Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jak otrzymałem Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury - historie poboczne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Grudzień 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jak otrzymałem Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury - historie poboczne - ebook

Książka ta to zbiór fikcyjnych opowiadań. Składa się ona z sześciu części: plastycznej, literackiej, teatralnej, muzycznej, filmowej i fotograficznej i jest literacką podróżą poprzez dzieła sztuki XX i XXI wieku. Główny bohater, nieznany z imienia, nazwiska i wieku, absolwent filozofii i farmacji, z ciekawością obserwuje świat i prowadzi wewnętrzne monologi. Materia sztuki staje się dla niego punktem wyjścia do refleksji nad kształtem społeczeństwa i kondycją żyjącej w nim jednostki.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8155-454-1
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Hej tam nad miastem, hej tam, spójrz w górę, spójrz w górę i zobacz, co unosi się nad miastem! Takie to niby dziwne, a jednocześnie zwyczajne, taka to lala śmieszna, śmiechu warta, śmiechem otoczona, choć i zgorszeniem. Patrz, naga to balon-lala, lala-dziewczyna! Patrz, jak się kręci, obraca, w słońcu skrzy! Płynie przez niebo, trochę to na południe, a trochę to stoi w miejscu, hej, hej tam, pobiegnijmy kawałek za nią, aby zobaczyć, jak półnagie ciało koresponduje z miastem! Widziałem dwie stare kobiety, które były najwyraźniej zgorszone faktem oglądania półnagiego, dziewczęcego ciała, bujającego się w powietrzu, ale widziałem też kilka młodych osób, które z radością przyklaskiwały na widok tej wielkiej, dmuchanej lali. Sam byłem daleki od wszelkiego rodzaju emocji i w zasadzie nie do końca wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Z jednej strony podobało mi się to, że ta lala, półnaga, wisząc nad miastem, symbolizuje jakąś wolność, jakieś wyzwolenie erotyczne, jakąś swobodę wyrażania samego siebie. Z drugiej strony myślałem sobie, że to może jakiś symbol wyuzdania, że te treści erotyczne będą dalej roznoszone, przenoszone, powielane, że dzieci zobaczą tą wielką, półnagą lalę i coś sobie pomyślą, ale co w zasadzie mogłyby sobie pomyśleć? Sądziłem, że ona rozciągnie się ponad miastem, że wypuszczą więcej takich i rozciągną. Swoją drogą ciekawe, kto ją wypuścił, kto tym sterował, kto się tego dopuścił? Jakoś nie mogłem dojrzeć, gdzie dokładnie była lina, na której szybował balon-lala, jakoś nie mogłem odnaleźć źródła tego. Pomyślałem, że teraz nadchodzi kultura nowych balonów albo że chcą propagować w ten sposób erotykę. Już puściłem wodze moich fantazji, już zobaczyłem taką lalę, kopulującą jedna z drugą, już zacząłem myśleć o tym, o czym nie powinienem, ale szybko skończyłem. Przez chwilę myślałem też, że sam chciałbym wzbić się w powietrze, że chciałbym tak polatać jak ten balon-lala, może nawet półnagi, wyzwolony, ale chyba jednak nie. Zastanawiałem się, czy planują wypuszczenie jeszcze większej ilości takich lal w najbliższym czasie, ale nic nie pojawiało się na niebie, więc wydaje się, że nie mieli takiego zamiaru. Byłbym rad to obejrzeć. Gdyby zaś pojawiły się na niebie lale całkiem nagich kobiet, byłoby to dla mnie ciekawe. Tymczasem skierowałem swoje kroki z obrzeży miasta do centrum — lala wisiała nad jednym z budynków, niebezpiecznie zaczepiając o anteny dachowe, co groziło jej przekuciem. Chciałem widzieć ją z innej strony, więc starałem się zbliżyć do niej jak najbardziej i to mi się po czasie udało — nie obeszło się bez przedarcia się przez tłum gapiów, który palcami wskazywał na to dziwne widowisko. W końcu, ogromna, dmuchana, półnaga lala, unosząca się nad miastem, jest raczej rzadkim widokiem. Ciekawiło mnie, co myślą o niej Ci wszyscy zgromadzeni ludzie. Postanowiłem zapytać jednego z nich, który stał obok mnie. Popatrzył na mnie ze zdziwioną miną: — Jak to? — powiedział. — To nie wie Pan, że teraz jest moda na takie instalacje, na takie dmuchane lale, że to się doskonale wpisuje w strukturę miasta, że ludzie to uwielbiają, bo odrywa ich to od realności życia i daje im poczucie absurdu bytu, którego tak bardzo potrzebują, że ludzie teraz w ogóle cały swój wolny czas spędzają na mieście, że samowolnie szukają sztuki, że wgapiają się w performance, chodzą na wystawy, do teatru, że bez tego nie mogą żyć, bo ich życie, wypełnione codzienną pracą, stałoby się zbyt trudne, przytłaczające i nudne, że muszą to jakoś przerwać, rozerwać się, zmienić coś? Osobiście niby o tym wiedziałem, jakoś to jednym kątem oka rzeczywiście obserwowałem, z drugiej strony — nie do końca to rejestrowałem, bo wydawało mi się, że to niemożliwe, żeby ludzie się tak zmienili, że większość z nich jednak zapada się przed telewizorem i ogląda mecze i kreskówki, że tak naprawdę nikt ani nie chce nigdzie wychodzić, ani nie ma na to sił. Ale może rzeczywiście się myliłem. To by oznaczało, że stosunek ludzi do sztuki zmienił się, że w końcu dojrzeli oni jej wartość, że coś zaczęło ich interesować. Tymczasem balon-lala, z nad budynku z antenami telewizyjnymi, przemieścił się w okolice pewnego baru i teraz cieszył przechodniów swoim widokiem na otwartym placu. Co poniektórzy wskazywali na niego palcami, wyraźnie im się podobał. Zastanawiałem się, czy może w pewnym momencie balon nie zejdzie jeszcze niżej, czy może można będzie go dotknąć, osobiście poczuć tę sztuczną nagość, ale nic jednak na to nie wskazywało. Zagadnąłem jeszcze jedną osobę, co myśli na temat tego widowiska, bo byłem ciekaw. I uzyskałem taką odpowiedź, że owszem balon-lala jest ciekawy, ale oni nie po to tu przyszli. To się stało jakby mimochodem, przy okazji. Przyszli zjeść obiad, nagle zobaczyli ten balon przez okno, zjedli więc szybko, aby móc zobaczyć go z bliska. Bardzo im się spodobał, bo nigdy nie widzieli tak dużego balonu, a balon to fajna sprawa. Chcieliby kiedyś polecieć też balonem, ale może nie takim nagim, może takim normalnym balonem podróżniczym. Zapytałem, jak długo zamierzają oglądać ten balon, stwierdzili, że będą tu stać, dopóki balon będzie wisiał nad miastem, bo widzą sens w tym, że balon w ogóle znajduje się w obrębie miasta, że to rozluźnia atmosferę, a może nawet po części czyni ją bardziej erotyczną, ale też śmieszy. Pomyślałem, że pewnego dnia i ja mógłbym wynaleźć taki ogromny balon, stworzyć go przy czyjejś pomocy i wypuścić ponad miasto, wtedy i ja byłbym sławny, zrobiłbym coś niezwykłego, coś specjalnego, coś unikalnego. O ile w życiu trzeba robić coś specjalnego, o ile w życiu w ogóle trzeba coś robić, to wszystko, co nam wkładają do głowy, to nieprawda. Ktoś wymyślił pracę, wymyślił zajęcia, uznał, że tak będzie dla człowieka lepiej, korzystniej, a nie jest to powiedziane. Każdy w swoim życiu musi żyć tak, jak czuje. Oczywiście pieniądze są ważne, ale kto powiedział, że zawsze zdobywa się je pracą? Czasem można wygrać i na loterii, czasem dostać od kogoś. Nic nie jest powiedziane, z góry określone, ale zaprogramowano ludzi w jeden, wiadomy sposób. Ja już dawno złamałem te reguły, podważyłem ich wartość, zauważywszy, że są jedynie kolejną społeczną manipulacją. Wolę żyć na własny sposób, realizować to, co czuję w mojej duszy, a nie oglądać się na to, czego ode mnie wymagałoby społeczeństwo. A co dokładnie siedzi w mojej duszy? Właśnie sam do końca nie wiem, od miesięcy próbuje to odgadnąć, dotrzeć do tego, jakoś się z tym uporać i nie mogę, z jednej strony wydaje mi się, że chciałbym kiedyś skomponować jakiś utwór muzyczny, z drugiej, że nie mam do tego żadnych umiejętności, żadnych kompetencji. Czasem przez głowę przebiega mi myśl o jakimś malowidle, które mógłbym chociaż spróbować stworzyć, jakieś takie nietypowe coś, niebiesko-granatowo-szare, jakaś taka plama albo plama i kwadrat albo sam nie wiem, czasem krążą mi po głowie takie, a nie inne myśli, a potem znowu tylko siedzę i nic nie robię w tym kierunku. Tyle, że chodzę po mieście, zaglądam do kawiarni, patrzę na ludzi, a nawet nie do końca patrzę, bo jakoś wszystko już mieni mi się w oczach. Ale dlatego właśnie tu jestem, bo przechodziłem przez rynek i zauważyłem ten balon. Żałuję, że nie mogę go dotknąć, zobaczyć z jakiego jest zrobiony materiału, bo chciałbym chyba stworzyć taki sam, dla samego siebie, ale może potem też go wypuścić. Niech leci w bezbrzeżną przestrzeń, niech zawiśnie nad rynkiem, niech przyjdą gapie, aby go oglądać! To mógłby być na przykład balon-tygrys albo balon-kamienica. Chętnie wskoczyłbym na taki balon i pooglądałbym rynek z lotu ptaka, ale nie mogę. Na marzeniach się kończy. A ja przesunąłem się jeszcze bliżej grupki gapiów stojących nieopodal i zapytałem z kolei jednego z nich, co myśli o tym balonie i jak długo zamierza jeszcze go oglądać. Uzyskałem odpowiedź, iż uważa on ten balon za wyśmienite widowisko, że dawno się jeszcze tak nie ubawił, niby proste, ale jakże znaczące i bezpośrednie, że balon koloruje miasto, że będą tu stać tak długo, dopóki nie zdejmą balonu z nieba. To znaczy nie oni sami zdejmą, tylko ci, co go wywiesili, to jasne. Jak zauważyłem więc, balon stanowił dla wielu gapiów niezły rodzaj widowiska. Postanowiłem jednak porzucić te spostrzeżenie, jak i sam balon, ponieważ widoków było dość i udałem się na popołudniową kawę i szarlotkę z bitą śmietaną.Rozdział 2

Nie było przypadkiem, że znalazłem się w tej galerii właśnie przed tym obrazem. „Kantor przy grobie Frycza” — obrazem nie tylko ciekawym formalnie, ale też tematycznie. Nie aż tak często bowiem artyści podejmują w sztuce tematy dotyczące sztuki. Nieznany mi z nazwiska malarz wybrał do przedstawienia tym razem artystę teatru, malarza i scenografa Tadeusza Kantora i jego nauczyciela w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, malarza i scenografa — Karola Frycza, nie powiem, żeby byli mi bliscy, jeśli chodzi bowiem o teatr wolałem Grzegorza Jarzynę, a jeśli chodzi o malarstwo — Marca Chagalla, nie mniej jednak sztuka Kantora wywarła na mnie dość duże wrażenie. I choć była dla mnie zawsze bardzo ciężka i niezrozumiała, starałem się docenić jej walory. Chyba najbardziej w pamięci miałem wspomnienie ze spektaklu „Umarła klasa”, z dziećmi-lalkami siedzącymi w ławkach, spektaklu dość intensywnego, mrocznego, może nawet nieco przerażającego, a już na pewno zatrzymującego na sobie uwagę. Wiele razy patrzyłem na wydrukowaną fotografię z tego spektaklu, w której to fotografii byłem posiadaniu, próbując sobie przypomnieć fragmenty ze spektaklu, który puszczano mi gdzieś kiedyś, ale pamięć okazała się zawodna. Patrząc jednak teraz na te lalki na fotografii, czułem, jak po plecach wręcz przechodzą mi ciarki, jak nagle przenosi mnie do świata nieżywego, zapomnianego, odrealnionego. Czułem, że gdybym sam usiadł w takiej ławce, mógłbym nie czuć się zbyt dobrze, mógłbym, w jakiś sposób, zatracić siebie samego w sztuce — wolałem obserwować sztukę z dystansem. Wiedziałem, że powinienem cenić Kantora nie tylko za teatralne spektrum jego prac, ale także ze względu na jego prace plastyczne, które miałem okazję obejrzeć i których ciężkość przerażała mnie do tego stopnia, że nie chciałem z nimi zbyt długo obcować, a jednocześnie były one dla mnie ciekawe poprzez swoją oryginalność, odmienność, nowatorstwo. Miałem wrażenie, że dobrze się stało, że taki człowiek narodził się i działał, że wniósł on wiele do europejskiej kultury i sztuki. Jednocześnie odczuwałem jakiś rodzaj oddziaływania jego osoby na moją. Nie byłem w stanie powiedzieć, skąd to się wzięło, ale coś takiego czułem. A może bardziej było to w ogóle oddziaływanie teatru na moją osobę. Nie wiedzieć dlaczego, zawsze, kiedy znajdowałem się w teatrze, czułem się w jakiś sposób inaczej, lepiej, niesamowicie. Wiedziałem, że oto będą przede mną otwierały się bezbrzeżne przestrzenie sztuki, że zaraz zapewne zobaczę coś, o czym wcześniej nawet nie mogłem marzyć, że tym razem pokażą coś dobrego, ciekawego, wartościowego, że scenografia, światło i muzyka będą znakomite. Zawsze siedziałem tam w zaciekawieniu i oczekiwaniu tego, co ma nastąpić i nie chciałem stracić ani jednej chwili z danego widowiska. Kiedy widziałem poprzebieranych aktorów, w dobrze skrojonych kostiumach, nie wiedziałem, gdzie podziać oczy, zachwycało mnie to, co mówili, to, w jaki sposób mówili i jak poruszali się na scenie. Byłem szczęśliwy, że mogę usłyszeć, jak dany dramat wybrzmiewa na scenie, zobaczyć, jaki sceniczny kształt przybierze. Bardzo mi się to wszystko podobało. Teatr skłaniał mnie zawsze do refleksji nad życiem, kiedy ze sceny padały kluczowe kwestie filozoficzne, ale również dawał ogromną dawkę radości. Zaiste, byłem zafascynowany teatrem, choć moja fascynacja nie przełożyła się nigdy na nic więcej, jak na bycie zwykłym widzem teatralnym. Pamiętam szczególnie jeden ze spektakli, w starym stylu, moim ulubionym zresztą, kiedy to przebrani w brązowe surduty aktorzy i aktorki w niebieskich i różowych sukniach, krążyli po scenie, na której ustawiono stare szafy, stoły, gdzie znajdowało się duże okno. Nazwiska reżysera nie pamiętam, ale była to sztuka Czechowa i wrażenie zrobiła na mnie ogromne. Uwielbiałem właśnie takie chwile, kiedy to mogłem oddalić się od realnego świata, zapomnieć o nim, na chwilę zanurzyć się w czymś innym, stać się kimś innym. Teatr pojawił się już w antyku, a od tego czasu dużo się w nim zadziało, wiele zmieniło. Teraz większość spektakli była nowoczesna, aktorzy grali w zupełnie nieprzewidywalny sposób, kostiumy były nieraz dziwne, a tekst pocięty, robiono z nim to, co chciano, robiono ze sztuką wszystko, co możliwe. Teraz nie każdy spektakl wydawał mi się tak ciekawy, inspirujący, dobry, teraz czasem nudziło mi się na sztukach albo były one po prostu kiepskie, choć nie mogę powiedzieć, jakie były sto lat temu, bo przecież wtedy mnie jeszcze nawet nie było na świecie. Ale wracając do tego obrazu „Kantor przy grobie Frycza”… W głowie malarza, tworzącego ten obraz, zrodziło się pragnienie, aby uwiecznić Kantora z jego nauczycielem plastyki, który zapewne wywarł duży wpływ na artystyczny rozwój Kantora. Chociaż wydaje się, że Kantor posiadał zupełnie przeciwną wyobraźnię plastyczną, zdecydowanie bardziej makabryczną, to jednak coś Kantora do Frycza musiało ciągnąć — najwyraźniej uczniowska ciekawość. Oglądając ten obraz, równocześnie podziwiałem przeróżne prace malarskie Frycza dostępne w Internecie, który miałem w moim telefonie. Podobały mi się jego rysunki scenografii, delikatne i zmyślne, utrzymane w pastelowych barwach. Ale najbardziej w oko wpadł mi obraz przedstawiający wejście do kościoła św. Pawła w Sandomierzu. Obraz był ciekawy kolorystycznie. Nie wiem, jakie wówczas produkowano odcienie farb, ale te były blade, a jednocześnie intensywne. Żółć przypominała zgaszoną cytrynę, czerwień zgaszonego pomidora, zieleń — zgaszonego ogórka. Na planie tylnym widoczny był zarys kościoła, na planie środkowym — brama wejściowa z nieco krzywymi drzwiami i fragment innego budynku kościelnego, na planie przednim zaś — przedziwne, wysokie, pnące się kwiaty i rzeźba Matki Bożej. Obraz ten zauroczył mnie, bo z jednej strony była w nim jakaś tajemnica, z drugiej — mimo zgaszonych barw — kipiał ogromną radością, życiem, energią. A przede wszystkim — chyba dzięki umieszczeniu na pierwszym planie fikuśnych kwiatów — był niezwykle fantazyjny. Tak, że w ogóle nie mogłem się od niego oderwać. Tak, że nawet zacząłem zadawać sobie pytania: jak wygląda typowy dzień duchownego w tym kościele? Jak czują się wierni, widząc tę bujną roślinność i przestępując próg tego świętego miejsca? Jak wygląda ono w zimie, czy jest równie cudowne? I wolałem te pytanie pozostawić bez odpowiedzi, miałem bowiem wrażenie, że jest to również miejsce, w którym odpowiedzi przychodzą same, od Boga. Zmyślny był ten obrazek i przesłodki. Zaś w muzeum, w którym kiedyś byłem, w innym mieście, chyba we Wrocławiu, mogłem do woli naoglądać się przeróżnych obrazów Kantora i te fotografie też przeglądałem teraz na szybko na telefonie. Trudno by było podzielić się wszystkimi spostrzeżeniami dotyczącymi każdego obrazu. Niektóre obrazy silniej zapisywały się w pamięci, inne znów wydawały się jedynie niewyraźnym snem. A potem nagle zauważyłem, że — zatopiwszy się mentalnie w pracach artystycznych tych dwóch twórców — nie zauważyłem, jak czas szybko upłynął, a ja jeszcze nie jadłem ani śniadania, ani tym bardziej drugiego śniadania. Z wielkim żalem, opuściwszy salę wystawową, udałem się do pobliskiej restauracji, aby uzupełnić zapasy energii. A przy posiłku, przeglądając kupiony w galerii album, nadal snułem fantazje wokół obrazów, które to fantazje przyszły do mnie wraz z wizytą w tej galerii.Rozdział 3

Wszedłem do tego mieszkania, do którego zostałem zaproszony przez Rafała, z wielką ochotą. Byłem ciekaw, gdzie dokładnie w Krakowie mieszka, jak się urządził — po studiach straciłem z nim kontakt i teraz właśnie nastąpiło to nieoczekiwane dla mnie spotkanie z nim. Ale zaczęło się od tego, że właśnie przestępowałem próg dokładnie Kawiarni Europejskiej w Krakowie, kiedy to nagle spostrzegłem znajomą mi twarz. Przez chwilę zastanowiłem się, czy podejść do stolika, przy którym siedział Rafał i zapytać, skąd się znamy i zdecydowałem się, aby to zrobić, mimo iż mogło czekać mnie nieporozumienie. On mnie jednak pamiętał i wykrzyknął, że przecież studiowaliśmy razem farmację. Posiedzieliśmy z godzinę w tej kawiarni, po czym zostałem zaproszony do niego do mieszkania. Wszedłem więc do jego mieszkania z werwą i ochotą, aby — po ściągnięciu butów — zostać zaproszonym do pokoju gościnnego i zostać uraczony zieloną herbatą. I od tego momentu zaczęło narastać moje zaskoczenie. Nie to, żebym nie wiedział, że Rafał kiedyś interesował się sztuką, ale nie sądziłem, iż interesował się nią do tego stopnia, że cały salon upstrzony był obrazami, a wszystkie te obrazy były martwymi naturami. Nie tylko to jednak obudziło moje zaskoczenie, lecz również fakt, że te martwe natury powieszone były parami, które w jakiś sposób ze sobą korespondowały, czy to formą czy kolorem, przy czym jedna martwa natura z każdej pary była całkowicie kiczowata, zakupiona — jak mi później wyjaśnił Rafał — w dużym markecie, produkowana masowo, druga zaś była sygnowana autentycznym podpisem danego artysty i — mimo że była kopią malarską tamtej — była naprawdę unikalna. Było dziesięć tych par obrazów. Z miejsca rozpoczęliśmy rozmowę o sztuce, którą ja też się interesowałem. Poprosiłem go, aby wyjaśnił mi, na czym polega fenomen tego zestawienia, o co mu w tym właściwie chodziło, jaki ma to wewnętrzny sens. Otóż — w zamyśle mojego znajomego — zestawienie to ma ukazywać wewnętrzne kontrasty sztuki, ma podkreślać masowość produkcji sztuki w zestawieniu z unikalnością jej ręcznego wykonania, ma uwypuklać te wszystkie aspekty, które związane są z wykonaniem i odbiorem dzieła, miało właśnie stawiać pytania o to wykonanie i o ten odbiór. Bo jeżeli sztuka dziś uległa masowej produkcji, to czy nie straciła ona na wartości? A jeżeli odbiór dzieła masowego i dzieła unikalnego przez przeciętnego człowieka jest podobny i nie rozróżnia on, co należy do sztuki masowej, a co do sztuki indywidualnej, to dla kogo tworzy teraz artysta, dla kogo ma się starać? Mi nasunęła się odpowiedź, że chyba tylko dla samego siebie. Pozostawało mi jednak jeszcze jedno pytanie w głowie, mianowicie, dlaczego mój znajomy, jako magister farmacji, pozostaje zainteresowany tak subtelną problematyką powstawania i recepcji dzieła sztuki. I na to pytanie znalazła się odpowiedź. Okazało się, że mój znajomy wiele lat obok farmacji interesował się sztuką. Dużo w tym temacie czytał, chodził po galeriach. Dysponował również odpowiednimi finansami, aby zlecić wykonanie profesjonalnej kopii danego obrazu różnym artystom. Tym, co popchnęło go do stworzenia tego rodzaju konceptu we własnym mieszkaniu był fakt, że bardzo zależało mu na sztuce i chciał wyrazić swoją opinię w tym temacie i zrobił to właśnie poprzez skontrastowanie ze sobą dwudziestu różnych obrazów, ujętych w pary. Rozmowa o sztuce nie skończyła się jednak na martwych naturach i ciągnęła się dalej w różnych kierunkach. Zapytałem go przy tym, co właściwie myśli o Krakowie jako o centrum sztuki. I odpowiedział mi, że uważa, że Kraków czasem zanadto szczyci się sztuką, że chce uchodzić za miasto, które ma monopol na sztukę, a przecież jest jeszcze Wrocław, Warszawa, Gdańsk, Toruń i inne miasta. To dobrze — stwierdził — że w Krakowie istnieje tradycja i historia, związana ze sztuką każdego rodzaju, nie tylko plastyczną, ale również literacką, teatralną, muzyczną, filmową, fotograficzną i innymi sztukami, ale nie oznacza to, aby przez to mieszkańcy miasta mieli czuć się lepiej niż inni. Raczej zalecałby tu pozostawanie w wielkiej otwartości na wymianę intelektualną i artystyczną pomiędzy miastami, przepływ dzieł artystów z miasta do miasta wydawał mu się ważny. Z ciekawości zapytałem go jeszcze, co w takim razie sądzi w ogóle o sztuce jako o dziedzinie działalności ludzkiej. I przy tym pytaniu otworzył się przede mną jeszcze bardziej, zaczął podawać jakby definicje z głowy, rozmyślać na głos, teoretyzować. „Sztuka — mówił — to królowa wszystkich dziedzin działalności ludzkiej. To wyzwolenie się i przejawianie się ducha w materii, to przeplatanie się szczęścia z nieszczęściem w duszy ludzkiej, które — uzewnętrznione — skłania do refleksji nad ludzkim życiem. To…” — w którymś momencie musiałem mu przerwać, bo jego wywód przekraczał już chyba z pół godziny. Więc i on — odkryłem przy tym, i on nosił w sobie ten pogląd, że sztuka jest czymś więcej niż inne dziedziny działalności ludzkiej, że — choć często pomiatana — jest najważniejszą z tych dziedzin, pogląd, który zaczerpnął — jak mniemam — z pism z filozofów i literatów XVIII- i XIX-tego wieku, może nawet z wcześniejszych, gdzieś z romantyzmu. Nie wiedziałem, że i mojego kolegę ze studiów aż tak zainfekowała sztuka, że przyjął ten pogląd i głosił go jako swoją prawdę. Ja wolałem pozostać przy mniemaniu, że każda z dziedzin jest ważna, czy to sztuka czy fizyka czy chemia, nie ma znaczenia, każda z nich pozostaje istotna dla rozwoju ludzkości, tyle że w innej sferze. Kiedy skończyliśmy już rozmawiać na temat sztuki, który to temat — miałem wrażenie — on z ochotą mógłby ciągnąć godzinami, zapytałem o jego życie prywatne. I tu zaczęły się historie, z których on — jak mniemam — opowiedział mi jedynie jakąś połowę, bo aż tyle ich było, a ja siedziałem u niego już drugą godzinę i powoli zbierałem się do wyjścia. Studia były u niego okresem pewnego rodzaju szaleństwa, kiedy mógł się wyżyć, kiedy mógł się uczyć, kiedy poznawał nowych ludzi, podobnie jak u mnie, jednak — jak się teraz okazało — miał w tym okresie problemy rodzinne, jego matka chorowała na raka i zmarła, jego ojciec zmagał się z chorobą alkoholową. Mój znajomy, Rafał, nigdy nawet o tym nie wspomniał, zawsze myślałem, że ma równie spokojne życie co ja i że dobrze bawi się na studiach. Te wydarzenia obciążyły jego młodą psychikę i szybko dojrzał, a zaraz po studiach najął się do pracy w aptece, gdzieś na obrzeżach Krakowa, dlatego nigdy go nie spotkałem od tego czasu. Pracę swoją lubił, ale jednocześnie nudziła go, dlatego szukał wrażeń we wszelkiego rodzaju malarstwie. I mogłoby jego życie być odtąd spokojne, gdyby nie wielka miłość, która pojawiła się w jego życiu. Wielka miłość, która rozbiła jego życie, sprawiła, że rozsypało się ono w drobny mak. Zakochał się potężnie w swojej klientce, która również z ochotą nawiązała z nim relację. Znali się rok, kiedy podjęli decyzję pobrania się, co też uczynili. I być może ten rok to było za krótko. Okazało się, że dziewczyna ma problemy ze sobą, urządza ciągłe awantury, jest wiecznie niezadowolona i to dokładnie od momentu, kiedy się pobrali. Mój rozmówca, Rafał, myślał, że to jej przejdzie, ale z czasem sytuacja jedynie się pogłębiała. Miało to niekorzystny wpływ na jego stan emocjonalny, co zauważono w aptece i nagle stracił pracę. Po trzech latach bycia z nią, w momencie kiedy stracił pracę, równocześnie podjął decyzję o rozwodzie i — jak twierdził — była to jedna z lepszych decyzji w jego życiu. Ale historia ta nie różniłaby się od tysiąca temu podobnych historii, które rozgrywają się na świecie, gdyby nie fakt przemiany wewnętrznej, która pojawiła się w tym czasie u mojego znajomego. Nie miał pracy przez rok, żył z zasiłku i pożyczanych wciąż pieniędzy, ale miał dużo czasu na refleksję. I oto, co wówczas wymyślił: Życie w ogóle nie służy temu, aby pracować, jest to odgórnie narzucona nam konieczność i styl życia, że życie nie służy temu, aby zakładać rodziny, że służy ono głównie temu, aby dotrzeć do tego, czego chce dusza i realizować jej plan. Więc kolejny rok zajęło mu docieranie do tego, czego chce jego dusza. I okazało się, że jego dusza chce podróżować, chce dzielić się swoimi przemyśleniami na blogu, ale chce też leczyć ludzi, jako że posiadał wiedzę farmaceutyczną w tym kierunku. I tak długo o tym myślał i tak długo dawał ogłoszenie na różnorodne strony internetowe, że poznał bogatą osobę, która opłaciła mu podróż do Ameryki Południowej i pojechała tam z nim. Tam przebywał w dżungli, spotkał różnego rodzaju szamanów, nauczył się od nich różnych technik leczenia ludzi oraz wyrobu przeróżnych lekarstw i z tą wiedzą powrócił do Polski, dzieląc się swoimi wrażeniami na blogu. A potem zaryzykował i otworzył swoją własną działalność gospodarczą jako szaman-uzdrowiciel. Podobno klientów ma bez liku, a sam cały czas dokształcając się od tego czasu, dysponuje już sporą wiedzą, i oczywiście co jakiś czas leci do Ameryki Południowej, a ma za co. I przede wszystkim w całości zmienił sam siebie. Myśli inaczej, trochę działa i trochę czeka, a samo się dzieje! Praktycznie każde jego drobne marzenie realizuje się. Nie musi o nic zabiegać, wypuszcza po prostu myśl, że ma pieniądze i one do niego przypływają. Nie myśli jednak o pieniądzach, o ich zdobywaniu, myśli o tym, żeby właściwie wykonać swoją pracę, żeby pomóc ludziom i uzdrowić ich, korzystając ze zdobytej przez siebie wiedzy. I tak już jakieś kilkanaście lat. Bardzo zaciekawiła mnie ta historia, a ponieważ sam miałem od czasu do czasu jakieś bóle żołądka, postanowiłem skorzystać z jego pomocy i umówiłem się z nim na wizytę lekarską w jego gabinecie. Tymczasem dobiegała czwarta godzina naszego spotkania od momentu rozpoznania się w kawiarni, więc zdecydowałem o tym, że dobrze by było już zebrać się, pożegnać się i wyjść. Samo spotkanie bardzo mnie ucieszyło i utwierdziło mnie jeszcze bardziej w przekonaniu, że należy odrzucić wdrukowany każdemu odgórnie system przekonań i skupić się na potrzebach duszy. W moim przypadku wciąż pozostawało jednak pytanie, w jaki sposób mam się z nią skontaktować. Tymczasem wydawało mi się, że to, co robię do tej pory, czyli pisanie książek i prowadzenie fundacji w jakimś stopniu realizuje potrzeby mojej duszy.Rozdział 4

Spotkałem tego chłopaka dokładnie w samym sercu Paryża, kiedy to — w ramach samodzielnie urządzonej wycieczki — przechadzałem się wzdłuż Sekwany, a on siedział na utworzonej tu, sztucznej plaży, w otoczeniu „rozrzuconych” to tu, to tam ludzi. Widziałem, że czyta jakąś książkę i ciekawiło mnie jaką, ale nie to było powodem chęci rozpoczęcia rozmowy z nim, tylko po prostu zepsuł mi się zegarek w komórce i chciałem dowiedzieć się od kogoś, która godzina, a on akurat był osobą najbliżej wysuniętą w kierunku rzeki i ścieżki, którą podążałem. Więc zagadnąłem do niego po francusku, która godzina, znałem bowiem język francuski w stopniu podstawowym, po czym nagle okazało się, że mam do czynienia z Polakiem! Od słowa do słowa i okazało się, że ten młodzieniec ma jakieś dwadzieścia kilka lat i studiuje język francuski na paryskim uniwersytecie. Zaś książka, którą trzymał w ręku, była to w większości filozofia francuska z przełomu XIX i XX wieku. Zapytałem, jakie nazwiska filozofów pojawiają się w niej. Wspomniał o Henri Bergsonie, Maurice Blondelu, Jaquesie Maritainie, Emmanuelu Mournierze, Pierre Teilhardzie de Chardinie, Gabrielu Marcelu, Gastonie Bachelardzie, Etienne Gilsonie. Część z tych nazwisk pamiętałem ze studiów, część wypadła mi z głowy. Nie pamiętałem również, jakie mieli poglądy owi filozofowie, filozofię studiowałem bowiem — obok farmacji — już wiele lat temu i pozapominałem wszystko. Jednakże okazało się, że mamy coś wspólnego. On także uwielbiał filozofię, chociaż nie miał czasu jej studiować, ale dużo czytał. Skoro już zaś go spotkałem, podobnie oczytanego jak ja, postanowiłem z miejsca zagaić szerszą rozmowę odnośnie jednego z podstawowych zagadnień filozofii, odnośnie bytu. Zapytałem go mianowicie, czy sądzi, że istniejemy i co by mogło na to wskazywać, czy kartezjuszowskie stwierdzenie — „myślę, więc jestem” jest prawdziwe? Co sprawia, że byt bytuje? Jak możemy sprawdzić, że on rzeczywiście istnieje? I czy my rzeczywiście myślimy siebie, czy może nas coś myśli, a my myślimy, że to my myślimy? Do czego służy egzystencja ludzka? W czym objawia się jej sens? Zasypałem go tym stosem pytań, których ilość w pierwszej chwili go zaskoczyła, ale postanowił mi, chociaż ogólnie, na nie odpowiedzieć. Przede wszystkim zaczął od tego, iż ostatnio zastanawiał się, na ile ta prawdziwa filozofia, uprawiania od zarania dziejów człowieka, na ile ona jest jeszcze dzisiaj ważna i adekwatna do sytuacji życiowej człowieka. I doszedł do wniosku, że z jednej strony niby można z niej skorzystać, lecz robią to zazwyczaj jednostki bardziej wykształcone, takie które czytają różne książki, w tym filozoficzne. Jednostek mniej wykształconych nie będzie filozofia w ogóle obchodzić, nie zrozumieją z tego nic, nie będą chciały przyjąć tego do siebie. Z jednej strony można zatem z niej skorzystać, choć krąg odbiorów będzie ograniczony, nawet w przypadku, kiedy przetłumaczy się górnolotny język filozofii na język prostszy. Z drugiej strony jednak, czy warto z tego korzystać, czy naprawdę trzeba zadawać sobie tego typu pytania, czy nie można po prostu normalnie żyć, cokolwiek to normalnie by znaczyło? Przecież zadając sobie pytania o byt, nie zmieni się doraźnej egzystencji człowieka albo przynajmniej wydaje się, że się nie zmieni. Nie zarobi się więcej pieniędzy, nie poprawi się swoich relacji z małżonkiem, nie zrobi się kursu językowego. Żeby to zrobić, trzeba wpaść na jakiś pomysł, zabrać się do pracy etc. Ale może — stwierdził po chwili — on się myli i choć nie widzi zainteresowania w kierunku filozofii wśród osób, które zna, może filozofia jest nawet nie tyle potrzebna, co niezbędna do życia każdego człowieka, tylko potrzeba filozofii pozostaje u ludzi nieuświadomiona. No bo czy nie jest tak, że prędzej czy później każdy człowiek zada sobie pytanie o to, po co żyje, jaki jest sens jego życia, jak ma się ustosunkować wobec innych ludzi i wobec śmierci? Tu jednak powszechnie dziedziną, do której odwołują się pytający jest psychologia, a nie filozofia. I kółko się zamyka. Pytanie pozostaje otwarte. Nic nie jest tu wiadome. Może, gdyby ktoś oferował bezpłatne wykłady i kursy z filozofii, tłumacząc koncepcje filozoficzne prostymi słowami, może zainteresowanie tym byłoby większe, a tak? Mało kto sięga po książki z filozofii, to zbyt trudne dla większości ludzi, to jest trudne nawet dla tych, którzy są bardzo inteligentni, bo filozofia to dziedzina najwyższych lotów. Ale wracając do moich pytań — powiedział następnie — chętnie spróbuje na nie odpowiedzieć, z naciskiem na słowo „spróbuje”. Ale zrobi to nie odwołując się do żadnych nazwisk, własnymi słowami tak, jak myśli on, a nie tak jak myślą znani filozofowie, gdyż jego zdaniem każdy może być filozofem w momencie, kiedy zacznie zadawać sobie pytania filozoficzne i próbować na nie odpowiadać. Teraz, w XXI wieku, to właśnie o to chodzi, aby być aż tak samoświadomym, aby nie powoływać się ciągle na znanych myślicieli, ale aby samemu zacząć myśleć. Więc odpowiadając kolejno na moje pytania — jego zdaniem, nie tylko to, że myślę oznacza to, że jestem, ale musi być jeszcze inne wytłumaczenie dla istnienia, potwierdzenie tego, że jest. Bo co z kimś, kto śpi, ale nadal istnieje albo z kimś, kto zapadł w śpiączkę albo zemdlał — on nadal istnieje, ale czy myśli w tych stanach? Pomijając fakt egzystencji innych stworzeń żywych. Na ile zwierzęta i rośliny myślą? A przecież też są. Tak więc myślenie nie jest według niego jedynym potwierdzeniem tego, że człowiek istnieje. Byt istnieje z przyczyn niepoznanych i jest osadzony w egzystencji przez warunki biologiczne lub nieznanego kreatora. On sam nie jest w stanie powiedzieć, czy w tym miejscu należy odwoływać się do typowo biologicznej ewolucji, która kiedyś nagle zaistniała czy do Boga-Kreatora wszelkiego życia. Sam przyznaje, że na to pytanie zupełnie nie potrafi odpowiedzieć, po prostu zależy to od przyjętego stanowiska. To, że byt bytuje jest wynikiem jego organicznych możliwości życia, ale też decyzji o bytowaniu, która zostaje podjęta w momencie uzyskania świadomości własnego bytowania oraz informacji odnośnie tego, iż można nie bytować poprzez zadanie sobie samemu śmierci. Pomocą zatem w bytowaniu jest wola życia. Chyba nie możemy sprawdzić — stwierdził — czy byt istnieje, będąc jednocześnie nim samym. W tym przypadku musielibyśmy być tworem wydzielonym z bytu i odrębnym, aby móc się do niego odnieść. Zakładamy, że byt istnieje albo poprzez myślenie albo w inny sposób poza myśleniem, wydaje się jednak, że sami, uwikłani w byt, nie możemy udowodnić jego istnienia. Co do tego, czy myślimy czy może nas coś myśli, odpowiedź według niego pozostaje tak sama. Sam aparat myślowy nie jest w stanie sprawdzić, czy myśli i co powoduje, że myśli. On może myśleć, że sprawdził, że myśli, ale może nie być to prawdą. Obserwacja i rejestracja procesu myślenia przez dany byt mogą być iluzją. Do tego przydałby się zewnętrzny obserwator, istniejący na innych zasadach, który by powiedział bytowi ludzkiemu, czy jego proces myślowy w istocie ma miejsce. Chociaż znowu rodziłoby się tu pytanie o autentyczność wypowiedzi zewnętrznego bytu oraz o to, czy z kolei on istnieje. Możliwe jest więc to, że myślimy. Ale może być również tak, że myśli wkładane są nam w głowę przez jakieś zewnętrzne siły, a tylko nam wydaje się, że to my myślimy i że kierujemy tym procesem. Egzystencja ludzka do czego służy? Można by podać niezliczone miliardy przykładów, bo to, do czego ona służy ustala sam byt. On decyduje, czemu chce poświęcić życie, jak chce żyć, co osiągnąć lub czego nie zrobić. Nie ma żadnej odpowiedzi na to pytanie, każda odpowiedź jest subiektywna, więc z gruntu natury fałszywa. Jeśli filozof ustosunkowuje się do danej kwestii i pisze na przykład, że byt służy temu, aby robić coś dobrego dla innych albo temu, aby realizować siebie, zawsze pozostaje w błędzie, gdyż filozofia nie może podawać konkretnych rozwiązań, to znaczy może, ale wówczas pozostaje subiektywna, a nie obiektywna. Byt może także nie służyć niczemu specjalnemu, może po prostu istnieć. Filozofia zaś nie jest w stanie udźwignąć tego pytania. A zatem sens życia ludzkiego jest każdorazowo określany przez sam byt. Nie można narzucać nikomu interpretacji sensu życia ludzkiego. Z drugiej strony, jeśli nie istnieją jednostki filozoficzne, które podpowiadają, jaki ten sens mógłby być, może nie dojść do powstania tego typu idei w umysłach jednostek społecznych, w związku z czym mogą one nie zadawać sobie w ogóle pytania o sens egzystencji, a ich życie nie tyle będzie bez sensu, co nie będzie definiowane ani jako sensowne, ani jako bezsensowne, będą żyły one nieświadome tego, że pewne czynniki mogą zdecydować o sensie ich egzystencji, będą jak zwierzęta. Tym samym, tymi kolejnymi dociekaniami, odpowiedział on, zresztą na samym początku, na moje pytanie, którego nawet nie zdążyłem zadać, a mianowicie, czy jest dzisiaj sens uprawiania zawodu filozofa i czerpania w ogóle z dziedziny, jaką jest filozofia. Chociaż — tu pewna myśl ciągle nie dawała mi spokoju — dla większości ludzi filozofia nie istniała, nie słyszeli nawet o niej bądź była ona dla nich stekiem wymysłów i bzdur, interesowało ich zaś tak zwane „realistyczne” życie, czyli pieniądze, mieszkanie, jedzenie, partner i dzieci, jeśli je posiadali. Na tym ich pomysły na rozumienie życia się kończyły. Nie chciałem przez to stwierdzić, że to coś złego, jednak miałem silne wrażenie, że jest to bardzo ograniczające i nie wyczerpuje życia jako fenomenu istnienia człowieka. Tak czy owak każdy mógł wybrać, po której stronie życia chce być lub połączyć je obie. Z tego, co sądziłem, życie jedynie samą filozofią nie było do końca dobrym rozwiązaniem, gdyż aby myśleć przez dłuższy czas logicznie, trzeba być choć trochę najedzonym, więc i tak sprowadzało to człowieka do pragmatyzmu życia. To, że ja zadałem mu wiele różnych pytań i to, że on próbował na nie odpowiedzieć, wydaje się, że sankcjonowało choć trochę sens istnienia filozofii. Mnie te jego odpowiedzi usatysfakcjonowały w tym względzie, że mówił on od siebie, to, co naprawdę myśli, a nie zasłaniał się szeregiem nazwisk i podawał kolejne koncepcje znanych filozofów. Tak czy owak był to swoistego rodzaju szok poznawczy dla mnie, spotkać na plaży osobę, która potrafi poprowadzić tego rodzaju refleksję filozoficzną, trafić w milionie ludzi na kogoś o podobnych zainteresowaniach do moich, tak rzadko spotykanych! Ale jednocześnie utwierdziło mnie to w przekonaniu o niemocy filozofii wobec ogromu pytań, które pojawiają się wraz z egzystencją ludzką i popadłem w pewnego rodzaju chwilowe zwątpienie co do tego, czy filozofia może odpowiedzieć na jakiekolwiek pytania dotyczące egzystencji ludzkiej czy nie jest tak, że nadaje się jedynie do tego, aby stawiać te pytania. Tak czy owak ciekawa rozmowa z tym chłopakiem dała mi do myślenia. Poruszyliśmy jeszcze kilka tematów związanych zarówno z filozofami francuskimi, jak i literaturą francuską. Po czym, życząc mu owocnej nauki na kolejnych latach studiów i sukcesów w docieraniu do sensu życia, naciągnąłem mój kapelusz głębiej na głowę, zostawiłem mu swój numer telefonu i maila, gdybym kiedyś jeszcze przyjechał do Paryża i gdybyśmy chcieli się spotkać i –podniósłszy się z plażowego leżaka — nieśpiesznym krokiem powędrowałem wzdłuż Sekwany dalej, zostawiając na piasku odbicia swoich butów.Rozdział 5

Wpatrywałem się właśnie w obraz, prezentowany w jednej z galerii i nie mogłem wyjść z podziwu, chociaż być może był on niczym nieuzasadniony, nie było bowiem z jednej strony nad czym się rozwodzić — to, co widziałem, była to zakreskowana ołówkiem plama na górze i odchodzące od niej, słabiej zarysowane pionowe kreski; jednakże mnie ten obraz w znacznym stopniu pobudził do refleksji, głównie jego abstrakcyjność i wydawał mi się w swojej prostocie wręcz genialny. Byłem przekonany o tym, że niewiele osób może podzielać moje zdanie, że innym osobom ten obraz mógłby wydać się po prostu banalny. Mnie jednak interesowała konceptualność w sztuce, filozofia w sztuce, sztuka dla sztuki, pod czym rozumiałem zabawy formalne z przekazem. Coś nie musiało znaczyć nic, nie musiało przedstawiać żadnej specjalnej rzeczywistości, nie mniej było jakąś formą, którą można było odbierać na sposób abstrakcyjny, nie dopisując do tego żadnych szczególnych historii — liczyło się pierwsze wrażenie. W tej pracy rysunkowej, wykonanej — jakby się wydawało — ręką zdenerwowanego dziecka, które marze ołówkiem po kartce bez specjalnego planu, w tej pracy rysunkowej, dodatkowo pociągała mnie szarość ołówka, jego stonowany, jednolity odcień. Miałem wrażenie, że ta praca rysunkowa bardzo dużo mówi, choć jakby nie mówiła nic. Co wnikliwsi obserwatorzy mogliby w niej dostrzec snop siana, ale tu nie o aspekt przedstawieniowy chodziło. Ta prosta praca rysunkowa wpadła w oko nie tylko mnie, ale również komuś, kto nagle stanął przy mnie i zaczął ją oglądać. Od słowa do słowa i okazało się, że mam do czynienia z profesorem malarstwa! Pomyślałem, że to znakomicie — po raz pierwszy miałem możliwość skonfrontowania swoich obserwacji i drążących mnie myśli z kimś, kto posiada rzeczywistą wiedzę odnośnie malarstwa i rysunku i wieloletnie doświadczenie z tym związane, ale już na początku się zdziwiłem, gdyż profesor ten, o imieniu Włodzimierz, miał nietypowe podejście do tematu. Stwierdził on bowiem, że każdy obraz, z którym się styka, stara się oglądać tak jakby dopiero co się narodził, tak jakby nigdy nie uczył się i nigdy nikogo nie uczył malarstwa. W ten sposób uzyskuje on w miarę świeże podejście do tematu (o ile takie u niego, po tylu latach kształcenia się i kształcenia innych, jest jeszcze możliwe). Stara się niczego nie porównywać ze sobą, do niczego nie odwoływać się, ale zrozumieć intencje autora i jego sztukę „tu i teraz” i również poczuć, w jaki sposób ta sztuka oddziałuje na niego samego w danej chwili, ewentualnie później, przeglądając katalog wystawowy. Takie podejście jest według niego najlepsze. Jest to otwarta postawa wobec sztuki, która pozwala odnieść się indywidualnie do każdego autora i mieć „świeże” spojrzenie na każde nowe dzieło sztuki. Ta metoda jest według niego naprawdę rewelacyjna. A co zrobić z całym bagażem wiedzy, który się posiada? Jemu przydaje się on podczas wykładów i ćwiczeń, jest systematycznie przekazywany studentom, budzi zaciekawienie i pozwala również rozwijać osobowość studentów i samego prowadzącego. Jak to się dzieje? Po prostu biografie znanych malarzy stanowią znakomity przykład tego, w jaki sposób zaangażować się w sztukę, choć nie zawsze są przykładem tego, w jaki sposób żyć. Często artyści tworzą bowiem niesamowitą sztukę, ale ich życie pozostaje w jakiś sposób upośledzone przez nich samych albo przez wypadki życia. Często piją oni, biorą narkotyki, tułają się z miejsca na miejsce, popadają z relacji w relację. I w tym momencie, w momencie odnoszenia się tego profesora do życia wszelkiej maści artystów, z ciekawością zapytałem o jego własne życie, czy on, jako artysta i naukowiec jednocześnie, ma życie podobne do zdegenerowanych artystów. Może było to pytanie zbyt osobiste, ale zadałem je, bo byłem bardzo ciekawy jego przypadku. I w tym momencie się zaczęło — wywołałem u tego profesora lawinę myśli, słów i skojarzeń. Tak, kocha sztukę, tworzy od czasów nastoletnich, tak uwielbia to, co robi, co więcej, przez większość swojego życia podzielał przekonanie artystów dziewiętnastowiecznych, że sztuka jest czymś ponad prozaiczne życie, że jest w ogóle czymś ponad wszystko, że jest czymś niezwykłym i należy jej się całkowicie poświęcać. Więc on poświęcał się sztuce całkowicie przez wiele lat, codziennie myślał tylko o niej, działał jako artysta — tworzył. Chwilami zanurzał się w sztuce tak mocno, że tracił kontakt ze samym sobą i ze światem, co nie było zbyt dobre, zwłaszcza, że każdego kolejnego dnia musiał pojawić się na zajęciach ze studentami. To przekonanie o tym, że sztuka stoi ponad innymi dziedzinami tkwiło w nim wiele lat, aż w końcu pewnego dnia przyszedł pewien impas, a zaczęło się od zepsucia się pieca kaflowego w jego mieszkaniu (mieszkał bowiem w Krakowie w starym mieszkaniu). Ponieważ nie miał w tym czasie pieniędzy na wezwanie kogoś do naprawy, sam do niej przystąpił, a żeby to zrobić, zakupił w antykwariatach książki, które omawiały działanie takich starych piecy i zaczął wnikać głębiej w procesy chemiczne, które w nim następowały. Po jakimś czasie zgłębiania tych książek uznał, że są one dość ciekawe, a piec jakoś udało mu się naprawić. To wszystko pobudziło jego ciekawość i przeczytał kilka kolejnych książek z chemii, potem dołożył do tego matematykę i fizykę, a na końcu biologię i geografię. W ten sposób zetknął się z innymi dziedzinami wiedzy i działalności ludzkiej niż sztuka, z którymi ostatnio miał kontakt w liceum. To ponowne zetknięcie się z dziedzinami ważnymi dla rozwoju ludzkości i zetknięcie się z nimi w momencie, kiedy jego umysł był na tyle rozbudowany, aby objąć sobą więcej rzeczy i zjawisk, spowodowało, że nagle zmienił swoje myślenie, któremu hołdował przez blisko trzydzieści lat. Nagle stwierdził, że tamci dziewiętnastowieczni artyści, i pewnie też filozofowie, pomylili się, że nie zauważali oni całości życia, że zafiksowali się jedynie na sztuce i filozofii i tworzeniu społecznej warstwy, której przedstawiciele mieli być rzekomo warci więcej niż przeciętny człowiek, co i on zrobił, by być do nich podobnym. Nagle doszedł do przekonania, że nie są oni już dla niego autorytetami, że autorytetem jest on sam dla siebie. Zatem przypadkowa sprawa z piecem doprowadziła do prawdziwego przełomu w jego życiu. Przełomu, po którym zaczął patrzeć na świat zupełnie inaczej, po którym uznał, że inne dziedziny wiedzy i działalności ludzkiej są także istotne, po którym zrozumiał, że sam wszedł nieświadomie w pewnego rodzaju ideologię, która dotyczyła ludzi tamtego okresu, a niekoniecznie musiała przekładać się na ludzi dwudziestego pierwszego wieku. Przypomniał mi w tym momencie wiersz Kazimierza Przerwy-Tetmajera „Eviva l’arte!”, który to wiersz znał na pamięć i który był dla niego wskazówką w jego myśleniu. Tetmajer otwarcie pisał o tym, że artyści, choć pomiatani przez życie i biedni, zawsze będą mieli na ustach sztukę, zawsze będą jej hołdować, zawsze ona będzie dla nich ważniejsza niż wszystko inne i zawsze będą oni dumni z siebie, dlatego że są związani ze sztuką, nawet jeśli będą bez grosza przy duszy. Dopiero wówczas, kiedy w jego życiu pojawiła się sprawa z piecem, zrozumiał wydźwięk tego wiersza i zrozumiał, jak bardzo się mylił, zrozumiał to, że Tetmajer żył w takich a nie innych czasach, to, że jego myślenie było w jakiś sposób zdeterminowane przez środowisko, w którym się obracał, a wreszcie to, że to było jego własne myślenie i że Tetmajer nie może on stanowić żadnego rodzaju autorytetu dla niego, bo niby dlaczego by miał? Obecnie, w dwudziestym pierwszym wieku, artyści nie doznają już takiej nędzy, bo albo mają jeszcze inne prace albo ich dzieła sprzedawane są za duże sumy pieniędzy. Ten utwór więc „przeterminował się”. Mój rozmówca przekazał mi informację o tym, jak bardzo był zszokowany i niepocieszony tym, że spędził tak wiele lat wyznając te idee, które wziął za własne, a teraz — wolny od nich — mógł skupić się po prostu na życiu, robić — obok sztuki — inne rzeczy i nie czuć z tego powodu wyrzutów sumienia, choć i tak sztuka przynosiła mu najwięcej satysfakcji i spełnienia, nie prowadziła go już przy tym do stanów chorobowych. Ucieszyłem się, że w życiu tego profesora nastąpiła taka zmiana, że mógł on wyjść z subiektywizmu i bardziej obiektywnie spojrzeć na samego siebie, że mógł rozpocząć nowy etap swojego życia, w którym on sam dla siebie stanowił pełnię i autorytet, i że nie potrzebował już nikogo ani niczego, żadnych ideologii, aby w jakiś sposób podeprzeć i usensownić swoje życie, po prostu był. Jego historia zaciekawiła mnie do tego stopnia, że byłbym nie zapytał, jakiego typu dzieła teraz tworzy. Okazało się, że pracuje głównie nad abstrakcjami, używając do tego farb akrylowych. Kilka zdjęć swoich abstrakcji miał w telefonie i pokazał mi je. Zrobiły one na mnie naprawdę ogromne wrażenie. Był też ponoć dość znany w swoich kręgach ze swoich prac. Z całej zaś rozmowy wyciągnąłem ogromną lekcję dla siebie. Przede wszystkim utwierdziłem się w przekonaniu, że wszystko podlega ludzkiej ocenie i w zależności od tej oceny, świat jawi się takim, a nie innym. Niektórzy dziewiętnastowieczni artyści czuli się nędzarzami, tak siebie widzieli, to propagowali. Nie mieli pieniędzy, ale mieli sztukę, więc ostatecznie mogli czuć się kimś lepszym. Dziś wygląda to inaczej, kultywowanie tych przekonań, w formie własnej ideologii, wydaje się nie mieć sensu. Przedkładanie jednych osób nad drugie, choćby nie wiem, jak byli wrażliwi i jakich rzeczy by nie tworzyli, też wydawało się nie mieć sensu, bo w dzisiejszych czasach piekarz, cukiernik, stylista czy szewc też mogli posiadać zdolności artystyczne. Wydawało mi się zatem, że dobrze zrobił ów profesor, po trzydziestu latach zmieniając swoje przekonania, co na pewno nie było łatwe, z drugiej strony nie chciałem tego oceniać, ważne było jak on się z tym czuł i do czego go to doprowadziło, do jakich wniosków. Moje nie miały tu znaczenia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: