Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jakimowicz. Życie jak film - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jakimowicz. Życie jak film - ebook

Dzięki roli "Cichego" w "Młodych wilkach" stał się bohaterem popkultury i bożyszczem nastolatek. Nie wpisuje się w żadne ramy, choć jedno jest pewne - kocha życie i ludzi. Jaki naprawdę jest Jarosław Jakimowicz? Aktor, łobuz, kolorowy ptak, biznesmen? To szczera i subiektywna autobiografia wiecznie uśmiechniętego chłopaka, którego życie nie jest usłane różami. Opowieść o używkach, kulisach show-biznesu, podróżach, miłości i samotności. Autor nie kryje własnych błędów ani wybryków. Od dziecka marzył o kolorowym świecie, sam musiał podejmować ważne decyzje. Żyje według własnych zasad i nie boi się mieć własnego zdania.

To barwna historia chłopaka z warszawskiej Woli, który wciąż sięga po marzenia.

"Niektórzy marzą o przygodowym życiu albo piszą o tym książki, kręcą filmy... Jarek Jakimowicz tak żyje. Jedzie po bandzie, ryzykuje, jest kontrowersyjny. Jeśli pamiętacie młodego wilka o urodzie kalifornijskiego surfera z wielkiego ekranu, bądźcie pewni, że postać fikcyjna to ledwie namiastka brawury w porównaniu z perypetiami życiowymi pierwowzoru. O tym właśnie jest ta opowieść."
Katarzyna Bonda, pisarka

"Kiedy niedawno do mediów trafiły ostre wypowiedzi Jarka Jakimowicza dotykające spraw politycznych, nie zgadzałem się z nimi. Na szczęście w tej książce nie ma polityki. Jest ona za to całkowicie „politycznie niepoprawna” i z pewnością wielu będzie oburzonych. Intensywna,zaskakująca i kolorowa opowieść, której bohater to uważny, wrażliwy, myślący człowiek."
Olaf Lubaszenko, aktor

"Jarek to facet z charakterem, często kontrowersyjny, ale to wrażliwy człowiek z rockandrolowym podejściem do rzeczywistości i życiowym spojrzeniem. Jego życie jest jak seans filmowy, w którym będziemy uczestniczyć, czytając tę książkę. Polecam."
Radosław Majdan, piłkarz

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66242-43-2
Rozmiar pliku: 14 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Czytelnik nie znajdzie tu plotek ani opowieści, które z powodzeniem mogłyby pojawić się na pierwszych stronach bulwarówek. Gdyby na takie liczył, mógłby tę książkę odłożyć z powrotem na półkę. Nie zareaguję obrazą majestatu. Wręcz przeciwnie – uszanuję wierność własnym zasadom. Dodam też, że żaden z moich przyjaciół nie musi się niczego obawiać. Ta książka, choć porusza kontrowersyjne tematy z mojego życia, opowiada o chwilach dobrych i złych, nie powinna zranić nikogo. Pamiętajcie, że opisuję tylko moje wybory i często ich złe konsekwencje. Bo każdy powinien wybierać własną drogę.

Ta książka jest szczera do bólu. To subiektywny przegląd mojego życia. Mimo to moi wrogowie, a mam ich sporo, też mogą spać spokojnie. Nie ma tu publicznej zemsty na miarę plotkarskich portali. Po co w takim razie ją napisałem? Muszę przyznać, że to dobre pytanie. Odpowiedź jest prosta: to opowieść o kolorowym życiu, którego nigdy bym nie zamienił na inne. Na żadnym etapie. I właśnie tym chcę się podzielić.

I już tu opowiem pierwszą historię. To było niecały rok temu. Międzyzdroje, hotel Amber. To tam, gdzie rozgrywały się sceny „Młodych wilków”, to tam, gdzie odcisnąłem dłoń na I Festiwalu Gwiazd, w 1996 roku. Los chciał, że znalazłem się przy jednym stoliku z niesamowitą słuchaczką. To dziś rzadkość, że ktoś jest zainteresowany twoją prawdziwą historią. A to była pisarka Katarzyna Bonda. Odpowiadając na jej pytania, czułem się, jakbym miał zostać bohaterem jej książki. I nagle Kasia powiedziała:

– Jarek, jesteś filmowcem, czemu nie nakręcisz filmu o sobie?

– Gdyby to było takie łatwe!

– No to chociaż napisz książkę! Twoje życie to gotowy materiał – namawiała.

I dzięki niej powstała moja książka.Tęsknota za kolorowym światem

Już w warszawskiej podstawówce tęskniłem za kolorowym światem. Nie umiałem się pogodzić z tym, że ktoś, tysiąc kilometrów stąd, ma fajniej. Chodziło oczywiście o młodych ludzi żyjących na Zachodzie. Podobały mi się ich szalone fryzury, ubrania. Wiem, że to bardzo powierzchowne, ale dla młodego człowieka fakt, że gdzieś tam są gwiazdy, koncerty świetnych kapel, działał na wyobraźnię. A ja uwielbiam muzykę, nie wyobrażam sobie życia bez niej.

Poszukiwanie tego kolorowego świata zaczęło się od pewnej zabawy, która była popularna wśród dzieciaków na podwórku. Pisaliśmy listy do zagranicznych firm z prośbą o przysłanie ulotek, naklejek – teraz by się to określiło mianem „gadżetów”. Do dziś pamiętam adres: The Coca-Cola Company, P.O. Drawer 1734, Atlanta, Georgia. Wysłałem tam ze sto listów i w odpowiedzi na wszystkie Coca-Cola odsyłała mi naklejki. Pisaliśmy tak do wszystkich firm, o których mówiło się na dzielni, że przysyłają takie „rarytasy”. To był rok osiemdziesiąty pierwszy, drugi, trzeci. Pisało się: „Please. Sent mi free… Labels is my hobby”, choć nawet do końca nie wiedziałem, co ten zwrot oznacza. Wystarczyło mi, że te słowa przynoszą pożądany efekt i wszyscy je zamieszczają w swoich listach, dlatego wytrwale je stosowałem. Pamiętam je do dziś i mam wrażenie, że napisałem je z miliard razy. Oczywiście tę samą formułkę zamieszczałem w każdym liście i wysyłałem je pod każdy z adresów z trudem zdobytych od kumpli czy wymienionych na inne w szkole.

Niekiedy wysyłałem nawet po kilkadziesiąt kartek dziennie w poszukiwaniu wymarzonych colours brochures. Ku mojemu zaskoczeniu odpowiadało naprawdę dużo firm. Nie mam pojęcia, dlaczego to funkcjonowało w ten sposób. Może ktoś po drugiej stronie siedział i myślał: „Polska – blok wschodni, niedźwiedzie, zimno, te sprawy… Wyślijmy im, co mamy”.

Gadżetów z zagranicy przychodziło do mnie dużo. Różnych. Kolorowe naklejki, prospekty, ulotki z kolorowymi traktorami na fajnym tle. Dla nas, dzieciaków z tamtych bezbarwnych czasów, to było coś! Wszyscy przychodzili oglądać i podziwiać te kolorowe traktory! Fascynujące było wtedy to, że na Zachodzie one właśnie takie są, że istnieje coś więcej niż zapyziały Ursus i furmanka! I ja codziennie biegłem ze szkoły do domu, żeby zobaczyć, czy jest coś w skrzynce. A gdy wpadałem do mieszkania, jedno z pierwszych pytań, które zadawałem babci, zanim zdążyła się zainteresować, jak było w szkole, brzmiało: „Czy coś przyszło?”.

Pewnego razu otrzymałem list od kogoś z Niemiec. Zainteresowali się mną, moją historią. To były czasy, gdy jeszcze żył mój dziadek, który znał niemiecki i z jakiegoś powodu liczyć od jednego do dziesięciu nauczył mnie właśnie po niemiecku. Dziwne to o tyle, że poza byciem na robotach w Niemczech z tym krajem dziadek nie miał nic wspólnego. Może chciał mi w ten sposób pokazać, jakim jest erudytą, lingwistą? Do dziś nie wiem.

Naturalnie, zaraz po otrzymaniu tego listu poprosiłem dziadka o pomoc w skleceniu paru zdań odpowiedzi. A dziadek, jak to dziadek, męczył mnie przeokropnie. Na każde pytanie, które mu zadawałem na temat świata, odsyłał mnie do jedynej słusznej książki: wielkiej encyklopedii.

To była jedyna encyklopedia w całym naszym bloku przy ulicy Okopowej 14 w Warszawie. Nawet sąsiedzi przychodzili czasami, żeby sprawdzić brakujące hasło w krzyżówce. Nienawidziłem tej encyklopedii i dziadka też, przecież gdy zwracałem się do niego z prośbą o informację, chodziło mi o szybkość jej uzyskania. Oczekiwałem odpowiedzi, a zamiast niej dziadek przynosił mi wielką księgę i zmuszał mnie, bym sobie sprawdzał wszystko sam. Wkurzał mnie wtedy tym strasznie. Dzisiaj wiem, że tak mnie uczył, to była jego miłość do mnie.

Męczyłem więc dziadka: „Odpowiedzmy tym Niemcom!”. Dziadek oczywiście kazał mi samodzielnie tłumaczyć, musiałem się napracować, by napisać list po niemiecku, korzystając z jego podpowiedzi i ze słownika. W odpowiedzi zapytali, czy czegoś potrzebuję. Nadawca miał na myśli ubrania i jakieś inne rzeczy. W ten sposób zacząłem z tymi Niemcami systematycznie korespondować, a oni raz na jakiś czas przesyłali paczkę, wyładowaną po brzegi różnymi rzeczami i smakołykami. Pamiętam, że w każdej przesyłce były: wielka zielona paczka kawy Jacobs, słodycze, pomarańcze. Ja zaś – zafascynowany muzyką – poprosiłem także o „Bravo”. I od tego momentu co miesiąc dostawałem cztery najnowsze numery pisma. Oczywiście za każdym razem otwieranie paczki i wyciąganie, przede wszystkim tych kolorowych czasopism, odbywało się komisyjnie – wspólnie z kumplami. W oczach kolegów awansowałem i to od razu na pozycję „boga”. Najpierw plakaty wieszałem na ścianach, wymieniałem z kolegami, ale potem „zrobił się rynek” na wycinane z „Bravo” zdjęcia. I tak zostałem sprzedawcą.

Początkowo dziadek zabierał mnie na Mariensztat – tam kiedyś był jarmark perski – na Wolumen czy Skrę. Później przyszedł czas na Wybrzeże Kościuszkowskie, a tam wydarzyła się niesamowita dla mnie rzecz. Lubiłem wówczas muzykę elektroniczną, a jednym z moich ulubionych wykonawców był Kapitan Nemo. Pewnego dnia, gdy stałem ze swoim straganikiem z plakatami, podszedł do mnie właśnie on. Kapitan Nemo! W swoim berecie, w płaszczu – do dziś o tym z nim rozmawiam. Kapitan Nemo całe życie jeździł żółtym jak kanarek mercedesem i kupował ode mnie plakaty!

Mój pierwszy biznes trwał dość długo. W technikum rozbestwiłem się do tego stopnia, że zatrudniłem kolegę, który był u mnie na procencie. I właśnie te plakaty i kolorowe zdjęcia, wycięte z zagranicznych czasopism muzycznych, powodowały, że ja do dziś – powiem jak dziecko – chcę być jak chłopcy z Duran Duran. Oni zawsze mnie fascynowali tym, że na każdym zdjęciu mają inny kolor włosów, niespotykane ciuchy, fajne gęby. Tak bardzo pragnąłem kolorowego świata, że nawet pewnego razu napisałem do wytwórni płytowej Mute Records, której gwiazdą był Depeche Mode. Poprosiłem, żeby przysłali mi ich spocone ciuchy po koncercie, które z pewnością wyrzucali. Oczywiście nigdy nie przyszła odpowiedź i tych ciuchów nie zobaczyłem, ale piszę o tym, bo podejmowałem nawet takie desperackie próby „powąchania” świata. Nie chodziło o naśladownictwo, tylko o marzenie o kolorowym życiu.

Teraz patrzę na to z drugiej strony. Niedawno byłem z żoną w Maroku. Poznaliśmy młodego chłopaka, miejscowego, ubogiego. Zagadnęliśmy go, spędziliśmy razem czas, zabraliśmy go na zakupy. Po powrocie do Polski zapaliłem się do pomysłu, żeby wysłać mu paczkę. Wydało mi się to zupełnie naturalne. Nie wiem, czy robię to za te paczki, które sam dostawałem, czy to po prostu naturalna reakcja wrażliwego człowieka, który swoje przeszedł, na los innej osoby. Jestem przekonany, że pomoc komuś, kto jest w gorszej sytuacji, jest moim obowiązkiem. Życie jest, jakie jest, stosuję w nim zasadę: „Nie chap wszystkiego dla siebie”. Moja żona ma ze mną problem, bo ciągle w coś się angażuję charytatywnie. Lubię pomagać innym. Wiem, że w moim życiu będzie zawsze dobrze, ponieważ jestem dobrym człowiekiem. I nawet jeśli tego nie widać, to Bóg zna moje intencje. Tak, wierzę w Boga, ale chyba nie jestem katolikiem.

Historia młodego Marokańczyka jest kalką. Kiedyś był list, teraz jest ławeczka w Marrakeszu, na której go spotkaliśmy. Co tu się zmienia? Nic. Moje dzieciństwo na szarej warszawskiej Woli było poznawaniem kolorowego świata przez dziurkę od klucza. Podpatrywaniem, uchylaniem rąbka tajemnicy, by wydrzeć dla siebie, kawałek po kawałku, rzeczywistość tak bardzo inną od tej za oknem.

Gdy miałem szesnaście lat, zaprosili mnie do siebie ciocia z wujem mieszkający w Niemczech. To była rodzina mojej babci, która w młodości była na robotach w tym kraju. Pojechałem tam kilka razy. Te wyjazdy były pełne paradoksów. Wuj, który mnie zapraszał, był policjantem. To on załatwił mi tam pracę. Na czarno! Pracowałem w firmie, która była podwykonawcą fabryki Mercedesa. Do dziś pamiętam, a to było trzydzieści lat temu, jak szef zaprowadził mnie do pokoju socjalnego, w którym stały lady z kanapkami, sokami, napojami, colą. Powiedział, że to wszystko jest dla pracowników, więc także dla mnie. Wszystko za darmo.

Nawet kanapki tu były kolorowe! Dziś może brzmi to dziwnie, ale te obrazy i wrażenia robiły w mojej głowie prawdziwą rewolucję. A gdy doszły do tego pierwsze pieniądze, które zarobiłem, już wiedziałem, że można żyć inaczej. Kasy, którą zarobiłem, nie było wcale tak mało. Moje wynagrodzenie to było wtedy sześćset marek. Wiecie, co można było za tyle pieniędzy kupić wówczas w Polsce?

Pamiętam, jak po pierwszej wypłacie szedłem z ciotką jedną z ulic w Heidelbergu i stanęliśmy przed wystawą sklepu z zegarkami. Spojrzałem na jeden, który kosztował prawie tyle, ile miałem po pierwszej wypłacie. To był adec, mam go gdzieś do dziś. Wyglądał naprawdę obciachowo – srebrno-złota bransoleta! Wtedy jednak wydawał mi się wielkim marzeniem. I spełniłem je. Wszedłem i kupiłem za te wszystkie pieniądze z pierwszej wypłaty tę jedną rzecz. Byłem najszczęśliwszą osobą na świecie.

Zanim wyjechałem do Niemiec i zarobiłem na ekskluzywny dla mnie wówczas zegarek, próbowałem sobie radzić w Polsce w kwestii kupna-sprzedaży markowych rzeczy. Pewnego razu jechałem załatwić jakieś sprawy związane z dokumentami. Miałem wtedy piętnaście lat i do pokonania codzienną drogę mojego dziadka do pracy. Wyszedłem z domu przy Okopowej, przeszedłem przez park i wyszedłem na przystanek tramwajowy czternastki i dwudziestkiszóstki. Tramwaj miał mnie zawieźć na drugą stronę Wisły. Usiadłem sobie na ławeczce, czekając na środek lokomocji, i rozejrzałem się dookoła. Przede mną roboty drogowe, obok buda, w której siedzieli robotnicy pijący wódkę, czyli zajmujący się tym, co lubili najbardziej.

Zobaczyłem kolesia, który wyszedł zza tej budy. Niósł kurtkę Levi’sa. Taka kurtka w jedynym sklepie, który był na Starym Mieście – kupowało się tam, płacąc w obcej walucie – kosztowała pięćdziesiąt dolców. Do tego sklepu chodziło się, by popatrzeć na rzeczy. Jak na eksponaty w muzeum z napisem: „Nie dotykać”. Dżinsówka Levi’sa – o niej się nawet nie marzyło, gdyż byłyby to marzenia zbyt śmiałe.

Od razu zdałem sobie sprawę, że ten koleś ukradł gdzieś kurtkę marzenie. Gdy wszedł do budy, intuicja mi podpowiedziała, że chce ją zapewne sprzedać, żeby mieć na wódkę, bo wyglądał na wczorajszego. I jak w filmie w tym momencie nadjechał mój tramwaj. Drzwi się otworzyły, zamknęły, tramwaj odjechał. Nadal siedziałem na przystanku. Po chwili koleś wyszedł z budy, chowając wcale nie ukradkiem kasę do kieszeni spodni. Przyjechał następny tramwaj. Wsiadłem, lecz myśl o dżinsówce Levi’sa nie dawała mi spokoju.

Załatwiłem dokumenty w urzędzie na Pradze najszybciej, jak mogłem. Powrót nie zajął mi wiele czasu i miałem plan. Wysiadłem przy budzie, którą wcześniej obserwowałem, i wszedłem do środka. Porozbierani do pasa robotnicy nieco zdziwili się na mój widok. A ja już od wejścia zacząłem wymyśloną gierkę.

– Proszę pana – powiedziałem i zwiesiłem głowę jak zbity pies. – Jest taka sprawa, bo tu był ze dwie godziny temu taki pan i przyniósł wam kurtkę kradzioną.

– Co ty, gnoju, opowiadasz? – Pierwszy odezwał się chyba jakiś kierownik, a moje słowa wyraźnie mu się nie spodobały.

– Wie pan co? – Lekko zmieniłem ton. – Wiem, że był tu koleś i miał kurtkę, powiedział komuś, że tak zrobi. No cóż, będę musiał iść na milicję.

– Na jaką milicję?!

– Pójdę, zgłoszę. Powiem, że byłem w weekend w Gamie – to knajpa, w której w 1999 roku doszło do słynnej egzekucji pruszkowskich gangsterów przeprowadzonej przez konkurentów, przy Pedecie na Woli, tak to sobie wymyśliłem – i ukradli mi ją wieczorem, ja wiem, że ten koleś tutaj moją kurtkę przyniósł.

– Co ty pierdolisz?!

– No jak nie przyniósł, to nic. Pójdę, zgłoszę na milicję, może znajdą.

– Wojtek, przynieś tu tę kurtkę. – Nagle nastąpił zwrot akcji. – Ale ja jej nie dostałem za darmo. – Usłyszałem.

– Dam panu wszystko, co mam w kieszeni, żeby nie był pan stratny – powiedziałem z pokorą. – I nie pójdę na milicję, oczywiście.

Gdy wyszedłem na zewnątrz i założyłem dżinsówkę na siebie, okazało się, że leży idealnie. Idealnie! A moi kumple daliby się za taką kurtkę pociąć.

W ostatniej klasie szkoły średniej, gdy już zarabiałem własne pieniądze, zacząłem marzyć o samochodzie. Mój przyjaciel Marek, z szóstego piętra, znał zapaśnika, który mieszkał na Targówku. Zajmował się autami. A skoro zapaśnik działał w interesującej mnie branży, bez namysłu udałem się do niego.

– Furę bym sobie kupił – oznajmiłem.

– Słuchaj, to się dobrze składa – odpowiedział, poklepując mnie po ramieniu, a ja dopiero po latach doświadczeń zorientowałem się, że w takich sytuacjach zawsze wszystko „dobrze się składa”. – Mam kumpla z warsztatem, on nam pomoże, bo wiesz – mają zajebistego golfa. Akurat dla ciebie.

To był samochód akurat dla mnie – z tym się zgodziłem, gdy tylko zobaczyłem furę. Z Francji. Czerwona. Żółte światła. Golf GTI. Welury. Przepiękny!

– A dobrze jest zrobiony? – spytałem naiwnie.

– Dla żony robił. – Padła odpowiedź, a to przecież nie byle jaki komunikat. Kogo jak kogo, ale żonę obsłużyć w tej męskiej robocie trzeba perfekcyjnie. To był argument, który przeważył szalę. – No, ale ma chłopak niespodziewane wydatki, to i sprzedać go musi.

Cena nie była zaporowa. Pojechałem po auto. Byłem zdecydowany, nawet zanim je obejrzałem. Nie planowałem długich oględzin, kasę miałem w kieszeni. Chciałem wrócić z autem i tak zrobiłem. Samochód był fantastyczny, jeszcze na francuskich numerach i nie miał przeglądu. Przy Okopowej obok podstawówki był przegląd techniczny. Gdy tam dotarłem i zademonstrowałem swój wóz, mechanik na niego spojrzał i oznajmił:

– Chłopcze, ja to powinienem psy wezwać. Tu jest wszystko tak spaprane, on ma każdy numer inny. Na podwoziu, na silniku, na tabliczce. Nie chcę ci robić problemów. Weź z łaski swojej stąd znikaj.

– Jak to?

– Przecież widzisz, że to wędka!

Zadzwoniłem do zapaśnika – a wtedy były tylko telefony stacjonarne: kolega musiał więc być w domu, odebrać, zadzwonić do tego swojego kumpla i oddzwonić do mnie. Udało się. Miałem przyprowadzić auto z powrotem na jeden dzień. Tak też zrobiłem, pełen nadziei na poprawę sytuacji. Trwało to niecałą minutę, gdyż fachowiec w jednej ręce trzymając papierosa, drugą z wprawą operował plombownicą do przebijania numerów.

– No to teraz jest jak dla żony! – Usłyszałem przy odbiorze.

– Wtedy przecież też był jak dla żony… – Lekko się zirytowałem.

– Teraz to już całkiem jak dla niej. – Padło.

– No, to dobrze – odparłem uspokojony.

Miałem wreszcie idealnie zrobiony wóz. Wracałem nim do domu. Gdzieś w Śródmieściu przede mną zamajaczył policyjny lizak, zjechałem. Nie byłem wystraszony, przecież samochód był „jak dla żony”. Milicjant podniósł maskę, zerknął na tabliczkę znamionową, dotknął i… To, co miało być tam nadrukowane, rozmazało się pod palcami.

– Hej! – Milicjant zawołał kolegę, gdy spojrzał na numery pod gumą. – Zobacz, jak te numery są przebite. No, słabo ci go zrobili. Zatrzymujemy samochód i wieziemy cię na Okrzei na przesłuchanie.

Przesłuchiwanie trwało siedem godzin. Pod koniec usłyszałem od komendanta:

– Wierzę ci. Kupiłeś ten samochód w niewiedzy. Oszukali cię. Żal mi ciebie. Szkoda tych pieniędzy, które odkładałeś. Dam ci dokument zabraniający sprzedaży tego auta, będziesz musiał się zgłosić na mechanoskopię, ale będziesz mógł nim jeździć. Zostawię ci go.

Ucieszyłem się. Jeździłem legalnie nielegalnym wozem. Po dwóch latach stwierdziłem, że pora na zmianę. Decyzja o sprzedaży auta przyszła łatwo. Zacząłem się zastanawiać, jak to zrobić. Udałem się do paszczy lwa. Na Okrzei trafiłem do tego samego pana komendanta, zacząłem dukać, że tu byłem, jeździłem, dostałem i co by tu zrobić.

– Masz jeszcze ten samochód? – Komendant nie krył zdziwienia.

– No tak – odparłem.

– A idź ty, rób, co chcesz, tu już nie ma dawno tych dokumentów.

Tuż przed wyjazdem z Polski wsiadłem do auta, pojechałem na Żoliborz do mojego przyjaciela Czarka, z którym grałem w kapeli. Zostawiłem kluczyki na jego stole.

– Masz, to prezent ode mnie. Niech ci służy – powiedziałem.

Marzenie o aucie i kolorowym życiu to nie wszystko. W szkole muzycznej, w której kształciłem się na perkusistę, marzyłem, by usiąść i zagrać jakąś melodię na pianinie. To jedno z tych moich marzeń niespełnionych. Zazdroszczę wszystkim tym, którzy potrafią grać. Chciałbym nawet obiecać, że przed śmiercią na pewno się tego nauczę, ale coraz mniej mi tego czasu zostaje. Boję się więc tak mówić, by się nie okazać gołosłownym. Grałem za to w orkiestrze dętej, chodziłem na pierwszomajowe pochody z werblem.

W technikum mechanicznym Konarskiego założyliśmy z kumplami zespół. Mur szkoły graniczy z murem cmentarza Żydowskiego. Nie wiem dlaczego, ale cmentarz ten był mi bliski od dziecka. Wychowywałem się od niego niecały kilometr. W szkole mieliśmy pana z organizacji partyjnej, który zajmował się między innymi umuzykalnionymi uczniami. Mówiliśmy na niego „Moskwa” z racji ukończenia przez niego moskiewskiej szkoły partyjnej. „Moskwa” udostępniał nam salę i sprzęt. Dzięki temu mieliśmy prawdziwe próby i tak samo serio traktowaliśmy nasz zespół. Gdy zapadła decyzja o zespole, stwierdziłem, że bez nazwy nie możemy wystartować z próbami na poważnie. Dorwałem jakąś książkę, mając z tyłu głowy tematykę społeczną, w której się obracaliśmy: Rozgłośnia Harcerska, zespoły Armia, Moskwa właśnie. Poczułem, że chodzi mi o bunt. I ta książka przyszła mi z pomocą, bo zobaczyłem w niej melodyjne określenie, które postanowiłem wykorzystać jako nazwę zespołu. Brzmiało ono tak: „Etan Ben Hosaja”. Wszystko ładnie się splątało. Nazwa i cmentarz Żydowski w pobliżu wpłynęły rzecz jasna na stronę wizualną – zorganizowaliśmy sobie sesję zdjęciową na cmentarzu, dbając o odpowiednią scenografię: mury zostały okraszone przez nas gwiazdą Dawida, stawaliśmy jak do rozstrzelania. Przy czym te wszystkie nasze działania były pozbawione jakiejkolwiek ideologii. Nagraliśmy kilka utworów i nadszedł czas na wysyłanie naszej twórczości na przeglądy muzyczne i festiwale. O ile nasza muzyka spotkała się, i to niejednokrotnie, z zachwytem i zainteresowaniem ze strony organizatorów, o tyle wizerunek budził sprzeczne uczucia.

Kazano nam zmienić zdjęcia – był to warunek, by zaistnieć na tym czy innym festiwalu. Wypięliśmy się na to, zachowując wierność swoim wyborom. Gdy w „Przekroju” opublikowali nasze zdjęcie i wycięli z niego gwiazdę Dawida, powiedzieliśmy, by się walili. Oczywiście sami nie za bardzo orientowaliśmy się w symbolice. W niektórych utworach zahaczaliśmy o patriotyczne brzmienia, w naszym przekonaniu takowymi były słowa: „żydy, żydy, śmierci się nie boją”. Te właśnie słowa wyśpiewaliśmy „Moskwie”, gdy poprosił nas o przygotowanie repertuaru na koncert z okazji dnia nauczyciela. I to był koniec kapeli, ponieważ nasze kawałki nie nadawały się na szkolne imprezy.

Było nas w zespole pięciu. Razem tworzyliśmy muzykę, razem lata później działaliśmy. Z wokalistą jeździliśmy do Niemiec, sprowadzając broń gazową przerobioną na ostrą. I pewnego razu, wracając z Niemiec do Polski, nasz wokalista zniknął. Był bardzo pijany. Na granicy celnicy go widzieli, jak łobuzował, potem ślad po nim zaginął. Myślę, że ktoś go zabił.

W zeszłym roku pożegnaliśmy innego członka zespołu, Czarka, który popełnił samobójstwo. Dziwne to uczucie. Na pogrzebie spotkaliśmy się ze starą ekipą, ze szkoły średniej, z którą tworzyliśmy wywrotową pakę. Nie widzieliśmy się wieki. Z niektórymi przez te wszystkie lata – od technikum aż do tego smutnego dnia. I to, co się działo na pogrzebie, było aż niepojęte. Wygłupialiśmy się, robiliśmy jaja, zupełnie jakbyśmy nagle wrócili w czasy szkoły średniej. Dorosłe chłopy, po rozwodach, z dziećmi – zadziałał wehikuł czasu. Gdy nadszedł czas składania kondolencji, przyszła chwila refleksji i wstydu za nasze szczeniackie zachowanie. A ja byłem zawsze blisko z rodziną tego naszego kumpla, spędzałem w dzieciństwie dużo czasu w jej niewielkim mieszkaniu na Żoliborzu, którego rozkład pamiętam do dziś. Podszedłem do matki pochowanego kumpla ze spuszczoną głową, z duszą na ramieniu już miałem coś wydukać, ale usłyszałem jej głos:

– Jarek, wiesz, dlaczego ja przeżyłam dzisiejszy dzień i ten pogrzeb? Bo was widziałam, jak się wygłupiacie. Wśród was widziałam mojego Czarka te trzydzieści lat temu.

Gdy mieliśmy jeszcze kapelę i Czarek był z nami nie tylko duchem, lecz także ciałem, mogliśmy w szkole wykonać prace społeczne, które pozwalały na poprawienie ocen. Oceny ocenami, ale całą naszą paczką szukaliśmy ciągle jakichś rozwiązań zarobkowych, by stać nas było na balangi, dziś zwane melanżami. Jeden z kolegów na przykład zgłosił się do prosektorium, by myć ciała, ale po pierwszym dniu kategorycznie odmówił współpracy w tym zakresie. To jednak dało nam do myślenia, w wyniku czego wpadliśmy na rzecz straszną, która w naszym ówczesnym mniemaniu miała nas wzbogacić. Wiedzieliśmy z „potwierdzonych” źródeł, że zmarli Żydzi są chowani z drogocennymi rzeczami. I nagle wszystkie kropki ładnie się zaczęły łączyć: prace społeczne na cmentarzu, który jest tuż za murem, i groby Żydów, które z pewnością są skarbnicą co najmniej kamieni szlachetnych.

Moja wychowawczyni, która zawsze miała do mnie duży sentyment, z ochotą zgodziła się na naszą propozycję grabienia liści na cmentarzu. Zarządca nekropolii pan Szenicer również był zadowolony z propozycji. Nasza obietnica umycia pomnika Janusza Korczaka brzmiała naprawdę bardzo przekonująco.

Nie, nie. Nie chcieliśmy być hienami. Nie zamierzaliśmy więc rozkopywać starych grobów w poszukiwaniu kruszców czy monet. Postanowiliśmy czekać na świeże pochówki. Co my żeśmy wyprawiali na tym cmentarzu! Widząc ludzi idących alejkami, albo chowaliśmy się za drzewami, albo kładliśmy się na grobie i wydawaliśmy z siebie różne dziwne odgłosy. Do zarządcy zaczęli przychodzić ludzie z niestworzonymi opowieściami o tym, że na cmentarzu straszy. Oczywiście zorientował się, kim są „cmentarne upiory”. Bardzo szybko pan Szenicer przyszedł do nas i wkurzony zapytał:

– Co wy odpierdalacie, panowie?

Cóż, gdybyśmy chcieli powiedzieć prawdę, szybciej by było wymienić, czego nie robiliśmy: nie czyściliśmy nagrobków, ani pomnika, nie grabiliśmy też liści.

Straszenie ludzi było najlepszym zajęciem w oczekiwaniu na świeży grób. I naprawdę w tym się wyspecjalizowaliśmy. Do dziś nie mam pojęcia, dlaczego zarządca tak długo nas tam tolerował. Wreszcie jednak nadeszła wyczekiwana wiadomość. Nowy pochówek. Byliśmy zwarci i gotowi. Wzięliśmy łopaty, odrzuciliśmy wieńce, myśl o drogocennych żydowskich diamentach zalała nam mózgi. I nagle jak spod ziemi wyrósł przed nami pan Szenicer.

– Panowie, czy wy jesteście jebnięci? Czy wy wierzycie w propagandę lat pięćdziesiątych, że Żydzi chowają do grobu swoje oszczędności czy drogie rzeczy?

– No to my może już sobie pójdziemy? – Zaproponowaliśmy niespodziewanie, przypominając sobie, że mamy do odrobienia pracę domową. Tak zakończyły się nasze próby cmentarnych odkryć. Kiedy dziś o tym myślę, czuję ogromny wstyd, ale takie są prawa młodości.

Moje dziecięce marzenia oscylowały nie tylko wokół zarobkowania i tęsknoty za kolorowym życiem. Byłem zwykłym dzieciakiem, podobnym do wszystkich innych, a szczególnie do tych, które wymarzyły sobie, by mieć czworonożnego przyjaciela. Mój miał być szczególny: złoty cocker-spaniel. Z takimi fajnymi uszami!

Kiedyś ta rasa była popularna, obecnie raczej jest rzadkością. Nawet dziś, gdy widzę na ulicy takie uszate stworzenie, wzruszam się do łez.

Dziadkowie, doskonale wiedząc, że jestem wywrotowy, że więcej mnie nie ma w domu, niż w nim jestem, nie powinni byli się nigdy zgodzić na psa. Namówiłem ich jednak na tego cocker-spaniela. Miałem wtedy kilkanaście lat. Dziadek oczywiście wiedział, czym to się skończy, że „Pan Naczelnik” przed pracą będzie latał dookoła bloku, wzdłuż Okopowej, z „Trybuną Ludu” w ręku i z psem na smyczy. Naradzili się więc z babcią i wzięli mnie sposobem.

– Uzbierasz na niego pieniądze, to ci pozwolimy go kupić.

– Usłyszałem.

– No to luzik! – Uznałem, że nie ma rzeczy niemożliwych.

Jakoś to poszło. Handlowałem na bazarze, uzbierałem więc dość szybko kasę. Pamiętam, że szczenię spaniela kosztowało wtedy jakieś dwanaście–trzynaście tysięcy złotych. Takie ogłoszenia widziałem w „Życiu Warszawy”. Nadeszła ta chwila. Finansowo czułem się przygotowany na spełnienie marzenia. Zacząłem przeglądać gazety w poszukiwaniu odpowiedniego anonsu, a tu nic! Żadnych ofert, na które tak bardzo czekałem. Wsiadłem do tramwaju i wyruszyłem do redakcji „Życia Warszawy”, wtedy przy Marszałkowskiej. Stanąłem przy okienku i przekazałem kartkę, na której napisałem: „Kupię złote szczenię cocker-spaniela”. Podałem numer telefonu, zapłaciłem za ogłoszenie. Nie pozostawało nic innego, jak tylko czekać „na telefonie”, stacjonarnym. Zadowolony wróciłem do domu i następnego dnia z dumą ujrzałem swoje ogłoszenie w gazecie. I telefon, owszem, rozdzwonił się. Jedna z pań oznajmiła, że właśnie się jej urodziły małe pieski, ale trzeba poczekać dopóty, dopóki mama ich nie wykarmi. Rodowodowe, kosztują dwanaście tysięcy. Idealnie. Załatwiłem! Cieszyłem się jak dziecko, którym zresztą przecież byłem.

Codziennie biegłem do domu ze szkoły, żeby o trzynastej dziesięć słuchać w radiowej Trójce programu „Powtórka z rozrywki”, który zawsze uwielbiałem. Później tak samo biegłem, żeby posłuchać Rozgłośni Harcerskiej. Armia, Moskwa i co się działo na festiwalu w Jarocinie. Pewnego dnia, gdy wszedłem do domu, na miejscu dziadka siedział obcy pan, a obok babcia.

– Synku, zobacz. Pan Jerzy przyjechał – powiedziała babcia. – Cocker-spanielki ma.

Poczułem, że coś tu nie gra. Byłem umówiony na pieska, którego już w myślach nazywałem Sisi. Kupiłem dla niej obróżkę (znalazłem ją rok temu w szafie babci. Otworzyłem szafę, a tam obroża z napisem „Sisi” dopisanym przeze mnie długopisem). Popatrzyłem na tego Jerzego nieufnie. A babcia nadawała dalej:

– Pan Jerzy ma brata w Koszalinie, a tam jest hodowla piesków i mają takie nierodowodowe maluchy, które kosztują nie dwanaście tysięcy, ale sześć. I to jest super. Właśnie spisałam pana Jerzego, tylko trzeba mu dać pieniądze.

– Babciu! – Zaprotestowałem. – Ale ja mam umówioną panią!

Babcia jednak naciskała. W dobrej wierze – myślała, że dba o stan mojego portfela. Dzięki temu mogłem przecież zaoszczędzić połowę odłożonej na kupno psa kasy. W końcu ten argument do mnie przemówił. Miałem zapłacić panu Jerzemu, a ten miał przywieźć pieska. Z Koszalina. Dałem mu więc pieniądze i pozostałem z wielkimi nadziejami oraz mętlikiem w głowie i sercu, bo… okazało się, że pan Jerzy wsiąkł.

Przypomniałem sobie, że babcia go spisała. Zanotowała adres z dowodu: ulica Nowotki, numer domu i mieszkania. Pobiegłem do Marka, tego z szóstego piętra, i zarządziłem, że jedziemy do pana Jerzego. Od jego drzwi odeszliśmy z kwitkiem. Nikt nie otworzył. Nie dawaliśmy za wygraną. Wciąż jeździliśmy na Nowotki. Któregoś razu nie wytrzymałem, zacząłem kopać drzwi i łomotać w nie, siarczyście przy tym przeklinając, a ja potrafię! Drzwi pozostały zamknięte, ale z innych mieszkań zaczęli wychodzić zaciekawieni sąsiedzi.

– Wy do tego łobuza? – spytała jakaś kobieta. – Tu dużo ludzi przychodzi, bo to oszust jest!

No i się dowiedziałem. To był moment przełomowy. Kilkunastoletnie dziecko poczuło się oszukane. Określenie „sprawiedliwość” zachwiało się w posadach. Nie kupiłem sobie nigdy więcej cocker-spaniela. Byłem zrozpaczony. Babcia oczywiście się załamała. Poczuwała się do odpowiedzialności, dziadkowie wyrównali mi stratę finansową. Nie o to jednak chodziło. To miała być tamta Sisi. A ja dałem się wmanewrować w jakieś najzwyklejsze w świecie oszustwo. Dalej jeździłem na Nowotki regularnie. Co tydzień, co dwa. Kopaliśmy z Markiem te konkretne drzwi, wyzywając, bazgrząc po drzwiach i ścianie. Nie spotkałem nigdy więcej pana Jerzego. Może jeszcze kiedyś? Doskonale pamiętam jego nazwisko.

Rzadko w życiu kierowałem się zdrowym rozsądkiem, najczęściej prym wiodły emocje, instynkt. Zarażałem też tym podejściem innych. Jeden z moich dobrych przyjaciół kiedyś zadzwonił z informacją, że na placu samochodowym przy Czerniakowskiej (wtedy jeszcze nie było salonów) stoi taki wypasiony samochód. – Przyjeżdżaj.

To miejsce słynęło z aut z mętną przeszłością. Oczywiście przyjechałem, popatrzyłem na wóz – wielki amerykański krążownik, palący ze trzydzieści sześć litrów na sto. Kumpel, rozpływając się z zachwytu nad samochodem, zaczął narzekać, że cała rodzina, a nawet znajomi zabraniają mu go kupić, ale tak bardzo mu się ten samochód podoba!

– Jacuś, bierz! Bierz! – powiedziałem. – Elvis Presley jeździł podobnym, to ty też będziesz. A jak coś będzie nie tak, to go sprzedasz. Bierz go teraz, choćbyś miał być tylko przez jeden dzień szczęśliwy z tym samochodem.

Mam wrażenie, że przez całe życie wiedziałem, iż wszystko, co jest ważne w życiu, wszystko, co zapamiętamy, to emocje. Nic więcej. Kiedyś myślałem, że szczęście może być długotrwałe. Nieprawda. Nie miejmy złudzeń. Szczęście to są piękne chwile, momenty. Sztuka polega na tym, aby je ładnie łączyć i próbować eliminować tragedie.

Wiem coś o tym, bo nawet się uczyłem w tym kierunku. Tak, robiłem wiele rzeczy. W 1992 roku, jeszcze zanim stałem się młodym wilkiem, chodziłem do Psychotronicznego Studium Fizjoterapii, Doradztwa i Ekologii. W skrócie, uczyłem się bycia księdzem, wróżką, psychologiem w jednym, wykorzystując do tego różne parapsychologiczne metody, pracę z energią itp.

Jako temat pracy dyplomowej wybrałem sobie badanie, które miało pokazać, kiedy ludzie są szczęśliwi. I takie pytanie zadawałem parom, ale one nie odpowiadały. Może nie chciały, żeby tak młody człowiek, mający przed sobą całe życie, nagle się dowiedział, że szczęście to tylko chwile, że ono nie trwa wiecznie. Że młodzieńcze ideały jednak zawodzą. Wszyscy powtarzali, że gdy przeżyję swoje życie, dowiem się, czym jest to szczęście i kiedy człowiek czuje się szczęśliwy.

Gdy jednak udało mi się niektórych nakłonić do odpowiedzi, dowiadywałem się, że szczęście było na przykład wtedy, gdy się poznali, gdy wyjechali do Mielna i urodził się Stasio. Trzy życiowe punkty zwrotne, trzy życiowe sytuacje pełne radości. Tylko trzy, podczas gdy żyli ze sobą trzydzieści lat. Wtedy tego nie rozumiałem. Teraz wiem, że tak jest. Poza chwilami szczęścia reszta to proza życia. Dlatego trzeba łapać te chwile i je kolekcjonować. Oczywiście, sztuka polega na tym, że nawet będąc w samym środku dramatycznych zawirowań, człowiek powinien umieć wskrzesić w sobie chwile radości, które pomogą mu przetrwać.

Miałem w życiu czas, gdy waliło się wszystko. Śmiertelnie chore dziecko, dramatyczna sytuacja w firmie, bankructwo… Problemy piętrzyły się w każdej dziedzinie życia. Znajomi spotykali mnie wtedy i przecierali oczy ze zdumienia:

– Jarek?! Dobrze wyglądasz! – Padały stwierdzenia, na które miałem tylko jedną odpowiedź.

– A dlaczego mam źle wyglądać? Przecież moje życie jest rajem – mówiłem, widząc, jak ta odpowiedź działa na nerwy pytającym. Ale o tym raju później.

Na razie wciąż marzyłem o wyjeździe z kraju, by złowić swoje kolorowe życie. Nie bardzo wiedząc, co właściwie mam zrobić, by wreszcie przekroczyć jakąkolwiek granicę, dostrzegłem szansę tam, gdzie nikt o zdrowych zmysłach by jej nie szukał. Nadeszła chwila, że wojsko zainteresowało się moją kandydaturą do odbycia obowiązkowej służby, na którą ja zupełnie nie miałem ochoty. Wydawało mi się, że byłem na to przygotowany. Przezornie, już w technikum, szykowałem sobie teczkę z zaświadczeniami, że nie nadaję się do służby. Pani doktor i pielęgniarka ze szkoły z ochotą tę teczkę pomagały mi tworzyć. Wynikało z niej, że miewałem przypadki zasłabnięcia, cucili mnie, odwieźli do przychodni, wezwali pogotowie itp.

Tutaj znowu przypomnieli mi się dziadkowie. Zastanawiające i zarazem najcudowniejsze jest to, że mój dziadek, człowiek z zasadami, nie zważając na moje zachowania, wybryki, pomysły z piekła rodem, akceptował mnie takiego, jakim byłem. Musiał bardzo mnie kochać.

Naprawdę często zastanawiam się nad tym, jak dziadkowie sobie dawali z tym radę. Nie dostałem nigdy nawet klapsa, nigdy mi też niczego nie zabraniali. W tamtych czasach to nie było na porządku dziennym, by dziecko alkoholika, łobuza, wychowywane przez dziadków nie znało żadnych zakazów. Dawali mi ogromną wolność i obdarzali niepomiernym zaufaniem.

Często zdarza się tak, że gdy dajesz komuś wolność, tym samym go ograniczasz. Mój ojciec był alkoholikiem, dlatego moja matka się z nim rozwiodła w pierwszym roku trwania małżeństwa. Zresztą cała rodzina Jakimowiczów była specyficzna. To skutkowało tym, że dziadkowie słyszeli od reszty jej członków ciągłe przytyki, że wychowują „tego Jarusia” tak, iż wszystko mu wolno. „On jeszcze wam pokaże – mawiali. – Zobaczycie, jak się wam za to odwdzięczy”. I ta rodzina ich tak ciągle pompowała. Mogło to wynikać z pewnego rodzaju zazdrości.

Zostałem przekazany mojej babci przez moją mamę, gdy babcia miała czterdzieści jeden lat. Była młodą kobietą. Mylono ją z moją mamą, a jej pozostałe dzieci widziały, jak inaczej – według nich lepiej – wychowują mnie, swojego wnuka, potomka Jakimowicza. A ja, choć balowałem – tak jak każdy dzieciak – nigdy nie pozwoliłem na to, by dziadkowie zobaczyli mnie pod wpływem alkoholu. Szczerze mówiąc, zupełnie nie wiem, jak to było możliwe. Pamiętam, gdy jeździliśmy do domów towarowych. W sezamie było jedno jedyne okienko, gdzie rzucali piwo Królewskie. Tam żeśmy kupowali we trzech siedem browarów – na tyle nas było stać – wypijaliśmy je, później konsumowaliśmy w krzakach zakupioną gdzieś wódkę. Nazywałem siebie kaowcem. Rozwoziłem chłopaków – tramwajami i autobusami – i gdy zadbałem o ich bezpieczny powrót do domu, wracałem do siebie. Tak jest do dziś, znajomi doskonale wiedzą, że mogą na mnie liczyć.

Domownicy nigdy nie przywitali mnie niemiłym dla każdego dzieciaka w takiej sytuacji poleceniem: „Chuchnij!”. W domu widzieli mnie zawsze wyprostowanego. To nie wychodziło przypadkowo. To była moja i tylko moja odpowiedzialność za własne życie. Próba naturalnego udowodnienia, że szanuję swoją rodzinę i że odwdzięczę się jej w ten sposób za trud, którego się podjęła, biorąc mnie na wychowanie.

Już wtedy, jako dzieciak, postanowiłem, że nie mogę ich zawieść. To przekonanie szybko stało się najważniejszą rzeczą, którą zacząłem się w życiu kierować. Taka postawa miała bardzo pozytywny skutek uboczny – stała się swoistym wytrychem w sytuacjach, których dziadkowie mogliby nie pochwalać. Wystarczyło wówczas zadać dziadkom pytanie: „Czy kiedykolwiek was zawiodłem?”. To pytanie otwierało mi drogę, dając przyzwolenie opiekunów na realizację pomysłów, planów. Z tego też powodu – wielkiej ufności i akceptacji – moje podejście do odbycia, a raczej uniknięcia służby wojskowej nie stanowiło dla dziadka z zasadami zachowania niegodnego młodego mężczyzny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: