: trzy samotne postacie wpatrujące się w zimowym zmierzchu w korony drzew, podczas gdy naokoło nad polami gęstniała mgła. Każdy z nich ufał, że wszystko się ułoży i że jego jastrząb wróci. Ich czekanie, tak jak pióra, które miałam w kieszeni, też poruszyło moje z lekka oszołomione serce.

Nigdy nie zapomniałam o tych milczących, nadąsanych jastrzębiach. Ale kiedy zostałam sokolniczką, nie chciałam z nimi polować. Działały mi na nerwy. Kojarzyły się ze śmiercią i kłopotami: upiorni psychopaci o bladych oczach, żyjący i mordujący w leśnej gęstwinie. Pokochałam sokoły: ostroskrzydłe, ciemnookie ptaki o masywnej, krągłej piersi, przemykające w powietrzu z nadzwyczajną swobodą. Radowały mnie werwa, z jaką latały, ich przyjacielskie usposobienie, zapierające dech w piersiach pikowanie z wysokości kilkuset metrów, gdy furkot wiatru w skrzydłach przypominał odgłos rozdzieranego płótna. Różniły się od jastrzębi jak psy od kotów. Co więcej, wydawały się od nich lepsze: wszystkie moje książki zapewniały, że sokół wędrowny jest najwspanialszym ptakiem na świecie. „Szlachetny z natury – pisał w 1936 roku kapitan Gilbert Blaine – wśród wszystkich żywych stworzeń stanowi najidealniejsze ucieleśnienie siły, szybkości i gracji”4. Dopiero po latach zrozumiałam, że o tej gloryfikacji sokołów zadecydowało po części to, że polowali z nimi ludzie określonego rodzaju. Jastrzębia można wypuszczać prawie wszędzie, bo zwykł szybko wzlatywać z rękawicy, by dopaść zdobycz znajdującą się w pobliżu, ale prawdziwe łowy z sokołami wymagają przestrzeni: wrzosowisk, gdzie żyją pardwy, siedlisk kuropatw, rozległych połaci uprawnej ziemi, czyli terenów trudno dostępnych dla kogoś, kto nie należy do grona bogatych lub ustosunkowanych. „Wśród cywilizowanych ludów – pisał Blaine – posiadanie szlachetnych sokołów było wyłącznym prawem i przywilejem arystokracji”5.

W porównaniu z tymi sokolnikami z wyższych sfer jastrzębiarz, samotnie układający jastrzębie i krogulce, miał fatalną opinię. „Nie lokujcie nieokrzesanych jastrzębiarzy w izbie sokolników – dogadywał czternastowieczny normański autor Gace de la Bigne. – Są wyklęci, bo nie znoszą towarzystwa i samotnie uprawiają swój sport. Kiedy zobaczysz nieforemnego człowieka o wielkich stopach i długich bezkształtnych nogach, topornego jak kłoda, przygarbionego, z krzywym grzbietem, i chcesz go wyśmiać, powiesz: »Patrzcie, ale jastrzębiarz«”6. Podobny los spotykał jastrzębia nawet w książkach pisanych sześćset lat później. „Jastrząb nie budzi takiego szacunku i podziwu jak sokół – twierdził Blaine. – Imiona najczęściej im nadawane sporo mówią o ich charakterze: Wampir, Jezebel, Swastyka czy nawet Pani Glasse dobrze do nich pasują, ale nie byłyby odpowiednie dla sokoła”7. Jastrzębie to rzezimieszki: mordercze, trudne do ułożenia, nadąsane, krnąbrne i obce. Krwiożercze, pisał z wyraźną dezaprobatą dziewiętnastowieczny sokolnik major Charles Hawkins Fisher. Podłe8. Przez całe lata byłam skłonna podzielać te opinie, ponieważ kolejne rozmowy przekonywały mnie niezbicie, że nigdy nie będę układać żadnego z tych ptaków.

– Polujesz z sokołami? – zapytał mnie kiedyś pewien sokolnik. – Ja wolę jastrzębie. Z nimi człowiek wie, na czym stoi.

– Nie sprawiają kłopotów? – upewniłam się, przypominając sobie przygarbione sylwetki przycupnięte wysoko na zimowych drzewach.

– Nie, jeśli znasz pewien sekret – odparł, pochylając się ku mnie. W tym momencie było w nim coś z upiornej kreacji Jacka Nicholsona w Lśnieniu. Odsunęłam się, poczuwszy lekki niepokój. – Prosta sprawa. Jeśli chcesz mieć dobrze ułożonego jastrzębia, wystarczy jedno. Trzeba stworzyć mu okazję do zabijania. Niech zabija, ile wlezie. Mordowanie to zajęcie w sam raz dla nich. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Dobrze – powiedziałam. Zapadła chwila milczenia, jakby nie była to właściwa odpowiedź. Spróbowałam jeszcze raz: – Dziękuję.

Myślałam tylko o jednym: „Do diabła, zostaję przy sokołach, dziękuję bardzo”. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że będę układać jastrzębia. Nigdy. Nie widziałam swojego odbicia w morderczych oczach tych samotników. „To nie dla mnie – powtarzałam sobie wiele razy. – Nic z tego”. Ale świat się zmienił, i ja też.

Pod koniec lipca wmówiłam już sobie, że wróciłam do normalności. Ale otaczający mnie świat robił się bardzo dziwny. Mój dom wypełniało intensywne, sine światło; miało w sobie coś z barwy magnolii i z deszczówki. Przedmioty przyczaiły się w nim, ciemne i nieruchome. Czasami odnosiłam wrażenie, że mieszkam w domu na dnie morza. Jakieś niezauważalne napięcia. Stukanie w rurach. Słyszałam własny oddech i zrywałam się z miejsca na ten dźwięk. Coś tu było, coś stało przy mnie, coś, czego nie mogłam dotknąć ani zobaczyć, odległe o ułamek milimetra od mojej skóry, coś, czego z pewnością być nie powinno, a co sprawiało, że od znajomych przedmiotów dzieliła mnie nieskończona odległość. Ignorowałam to. „Dobrze się czuję – mówiłam sobie. – Dobrze”. Chodziłam, pracowałam, robiłam herbatę, sprzątałam dom, gotowałam, jadłam i pisałam. Ale w nocy, kiedy deszcz kłuł okna punkcikami pomarańczowego światła, śnił mi się jastrząb prześlizgujący się w wilgotnym powietrzu. Chciałam za nim podążyć.

Siadałam przy komputerze w swoim gabinecie oświetlonym deszczem. Dzwoniłam do przyjaciół. Pisałam e-maile. Znalazłam w Irlandii Północnej hodowcę, któremu z ostatniego tegorocznego lęgu została młoda jastrzębica. Miała dziesięć tygodni, w połowie była Czeszką, w jednej czwartej Finką, w jednej czwartej Niemką i jak na jastrzębia była niewielka. Umówiliśmy się, że odbiorę ją w Szkocji. Pomyślałam, że chcę mieć małego jastrzębia. „Mały” – to jedyna decyzja, jaką podjęłam. Ani przez moment nie ulegało wątpliwości, że ma to być jastrząb. Stałam się zdobyczą jastrzębia. Nie odwrotnie.

*

Kiedy przestało padać, zaczęły się upały. Psy ziajały, rozpłaszczone na ziemi w czarnym cieniu pod lipami, a trawniki przed domem wyblakły i wypaliły się na słomę. Wilgotny, gorący wiatr poruszał liście, ale niczego nie chłodził, pogarszał tylko sytuację, jak mieszanie ręką w gorącej kąpieli. Idąc w nim, miało się wrażenie, jakby człowiek brodził zanurzony po szyję w gęstym płynie. Przemogłam się, żeby wsiąść do rozpalonego jak piec samochodu, i pojechałam do domu znajomego we wsi tuż pod miastem. Chciałam porozmawiać o jastrzębiach, a Stuart był do tego najlepszym partnerem. To mój guru od tych ptaków. Wiele lat temu polowaliśmy razem w późne zimowe popołudnia, liście buraków cukrowych chrzęściły pod naszymi nogami, gdy przemierzaliśmy strefę długiego cienia, szukając dzikich bażantów. Wielka jastrzębica siedziała na ręce Stuarta jak galion, pochylona w stronę wyzłoconego słońcem wiatru. Stuart, świetny kumpel, cieśla i były motocyklista, jest zrównoważony i spokojny jak fala na środku oceanu, a jego partnerka Mandy cudownie życzliwa i pogodna. Spotkanie z nimi było jak ożywczy zastrzyk. Prawie już zapomniałam, jaki miły i ciepły potrafi być świat. Stuart rozpalił grilla, ogród wypełnił się dziećmi, nastolatkami, dymem z papierosów, węszącymi pointerami. Fretki hałasowały w swoich klatkach, niebo z upływem dnia zbielało, słońce zaś, przesłonięte matą włóknistych chmur, wydawało się przezroczyste jak gaza. W górze przeleciał spitfire, kładąc się na skrzydło. Ocieraliśmy pot z czoła. Psy ziajały, fretki piły wodę z butelek, a Stuart czuwał przy grillu. Wracając zza domu, ocierał czoło ramieniem.

– Ochładza się – powiedział zaskoczony.

– Nie, po prostu odszedłeś od grilla – stwierdziliśmy ­chórem.

Z burgerem w ręku opadłam na białe plastikowe krzesełko. Na trawniku na żerdzi w cieniu płotu, ignorując całe zamieszanie, siedział piękny mały sokół. Starannie czyścił długie prążkowane pióra na spodzie ciała.

– Pół-Czeszka? – spytał Stuart. – Najbardziej cholerny jastrząb, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia, pochodził z Czech. To był koszmar. Jesteś pewna, że o to ci chodzi? – Kiwnął głową w stronę ptaka na trawniku. – Możesz wziąć tego, jeśli masz ochotę – powiedział. – Chcesz sokoła?

Serce na chwilę przestało mi bić. Sokół. Był tak blisko, niesamowicie piękne stworzenie o barwie rozłupanego krzemienia i kredy, ze skrzydłami skrzyżowanymi na grzbiecie, a głową w karnalu zwróconą ku niebu. Z zainteresowaniem profesjonalisty obserwował spitfire’a. Spojrzałam na samolot. Odgłos jego silnika się zmienił, zmniejszał obroty, powoli zniżał się w białym powietrzu, lecąc w stronę muzeum lotnictwa, gdzie miał swój dom. Sokół kiwnął głową, też patrząc w ślad za nim. Nasze spojrzenia biegły dokładnie w tym samym kierunku. Przez długą chwilę zastanawiałam się, czy nie popełniam okropnego błędu.

– Chciałabym – odparłam sztywno, formalnie. Połówka burgera, którą trzymałam, zrobiła się nagle nieapetyczna. Wzięłam głęboki oddech, słowa się same nasunęły: – W normalnej sytuacji bym go wzięła, to wspaniała okazja, świetna propozycja, Stu. Ale ja naprawdę chcę mieć jastrzębia.

Stuart skinął głową. Mężnie dojadłam burgera. Ketchup skapywał mi po ręce jak krew.

Będzie jastrząb. A potem stało się to: zaczęłam odwracać wzrok od pewnej książki na półce koło mojego biurka. Z początku było to tylko martwe pole, tik, mrugnięcie, później coś jak odrobina snu w kąciku oka. Omijałam spojrzeniem miejsce, gdzie stała książka, towarzyszył temu dyskomfort, którego nie potrafiłam określić. Wkrótce nie potrafiłam już siedzieć przy biurku, nie myśląc o tym, że ona tam jest. Druga półka od dołu. Czerwona płócienna okładka. Srebrne litery na grzbiecie. The Goshawk, T. H. White. Jastrząb. Nie chciałam, żeby tam była, i nie miałam ochoty zastanowić się, dlaczego nie chcę. Niebawem doszło do tego, że zasiadając przy biurku, widziałam tylko tę cholerną książkę, choć była to jedyna rzecz w całym pokoju, na którą nie patrzyłam. Pewnego ranka, kiedy tak siedziałam – słońce na biurku, kawa pod ręką, włączony laptop – i nie mogłam się skoncentrować, przełamałam się: przecież to śmieszne. Pochyliłam się, wyciągnęłam książkę i położyłam przed sobą. To tylko książka. Nie ma w niej nic szczególnie złowieszczego. Była stara, z plamami od wody, grzbiet miała u dołu i u góry postrzępiony i wytarty, jakby przez lata poniewierała się w wielu torbach i pudłach. „Hmm” – pomyślałam. Ciekawa byłam własnych uczuć. Ostrożnie pomyślałam o książce, przebiegłam po niej emocjami tak, jak dotyka się językiem bolącego zęba. Niechęć była wręcz namacalna, ale towarzyszył jej osobliwy rodzaj obawy, który należało poddać analizie, bo nie byłam pewna, co się nań składa. Otworzyłam książkę i zaczęłam czytać. „Rozdział pierwszy. Wtorek”. A dalej: „Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, był okrągły jak kosz na bieliznę obszyty workową tkaniną”9. Zdanie sprzed wielu, wielu lat, przywołało świadomość innego ja. Nie autora tych słów. Mnie, wówczas ośmioletniej.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Przypisy końcowe

1 Cierpliwość

1 John Evelyn, Memoirs of John Evelyn, red. William Bray, Henry Colburn, London 1827, t. 2, s. 433.

2 Richard Blome, Hawking or Faulconry, London 1929 (opublikowano pierwotnie jako część The Gentlemen’s Recreation, London 1686), s. 28–29.

3 Małe światy

3 Frank Illingworth, Falcons and Falconry, London 1975, s. 76.

4 Gilbert Blaine, Falconry, London 1936, s. 229–230.

5 Tamże, s. 11.

6 Gace de la Bigne, cyt. za: John Cummins, The Hound and the Hawk, London 1988, s. 221.

7 Gilbert Blaine, Falconry, dz. cyt., s. 182.

8 Charles Hawkins Fisher, Reminiscences of a Falconer, London 1901, s. 17.

9 T. H. White, The Goshawk, London 1951, s. 11.Przypisy

W paśmie wzgórz Cotswolds w południowo-środkowej Anglii Tamiza ma swój obszar źródliskowy (przypisy oznaczone gwiazdkami pochodzą od tłumaczki).

Nawiązanie do cytatu z Hamleta: „Szalony jestem tylko przy wietrze północno-zachodnim; kiedy z południa wieje, umiem odróżnić jastrzębie od czapli” – William Szekspir, Hamlet, akt II, scena druga, przeł. Józef Paszkowski.

Nawiązanie do fantastycznonaukowego serialu Siły pierwotne, który opowiada o tym, jak za sprawą anomalii czasowych pojawiają się we współczesnej Wielkiej Brytanii groźne stworzenia z minionych i przyszłych epok. W krainie Forest of Dean w Gloucestershire dinozaury polują na ludzi.

Hannah Glasse (1708–1770) – autorka książki kucharskiej, cieszącej się w swoim czasie dużą popularnością.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: