Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jak odłamana gałąź: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jak odłamana gałąź: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 332 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść

SKŁAD GŁÓW­NY W KSIĘ­GAR­NIE. WEN­DE I SPÓŁ­KA,

LWÓW H. AL­TEN­BERG, G. SEY­FARTH, E. WEN­DE I SKA.

WAR­SZA­WA

1914

OD­BI­TO W DRU­KAR­NI NA­RO­DO­WEJ W KRA­KO­WIE.

I.

Pół­noc daw­no już wy­bi­ła, i ci­sza pa­no­wa­ła w wiel­kim i po­nu­rym gma­chu se­mi­na­ryj­nym. A tyl­ko Szy­mon spać nie mógł.

Cia­sno mu było, źle na że­la­znem łóż­ku, dusz­no w celi. Rów­ny od­dech śpią­ce­go obok to­wa­rzy­sza draż­nił go. Zie­lo­ne świa­tło nocy let­niej mę­czy­ło mu oczy. Go­rą­co mu się ro­bi­ło na­gle, zrzu­cał z sie­bie przy­kry­cie. I myśl jed­na, jak gwóźdź, wbi­ja­ła mu się w mózg, co­raz głę­biej, co­raz głę­biej. Ju­tro… na wie­ki! Ju­tro… na wie­ki!

Tak. Na wie­ki. Na ży­cie całe, aż do go­dzi­ny śmier­ci. I na wiecz­ność całą, czy na kró­lo­wa­nie w nie­bie, czy na pie­kiel­ne męki ogni­ste – on ka­pła­nem be­dzie. Zna­ku, któ­ry na nim po­ło­żą, nie ze­trze już nig­dy nic, nic.

Ka­pła­nem bę­dzie, Bo­żym po­ma­zań­cem, sola zie­mi, świa­tło­ścią świa­ta. Pa­nem i kró­lem nad wie­lu du­sza­mi.

Ale też i słu­gą, za­prze­da­nym słu­gą Ko­ścio­ła. Nie­wol­ni­kiem, któ­ry gło­su nie pod­nie­sie, ani zda­nia nic wy­po­wie, lecz któ­re­mu, gdy po­wie­dzą: Idź – pój­dzie, a gdy po­wie­dzą: Wróć się! – to się wró­ci.

Nie­wol­ni­kiem…

Prze­le­cia­ły po nim dresz­cze. War go ob­lał od stóp do gło­wy. I zno­wu ogar­nę­ło go zim­ne drże­nie.

Coś mu na dnie szep­nę­ło: Za­prze­da­jesz du­szę swą!

– Nie, nie! od­rzekł za­raz. Przyj­mu­ję do­bro­wol­nie wiel­ką god­ność, wpi­su­ję się do­bro­wol­nie w sze­re­gi idę wal­czyć za Ko­ścioł, mat­kę na­szą. Będę mu słu­żył z wol­nej i nie­przy­mu­szo­nej woli.

Z wol­nej i nie­przy­mu­szo­nej…?

I na­gle roz­two­rzy­ła się przed nim prze­szłość. Po­wsta­ły wspo­mnie­nia.

Oto ma­łym kil­ko­let­nim dzie­cia­kiem, w ko­szu­li i spoden­kach, wy­ga­nia gęsi na łąkę. A one mu się roz­la­tu­ją nie­sfor­nie, z gę­ga­niem, z wrza­skiem, z wiel­kim skrzy­deł bia­łych trze­po­tem, roz­la­tu­ją się po opłot­kach. A on bie­ga, za­pę­dza, woła i krzy­czy, nie umie się do nich wziąć, nie umie ich w kar­no­ści utrzy­mać. Aż zja­wia się oj­ciec i łaje: Ty, do ni­cze­go, nie­do­łę­go! Duży taki, a na­wet gęsi paść nie­zdat­ny! Tfu, do li­cha! Co z cie­bie wy­ro­śnie? Ma­śla­ne łapy! Chy­ba na księ­dza pój­dziesz, czy co!

I pa­trzy na swo­je ma­śla­ne łapy, praw­da, że ja­kieś drob­niej­sze i chud­sze, niż u in­nych dzie­ci. I my­śli: Chy­ba na księ­dza pój­dę, czy co! Ot, pięk­nie by­ło­by! Śpie­wał­bym so­bie przy oł­ta­rzu i cho­dził­bym z pro­ce­sją pod bal­da­chi­mem. Ot, pięk­nie!

A oto od pa­nien­ki ze dwo­ru, do­kąd na na­ukę przez zimę cho­dził, wra­ca po eg­za­mi­nie do cha­ty i nie­sie na­gro­dę – za­wi­nię­tą w chust­kę książ­kę do na­bo­żeń­stwa, dużą i cięż­ką, w czar­ną skó­rę ze zło­ce­nia­mi opraw­ną.

A na pierw­szej stro­nie na­pi­sa­no: Szym­ko­wi Bro­ni­czo­wi za po­stęp i pil­ność w na­ukach pierw­sza na­gro­da. Nie­sie książ­kę z usza­no­wa­niem i na sto­le przed ro­dzi­ca­mi kła­dzie. Oj­ciec bie­rze ją w obie ręce ostroż­nie i oglą­da. Mat­ka spra­co­wa­ną ręką gła­dzi, ro­dzeń­stwo młod­sze usta otwie­ra i pa­lusz­ka­mi do­ty­ka. I tak, Szy­mek, całą, jak jest, prze­czy­tać po­tra­fisz? – pyta oj­ciec z od­cie­niem nie­do­wie­rza­nia.

– O jej! – od­po­wia­da śmia­ło.

– A na in­nej tak­że po­tra­fisz?

– Ja te­raz to na każ­dej po­tra­fię. Chwi­la mil­cze­nia.

On czu­je, że coś się w po­wie­trzu waży, że oto doj* rze­wa ja­kaś myśl i sło­wem wnet wy­strze­li. I coś mu we­wnątrz za­czy­na drżeć. Czu­je, że ro­dzi­ce pa­trzą na nie­go uważ­nie, dłu­go.

Aż mat­ka ci­cho się od­zy­wa:

– A na księ­dza… chciał­byś…?

I obo­je z oj­cem cze­ka­ją od­po­wie­dzi.

– Na księ­dza? – po­wta­rza on. I pod ba­daw­cze­mi spoj­rze­nia­mi ro­dzi­ców spusz­cza oczy i mil­czy. Prze­su­wa­ją mu się w wy­obraź­ni cho­rą­gwie zło­te, sza­ty lite, bia­łe we­lo­ny i dymy ka­dzi­deł. Błysz­czą w pro­mie­niach słoń­ca mon­stran­cje i krzy­że, dzwo­ny dzwo­nią pieśń wy­bu­cha, grzmi or­gan, wy­so­ko nad gło­wą wzno­szą się skle­pie­nia, i gra­ją bar­wa­mi ma­lo­wa­ne stro­py. Pięk­nie, bło­go, wspa­nia­le.

– Chciał­byś, Szy­mek, na księ­dza? – sły­szy zno­wu głos mat­ki.

I zno­wu wi­dzi wpa­trzo­ne w sie­bie oczy ro­dzi­ców.

– Cze­mu… chciał­bym… – od­po­wia­da bar­dzo ci­cho. I na­gle czu­je na so­bie ra­mio­na mat­ki, a na gło­wie oj­cow­ską rękę.

I jest mu tak słod­ko i miło, jak nig­dy.

Lecz za mały jest na księ­dza, więc idzie do na­rod­nej szkół­ki. I przez czte­ry lata ślę­czy nad obcą, nie­zro­zu­mia­łą książ­ką, wtła­cza usil­nie do swej gło­wy for­mu­ły róż­ne, wy­ra­zy, okre­śle­nia i wier­sze. Kuje za­wzię­cie. Nie­ma dla nie­go za­ba­wy, nie­ma od­po­czyn­ku, ani dzie­cin­nej pu­sto­ty. Niech tyl­ko gło­wę z nad książ­ki pod­nie­sie, już sły­szy głos ojca lub mat­ki, mó­wią­cy: Ucz się Szy­mek, nie trać cza­su, księ­dzem bę­dziesz. I nie­dzie­li nie­ma, ani świę­ta żad­ne­go, bo wte­dy idzie ra­niut­ko do pa­ra­fjal­ne­go ko­ścio­ła i tam cały dzień, przy pro­bosz­czu słu­żąc, prze­by­wa. Cza­sem, gdy słoń­ce świe­ci we­so­ło, i wró­ble na da­chu ćwier­ka­ją a z nad stru­mie­nia, z łąki zie­lo­nej i pach­ną­cej do­cho­dzą wo­ła­nia i krzy­ki chło­pa­ków, jego po­ry­wa sza­lo­na chęć wy­le­cieć na po­wie­trze, na słoń­ce i wy­ta­rzać się w zie­lo­nej tra­wie, i biec brze­giem szu­mią­cej wody, i pę­dzić z wia­trem przez pola, i z chło­pa­ka­mi hu­kać i krzy­kać, jak oni. Lecz za­le­d­wie się pod­nie­sie i za czap­ką obej­rzy, już sły­szy głos mó­wią­cy: Ucz się Szy­mek, księ­dzem bę­dziesz. I gło­wa po­chy­la mu się zno­wu nad książ­ką lub ze­szy­tem, i znów ma­ja­czą mu w oczach obce li­te­ry, a mózg po­słusz­ny wchła­nia for­muł­ki i wy­ra­zy, i myśl usy­pia, uko­ły­sa­na dźwię­ka­mi słów bez tre­ści, bez zna­cze­nia dla nie­go. Co­raz le­piej pa­mięć się tre­su­je, co­raz ła­twiej wy­ucza się stro­nic ca­łych, nie­skoń­czo­nych wier­szo­wa­nych ko­lumn. I jest on pierw­szym uczniem w kla­sie, ulu­bień­cem na­uczy­cie­la, wzo­rem dla ko­le­gów.

A tak­że po­cie­chą ro­dzi­ców, któ­rzy, choć łożą na książ­ki i na lep­sze ubra­nie i ku­po­wać mu­szą ze­szy­ty, atra­ment i pió­ra, choć wzdy­cha­ją czę­sto i w gło­wę się dra­pią, nie ża­łu­ją tego jed­nak, bo nie idzie to na mar­ne i nie prze­pad­nie, gdyż Szy­mek księ­dzem zo­sta­nie. A wte­dy… O, wte­dy…

I Szy­mek się uczy. Męt­nie­ją mu źre­ni­ce i ciem­ne­mi ob­wód­ka­mi są pod­krą­żo­ne. Po­chy­la­ją mu się ple­cy, i skó­ra na twa­rzy robi się bla­da, mdła. Spać mu się chce cią­gle, ale sen jego lek­ki i prze­ry­wa­ny. Koń­czy jed­nak szko­łę z od­zna­cze­niem i przy­no­si do domu świa­dec­two.

Więc na­za­jutrz ro­dzi­ce wkła­da­ją czy­ste ko­szu­le, myją się dłu­go przy stud­ni, przy­bie­ra­ją się w naj­lep­sze suk­nie i idą do pro­bosz­cza na na­ra­dę. Mat­ka nie­sie pod pa­chą pięk­ne­go ko­gut­ka.

Stoi Szy­mek przy pło­cie i pa­trzy za nimi dłu­go, dłu­go. Wie, że o nim ra­dzić będą, i cie­kaw jest co też tam ura­dzą? Co z nim te­raz zro­bią? do­kąd wy­szlą? Bo wy­słać gdzieś chy­ba mu­szą, je­śli ma na księ­dza się uczyć.

Ale spać mu się chce tak bar­dzo, że prze­sta­je o tem my­śleć, idzie pod gru­sza, wy­cią­ga się na tra­wie w jej cie­niu i za­sy­pia. Musz­ki nad nim brzę­czą, a jemu śnią się or­ga­nów gra­nia. Słoń­ce przez li­ście wy­pusz­cza na nie­go zło­te strza­ły, a on wi­dzi w ma­rze­niu ja­kieś ma­lo­wa­ne skle­pie­nia i aniel­skie skrzy­dła.

A oto cia­sny, brzyd­ki po­ko­ik w wiel­kiem mie­ście, hu­czą­cem tur­ko­tem po­wo­zów i dzwon­ka­mi tram­wa­jów. Na ścia­nach, brud­no­żół­tą far­bą po­cią­gnię­tych, wil­goć roz­ło­ży­ła się w pla­my sze­ro­kie. Przez małe okien­ko­wi­dać tyl­ko mur sta­ry i ośli­zgłe ka­mie­nie chod­ni­ka. Słoń­ca nie­ma, nie­ma też za­pa­chu kwia­tów, ani brzę­cze­nia owa­dów. Nud­no, sza­ro i zim­no w ma­łym po­ko­iku, gdzie czte­rej aspi­ran­ci kują od rana do nocy. I nie­tyl­ko ci czte­rej, bo na stan­cji jest ich kil­ku­na­stu, chłop­skich prze­waż­nie sy­nów, prze­zna­czo­nych od ma­leń­stwa na księ­ży. Przy­cho­dzą na­uczy­cie­le, przy­cho­dzi co­dzien­nie ksiądz, a czu­wa nad nimi sta­le pan­na Apo­loń­ja. Chu­da, dłu­ga, pła­ska, z sza­rą twa­rzą i prze­ni­kli­we­mi oczka­mi, pra­wie nie ko­bie­ta, do­bra jest dla swo­ich chłop­ców. Kar­mi ich obrzy­dli­wie, lecz ob­fi­cie, nie gde­ra, nie zrzę­dzi, owszem, na­wet po­żar­tu­je cza­sem i po­gła­dzi, po krót­ko strzy­żo­nej gło­wie. Pa­cierz z nimi od­ma­wia rano i wie­czór, w co­dzien­nym ra­chun­ku su­mie­nia do­po­ma­ga, na­wet cza­sem, nie cze­ka­jąc na księ­dza, nie­któ­re wąt­pli­wo­ści sama roz­strzy­ga i nie­któ­re grze­chy od­pusz­cza. Bu­dzi, co praw­da, z nie­złom­ną sro­go­ścią o pią­tej, wodą ob­le­wa­jąc tych, któ­rzy się nie zry­wa­ją na roz­kaz, o dzie­wią­tej lam­py gasi bez par­do­nu, pa­pie­ro­sy prze­śla­du­je i na żad­ne książ­ki, oprócz na­uko­wych i po­boż­nych, ab­so­lut­nie się nie zga­dza, całą li­te­ra­tu­rę pod­cią­ga­jąc pod na­zwę ma­so­ner­ji. Dla ga­zet ma rów­nież lek­ce­wa­że­nie zu­peł­ne i gnie­wa się, gdy doj­dzie tam cza­sem wia­do­mość ze świa­ta. Ale za to niech któ­ry za­cho­ru­je, jak­że czu­łą ota­cza go opie­ką! Niech któ­re­mu się co nie uda, jak umie mu szcze­rze współ­czuć!

Lu­bią chłop­cy swo­ją pan­nę Apo­loń­ję, i ona ich lubi. Wolą ją sto­kroć od na­masz­czo­ne­go księ­dza, któ­ry ich co­dzień od­wie­dza i lek­cje ka­te­chi­zmu daje.

Ach, ten ka­te­chizm! Cały w py­ta­niach nie­ja­snych i w od­po­wie­dziach nie­zro­zu­mia­łych! Cały splą­ta­ny w ja­kiś mo­tek ode­rwa­nych po­jęć, w ja­kiś ka­lej­do­skop fi­gur i sym­bo­lów, gdzie wszyst­ko co in­ne­go ozna­cza, niż to, na co wy­glą­da, gdzie czar­ne jest bia­łem, a bia­łe oka­zać się może zie­lo­nem, gdzie idziesz my­ślą po trzę­sa­wi­sku, w oba­wie, że lada chwi­la za­pad­niesz się w ja­kąś głąb, i gdzie je­dy­nym ra­tun­kiem i je­dy­ną pod­po­rą są sło­wa. Tak, sło­wa, sło­wa…

Nie prze­ra­ża­ły one Szym­ka by­najm­niej. Mózg jego umiał już, odło­żyw­szy na bok myśl wsze­la­ką, wchła­niać w sie­bie ty­sią­ce i mil­jo­ny słów. Umiał wy­ucząc się tak do­kład­nie, że ani je­den wy­raz nie zo­stał opusz­czo­ny, ani jed­na li­te­ra prze­sta­wio­na. Stro­ni­ce całe tkwi­ły w jego pa­mię­ci, jak na fo­to­gra­ficz­nej pły­cie.

Lecz inni nie umie­li. – Kie­dy ja nie moge, kie­dy ja nie ro­zu­miem, kie­dy tu żad­ne­go sen­su nie­ma – na­rze­kał ko­le­ga jego, mały An­tek Ro­lec­ki. A Szy­mek od­po­wia­dał spo­koj­nie: Co to­bie do tego! By­le­byś wy­dał gład­ko.

On sam za­wsze wy­da­wał gład­ko i był zno­wu pierw­szym w kla­sie. Oj­ciec, któ­ry co mie­siąc przy­jeż­dżał ze wsi dra­bi­nia­stym wóz­kiem i przy­wo­ził mie­sięcz­ną opła­tę, pięt­na­ście ru­bli! – cie­szył się z tego, co mu pan­na Apo­loń­ja o synu mó­wi­ła. Tak, była po­cie­cha. I pie­nią­dze nie szły na mar­ne.

A pie­nią­dze tak cięż­ko zdo­by­te! Jesz­cze w pierw­szym roku było tro­che za­pa­su, a i pa­nien­ka ze dwo­ru dała 25 ru­bli, i ter­cjar­ki w pa­ra­fji 18 ru­bli zło­ży­ły. Ja­koś wy­star­czy­ło. Ale w dru­gim – wy­pa­dło wie­prza na świę­ta ukar­mio­ne­go sprze­dać i nikt w domu przez całe świę­ta ani mię­sa, ani kieł­ba­sy nie za­kosz­to­wał. Dzie­ci aż pła­ka­ły, a i mat­ka tro­che po­cią­ga­ła no­sem.

A po­tem było co­raz trud­niej i trud­niej. Pro­boszcz dał wpraw­dzie raz 15 ru­bli, niby po­życz­ki, ale wię­cej, do­pó­ki Szy­mek w se­mi­na­rium nie bę­dzie, lę­kał się po­źy­czyć. We dwo­rze nie było ni­ko­go, a choć mat­ka sprze­da­ła tro­chę płót­na, a i z jaj, i z grzy­bów i z ma­sła coś tam ze­bra­ła, a ter­cjar­ki zno­wu kil­ka­na­ście ru­bli zło­ży­ły, to coż to zna­czy­ło wo­bec tak wiel­kich po­trzeb! A tu cze­ka­ły jesz­cze eg­za­mi­ny, opo­rzą­dze­nie na kle­ry­ka i choć pierw­sza opła­ta w se­mi­nar­jum.

I nie było in­nej rady, jak od Żyda na duży pro­cent po­ży­czyć. Kie­dy pro­bosz­czem zo­sta­nie, to wy­pła­cić bę­dzie miał z cze­go, my­ślał oj­ciec. I to samo po­wtar­ża­ła mat­ka. Kie­dy pro­bosz­czem zo­sta­nie… wzdy­cha­ła w każ­dej cięż­kiej chwi­li, gdy za­ro­bio­ne zło­tów­ki i mie­dzia­ki wy­sy­py­wa­ła z chu­s­ty na stół, li­cząc mo­zol­nie, aby do mie­sięcz­nej opła­ty do­ło­żyć, gdy do krup­ni­ku lub za­cie­rek co­raz mniej­sze, co­raz cień­sze od­kra­wa­ła sło­ni­ny pla­ster­ki, gdy, zmę­czo­na ca­ło­dzien­ną pra­cą, za­pa­la­ła wie­czo­rem lamp­kę i za­sia­da­ła do przą­śni­cy, aby cu­dzą weł­nę uprząść i choć parę gro­szy za­ro­bić. I w wie­czor­nej ci­szy owo pro­bo­stwo syna sta­wa­ło przed nią w ma­rze­niu, jak żywe. Ple­bań­ja ob­szer­na z du­żym sa­dem, za nią pola, łąki, a w obór­ce krów kil­ka, a w sta­jen­ce para koni ro­słych, wy­pa­sio­nych. Pro­boszcz, choć mło­dy, ale wszy­scy go sza­nu­ją, ca­łu­ją po rę­kach, kła­nia­ją się, przy­no­szą po­da­run­ki, kur­ki tłu­ste, jaja, ma­sła oseł­ki, sery i mio­dy. I ru­ble pły­ną, pły­ną ku ple­bań­ji i za­pa­da­ją ci­cho w głąb szu­flad. A ona, mat­ka, przy nim miesz­ka so­bie, przy synu, i go­spo­dar­stwem jego rzą­dzi, dziew­kę so­bie trzy­ma do po­słu­gi i cho­dzi w bia­łym czep­ku na gło­wie, i w ko­ście­le w pierw­szej ław­ce za­sia­da. I resz­ta ro­dzi­ny za­bez­pie­czo­na. Sio­stry pro­bosz­cza znaj­du­ją ła­two mę­żów, bra­ciom to i owo kap­nie z do­stat­ków, za­bez­pie­cze­ni i szczę­śli­wi. – Ach! – wzdy­cha, krę­cąc wrze­cio­no – kie­dy pro­bosz­czem zo­sta­nie!…

I Szy­mek do­brze wie o tych ma­rze­niach. Wie od ojca, któ­ry mu co mie­siąc hi­stor­ję zdo­by­wa­nia pie­nię­dzy opo­wia­da szcze­rze, koń­cząc za­wsze temi sło­wy: My sta­ra­my się dla cie­bie i nie do­je­my i nie do­śpi­my, abyś ty miał co trze­ba. Sta­raj się i ty! A kie­dy pro­bosz­czem zo­sta­niesz, to już od­pocz­nie­my so­bie. Wie od bra­ci, któ­rzy, gdy go wi­dzą pod­czas wa­ka­cji, co chwi­la mu mó­wią: Ot, Szy­mek, kie­dy pro­bosz­czem zo­sta­niesz, to ku­pisz nam ko­nia i ma­lo­wa­ną brycz­kę, co? Praw­da, że ku­pisz? Wie i od ter­cja­rek, zbie­ra­ją­cych po­mię­dzy sobą skład­ki na jego na­ukę, bo nie spo­tka żad­nej, aby mu nie po­wie­dzia­ła: Na­szym księ­dzem bę­dziesz, na­szym. Już my to in­ne­go nie chce­my. Bę­dziesz nam pięk­ne na­bo­żeń­stwa od­pra­wiał, a my przed tobą oł­ta­rzy­ki no­sić be­dzie­my na pro­ce­sjach. I spo­wia­dać nas bę­dziesz i ko­mu­ni­ko­wać. I wie naj­bar­dziej od mat­ki, któ­ra co chwi­la, przy każ­dej trud­no­ści po­cie­sza się my­ślą, że prze­cie już nie­dłu­go tej bie­dy i nie­do­stat­ku,- bo Szy­mek pro­bosz­czem zo­sta­nie i wszyst­ko bę­dzie do­brze.

Wie Szy­mek i od­czu­wa to co­raz wy­raź­niej, że jest dla ro­dzi­ny swej jak­by osią, oko­ło któ­rej ob­ra­ca­ją się wszyst­kie jej my­śli, jak­by cza­rą, na­peł­nio­ną na­po­jem uszczę­śli­wia­ją­cym, cza­rą za­mknię­tą jesz­cze, lecz do któ­rej tę­sk­nią usta,- jak­by lam­pą, któ­ra dziś jesz­cze nie pło­nie, ale wnet, wnet za­pa­li się i rzu­ci do­ko­ła sie­bie ogrom­ny snop cie­pła i ja­sno­ści. I, wie­dząc o tem, czu­je cza­sem Szy­mek coś jak­by oba­wę, czy ich nie za­wie­dzie, tych swo­ich, któ­rych z ca­łej du­szy ko­cha. Czy na­pew­no zo­sta­nie pro­bosz­czem? Robi, co może. Uczy się i kuje do zu­peł­ne­go za­pa­mię­ta­nia, do wy­czer­pa­nia nie­kie­dy. Ale osta­tecz­nie, nie od nie­go jed­ne­go to za­le­ży. Może coś prze­szko­dzić, może coś się stać. A gdy­bym umarł na­gle… my­śli cza­sem, le­żąc w łóż­ku, gdy świa­tło zga­szo­ne i ko­le­dzy śpią, a on jesz­cze za­snąć nie może – a gdy­bym umarł na­gle… I strach go ogar­nia, Cóż­by się sta­ło z ro­dzi­ca­mi? z po­ży­czo­ne­mi od Zyda pie­niędz­mi? z tem wszyst­kiem, co ma być, gdy on pro­bosz­czem zo­sta­nie? Boże! oto by­ło­by nie­szczę­ście!

Ale nie­tyl­ko śmierć. Wszak mogą go nie przy­jąć do se­mi­nar­jum. To się zda­rza. A wte­dy co?

Cięż­kie i nie­po­ko­ją­ce by­wa­ły stra­chy, któ­re na Szym­ka na­pa­da­ły cza­sem. Ale to tyl­ko cza­sem. Bo na­ogół i on miał jak naj­lep­sze na­dzie­je. Zda eg­za­min, wstą­pi do se­mi­nar­jum, tam pięć lat prze­bę­dzie, wy­świę­ci się i na­zna­czą go gdzieś na wi­ka­re­go, a po­tem i na pro­bosz­cza. I bę­dzie so­bie pa­no­wał w ob­szer­nej może i mu­ro­wa­nej ple­bań­ji, bę­dzie na­bo­żeń­stwo od­pra­wiał, bę­dzie śpie­wał u oł­ta­rza i Pana Boga chwa­lił. A po­za­tem go­spo­dar­kę so­bie po­rząd­ną za­pro­wa­dzi, ko­nie trzy­mać bę­dzie pięk­ne i jeź­dzić re­so­ro­wym wóz­kiem. Wszyst­ko bę­dzie do­brze i mogą ro­dzi­ce być o nie­go spo­koj­ni, że im wsty­du nie zro­bi.

Dnie szły za dnia­mi, po­dob­ne do sie­bie, jak pa­cior­ki tego ró­żań­ca, któ­ry co­dzien­nie z pan­ną Apo­loń­ją od­ma­wiał. Wsta­wa­nie, pa­cierz, śnia­da­nie, lek­cje, pół go­dzi­ny uży­wa­nia świe­że­go po­wie­trza na po­dwór­ku, mu­ra­mi oto­czo­nem, bo da­lej nie wol­no wy­cho­dzić, po­tem obiad, sprzą­ta­nie w sto­ło­wym po­ko­ju, zno­wu pół go­dzi­ny spa­ce­ru na po­dwór­ku, zno­wu lek­cje, pod­wie­czo­rek, przy­go­to­wa­nie za­dań na ju­tro, wie­cze­rza, pa­cierz – i do łóż­ka. Tyl­ko w nie­dzie­lę i świę­ta było tro­chę in­a­czej. W nie­dzie­lę wsta­wa­no póź­niej i ro­bio­no sta­ran­niej­szą to­a­le­tę. A przed dzie­sią­tą zja­wiał się ksiądz i chłop­ców pa­ra­mi i trój­ka­mi wy­pra­wiał do ko­ścio­ła. Nie szli ra­zem aby uwa­gi nie zwra­cać, lecz w ko­ście­le mie­li wspól­ne miej­sce, gdzie się wszy­scy zbie­ra­li i ksiądz, sie­dzą­cy opo­dal, miał ich cią­gle na oku. Ale przej­ście przez parę ulic bez opie­ki i nad­zo­ru spra­wia­ło już nie­któ­rym bar­dzo wie­le przy­jem­no­ści. A i na­bo­żeń­stwo w ko­ście­le, peł­nym lu­dzi, brzmią­cym mu­zy­ką, była to nie­ma­ła roz­ryw­ka, i wszy­scy aspi­ran­ci wy­cze­ki­wa­li jej z upra­gnie­niem. Na­wet Szy­mek, cho­ciaż miał skru­pu­ły, że gdy ro­dzi­na nie doje i nie do­śpi, on tu przez cały dzień nic nic robi, lu­bił świą­tecz­ne dnie, a zwłasz­cza prze­chadz­kę we dwuch do ko­ścio­ła. Szli zwy­kle z Ant­kiem Ro­lec­kim, i ten roz­ga­dy­wał się wte­dy.

– Jak będę do­ro­sły – mó­wił – to so­bie tak wło­żę ręce w kie­sze­nie, albo nie, ku­pię la­skę i będę nią wy­wi­jał. Wąsa pod­krę­cę, o tak…

Ja­kie­go wąsa! – prze­rwał Szy­mek – kie­dy ty księ­dzem bę­dziesz!

An­tek ro­bił drwią­cą minę.

– A niech tam moje księ­dzo­stwo psy je­dzą! Ani my­ślę.

– Co – ani my­ślisz?

– Księ­dzem być.

Szy­mek prze­ra­żo­ny spo­glą­dał na nie­go. Taki bunt nie mie­ścił mu się w gło­wie. An­tek nie zwie­rzał mu się z po­waż­ny­mi za­mia­ra­mi w ja­kim­kol­wiek kie­run­ku, żar­to­wał i śmiał się tyl­ko. A Szy­mek, my­śląc, że może go zły duch do złe­go kusi, mo­dlił się za nie­go. Wo­gó­le w te nie­dziel­ne po­ran­ki, w roz­śpie­wa­nym i brzmią­cym mu­zy­ką ko­ście­le, pod ma­lo­wa­nem skle­pie­niem, wśród świa­teł i barw, du­sza jego do­zna­wa­ła dziw­ne­go wra­że­nia otwie­ra­nia się i wzlo­tu. Kie­dy ukląkł na zim­nej po­sadz­ce, a do­ko­ła wi­dział po­chy­lo­ne ple­cy i gę­ste jed­na przy dru­giej gło­wy, on pod­no­sił oczy do góry ku zło­ce­niom, ku pło­my­kom świec, ku po­sta­ciom, wy­glą­da­ją­cym z ob­ra­zów. Pod­no­sił oczy do góry i pa­trzał. Cza­sem pro­mień słoń­ca ude­rzył w ko­lo­ro­we szy­by, i po­wie­trze całe, i świę­ci i anio­ło­wie, i gło­wy do­ko­ła za­czy­na­ły się mie­nić sza­fi­rem, kar­ma­zy­nem i fio­le­tem. Cza­sem z ką­dziel­nic wy­le­ciał ob­łok won­ny i, jak­by lek­ki duch, niósł się wy­so­ko, co­raz wy­żej. A or­ga­ny grzmia­ły. A chór śpie­wał. A w du­szy roz­le­wa­ła się sło­dycz nie­zmier­na. Za­pa­trzo­ny, za­słu­cha­ny, Szy­mek nie mógł się mo­dlić z książ­ki, tak jak inni, i po­tem mu­siał z mo­dli­twa­mi śpie­szyć i do­pę­dzać, za co go też ksiądz stro­fo­wał. Nie mo­dlił się wca­le i cho­ciaż nie­raz po­sta­na­wiał pro­sić Boga o to i owo pod­czas mszy, ja­koś nie wy­cho­dzi­ło. Msza się koń­czy­ła, a on jesz­cze o nic nie po­pro­sił. Czuł jed­nak, że był bliz­ko bar­dzo bliz­ko Boga przez te chwi­le, czuł, że oto stoi w Jego obec­no­ści, mil­cząc, gdyż słów zna­leźć nie może do roz­mo­wy z Nim, lecz bliz­ko Jego tro­nu. Czuł, że gdy cia­ło jego klę­czy tu w dole na po­sadz­ce ko­ściel­nej wśród tłu­mu, coś zeń się wy­dzie­la: ja­kaś sub­stan­cja czy­sta i lot­na, i szy­bu­je w górę wy­so­ko, wy­so­ko. I czuł się szczę­śli­wym.

Wra­ca­jąc z ko­ścio­ła, nie mógł już słu­chać tak uważ­nie żar­tów i uwag Ant­ka, bo zda­wa­ło mu się, jak­by go jesz­cze ota­cza­ła mgła ja­kaś, czy sen­ność, i jak­by wi­dział i sły­szał przez za­sło­nę ja­kąś. Ale póź­niej roz­pra­sza­ła się mgła, i wra­cał do po­rząd­ku.

Pew­ne­go razu jed­nak, było to wkrót­ce po po­wro­cie z wa­ka­cji, An­tek po­wie­dział mu na­gle bar­dzo ser­jo;

– Wiesz, nie po­wta­rzaj tego in­nym, ale ja po­sta­no­wi­łem już so­bie – księ­dzem nie będę.

Szy­mek się zdu­miał.

– Więc jak­że An­tek? Nie bę­dziesz! Dla­cze­go nie bę­dziesz?

– A dla­te­go – od­parł An­tek bar­dzo sta­now­czo – bo prze­ko­na­łem się już, że to wszyst­ko, cze­go nas tu uczą – to kłam­stwo.

– Kłam­stwo, Ant­ku!

– A tak. Te­raz, kie­dy by­łem na wsi, to mi je­den stu­dent to wy­tłu­ma­czył. I te­raz wiem, że to wszyst­ko kłam­stwo. Na­wet jest dużo księ­ży, co tak samo my­ślą, ale nic nie mó­wią, żeby lu­dzie nie prze­sta­li ich słu­chać. Bo oni chcą za­wsze pierw­szy­mi być i wszyst­kiem na świe­cie kie­ro­wać.

– A jak­że oni mogą nie być pierw­szy­mi, kie­dy ich sam Pan Je­zus na to miej­sce po­sta­wił i ka­zał, żeby pa­pież i księ­ża wszyst­kiem rzą­dzi­li na świe­cie?…

Tu An­tek uśmiech­nął się szy­der­czo i za­czął tłó­ma­czyć, że to wszyst­ko wła­śnie wy­my­śli­li księ­ża, aby lu­dzi tu­ma­nić i wy­zy­ski­wać, a że to jest nie­praw­da, bo je­śli Pan Je­zus był, to zu­peł­nie cze­go in­ne­go chciał i mó­wił, niż to, cze­go dziś uczą, a że wo­gó­le te wszyst­kie hi­stor­je o grze­chu pier­wo­rod­nym i o od­ku­pie­niu to są baj­ki, w któ­re ucze­ni dziś wca­le nie wie­rzą.

Szy­mek był jak obu­chem ra­żo­ny. Pierw­szy raz w ży­ciu sły­szał ta­kie sło­wa, nie ro­zu­miał ich, nie obej­mo­wał, i na ra­zie nie zna­lazł żad­nej od­po­wie­dzi. Ale po­tem, gdy w ci­szy noc­nej za­czął nad nie­mi roz­my­ślać, wy­da­ło mu się, że An­tek jest opę­ta­ny przez dja­bła. Nic in­ne­go, tyl­ko opę­ta­ny. Wia­do­mo prze­cie, że dja­beł czy­ha na du­sze, krą­ży nie­ustan­nie i cza­tu­je, i wy­sy­ła po­słów swo­ich, nie­do­wiar­ków i ma­so­nów, aby du­sze mu ła­pa­li. Ten stu­dent to pew­nie był taki po­seł dja­bel­ski i zła­pał du­szę Ant­ka. Bied­ny An­tek! pój­dzie pew­nie do pie­kła. I po­sta­no­wił co­dzień na jego in­ten­cję zmó­wić trzy Zdro­waś Mar­ja, a to­wa­rzy­stwa jego i ga­węd wy­strze­gać się pil­nie.

Ja­koż nie roz­ma­wia­li wię­cej o tem.

Jed­nak w umy­śle Szym­ka owo pierw­szy raz usły­sza­ne twier­dze­nie, że to wszyst­ko kłam­stwo, nie prze­brzmia­ło bez śla­du. Mę­czyć go za­czę­ła ja­kaś dziw­na nie­pew­ność. A może? A gdy­by?… Ale gdy­by to wszyst­ko było kłam­stwem, jak mó­wił An­tek, to cóż­by było praw­dą? Ja­kaś praw­da być musi. Któż ją zna? Czy An­tek ze swo­im stu­den­tem, a poza nimi ma­so­ni i rewo-iu­cjo­ni­ści? – Czy też księ­ża, pan­na Apo­loń­ja, pa­nien­ka ze dwo­ru, wresz­cie – oj­ciec i mat­ka, ci wszy­scy, kto­rzy są do­brzy, za­cni, a któ­rych on całą du­szą ko­cha? Nie może tu być wąt­pli­wo­ści. Ci mają praw­dę, a tam­ci są opę­ta­ni. Ci mają praw­dę ja­sną, pro­stą, w któ­rej jed­no dru­gie­go do­sko­na­le się trzy­ma, któ­ra już jest urzą­dzo­na jak naj­le­piej i któ­rej trzy­mać się trze­ba obu­rącz. Ci mają praw­dę.

W ci­szy noc­nej wy­wo­ły­wał Szy­mek przed pa­mięć swą wszyst­kie sły­sza­ne ar­gu­men­ty ka­te­chi­zmo­we i inne, na ko­rzyść praw­dy tej prze­ma­wia­ją­ce. Po­wta­rzał je so­bie i w nich się utwier­dzał, i po­sta­na­wiał sil­nie, nie­złom­nie nig­dy żad­nych nie­do­wiar­ków nie słu­chać, lecz za­ty­ka­jąc uszy od nich ucie­kać, a praw­dę swo­ją przed nimi strzec i ochra­niać, jak skarb naj­droż­szy. I zda­wa­ło mu się, że idzie przez wąz­ka kład­kę po­nad prze­pa­ścia­mi bez dna, bez mia­ry. Idzie i nie śmie gło­wy na bok od­wró­cić, i nie śmie spoj­rzeć ani w górę, ani w dół, aby się nie za­chwiać i skar­bu nie uro­nić. Idzie z ocza­mi w skarb swój wle­pio­ne­mi.

– I otom do­szedł – rzekł pra­wie gło­śno Szy­mon, I ze­rwał się z łóż­ka.

Pod­szedł do okna, otwo­rzył je i wyj­rzał na se­mi­na­ryj­ne po­dwór­ko. Spa­ło jesz­cze wszyst­ko do­ko­ła, lecz nie­bo pa­li­ło się już wschod­nie­mi bar­wa­mi, u góry zie­lo­ne było, w dole co­raz czer­wieńszc i zło­te. Małe ró­żo­we ob­łocz­ki pły­nę­ły po nim le­ciuch­no.

– I otom do­szedł – po­wtó­rzył Szy­mon, i spoj­rzał w to nie­bo ja­sne. – Oto za go­dzin kil­ka ka­pła­nem będę, na­masz­czo­nym nie­odwo­łal­nym, na wie­ki od­da­nym Panu. Na wie­ki… Tak! Na ży­cie i śmierć, na wiecz­ność całą. Otom do­szedł do celu. Do­nio­słem wia­rę nie­za­chwia­ną i czy­stą, nie da­łem jej zmą­cić ni­ko­mu, ni­ko­mu. Za kil­ka go­dzin ka­pła­nem będę i już żad­nym złym mo­com nie­do­stęp­nym. Do­sze­dłem do celu.

A nie­zaw­sze dro­ga była pro­sta i ja­sna. Były chwi­le, w se­mi­nar­jum zwłasz­cza, dziw­ne­go za­mę­tu w du­szy, dziw­nej ciem­no­ści do­ko­ła. Chwi­le, gdy się zda­wa­ło, że prze­pa­ście, pod wąz­ka kład­ką zie­ją­ce, ozwa­ły się gło­sem ta­jem­ni­czym a po­nęt­nym i wo­ła­ją, i ku so­bie cią­gną. Ze z ich głę­bi wy­su­wa­ją się świe­tla­ne mary i wi­zje cza­row­ne, i że ku so­bie wa­bią. Ze tam na dnie pło­mień go­re­je i wiel­ka się ście­le ja­sność, i wre ży­cie, i ro­dzi się moc, i wsta­je czyn. Chwi­le, gdy on, nio­sąc wciąż ostroż­nie skarb swój po waż­kiej kład­ce, czuł, że szar­pie go cie­ka­wość i uno­si tę­sk­no­ta. Trzy­mał oczy na skarb zwró­co­ne i, ostroż­nie po waż­kiej kład­ce stą-pa­jac, szedł i szedł. Ale cza­sem ręce mu mdla­ły, nogi od­ma­wia­ły po­słu­szeń­stwa, a oczy mu­siał gwał­tow­nie za­my­kać, aby nic wi­dzieć nie pra­gnę­ły. I czuł, że nie wy­trzy­ma, i skarb swój ci­śnie, a rzu­ci się gło­wą w dół, w zie­ją­ce pod nim ot­chła­nie, i le­cieć w nie bę­dzie, le­cieć roz­pę­ta­ny, bez wię­zów, może szczę­śli­wy, może prze­klę­ty, lecz wol­ny.

Na szczę­ście były to krót­kie chwi­le, za­pew­ne dja­beł­skie po­ku­sy. Od­pę­dza­ła je mo­dli­twa, spo­wiedź, ko­muń­ja, a może naj­bar­dziej wspo­mnie­nie ro­dzi­ny. Jak­to oni tam wszyst­kie­go od­ma­wia­ją so­bie, oni tam i nie do­śpią i nie do­je­dzą, na to, aby go prę­dzej księ­dzem i pro­bosz­czem uj­rzeć, aby wresz­cie przy nim od­po­cząć i tru­dy i bie­dę so­bie wy­na­gro­dzić, a on by tu… Onby dla ja­kichś wi­zji i przy­wi­dzeń miał ich i swo­je szczę­ście opóź­nić? stra­cić może? Jak­to! po­sia­da skarb pew­ny, bez­piecz­ny i ogrom­ny, skarb, któ­rym się za­da­wal­nia ty­sią­ce lu­dzi, i to naj­lep­szych lu­dzi, skarb, oce­nio­ny już i uzna­ny od wie­lu wie­ków, i miał­by go dla nie­pew­nych mar po­rzu­cić? Co za nie­do­rzecz­ność?

Więc od­pę­dzał po­ku­sy. Za­tu­lał uszy, za­my­kał oczy na wszyst­ko inne, a szedł pro­sto przed sie­bie, nie oglą­da­jąc się na stro­ny, nie tra­cąc cza­su na proż­ne za­cie­ka­wie­nia, a cały jed­nej my­śli od­da­ny, ku jed­ne­mu wy­prę­żo­ny ce­lo­wi. Szedł pil­nie, nie­zmor­do­wa­nie. Przez pięć prze­szło lat se­mi­na­ryj­ne­go ży­cia nie opu­ścił ani jed­nej lek­cji, nie prze­kro­czył żad­ne­go prze­pi­su, nie lek­ce­wa­żył żad­nej za­le­co­nej po­boż­nej prak­ty­ki. Był zno­wu po­cie­chą na­uczy­cie­li i wzo­rem dla ko­le­gów.

Zno­wu mózg jego, jak fo­to­gra­ficz­na pły­ta, przyj­mo­wał na sie­bie stro­ni­ce całe, tomy, zno­wu ukła­da­ły się w nim mil­jo­ny słów, ko­lum­ny dat, na­zwy, cy­ta­ty, pa­ra­gra­fy, fi­gu­ry, ar­gu­men­ty całe dłu­gie i skom­pli­ko­wa­ne roz­dzia­ły po­le­mik, z wie­lu punk­tów zło­żo­ne scho­la­stycz­ne do­wo­dze­nia. Zno­wu umysł jego, na bok od­su­nąw­szy myśl wła­sną, pra­co­wał nad przy­swa­ja­niem so­bie cu­dzej, nad prze­ję­ciem się z nią i zla­niem się z nią zu­peł­nem. Pa­mięć prze­dziw­nie się wy­ra­bia­ła, ćwi­czy­ła się w uży­wa­niu za­sły­sza­nych zwro­tów i zdań, w mó­wie­niu sty­lem i sło­wa­mi nie swe­mi, w przy­ta­cza­niu ca­łych ustę­pów po­wag róż­nych. Cała isto­ta jego prze­sią­ka­ła po­ję­cia­mi ode­rwa­ne­mi, nie ma­ją­ce­mi nic wspól­ne­go ze zwy­kłem ży­ciem ludz­kiem. Bez wa­hań, bez wąt­pli­wo­ści, bez cie­nia kry­ty­cy­zmu brał i brał w sie­bie se­mi­na­ryj­ną na­ukę, gor­li­wie, żar­łocz­nie, jak­by i okru­szy­ny oba­wiał się uro­nić, jak­by każ­dej stra­co­nej mi­nu­ty ża­ło­wał i z chłop­ską za­wzię­to­ścią chciał ją do dna wy­zy­skać.

Eijan. Jak odła­ma­na ga­łąź.

Po­cie­chą był dla na­uczy­cie­li i wzo­rem dla ko­le­gów. A dla mat­ki i ojca osło­dą sta­ro­ści i na­dzie­ją w ży­ciu naj­droż­szą. Pod­czas wa­ka­cji od­wie­dzał ich, sza­no­wa­ny już przez wszyst­kich. Przy­jeż­dżał za­wsze na bar­dzo krót­ko, naj­wy­żej na dni parę, bo kle­ry­ków na lato roz­sy­ła­no po pro­bo­stwach, lę­ka­jąc się od­mien­nych wpły­wów, ja­kie­by domy ro­dzin­ne wy­wie­rać mo­gły. Ale i tych dni parę, było to w cha­cie ro­dzi­ciel­skiej świę­to naj­więk­sze. Bo oto wi­dzia­no zisz­cza­ją­ce się ma­rze­nie, prze­ko­ny­wa­no się, iż pie­nią­dze i ofia­ry nie po­szły na mar­ne, i bło­ga przy­stań z ple­bań­ją, go­spo­dar­stwem, ob­szer­nym sa­dem i za­pew­nio­nem ju­trem zbli­ża­ła się co­raz wy­raź­niej.

Bied­ni moi ko­cha­ni ro­dzi­ce! – wes­tchnął Szy­mon, i roz­czu­le­nie ogar­nę­ło go na myśl o nich. Tyle pra­cy, tyle po­świę­ceń, ofiar, tru­dów i przez tyle lat! I tak ci­cho, wy­trwa­le zno­szo­nych! To wszyst­ko na to, aby mu za­pew­nić szczę­ście i god­ność tu na zie­mi, a so­bie na­gro­dę w nie­bie. Bo oni to – przez swo­je sta­ra­nia i pra­cę – zro­bi­li z nie­go ka­pła­na. Gdy­by nie oni, pew­nie­by na rów­ni z brać­mi orał wąz­kie za­go­ny, mo­że­by za pa­rob­ka gdzie słu­żył, w naj­lep­szym ra­zie wy­kie­ro­wał­by się na rze­mieśl­ni­ka.

Szy­mon drgnął. Spoj­rzał na swe bia­łe ręce. Z lu­bo­scia na nie spoj­rzał.

– Tak, gdy­by nie oni… Im po Bogu wi­nie­nem wszyst­ko – po­my­ślał. – I pa­mię­tać o tem będę, i wy­na­gro­dzę, gdy tyl­ko będę mógł… Tak, tak – uła­twiać im, wspie­rać, do­po­ma­gać… O, był­bym ostat­nim z ostat­nich, gdy­bym za­wiódł ta­kie na­dzie­je.

Nie, nie za­wie­dzie tych do­brych, ko­cha­ją­cych ro­dzi­ców. A i przy­rze­czeń Bogu skła­da­nych, i przy­siąg, i ślu­bów nie zła­mie. Za ła­ski otrzy­ma­ne, za tę naj­wyż­szą ła­skę po­wo­ła­nia, za tę kró­lew­ską i wię­cej niż kró­lew­ską god­ność, za to na­masz­cze­nie jego, nie­god­ne­go, na ka­pła­na, on odda się Panu cały.

Każ­dą chwi­lę, każ­dą mi­nu­tę dnia, każ­dą myśl i siły wszyst­kie, i woię, i ser­ce, i ro­zum, wszyst­ko, wszyst­ko ob­ró­ci na chwa­łę Ko­ścio­ła świę­te­go. To jed­no, to je­dy­ne przed nim bę­dzie. Nic dla sie­bie, a wszyst­ko dla Boga! Du­sze ło­wić, zjed­ny­wać, do owczar­ni za­pę­dzać, pa­ste­rzem do­brym być i ry­ba­kiem na burz­li­wem mo­rzu tego świa­ta. Owiecz­ki paść, zbłą­ka­ne od­szu­ki­wać, sieć za­pusz­czać w głę­bo­kie fale, i za­gar­niać i brać, i zdo­by­wać, i za­peł­niać owczar­nię, za­peł­niać…

Na­gle, jak­by usły­szał nad sobą wy­raź­nie wy­mó­wio­nę zda­nie: Ach, owczar­nia! Tyl­ko głu­pie owce tam idą. Lwów i or­łów do niej nie za­pę­dzisz – nie!

Zda­nie to kie­dyś wy­po­wie­dział je­den z kle­ry­ków, bo i tacy byli w se­mi­na­rium. Wzbu­dzi­ło ono gwał­tow­ną dys­ku­sję, a po­tem prze­brzmia­ło i za­pa­dło się w prze­szłość.

Cze­muż te­raz, w ta­kiej chwi­li, ode­zwa­ło mu się w pa­mię­ci? I to tak wy­raź­nie, jak­by je rze­czy­wi­ście któś tuż obok wy­mó­wił. Tyl­ko głu­pie owce tam idą. Lwów i or­łów do niej nie za­pę­dzisz, nie!

I jak­by tchnie­nie bu­rzy po­wia­ło. Za­pa­dły się ob­ra­zy pięk­ne i uczu­cia wznio­słe­go od­da­nia się Bogu i miło – sci dla lu­dzi. I du­sza Szy­mo­na jak­by się na­wpół roz­dar­ła, ostrym bó­lem szarp­nię­ta. A z tej roz­dar­tej du­szy wyj­rza­ła Tę­sk­no­ta. Tę­sk­no­ta za czemś nie­zna­nem, nie­wia­do­mem, da­le­kim. Tę­sk­no­ta bo­le­sna, jak do­tknię­cie roz­pa­lo­ne­go że­la­za, tę­sk­no­ta, wy­sy­sa­ją­ca jak wąż i jak orzeł spę­ta­ny rwą­ca się do lotu. Jak orzeł… Jak orzeł…

A or­łów prze­cie do owczar­ni nie za­pę­dzisz, nie!

Orły mają swo­je nie­bo bez­gra­nicz­ne, po któ­rem la­ta­ją swo­bod­nie, i bu­rzy się nie boją, i oko w oko pa­trzą na sie­bie ze słoń­cem, i nie lę­ka­ją się świa­tła, i są wol­ne.

O! choć raz po­le­cieć z nimi!

Szy­mon spoj­rzał na se­mi­na­ryj­ne mury i cia­sne mię­dzy nimi po­dwó­rze. O! wy­le­cieć stąd, zrzu­cić z sie­bie wię­zy i prze­pi­sy, strzą­snąć łań­cu­chy, zrzu­cić czar­ne sza­ty, wy­cią­gnąć ra­mio­na do góry sze­ro­ko, sze­ro­ko, wy­zwo­lić się z tych my­śli, z tych praw, z tych zo­bo­wią­zań, wy­zwo­lić się i z cia­ła na­wet, i le­cieć w błę­kit! I spoj­rzeć na to wszyst­ko, co się do­tych­czas wi­dzia­ło, z in­nej stro­ny, z in­ne­go punk­tu. Wznieść się po­nad ten gmach, któ­re­go wnę­trze się tyl­ko oglą­da­ło, i spoj­rzeć nań z góry. I z umy­słu choć na chwi­lę strzą­snąć ten cię­żar i te oko­wy, co go tło­czą, i po­my­śleć, za­sta­no­wić się, po­my­śleć nie we­dle wzo­rów i for­muł, lecz wła­sną my­ślą, tą wol­ną i nie­pod­le­głą, co tam na dnie tkwi, co te­raz z wy­sił­kiem i bó­lem w górę się rwie, co, gnę­bio­na i za­bi­ja­na, żyć jed­nak chce, i żyć ma pra­wo… Ach, or­łem być!…

A on – czem­że jest, czem­że bę­dzie przez ży­cie całe? Nie­wol­ni­kiem, słu­gą, za­prze­da­ną du­szą, pion­kiem w czy­jemś ręku na sza­chow­ni­cy nie­zna­nej, usta­mi, przez któ­re któś inny prze­ma­wia, nu­me­rem, na­rzę­dziem, słu­gą, i ni­czem wię­cej.

Nie! nie! – pró­bo­wał się bro­nić – prze­cie ja z wol­nej i nie­przy­mu­szo­nej woli…

Z wol­nej i nie przy­mu­szo­nej? O, kłam­stwo, kłam­stwo!

Gdzież była moja wol­na wola, gdy mnie, ma­łe­mu jesz­cze, kła­dzio­no wciąż w uszy: księ­dzem bę­dziesz, pro­bosz­czem bę­dziesz? Gdzie była moja wol­na wola, gdy mnie w za­mknię­ciu i w od­osob­nie­niu trzy­ma­no przez lata całe w jed­nej at­mos­fe­rze, a do gło­wy wtła­cza­no to tyl­ko, co księ­dzu, a nie czło­wie­ko­wi, po­trzeb­ne! Coż ja mo­głem wie­dzieć? O czem mo­głem są­dzić? Al­boż ja wła­sny sąd mam? Albo ja mam wła­sny ro­zum? A moja wola gdzie?

Wol­na, nie przy­mu­szo­na… O, Boże!…

A za go­dzin parę ka­pła­nem bę­dzie. I na wie­ki, aż w go­dzi­nę śmier­ci, i po śmier­ci na­wet, na wiecz­ność całą. Za go­dzin parę…

A tym­cza­sem stoi tu bez­rad­ny, tar­ga­ny, jak liść je­sien­ny, przez wi­cher. I wi­cher w nim strasz­ny się zry­wa, wi­cher bun­tu i nie­na­wi­ści. I tę­sk­no­ta go gna, gdzieś da­le­ko, wy­so­ko. Byle nie tu!… Byle nie tu!… I żal w nim wzbie­ra,- żal nad sobą, nad mło­dem ży­ciem swo­jem, nad dolą nie­wol­ni­czą. I zbie­ra­ją się w oczach wiel­kie ja­sne łzy, i to­czyć się za­czy­na­ją po po­licz­kach jed­na za dru­gą, jed­na za dru­gą…

I pła­cze…

O, daj­cie mi jesz­cze tro­chę cza­su! Daj­cie mi po­my­śleć! Niech sam się za­sta­no­wię. Nie mów­cie do mnie, nie mów­cie, nie prze­ko­ny­waj­cie! Już wiem wszyst­ko, co ma­cie do po­wie­dze­nia wiem. Ja te­raz tyl­ko chcę odejść od was, i w ci­szy po­być, i po­sły­szeć, co moje wła­sne ser­ce mówi. Chcę sie­bie po­sły­szeć, nie was. Daj­cie mi odejść. Cze­kaj­cie!

Za­łza­wio­ne oczy pod­niósł Szy­mon ku wi­szą­ce­mu na bia­łej ścia­nie krzy­żo­wi. Pa­trzał nań chwi­lę, a po­tem ukląkł i, po­chy­lo­ny niz­ko, za­czął się mo­dlić.

A w mja­rę jak się mo­dlił, uko­je­nie spły­wa­ło mu na du­szę. Zy­cie jest krót­kie, a wiecz­ność nie­skoń­czo­na. Dla tej wiecz­no­ści za­tem je­dy­nie żyć war­to. A ja­kież ży­cie lep­sze nad ka­płań­ską służ­bę ta­kie­mu Panu! Nie lu­dziom prze­cie, lecz Jemu – Bogu na wy­so­ko­ściach – słu­żyć bę­dzie. Bogu, co go stwo­rzył i od­ku­pił krwią wła­sną, kie­ru­je nim i pro­wa­dzi, i sam go wzy­wa do służ­by swo­jej. Sły­szy prze­cie głos Jego. Ka­pła­nem mu być każe On, więc nie oprze się wo­ła­niu Jego. Odda Mu sie­bie cał­ko­wi­cie i bez żalu, i wier­ny mu bę­dzie do ostat­nie­go tchu, do ostat­niej kro­pli krwi. Z mi­ło­ścią i z od­da­niem się Jemu po­świę­ci. A On, oj­ciec mi­ło­sier­ny, wy­na­gro­dzi do­bre chę­ci spo­ko­jem su­mie­nia na tym świe­cie, wiecz­nem kró­lo­wa­niem na tam­tym. On wy­na­gro­dzi, wes­prze, i nie opu­ści.

Pa­nie! Pa­nie! – mo­dlił się Szy­mon go­rą­co – idę… idę na głos Twój! Po­wo­ła­łeś mnie do służ­by Two­jej, do oł­ta­rza Swe­go ka­za­łeś mi się przy­bli­żyć. Chcesz mnie mieć ka­pła­nem w świą­ty­niach Two­ich. Idę, Pa­nie, na głos Twój! I przy­no­szę Ci do­brą woię moją. Chcę być Ci wier­nym do śmier­ci. Chcę. Ale Ty, Pa­nie, osła­niaj mnie od po­kus, od­da­laj ode­mnie złe my­śli, abym wy­trwał i nie uległ. Niech le­piej będę nie­uczo­ny i głu­pi, niż­bym miał w my­śli sprze­ci­wić się za­sa­dom Ko­ścio­ła Twe­go. Strzeż mnie, Pa­nie od po­kus!

Uko­je­nie co­raz więk­sze du­szę jego ogar­nia­ło. I ra­dość.

Tak, oto za go­dzin parę za­wi­nie do por­tu, wej­dzie w przy­stań ci­chą. Bo ła­ską sa­kra­men­tu wzmoc­nio­ny, na­masz­czo­ny chry­zmem świę­tem, ob­le­czo­ny w naj­wyż­szą god­ność, on, ka­płan, sta­nie się już od­pór-nym na wszel­kie po­ku­sy. Gdyż po­ku­sa­mi są, i ni­czem wię­cej, te bun­tow­ni­cze my­śli, i te tę­sk­no­ty, i te po­żą­da­nia gwał­tow­ne, i ta cie­ka­wość, co go po­ry­wa. Py­cha się w nim od­zy­wa, dja­bel­ska py­cha, co wię­zów nie lubi. Tak, zna­ne to są rze­czy. Ale za go­dzin parę dja­błu da od­pra­wę i łódź swą do por­tu wpro­wa­dzi, i skarb, nie­sio­ny po waż­kiej kład­ce, po­nad prze­pa­ścia­mi w bez­piecz­ne do­nie­sie miej­sce. I w du­szy jego zro­bi się ci­sza wiel­ka i za­pa­nu­je spo­kój.

I ży­cie całe zej­dzie za­cnie, szczę­śli­wie, god­nie, na służ­bie ka­płań­skiej naj­lep­sze­mu z Pa­nów, pra­co­wi­te ży­cie ale szczę­śli­we.

Przed ocza­mi Szy­mo­na ob­ra­zy prze­su­wać się za­czę­ły. Świą­ty­nie, od świa­teł ja­śnie­ją­ce, po­chy­lo­ne gło­wy tłu­mów, ple­bań­ja pod cie­ni­ste­mi li­pa­mi, a za nią sad kwit­ną­cy, mat­ki twarz uko­cha­na, peł­na uśmie­chów i ra­do­ści, ojca sta­ra gło­wa, bra­cia i sio­stry, dłu­gi łań­cuch dni ci­chych i ja­snych, a poza nimi wiecz­ność w nie­bie­skiem kró­le­stwie.

I wiel­ka szczę­śli­wość na­peł­ni­ła mu ser­ce.

A gdy wresz­cie, wciąż po­chy­lo­ny przed krzy­żem, usły­szał dzwon, wzy­wa­ją­cy do ko­ścio­ła, żwa­wo z klę­czek się po­rwał i, z ogniem w du­szy i z pło­mie­niem w oczach, szedł na przy­ję­cie swej wiel­kiej i nie­odwo­łal­nej god­no­ści.

Ksiądz Szy­mon Bro­nicz za­raz po swem wy­świę­cę­niu po­wró­cił do daw­ne­go se­mi­nar­jum i tam miał cze­kać, aby nim wyż­sza wła­dza roz­po­rzą­dzi­ła. Od­pra­wił pry­mi­cję, na któ­rą przy­je­cha­li ro­dzi­ce. Wi­dział ich wzru­szo­ne twa­rze, wi­dział łzy ra­do­ści, pły­ną­ce z oczu mat­ki, gdy, zbli­żyw­szy się do niej, uświę­co­ne­mi wiel­ką ofia­rą dłoń­mi do­ty­kał jej skro­ni, a ona dło­nie te ca­ło­wa­ła. Po­czuł na swych pal­cach do­tknię­cie drżą­cych ust oj­cow­skich. Czuł w so­bie wła­sne ich szczę­ście.

Aż na­raz ogar­nę­ła go sła­bość tak wiel­ka, że, le­d­wie ro­ze­bra­ne­go z szat ko­ściel­nych od­pro­wa­dzo­no do celi, upadł na łóż­ko i ze­mdlał. Dłu­go nie moż­na go było do­cu­cić. A gdy wresz­cie ock­nął, miał sil­ną go­rącz­kę. Spro­wa­dzo­ny le­karz przez kil­ka dni nie mógł zro­zu­mieć cho­ro­by, aż po kon­syl­jum oka­za­ło się, iż jest to wy­czer­pa­nie ner­wo­we, wsku­tek prze­pra­co­wa­nia i ży­cia zbyt za­mknię­te­go, że gro­zi neu­ra­steń­ją i in­ne­mi jesz­cze kom­pli­ka­cja­mi, je­śli nie bę­dzie za­raz pil­nie le­czo­ne. A le­czę-nie po­le­ga je­dy­nie na wy­po­czyn­ku ab­so­lut­nym, na świe­żem po­wie­trzu, na do­brem od­ży­wia­niu i na­tem, aby przez dłuż­szy czas ani mowy, ani wspo­mnie­nia nie było o żad­nym obo­wiąz­ku. Obo­wiąz­ko­wa bo­wiem, pil­na pra­ca, gwał­tow­ne wtła­cza­nie do mó­zgu na­uki i to pod cią­głym stra­chem – te wła­śnie przy­czy­ny spo­wo­do­wa­ły cho­ro­bę. Więc te­raz żad­nych ksią­żek do ręki nie brać, brew­jarz na­wet, je­śli moż­na, od­rzu­cić, żad­nych ka­płań­skich czyn­no­ści nie peł­nić, o ile po­dob­na, zmie­nić oto­cze­nie, ni­cze­go się nie uczyć, nig­dzie nie śpie­szyć, ni­czem się nie krę­po­wać, a jak naj­wię­cej spać, jeść, wiej­skiem po­wie­trzem od­dy­chać, po­wol­nych i nie­mę­czą­cych prze­cha­dzek uży­wać, i o ni­czem, ale to ab­so­lut­nie o ni­czem nie my­śleć.

Ta­kim był wy­rok le­ka­rzy, któ­ry ksiądz Szy­mon przy­jął obo­jęt­nie, gdyż le­żał te­raz nie­ru­cho­my, w pół­śnie po­grą­żo­ny i nie­zdol­ny nic od­czuć, ani my­śleć. Pra­wie nie sły­szał tego, co przy nim mó­wio­no. Je­dy­ną jego tro­ską było, aby nie ka­za­no mu wstać i gdzieś iść, i coś ro­bić. Czuł bo­wiem w każ­dej ko­stecz­ce znu­że­nie.

Ale prze­ło­że­ni se­mi­na­ryj­ni za­trosz­czy­li się nie na żar­ty. Co z nim da­lej ro­bić? Se­mi­nar­jum za­my­ka­ło się na lato, gdyż wa­ka­cje już na­de­szły, a roz­po­czy­na­ły się co­rocz­ne re­mon­ty, ma­lo­wa­nia i re­pa­ra­cje. U ro­dzi­ców nie miał­by ani spo­ko­ju, ani wy­gód. Na każ­dem pro­bo­stwie toż samo gro­zi­ło. Naj­wła­ściw­szem było ja­kieś sa­na­tor­jum. Lecz gdzie i za co?

Bie­dzi­li się prze­ło­że­ni, a tu pora wy­jaz­du nad­cho­dzi­ła, i gmach opróż­nić na­le­ża­ło. Aż jed­ne­go dnia ks. in­spek­tor po­wró­cił z mia­sta za­do­wo­lo­ny.

– Wie­cie – rzekł – bo­daj że się coś zna­la­zło dla Bro­ni­cza. Moi krew­ni, Głu­szyń­scy, za­ło­ży­li tu nie­da­le­ko u sie­bie na wsi pen­sjo­nat i let­ni­ków przyj­mu­ją. Ich in­te­re­sy nie­świet­ne, pa­łac i park mają ol­brzy­mie, więc w ten spo­sób się ra­tu­ją. Wła­ści­wie – ona. Bo on to nie­do­łę­ga skoń­czo­ny! Chęt­nie­by przy­ję­li na lato Bro­ni-czai da­dzą mu wszel­kie wy­go­dy.

– A dro­go tam, pani moja? – spy­tał ks. rek­tor.

– Trzy­dzie­ści ru­bli mie­sięcz­nie ze wszyst­kiem. I dro­ga nie­da­le­ka.

– No, to nie­dro­go. Ja, pani moja, daję na pierw­szy mie­siąc. Złóż­cie się na dru­gi i coś mu tam na wy­dat­ki daj­cie. I niech je­dzie.

– Po­wi­nien od­dać, gdy do­sta­nie po­sa­dę – wtrą­cił ks. eko­nom. I wy­cią­gnął z kie­sze­ni dzie­się­cio­ru­blów­kę.

– Ma się ro­zu­mieć, niech od­da­je.

– Ale tym­cza­sem, niech je­dzie. Wła­śnie Głu­szyn-ska jest w mie­ście i ju­tro wra­ca do domu. Może go za­brać z sobą.

– A to naj­le­piej. Bo tak sa­me­go, pani moja, wy­sy­łać mo­że­by i nie moż­na jesz­cze. Dziw­ny stan. I od cze­go mu się tak zro­bi­ło.

– Ner­wy, po­wia­da­ją…

– At! ja­kie tam ner­wy! Żeby taki, pani moja, pro­sty chłop miał cho­ro­wać na ner­wy, to do­praw­dy skoń­cze­nie świa­ta. Ale dok­to­ro­wie – wia­do­mo – jak cze­go nie ro­zu­mie­ją, to za­raz mó­wią: ner­wy.

– No, co tam jest, to jest. Niech je­dzie do Głu­szy­na.

– Niech je­dzie.

– Ale, ale – za­czął ks. rek­tor, i za­my­ślił się. – Czy jed­nak tam, pani moja, rę­czysz, tak… co do mo­rał-no­ści? co? a ? Bo żeby nie ze­psuć czło­wie­ka. Do­tych­czas to on so­bie ni­cze­go… owszem… A tam, kto wie, pani moja, kogo spo­tka, co po­sły­szy…

Ks. in­spek­tor ob­ru­szył się. A cóż ja moge rę­czyć!

Czy ja wiem, kto tam jest? Na kogo może tra­fić? Sama Głu­szyń­ska nie wie, bo dziś ten, ju­tro tam­ten. Te­raz, mówi, ma ze trzy­dzie­ści osób, po­rząd­ni lu­dzie, mówi. Na­uczy­ciel­ki, urzęd­ni­ków paru z ro­dzi­na­mi z War­sza­wy, stu­den­ci, li­te­ra­ci, na­wet i dok­tór jest. A jacy oni co do mo­ral­no­ści – któż ich wie!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: