Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika - ebook

Dużo czytać. Jeszcze więcej pisać. Nie poddawać się. Wyłączyć telewizor. Być uczciwym wobec siebie i swoich bohaterów. Nie bać się krytyków. Nie lekceważyć gramatyki. Oszczędzać słowa – radzi początkującym pisarzom słynny autor horrorów.

Ale „Pamiętnik rzemieślnika” to nie tylko porady dla twórców opowiadań o kosmicznych mutantach w radioaktywnym jeziorze. Wielbiciele Stephena Kinga znajdą tutaj wiele szczegółów biograficznych – pisarz opowiada o swoich traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa, ciężkich latach biedy, przygodach z alkoholem i narkotykami, wreszcie o groźnym wypadku, któremu uległ w 1999 roku. Zdradza także historie poszczególnych pomysłów (do czego też może zainspirować pisarza automat sprzedający środki higieniczne w damskiej przebieralni!) i konkretnych tekstów czy postaci.

King nie próbuje kreować się mentora początkujących literatów, nie mitologizuje też samego tworzenia, choć głęboko wierzy w magiczną siłę słowa pisanego. Humor i bezpretensjonalność, z jaką podchodzi i do pisania, i do samego siebie, a także naprawdę użyteczne wskazówki i przykłady z życia sprawiają, że „Pamiętnik” jest równie wciągający (choć nie tak przerażający) jak najlepsze z jego powieści.

Stephen King (ur. 21.09.1947, Portland)

Autor powieści, zbiorów opowiadań, komiksów i scenariuszy filmowych. Sławę przyniosły mu już pierwsze książki: „Carrie”, „Miasteczko Salem” i „Lśnienie”. King zręcznie wiąże w swoich historiach elementy grozy, literatury science fiction, baśni i sensacji. Prawie każda z jego ponad 60 książek została zekranizowana, a łącznie uzyskały one jeden z największych nakładów na świecie. Autor uchodzi dziś za niekoronowanego króla literatury z gatunku horroru. Mieszka wraz żoną Tabithą w Bangor, w stanie Maine.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8123-707-9
Rozmiar pliku: 990 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pierwsza przedmowa

Na początku lat dziewięćdziesiątych (możliwe, że w roku 1992, ale trudno pamiętać daty, gdy człowiek dobrze się bawi) dołączyłem do zespołu rockandrollowego złożonego głównie z pisarzy. The Rock Bottom Remainders byli dzieckiem Kathi Kamen Goldmark, dziennikarki z San Francisco zajmującej się książkami i muzyką. Grupę tworzyli: Dave Barry na gitarze, Ridley Pearson na basie, Barbara Kingsolver na klawiszach, Robert Fulghum na mandolinie i ja na gitarze rytmicznej. Towarzyszył nam także chórek panienek, coś w rodzaju The Dixie Cups, złożony (zazwyczaj) z Kathi, Tad Bartimus i Amy Tan.

W założeniu nasz zespół miał być tworem jednodniowym – ot, zagramy dwa koncerty na Amerykańskich Targach Książki, rozbawimy publikę, przez trzy, cztery godziny przypomnimy sobie zmarnowaną młodość, a potem pójdziemy swoimi drogami.

Stało się jednak inaczej, bo grupa nigdy się nie rozpadła. Odkryliśmy, że zanadto podoba nam się wspólne granie, abyśmy mieli z niego rezygnować, a dzięki pomocy kilku zawodowych muzyków na bębnach i saksofonie (oraz, w początkowym okresie, naszego muzycznego guru, Ala Koopera, będącego sercem całej grupy), brzmieliśmy całkiem nieźle. Zapłacilibyście, żeby nas posłuchać. Niezbyt dużo; nie tyle, co za U2 czy E Street Band, ale może stawkę, którą weterani nazywają knajpianą forsą. Wyjechaliśmy nawet w trasę, napisaliśmy o tym książkę (moja żona robiła nam zdjęcia i tańczyła, gdy tylko dopadł ją nastrój, czyli całkiem często) i wciąż jeszcze gramy razem, czasem jako The Remainders, czasem – Raymond Burr’s Legs. Ludzie odchodzą i przychodzą – felietonista Mitch Albom zastąpił Barbarę przy klawiszach, a Al nie grywa już z nami, bo nie przepadają za sobą z Kathi – lecz trzon pozostaje ten sam: Kathi, Amy, Ridley, Dave, Mitch Albom i ja; oraz Josh Kelly na bębnach i Erasmo Paolo na saksofonie.

Robimy to dla muzyki, ale też dla towarzystwa. Lubimy się i cieszymy z tego, że możemy czasem pogadać o naszej prawdziwej pracy, z której ludzie nie radzą nam rezygnować. Jesteśmy pisarzami i nigdy nie pytamy się nawzajem, skąd bierzemy pomysły do swych książek. Wiemy, że nie wiemy.

Pewnego wieczoru, gdy przed koncertem w Miami Beach jedliśmy obiad w chińskiej restauracji, spytałem Amy, czy istnieje jakieś pytanie, którego nigdy nie zadano jej podczas dyskusji, wywiązujących się po niemal każdym spotkaniu autorskim – pytanie, na które nigdy nie dane jej było odpowiedzieć, kiedy stała przed grupą zachwyconych fanów, udając, że my, pisarze, nie zakładamy spodni jak zwyczajni ludzie. Amy milczała, zastanawiając się głęboko, a potem oświadczyła:

– Nikt nigdy nie pyta o język.

Jestem jej niezmiernie wdzięczny za te słowa. W owym czasie od ponad roku nosiłem się z pomysłem napisania książki dotyczącej sztuki pisania, lecz nie mogłem się zdecydować, bo nie ufałem własnym motywom. Czemu właściwie chciałem pisać o pisaniu? Dlaczego sądziłem, że mam w tej materii coś interesującego do przekazania?

Najprostsza odpowiedź brzmi, że ktoś, kto sprzedał tyle powieści, co ja, musi mieć coś ciekawego do powiedzenia o pisaniu – lecz proste odpowiedzi nie zawsze są prawdziwe. Pułkownik Sanders sprzedał całe mnóstwo pieczonych kurczaków, ale wątpię, by ktokolwiek chciał wiedzieć, jak to mu się udało. Jeśli zakładam bezczelnie, że mogę powiedzieć coś ludziom o tym, jak pisać, powinien istnieć po temu lepszy powód niż mój sukces komercyjny. Innymi słowy, nie chciałem zasiadać do książki, nawet tak krótkiej jak ta, jeśli po jej ukończeniu miałbym się poczuć jak literacki bufon bądź transcendentalny dupek. Na rynku mamy już dość podobnych książek – i podobnych autorów; piękne dzięki!

Lecz Amy miała rację – nikt nigdy nie pyta o język. Zadają to pytanie DeLillom, Updike’om i Styronom, ale nie pisarzom popularnym. Mimo wszystko jednak wielu z nas także przejmuje się na swój własny skromny sposób językiem, a także sztuką i rzemiosłem opowiadania historii na piśmie. Macie przed sobą próbę krótkiego, prostego opisu tego, jak dorastałem do owego rzemiosła, co o nim wiem i jak się to je. To książka o zwykłej codziennej pracy, o języku.

Książkę tę dedykuję Amy Tan, która bardzo prosto i bezpośrednio powiedziała, że mogę ją napisać.Druga przedmowa

Książka ta jest krótka, bo większość książek dotyczących pisania wpada w pułapkę bezsensownego pieprzenia. Autorzy, wliczając w to niżej podpisanego, niezbyt dobrze rozumieją to, czym się zajmują. Nie wiedzą, ani czemu coś się sprawdza, kiedy jest dobre, ani dlaczego nie działa, gdy jest złe. Uznałem, że im krótsza książka, tym mniej pieprzenia.

Istnieje jeden wyjątek od tej zasady: „The Elements of Style” („Podstawy stylu”) Williama Strunka Jr. i E. B. White’a. W książce tej praktycznie nie stwierdzono obecności pieprzenia. (Oczywiście jest krótka, przy swych osiemdziesięciu pięciu stronach znacznie krótsza niż moja). Powiem wprost – każdy początkujący pisarz powinien zapoznać się z „Podstawami stylu”. Reguła numer 17 w rozdziale zatytułowanym „Zasady kompozycji” brzmi: „Omijaj niepotrzebne słowa”. Postaram się robić to tutaj.Życiorys

Kiedy czytałem wspomnienia Mary Karr „The Liars’ Club” (Klub Kłamców), lektura ta wstrząsnęła mną nie tylko ze względu na urodę, żywiołowość i cudowne wyczucie kolorytu lokalnego, lecz także z powodu całościowego charakteru tej prozy. Oto kobieta, która ze swego dzieciństwa pamięta wszystko.

Ze mną jest inaczej. Pierwsze lata mojego życia to dziwny, chaotyczny okres. Wychowywała mnie samotna matka, która nieustannie się przeprowadzała i która – nie jestem tego do końca pewien – być może na jakiś czas podrzucała mnie i mego brata jednej ze swoich sióstr, bo z przyczyn finansowych bądź emocjonalnych nie była w stanie z nami wytrzymać. Może jedynie próbowała znaleźć naszego ojca, który narobił długów, a potem uciekł, gdy ja miałem dwa lata, a mój brat David cztery. Jeśli tak było, to nigdy nie udało jej się go odszukać. Moja mama, Nellie Ruth Pillsbury King, była jedną z pierwszych wyzwolonych amerykańskich kobiet, ale nie z wyboru.

Mary Karr przedstawia swe dzieciństwo jako rozległą panoramę. Moje przypomina zamglony horyzont, na którym od czasu do czasu pojawiają się samotne drzewa... z rodzaju tych, co to wyglądają, jakby zaraz miały chwycić cię i pożreć.

Przedstawiam tu część owych wspomnień, a także zestaw migawek z nieco normalniejszych lat mej młodości i wczesnego wieku męskiego. Nie jest to autobiografia, a raczej życiorys, curriculum vitae – próba ukazania, jak powstawał pewien pisarz, nie zaś – jak go stworzono. Nie wierzę, by pisarza można było stworzyć, nieważne, czy miałyby tego dokonać okoliczności, czy on sam (choć kiedyś tak właśnie uważałem). Przychodzimy na świat już z niezbędnym wyposażeniem. Nie jest to jednak jakiś szczególny dar. Uważam, że wielu ludzi ma co najmniej zaczątki talentu pisarskiego i że ów talent można wzmocnić i wyszlifować. Gdybym tak nie sądził, napisanie książki takiej jak ta byłoby czystą stratą czasu.

W moim przypadku tak to właśnie wyglądało – chaotyczny proces dojrzewania, w którym odegrały swoją rolę ambicja, pragnienia, szczęście i odrobina talentu. Nie próbujcie czytać między wierszami i szukać linii przewodniej. Nie ma tu żadnego nadrzędnego wątku, jedynie migawkowe ujęcia, a większość z nich nieostra.1

Moje najwcześniejsze wspomnienie dotyczy wyobrażania sobie, że jestem kimś innym – w istocie, że jestem Chłopcem Siłaczem w Cyrku Braci Ringling. Działo się to w domu mojej ciotki Ethelyn i wuja Orena w Durham w stanie Maine. Ciotka pamięta ten dzień doskonale. Twierdzi, że miałem wtedy dwa i pół, może trzy lata.

W kącie garażu znalazłem cementowy pustak i udało mi się go podnieść. Taszczyłem go uroczyście, maszerując powoli po gładkiej cementowej podłodze garażu, tyle że w mojej wyobraźni okrywały mnie zwierzęce skóry (zapewne lamparcie) i dźwigałem swój pustak na cyrkowej arenie. Zebrany tłum milczał. Oślepiający błękitnobiały reflektor oświetlał każdy mój krok. Zachwyt na twarzach ludzi mówił wszystko: nigdy jeszcze nie widzieli tak niewiarygodnie silnego dziecka. „A ma dopiero dwa lata!” – mruknął ktoś z niedowierzaniem.

Niestety, nie miałem pojęcia o tym, że w dolnej części pustaka zbudowały sobie gniazdo osy. Jedna z nich, może wkurzona tym, że się ją przenosi, wyleciała i użądliła mnie w ucho. Ból był wstrząsający, niczym trujące ukłucie natchnienia – najgorszy ból mego krótkiego życia. Jednakże tylko przez kilka sekund zajmował pierwszą pozycję. Gdy upuściłem pustak wprost na bosą stopę, przygniatając sobie wszystkie palce, kompletnie zapomniałem o osie. Nie pamiętam już, czy zawieziono mnie do lekarza, i ciotka Ethelyn też tego nie pamięta (wuj Oren, do którego z pewnością należał Pustak Grozy, nie żyje od prawie dwudziestu lat), lecz przypomniała sobie to użądlenie, zgniecione palce i moją reakcję.

– Jak ty wrzeszczałeś, Stephen – powiedziała. – Tego dnia niewątpliwie dopisywał ci głos.2

Jakiś rok później moja matka, brat i ja mieszkaliśmy w West De Pere w stanie Wisconsin. Nie wiem dlaczego. Kolejna z sióstr matki, Cal (królowa piękności Kobiecych Oddziałów Pomocniczych podczas II wojny światowej), mieszkała w Wisconsin ze swym mężem, birbantem i piwoszem. Możliwe, że mama przeniosła się, by być blisko nich. Jeśli nawet tak było, nie pamiętam, żebym widywał kogokolwiek z rodziny Weimerów. Nie przypominam sobie żadnego z nich. Matka pracowała, ale nie mogę sobie przypomnieć, czym się zajmowała. Zamierzałem napisać, że zatrudniła się w piekarni, mam jednak wrażenie, że to było później, gdy przenieśliśmy się do Connecticut, by zamieszkać w pobliżu jej siostry Lois i męża tej ostatniej (Fred raczej nie tykał piwa i stanowczo nie był birbantem; grzeczny tatuś, szczycił się tym, że jeździ kabrioletem z zamkniętym dachem, Bóg jeden wie dlaczego).

W czasie pobytu w Wisconsin przez nasz dom przewinął się cały szereg opiekunek. Nie wiem, czy odchodziły dlatego, że byliśmy z Davidem tacy nieznośni, czy może znajdowały sobie lepiej płatną pracę, albo może moja matka próbowała narzucać im wyższe wymagania, niż były gotowe przyjąć. Wiem jedynie, że poznaliśmy ich całe mnóstwo. Ze wszystkich dziewcząt zapamiętałem jedynie Eulę, a może nazywała się Beulah. Była nastolatką, rozmiarami przypominała dom i wciąż się śmiała. Eula-Beulah miała wspaniałe poczucie humoru. Dostrzegłem to nawet jako czterolatek. Było to jednak niebezpieczne poczucie humoru – w każdym klaśnięciu, podskoku, radosnym odrzuceniu głowy krył się potencjalny wybuch. Gdy dziś oglądam zarejestrowane ukrytą kamerą autentyczne scenki, w których opiekunki i nianie biją w złości dzieci, zawsze wspominam moje czasy z Eulą-Beulah.

Czy była równie surowa dla mego brata Davida jak dla mnie? Nie wiem. Nie dostrzegam go w żadnym z kadrów tego filmu wspomnień. Poza tym niebezpieczne porywy huraganu Eula-Beulah nie zagrażały mu tak bardzo. Chodził już wtedy do pierwszej klasy i przez większość dnia znajdował się poza jej zasięgiem.

Eula-Beulah rozmawiała przez telefon, zaśmiewając się, i nagle wzywała mnie gestem. Potrafiła mnie przytulić, połaskotać, rozśmieszyć, a potem, wciąż ze śmiechem, trzepnąć w głowę dość mocno, by mnie wywrócić. Później łaskotała mnie bosą stopą i wkrótce znów oboje się śmieliśmy.

Eula-Beulah miała skłonność do pierdnięć – z rodzaju tych zarówno głośnych, jak i cuchnących. Czasami, gdy naszły ją gazy, rzucała mnie na kanapę, przyciskała okryty wełnianą spódnicą tyłek do mojej twarzy i puszczała.

– Bach! – krzyczała wtedy radośnie. Przypominało to ostrzał fajerwerkami z gazu błotnego. Pamiętam ciemność, uczucie, że zaraz się uduszę i pamiętam, że się śmiałem, bo choć było to dość straszne, to jednocześnie też było zabawne. Pod wieloma względami Eula-Beulah przygotowała mnie na kontakt z krytyką literacką. Po tym, jak stukilowa opiekunka pierdzi ci w twarz i krzyczy: „Bach!”, niestraszny człowiekowi żaden „The Village Voice”.

Nie wiem, co się stało z innymi opiekunkami, ale Eula-Beulah została zwolniona z powodu jajek. Pewnego ranka usmażyła mi na śniadanie jajko. Zjadłem je i poprosiłem o jeszcze jedno. Usmażyła więc drugie, potem spytała, czy chcę jeszcze. Jej oczy mówiły jasno: „Nie waż się zjeść jeszcze jednego, Steve”, toteż poprosiłem o następne. I następne. I tak dalej. Przerwałem chyba po siedmiu – w każdym razie siedem to liczba, która utkwiła mi wyraźnie w pamięci. Może zabrakło nam jajek. Może zacząłem płakać. Albo może Eula-Beulah się wystraszyła. Nie wiem, ale chyba dobrze, że gra skończyła się na siedmiu. Siedem jajek to sporo jak na czterolatka.

Jakiś czas czułem się dobrze, a potem zarzygałem całą podłogę. Eula-Beulah wybuchnęła śmiechem, następnie trzepnęła mnie w głowę, po czym wepchnęła do szafy i zamknęła drzwi. Bach. Gdyby zamknęła mnie w łazience, może nie straciłaby pracy, ale nie. Co do mnie, nie przeszkadzał mi pobyt w szafie. Było tam ciemno, lecz powietrze pachniało perfumami Coty mojej matki, a spod drzwi padała dodająca otuchy smuga światła.

Wcisnąłem się na sam tył szafy, ocierając się plecami o płaszcze i sukienki mamy. Zacząłem bekać – długie głośne beknięcia, które paliły jak ogień. Nie pamiętam, by było mi niedobrze, ale kiedy otworzyłem usta, by znów ogniście beknąć, zwymiotowałem na buty matki. To był koniec Euli-Beulah. Gdy matka wróciła do domu z pracy, opiekunka spała twardo na kanapie, a mały Steve, zamknięty w szafie, drzemał błogo z na wpół strawionymi smażonymi jajkami zasychającymi na włosach.3

Nasz pobyt w West De Pere nie był ani długi, ani zbyt przyjemny. Zostaliśmy wyeksmitowani z mieszkania na drugim piętrze, po tym jak sąsiadka dostrzegła mojego sześcioletniego brata czołgającego się po dachu i wezwała policję. Nie wiem, gdzie była matka, gdy się to stało; nie mam też pojęcia, gdzie podziewała się aktualna opiekunka. Wiem tylko, że ja tkwiłem w łazience. Stałem na bosaka na kaloryferze, wypatrując, czy mój brat spadnie z dachu, czy też wróci bezpiecznie do łazienki. Wrócił. Obecnie ma pięćdziesiąt pięć lat i mieszka w New Hampshire.4

Gdy miałem pięć, może sześć lat, spytałem matkę, czy kiedykolwiek widziała, jak ktoś umiera. Tak – odparła. Widziała, jak umiera jeden człowiek, i słyszała drugiego. Zapytałem, jak można słyszeć czyjąś śmierć, a ona odpowiedziała, że była to dziewczyna, która w latach dwudziestych utonęła przy Prout’s Neck. Dziewczyna wypłynęła podczas odpływu, nie mogła wrócić i zaczęła wzywać pomocy. Kilku mężczyzn próbowało do niej dotrzeć, lecz tego dnia prąd był szczególnie silny i dołączyła do niego mocna fala wsteczna, toteż musieli zawrócić. Mogli tylko stać na brzegu – turyści i miejscowi, a wśród nich nastolatka, która później została moją matką – i czekać na łódź ratunkową, która nigdy się nie zjawiła, bezradnie słuchając krzyków dziewczyny. W końcu opuściły ją siły i zniknęła pod wodą. Jej ciało wypłynęło w New Hampshire, dodała matka. Spytałem, ile lat miała dziewczyna. Mama odparła, że czternaście, potem przeczytała mi komiks i zapakowała do łóżka. Innego dnia opowiedziała mi o tym, którego widziała. Był to marynarz, który skoczył z dachu hotelu Graymore w Portland w stanie Maine i wylądował na ulicy.

– Dosłownie się rozbryznął – powiedziała matka spokojnym, rzeczowym tonem. Zawiesiła głos, po czym dodała: – To, co z niego wypłynęło, było zielone. Nigdy tego nie zapomniałam.

No, to jest nas dwoje, mamo.5

Większość z dziewięciu miesięcy, które powinienem był spędzić w pierwszej klasie, spędziłem w łóżku. Zaczęło się od odry – zupełnie zwyczajnej odry – by potem gwałtownie się pogorszyć. Raz po raz zapadałem na chorobę, która, jak błędnie sądziłem, nazywała się „zapalonym gardłem”. Leżałem w łóżku, popijając zimną wodę, i wyobrażałem sobie moje gardło pokryte paskami białej i czerwonej zapalonej skóry (w gruncie rzeczy niezbyt odbiegało to od rzeczywistości).

W pewnym momencie choroba ogarnęła także moje uszy. Któregoś dnia matka wezwała taksówkę (nie miała prawa jazdy) i zabrała mnie do lekarza – zbyt ważnego, by składać wizyty domowe – specjalisty od uszu. (Z jakiegoś powodu odniosłem wrażenie, że lekarz taki nazywa się „lalologiem”). Nie obchodziło mnie, czy doktor specjalizuje się w uszach, czy w dupach. Miałem trzydzieści dziewięć stopni gorączki, a za każdym razem, gdy przełykałem, ból zapalał się po bokach mej twarzy niczym światełka w szafie grającej.

Lekarz zajrzał mi do uszu, większość czasu (tak mi się przynajmniej zdawało) poświęcając lewemu. Potem położył mnie na kozetce.

– Podnieś głowę, Steve – poleciła pielęgniarka i położyła mi pod nią duży kawałek wsiąkliwego materiału; możliwe, że pieluchę. Kiedy znów się położyłem, spoczywał na nim mój policzek. Już wtedy powinienem był zgadnąć, że coś psuje się w państwie duńskim. Kto wie, może się czegoś domyślałem.

Nagle poczułem ostrą woń spirytusu. Usłyszałem brzęk, gdy doktor od uszu otworzył sterylizator. Ujrzałem w jego dłoni igłę – wydawała się długa jak linijka z mojego piórnika – i cały się spiąłem. Doktor od uszu uśmiechnął się pocieszająco i wypowiedział kłamstwo, za które lekarze powinni natychmiast trafiać do więzienia (z automatycznie podwojonym wyrokiem, gdy adresatem kłamstwa jest dziecko):

– Spokojnie, Steve, to nie będzie bolało.

Uwierzyłem mu.

Wsunął mi igłę do ucha i przebił bębenek. Ból przekraczał wszystko, co kiedykolwiek czułem w życiu – jedynie pierwszy miesiąc po tym, jak wpadłem pod furgonetkę latem 1999 roku, zdołał się do niego zbliżyć. Tamten ból był dłuższy, lecz nie tak intensywny, przebiciu bębenka natomiast towarzyszyło cierpienie większe niż cały świat. Wrzasnąłem. Wewnątrz głowy usłyszałem dziwny dźwięk – jakby głośne cmoknięcie. Z ucha wypłynęła mi gorąca ciecz – zupełnie jakbym zaczął płakać z niewłaściwego otworu. Bóg jeden wie, że płakałem też solidnie z obu właściwych otworów. Uniosłem zalaną łzami twarz i spojrzałem z niedowierzaniem na lekarza od uszu i jego pielęgniarkę. Potem popatrzyłem na materiał, który siostra rozłożyła na górnej części kozetki. Na środku widniała wielka, mokra plama. Pokrywały ją cienkie, żółte smużki ropy.

– No już – powiedział lekarz od uszu, klepiąc mnie po ramieniu. – Byłeś bardzo dzielny, Steve. To już koniec.

W następnym tygodniu matka wezwała kolejną taksówkę. Wróciliśmy do gabinetu lekarza od uszu i raz jeszcze wylądowałem na boku z wsiąkliwym materiałem pod głową. Lekarz od uszu ponownie sięgnął po spirytus – jego woń do tej pory kojarzy mi się, tak jak pewnie wielu ludziom, z bólem, chorobą i strachem – a wraz z nim długą igłę. Znów zapewnił mnie, że nie będzie bolało, i ponownie mu uwierzyłem. Nie do końca, ale dostatecznie, by spokojnie pozwolić wsunąć igłę do ucha.

Ale bolało. Niemal tak bardzo jak poprzednio. Tym razem cmoknięcie wewnątrz głowy było mocniejsze, zupełnie jakby całowali się olbrzymi (cmok wargami i machanie językiem, jak mawialiśmy kiedyś).

– No już – powiedziała pielęgniarka lekarza od uszu, gdy ból minął, a ja leżałem zapłakany w kałuży wodnistej ropy. – Bolało tylko troszeczkę, a nie chcesz przecież być głuchy, prawda? Poza tym już minęło.

Wierzyłem w to jakieś pięć dni. Potem zjawiła się następna taksówka. Wróciliśmy do gabinetu. Pamiętam, że taksówkarz mówił matce, że zatrzyma się i wyrzuci nas oboje, jeśli natychmiast nie uciszy dzieciaka.

I znów trafiłem na kozetkę z pieluchą pod głową. Matka siedziała w poczekalni z pismem, którego nie była w stanie czytać (tak przynajmniej lubię to sobie wyobrażać). Znów poczułem ostrą woń spirytusu i lekarz odwrócił się ku mnie z igłą długą niczym szkolna linijka. Kolejny uśmiech, podejście, zapewnienie, że tym razem nie będzie bolało.

Od czasu gdy jako sześciolatkowi kilka razy przebijano mi bębenki, jedna z najtrwalszych życiowych zasad, jakimi się kieruję, brzmi: Jeśli oszukasz mnie raz, to twoja wina. Jeśli oszukasz mnie dwa razy, to moja wina. Jeśli oszukasz mnie trzy razy, to wina nas obu. Za trzecim razem na kozetce lekarza od uszu zacząłem walczyć, wrzeszczeć, miotać się i szarpać. Gdy tylko igła zbliżała się do mojej twarzy, odtrącałem ją. W końcu pielęgniarka zawołała moją matkę. We dwie zdołały przytrzymać mnie dość długo, by lekarz dokonał dzieła. Krzyczałem tak długo i głośno, że wciąż to słyszę. W istocie mam wrażenie, że w jakimś głębokim zakamarku mego umysłu nadal słychać echo tego ostatniego krzyku.6

W ponurym, zimnym miesiącu, niedługo po tamtej wizycie – jeśli dobrze liczę, był to styczeń bądź luty 1954 roku – znowu zjawiła się taksówka. Tym razem specjalista nie zajmował się uszami, lecz gardłem. I znów matka siedziała w poczekalni. Ja sam wylądowałem na kozetce z pielęgniarką czekającą nieopodal. Raz jeszcze w powietrzu rozeszła się ostra woń spirytusu, zapach, który wciąż potrafi w ciągu pięciu sekund gwałtownie przyspieszyć bicie mego serca.

Tym razem jednak chodziło o wymaz z gardła. Owszem, zapiekło i pozostał po nim okropny smak, ale po długiej igle lekarza od uszu przypominało to spacerek po parku. Lekarz od gardła założył fascynujący gadżet, pasek okalający głowę – z lusterkiem i oślepiającą lampką świecącą z jego środka niczym trzecie oko. Długi czas zaglądał mi w bebechy, nalegając, bym otworzył usta szerzej i szerzej, póki nie zabolały mnie szczęki. Ale nie wtykał we mnie igieł, więc go uwielbiałem. Po jakimś czasie pozwolił mi zamknąć usta i wezwał matkę.

– Problemem są migdałki – oznajmił. – Wyglądają, jakby poszarpał je kot. Trzeba je będzie usunąć.

Pamiętam, że jakiś czas potem wieziono mnie na wózku pod jasnymi światłami. Nachylał się nade mną człowiek w białej masce. Stał u szczytu stołu, na którym leżałem (1953 i 1954 to były moje lata leżenia u lekarzy). W moich oczach wyglądało to tak, jakby wisiał głową w dół.

– Stephen, słyszysz mnie? – zapytał.

Odparłem, że tak.

– Chcę, żebyś odetchnął głęboko. Gdy się obudzisz, dostaniesz tyle lodów, ile tylko zechcesz.

Opuścił na moją twarz jakieś urządzenie. Moja pamięć zarejestrowała je jako coś w rodzaju przenośnego silnika. Odetchnąłem głęboko i wszystko pociemniało. Gdy się ocknąłem, pozwolono mi zjeść tyle lodów, ile tylko chciałem. Niezły dowcip, zważywszy, że w ogóle nie miałem na nie ochoty. Moje gardło było ciasne i spuchnięte. Ale lepsze to niż sztuczka z igłą w uchu. O, tak. Wszystko było lepsze niż sztuczka z igłą w uchu. Usuńcie mi migdałki, jeśli chcecie. Załóżcie stalową klatkę na nogę, jeżeli musicie, ale Boże chroń mnie przed „lalologiem”.7

W tym samym roku mój brat David przeskoczył do czwartej klasy, a mnie zabrano ze szkoły. Władze szkolne i moja matka wspólnie uznali, że opuściłem zbyt wiele zajęć. Miałem zacząć od początku jesienią, jeśli pozwoli mi na to zdrowie.

Większą część roku spędziłem w łóżku bądź zamknięty w domu. Przeczytałem w sumie jakieś sześć ton komiksów, potem przeszedłem etap książek o Tomie Swifcie i Dave’ie Dowsonie (bohaterskim pilocie z czasów II wojny światowej, którego kolejne samoloty nieodmiennie „śmigały w górę, połykając przestrzeń”) i zabrałem się za mrożące krew w żyłach opowieści o zwierzętach Jacka Londona. W pewnym momencie zacząłem pisać własne historie. Naśladownictwo poprzedziło twórczość. Kopiowałem w notatniku komiksy „Combat Casey”, słowo w słowo, czasami dodając własne opisy, gdy uznałem to za stosowne. „Nocowali w wielkim, przeciągłym pomieszczeniu na farmie” – pisałem. Minął kolejny rok lub dwa, nim odkryłem, że „przeciąg” i „przeciągły” to nie to samo. Pamiętam, że wówczas uważałem iż „zręby” to „zęby”, a „suka” to niezwykle wysoka kobieta. Suczy syn mógł spokojnie zostać koszykarzem. Gdy ma się sześć lat, zamiast klepek w głowie przesypują się wyłącznie wióry.

W końcu pokazałem jedno z moich naśladowczych dzieł matce. Była zachwycona – pamiętam jej lekko zdumiony uśmiech, jakby nie mogła uwierzyć, że jej własny syn jest aż tak mądry; geniusz pełną gębą! Nigdy dotąd nie widziałem u niej podobnego wyrazu twarzy – a przynajmniej nie z mojego powodu – i byłem nim zachwycony.

Spytała, czy sam wymyśliłem tę historię, i musiałem przyznać, że większość z niej przepisałem z komiksu. Wyglądała na zawiedzioną; znacznie osłabiło to moją radość. W końcu oddała mi notatnik.

– Napisz coś swojego, Steve – rzekła. – Te książeczki „Combat Casey” to śmiecie. Casey zawsze wybija komuś zęby. Założę się, że sam poradziłbyś sobie lepiej. Napisz własną historię.8

Pamiętam, że na tę myśl ogarnęło mnie poczucie niewiarygodnych możliwości, jakby wpuszczono mnie do ogromnego budynku pełnego zamkniętych drzwi i pozwolono otwierać te, które tylko zechcę. Jest ich więcej, niż można by otworzyć w ciągu całego życia – pomyślałem wtedy (i wciąż tak myślę).

W końcu napisałem historię o czterech magicznych zwierzętach, które jeżdżą po świecie starym samochodem, pomagając dzieciom. Przewodził im wielki biały królik zwany Panem Królikiem Sztuczką. To on kierował samochodem. Opowiadanie było długie na cztery strony, starannie zapisane ołówkiem. Z tego co pamiętam, nikt w nim nie skakał z dachu hotelu Graymore. Kiedy skończyłem, dałem je matce, która usiadła w salonie, położyła torebkę obok siebie na podłodze i przeczytała wszystko od początku do końca. Widziałem, że się jej podoba – śmiała się tam, gdzie należało – ale nie potrafiłem stwierdzić, czy dzieje się tak dlatego, że mnie lubi i chce, żebym poczuł się dobrze, czy też historia jest naprawdę dobra.

– Nie przepisałeś tego? – spytała, gdy skończyła. Odparłem, że nie. To moje dzieło. Oznajmiła, że jest dość dobre, by wydać je w książce. Od tej pory już niczyje słowa bardziej mnie nie uszczęśliwiły. Napisałem jeszcze trzy opowiadania o Panu Króliku Sztuczce i jego przyjaciołach. Matka za każde z nich dała mi ćwierć dolara i rozesłała je do swych czterech sióstr, które chyba trochę się nad nią litowały. Ostatecznie one wciąż były mężatkami. Ich mężczyźni wytrwali u ich boku. Prawda, że wujek Fred nie miał poczucia humoru i z uporem zamykał dach swego kabrioletu, prawda też, że wujek Oren sporo pił i snuł mroczne teorie o tym, jak Żydzi rządzą światem, lecz mimo wszystko byli na miejscu. Natomiast Ruth została z dzieckiem, kiedy Dan uciekł. Chciała im pokazać, że to dziecko przynajmniej ma talent.

Cztery opowiadania. Ćwierć dolara za każde. To był pierwszy dolar, jakiego zarobiłem w tej branży.9

Przeprowadziliśmy się do Stratford w stanie Connecticut. Byłem już wtedy w drugiej klasie i kochałem się na zabój w ładnej nastolatce mieszkającej w sąsiednim domu. Za dnia nigdy nawet na mnie nie spojrzała, lecz nocą, gdy leżałem w łóżku, osuwając się w otchłań snu, raz po raz uciekaliśmy razem od okrutnej rzeczywistości. Moją nauczycielką została pani Taylor, miła kobieta o siwych włosach przypominających fryzurę Elsy Lanchester z „Narzeczonej Frankensteina” i niezwykle wyłupiastych oczach.

„Kiedy rozmawiamy, zawsze mam ochotę podsunąć ręce pod patrzałki pani Taylor, na wypadek gdyby wypadły” – mawiała mama.

Nasze nowe mieszkanie na drugim piętrze mieściło się przy West Broad Street. Przecznicę dalej, nieopodal marketu Teddy’ego i naprzeciwko Materiałów Budowlanych Burretsa, rozciągała się rozległa dzika gęstwina. Po jednej stronie było wysypisko śmieci, środkiem biegły tory kolejowe. To jedno z miejsc, do których wciąż powracam w wyobraźni; raz po raz pojawia się w moich książkach i opowiadaniach pod różnymi nazwami. Dzieciaki w „To” nazywały je Barrens; my natomiast – dżunglą. Dave i ja po raz pierwszy zbadaliśmy je wkrótce po przeprowadzce na nowe miejsce. Było lato. Gorące. Było super. Tkwiliśmy właśnie w samym sercu zielonych tajemnic tego nowego wspaniałego miejsca zabaw, gdy naszła mnie gwałtowna potrzeba wypróżnienia.

– Dave – powiedziałem – zabierz mnie do domu. Muszę się wykakać.

(Tak nazywaliśmy tę akurat potrzebę fizjologiczną).

Dave nie chciał nawet o tym słyszeć.

– Idź, zrób to w lesie – odparł. Wędrówka do domu zabrałaby co najmniej pół godziny. Nie zamierzał marnować tak wiele czasu tylko dlatego, że młodszy braciszek musi zrobić kupę.

– Nie mogę – odparłem, wstrząśnięty tym pomysłem. – Nie mam się czym podetrzeć.

– Ależ masz – odpowiedział Dave. – Podetrzyj się liśćmi. Tak właśnie robili to kowboje i Indianie.

W tym momencie zapewne było już i tak za późno na powrót do domu. Zrozumiałem, że nie mam innego wyjścia. Poza tym zachwycił mnie pomysł wysrania się jak kowboj. Udawałem, że jestem Hopalongiem Cassidym, przykucniętym w krzakach z wyciągniętą bronią, tak by nawet podczas najbardziej intymnej czynności nie dać się zaskoczyć wrogowi. Załatwiłem sprawę i oczyściłem się tak, jak zasugerował starszy brat, starannie wycierając tyłek garścią błyszczących zielonych liści, które, jak się okazało, były liśćmi trującego bluszczu.

Dwa dni później od kolan po łopatki pokryłem się ognistą czerwienią. Mój penis nie ucierpiał, lecz jądra zamieniły się w wielkie światła „stop”. Tyłek swędział mnie aż po żebra, ale najgorzej wyglądała ręka, którą się podtarłem. Spuchła do rozmiarów dłoni Myszki Miki, po tym jak Kaczor Donald rąbnął ją młotem, a w miejscach gdzie stykały się palce, wystąpiły olbrzymie pęcherze. Gdy pękły, pozostawiły głębokie szczeliny, odsłaniające różowe mięso. Przez sześć tygodni siedziałem w wannie pełnej ciepłego krochmalu, czując się nieszczęśliwy, poniżony i głupi i słuchając przez otwarte drzwi, jak moja matka i brat śmieją się, słuchają w radiu listy przebojów Petera Trippa i grają w makao.10

Dave był wspaniałym bratem, ale zbyt bystrym jak na dziesięciolatka. Mózg zawsze wpędzał go w kłopoty, a w pewnym momencie (najpewniej po tym, jak podtarłem tyłek trującym bluszczem) jego właściciel odkrył, że zwykle, gdy nadchodzą kłopoty, można wciągnąć w nie także brata Steviego. Dave nigdy nie zwalał na mnie całej winy za swe błyskotliwe wpadki – nie był tchórzem ani krętaczem – ale przy kilkunastu okazjach obwiniono także mnie. Chyba dlatego właśnie obaj napytaliśmy sobie biedy, gdy Dave zbudował tamę w poprzek strumienia płynącego przez dżunglę i zalał znaczną część dolnej West Broad Street. Z tego samego powodu obaj ryzykowaliśmy życiem, wprowadzając w życie potencjalnie morderczy projekt szkolnego doświadczenia.

Był chyba rok pięćdziesiąty ósmy. Chodziłem do szkoły podstawowej, a Dave do gimnazjum w Stratford. Mama pracowała w pralni w Stratford. Była tam jedyną białą kobietą w obsłudze magla. To właśnie robiła – wsuwała pościel w magiel – podczas gdy Dave budował swój projekt na Jarmark Naukowy. Mój starszy brat nie należał do tych chłopców, którzy zadowalają się narysowaniem przekroju żaby na pakowym papierze czy zbudowaniem Domu Przyszłości z plastikowych klocków i pomalowanych rolek papieru toaletowego. Dave dążył wprost ku gwiazdom. Tego roku wymyślił sobie Super Hiper Elektromagnes Dave’a. Mój brat uwielbiał rzeczy super hiper i rzeczy, w których nazwach pojawiało się jego imię. Szczytem tej drugiej tendencji stał się „Szmatławiec Dave’a”, którym zajmiemy się później.

Jego pierwsza próba zbudowania super hiper elektromagnesu nie była wcale super hiper. W istocie możliwe nawet, że w ogóle się nie udała – nie do końca pamiętam. Pamiętam, że projekt pochodził z prawdziwej książki, nie z głowy Dave’a. Wyglądał następująco: magnetyzujemy metalowy hak, pocierając nim o zwykły magnes. Ładunek magnetyczny przekazany hakowi będzie słaby, twierdziła książka, lecz wystarczy do podniesienia kilku opiłków żelaza. Po sprawdzeniu należało owinąć hak miedzianym drutem i podłączyć końce drutu do ogniw baterii. Zgodnie z tym, co pisali w książce, elektryczność wzmocni magnetyzm i teraz da się podnieść znacznie więcej opiłków.

Jednak Dave nie zamierzał podnosić jedynie jakichś głupich skrawków metalu. Dave chciał dźwigać samochody, wagony kolejowe, może nawet wojskowe samoloty transportowe. Dave pragnął włączyć prąd i poruszyć ziemię w posadach.

Bach! Super!

Każdy z nas odgrywał swą rolę w tworzeniu super hiper elektromagnesu. Rolą Dave’a było zbudowanie urządzenia. Moją – wypróbowanie. Mały Stevie King, stratfordzki odpowiednik Chucka Yeagera.

W nowej wersji eksperymentu Dave zrezygnował całkowicie z mizernej starej baterii (która – jak dodał – zapewne była już wyczerpana, gdy kupowaliśmy ją w sklepie żelaznym) na rzecz prawdziwego prądu. Odciął przewód elektryczny od starej lampy, którą ktoś wystawił na chodnik wraz ze śmieciami. Zdjął z niego izolację i okręcił namagnetyzowany hak gęstą spiralą gołego drutu, a potem, siedząc na podłodze w kuchni naszego mieszkania na West Broad Street, podał mi super hiper elektromagnes i polecił, żebym spełnił swoją funkcję i włączył wtyczkę.

Zawahałem się – przynajmniej tyle mam na swoją obronę – ale w końcu szaleńczy entuzjazm Dave’a okazał się zbyt zaraźliwy. Włączyłem wtyczkę. Nie dostrzegliśmy specjalnego działania magnetyzmu, lecz urządzenie wysadziło wszystkie bezpieczniki w naszym mieszkaniu, a także w całym budynku i budynku obok (tym, w którym na parterze mieszkała moja dziewczyna ze snów). Coś strzeliło w transformatorze przed domem. Zjawiła się policja. Wraz z Dave’em spędziliśmy koszmarną godzinę, wyglądając z okna sypialni matki, jedynego wychodzącego na ulicę (ze wszystkich pozostałych rozciągał się piękny widok na pozbawione trawy, pokryte odchodami podwórko, na którym jedyną istotą był żałosny kundel imieniem Roop-Roop). Po odjeździe policji zjawiła się ciężarówka z elektrowni. Mężczyzna w butach z hakami wspiął się na słup pomiędzy dwiema kamienicami, aby obejrzeć transformator. W innych okolicznościach zachwyciłoby nas to bez reszty, ale nie tego dnia. Owego dnia zastanawialiśmy się jedynie, czy matka będzie mogła odwiedzać nas w poprawczaku. W końcu światła rozbłysły na nowo i ciężarówka odjechała. Nie przyłapano nas. Przeżyliśmy, by znów podjąć walkę. Dave postanowił, że zamiast super hiper elektromagnesu zbuduje na Jarmark super hiper szybowiec. Ja sam – dodał – będę mógł przelecieć się nim jako pierwszy. Czyż nie będzie świetnie?

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

Pierwsza przedmowa

Druga przedmowa

Trzecia przedmowa

Życiorys

Czym jest pisanie

Skrzynka z narzędziami

Jak pisać

Jak żyć. Postscriptum

I jeszcze jedno, część I: Drzwi zamknięte, drzwi otwarte

I jeszcze jedno, część II: Lista lektur
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: