Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jan Karski. Jedno życie. Tom II. Inferno - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jan Karski. Jedno życie. Tom II. Inferno - ebook

Życie Jana Karskiego po raz pierwszy tak wspaniale opowiedziane, z fascynującymi detalami i wydarzeniami dotąd nieopisywanymi, a często wręcz nieznanymi.

Inferno. Piekło wojennej zbrodni. Piekło polityki i ludzkich wyborów

Inferno to opowieść o losach Bohatera walczącego o ratunek dla Polski okupowanej i katowanej przez Hitlera, dla której alianci układają scenariusz zależności od Stalina; Polski zdradzanej. To historia walki Karskiego o powstrzymanie planowego mordu na narodzie żydowskim, dokonywanego przez hitlerowskie Niemcy.

To książka wciągająca niczym pasjonująca powieść sensacyjna. Drobiazgowo odtwarza wojenne lata legendarnego emisariusza, a także demistyfikuje i prostuje wiele fabularnych zniekształceń zawartych w bestsellerze Tajne państwo.

Takiej książki o Karskim jeszcze nie było i już nie będzie.

***

W sprzedaży pierwszy tom trylogii Jan Karski. Jedno życie: Madagaskar (1914–1939). W przygotowaniu ostatni tom: Manhattan (1945–2000).

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65743-38-1
Rozmiar pliku: 22 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Waldemar Piasecki

Jan Karski

Jedno życie

Bp Tadeusz Pieronek, Uniwersytet Papieski Jana Pawła II, b. sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Polski

„Publikacja ta, która nie tylko odsłania postać Jana Karskiego z czasów II wojny światowej, ale pokazuje całą drogę jego życia, jest dzisiaj bardzo cenna i potrzebna. To bohater, który zasłużył na pamięć całego świata, a w szczególności Polaków i Żydów. Zadanie emisariusza niosącego na Zachód wiadomości o zagładzie Żydów w niemieckich obozach koncentracyjnych w Polsce wypełnił, przedzierając się, nie bez wielkich trudności, w tym za cenę więzienia i tortur, z okupowanej Polski do Wielkiej Brytanii i do Stanów Zjednoczonych. Dotarł nawet do prezydenta Franklina Roosevelta. Alianci byli głusi na tragiczne wieści i zlekceważyli je, mimo że mogli jeszcze uratować wielu. Dramatyczna i udokumentowana relacja o położeniu Żydów w obozach śmierci, którą zdał politykom wysokiego szczebla, dziennikarzom, ludziom kultury, spotkała się z niedowierzaniem, a apele przywódców żydowskich o pomoc zostały zlekceważone. O tym powinniśmy wiedzieć wszyscy. Powinniśmy też wiedzieć, jakie były losy tego człowieka zarówno przed, jak i po misji, która wprowadziła go na karty historii, pozostając dla nas lekcją”.

Abraham H. Foxman, dyrektor Ligi Przeciw Zniesławieniu (ADL)

„Jan Karski wyłaniający się z łamów tej książki to prawdziwy bohater II wojny światowej, wielki przyjaciel narodu żydowskiego i jeden z najbardziej znaczących »Sprawiedliwych wśród Narodów Świata«. Jest zawstydzającym faktem historii, że tak niewielu uwierzyło jego raportowi naocznego świadka straszliwych prześladowań i masowej zagłady Żydów. Jest wstydem, iż żaden z ówczesnych przywódców wolnego świata nie zwrócił uwagi na Jego dramatyczne wołanie o ratunek i pomoc.

Trylogia biograficzna Jedno życie portretuje nie tylko wojenne czyny tego bohatera, ale całe Jego życie, które zasługuje na to jak żadne inne. To pełna, dokładna i szczegółowa »life story«, nigdy przez Jana Karskiego nieopowiedziana nikomu poza najbliższym przyjacielem – Waldemarem Piaseckim. Ta opowieść musi zostać przeczytana”.

Richard Pipes, historyk, Harvard University

„Jan Karski był najbardziej niezwykłym bohaterem w tym, że walczył nie o siebie, ale o innych. Co więcej – o innych, których nawet nie znał. Jako pierwszy człowiek, zobaczywszy na własne oczy horror Holocaustu, próbował poinformować i zaalarmować przywódców zachodnich, lecz oni w rzeczywistości nie byli tym zainteresowani. Ta książka w sposób najbardziej poruszający opowiada historię życia tego wspaniałego człowieka”.

Stanisław M. Jankowski, historyk, autor m.in. Jan Karski. Raporty tajnego emisariusza

„Można się tylko cieszyć, że ta książka trafia w ręce Czytelnika. Zawsze uważałem, że to, czego nie było mi dane napisać o Janie Karskim, może napisać już tylko jego wielki przyjaciel Waldemar Piasecki, który o Profesorze wie wszystko, a nawet jeszcze więcej…”Profesor Elie Wiesel, zaprzyjaźniony z Bohaterem trylogii Jan Karski. Jedno życie i jej autorem miał napisać swoje słowo wstępne do drugiego tomu. Zabrała go śmierć.

Dlatego też nie pozostaje nic innego, jak powtórzenie tego, czym podzielił się z Czytelnikami w tomie pierwszym.

Gdyby więcej Karskich…

Dramat Holokaustu był dramatem obojętności. Wojnę tej obojętności wypowiedział dwudziestosiedmioletni dyplomata, emisariusz Polskiego Państwa Podziemnego Jan Karski. Był naocznym świadkiem tragedii Żydów. W przebraniu trafił do getta i obozu, wysłuchał relacji i próśb żydowskich o ratunek, zabrał ze sobą ten przerażający bagaż prawdy do najwybitniejszych osobistości świata Zachodu, położył przed nimi, zdał raport. Nic się nie stało. Misja tego bohaterskiego Polaka, jeżeli mierzyć bezpośrednimi efektami, poniosła klęskę. Okazał się posłańcem z kart Franza Kafki. Przyniósł prawdę, której nikt nie potrzebował. Nie była to jednak misja daremna. Okazała się bezcenna: pokazała, do czego prowadzi obojętność.

Po wojnie Karski chciał zapomnieć. Wybrał karierę naukową w Georgetown University. Nikt z jego studentów i kolegów profesorów nie wiedział, kim był podczas wojny, co zrobił nie tylko dla Żydów, ale i całego świata.

W 1980 roku Narodowa Rada do spraw Holokaustu, której przewodniczyłem, z woli prezydenta Stanów Zjednoczonych przygotowywała Międzynarodową Konferencję Wyzwolicieli Obozów Koncentracyjnych. Zaprosiliśmy generałów, oficerów i prostych żołnierzy reprezentujących siły alianckie.

Podczas dyskusji, kogo bezwzględnie należy zaprosić, zauważyłem, że zapomnieliśmy o postaci, która mogłaby opowiedzieć o roli, jaką odegrały lokalne ruchy oporu w okupowanych krajach w otwieraniu bram obozowych. Byłem po lekturze wojennej książki Karskiego Story of a Secret State, studiowałem dostępne w archiwach dokumenty na temat jego misji.

„Chciałbym, abyśmy mieli na naszej konferencji kogoś takiego jak Jan Karski. Niestety, on już nie żyje” – powiedziałem przekonany, że tak jest. „Ależ on żyje! Byłem jego studentem w Georgetown University” – przerwał mi energicznie jeden ze współpracowników.

Postanowiłem zrobić wszystko, aby ten człowiek znów przemówił. Zadzwoniłem do Jana Karskiego. Chciałem, aby po latach znów złożył swój raport z tego, czego był naocznym świadkiem. Musiałem przekonywać go długo, nim się zgodził, nie bez oporów i wahania.

Kiedy jednak zaakceptował moje zaproszenie, zadał tylko jedno pytanie: „Jak długo mam mówić?”. „Ile czasu pan potrzebuje?” – niby pytałem, ale właściwie dawałem wolną rękę. „Potrzeba mi dwudziestu ośmiu minut” – odparł natychmiast.

Zaskoczył mnie szybkością i precyzją odpowiedzi. Wystąpienia pozostałych uczestników miały być sporo krótsze, ale to nie miało już znaczenia. „Skąd pewność, że nie będzie pan potrzebował nieco mniej lub więcej czasu?” – pytałem zaintrygowany. „Jestem polskim oficerem. Kiedy mówię, że dwadzieścia osiem minut, to będzie dwadzieścia osiem minut” – usłyszałem.

Było, jak powiedział.

Jego porywające wystąpienie podczas konferencji w październiku 1981 roku stało się jednym z najważniejszych wydarzeń w historii upowszechniania wiedzy o Holokauście.

Przykuł uwagę zebranych swoją opowieścią o wizytach w warszawskim getcie w przebraniu Żyda oraz w obozie w przebraniu strażnika. Przypomniał swoje spotkania z sędzią Sądu Najwyższego USA Felixem Frankfurterem i prezydentem Rooseveltem w Gabinecie Owalnym Białego Domu. Jego pamięć okazała się zdumiewająco bogata. Był precyzyjny w każdym słowie i szczególe.

Potem spotykaliśmy się mnóstwo razy. Nigdy nie omieszkał przypominać „reanimowania” go.

Miałem świadomość, że zburzyło to także „spokój” Karskiego. Bóg jednak świadkiem, on – po tym, co zrobił dla ludzkości – na taki „spokój” nie… zasługiwał. Z upływem lat był niemal zapomniany. Z własnego wyboru. Nakład jego wojennego bestsellera Story of a Secret State od dawna był wyczerpany, a on sam nie robił nic, aby o sobie przypominać. Teraz znów stał się rozpoznawalny, otaczany czcią, uważnie słuchany, zapraszany. Historia na powrót się o niego upomniała.

Świat odzyskał Karskiego! Jednego ze swoich najwybitniejszych synów w XX wieku.

Połączyła nas serdeczna przyjaźń, z której nie przestanę być dumny do końca swoich dni.

Nie ma wątpliwości: gdyby było więcej Janów Karskich, byłoby mniej ofiar Hitlera.

Jak większość ludzkich wielkości, Karski był niepowtarzalny. Niepowtarzalny w swej odwadze i niepowtarzalnie samotny.

Heroiczna postać polskiego podziemia i emisariusz ludzkiej waleczności – Jan Karski przynosi zaszczyt wszystkim tym, którzy… honorują jego wojenną batalię o wolność. Także tym, którzy prawdę o nim chcą utrwalić. Służy temu właśnie biografia napisana z pasją i sercem przez jego najbliższego przyjaciela i powiernika Waldemara Piaseckiego. Trudno o człowieka, który znałby Jana lepiej niż on.

Elie Wiesel

Piekło według Karskiego

Gdyby przed niemal trzydziestu laty nie doszło do ich pierwszego spotkania, z pewnością nie byłoby tej książki. Zapewne też jej Bohater nie byłby obecny tak wyraziście w polskiej świadomości, jak jest dziś. To, co zrobił Waldemar Piasecki dla przewrócenia Jana Karskiego zbiorowej pamięci Polaków po 1989 roku, jest trudne do przecenienia… Nikt nie zrobił więcej.

Dla nas, rodziny, z której wywodził się Bohater, trylogia Jan Karski. Jedno życie ma znaczenie szczególne. Nie tylko dlatego, że upamiętnia postać w historii wybitną, ale przede wszystkim z powodu, w jaki sposób to czyni. Determinacja i precyzja, z jaką biografię mego Wielkiego Stryja i Ojca Chrzestnego odtwarza i podaje jego najbliższy współpracownik i Przyjaciel, musi budzić szacunek.

Inferno, drugi tom trylogii, dotyczy lat wojennych. Tytuł oznaczający po polsku „piekło” jest syntezą tego, co wtedy się działo dookoła w świecie. Jest także opisem tego, co Jan Kozielewski, późniejszy Karski, niósł w sobie. Jego „piekielny” stan wewnętrzny nie był tylko i wyłącznie wynikiem napaści na ojczyznę z zachodu i wschodu, agresji niemieckiej i sowieckiej. Toczyła się także wojna polsko-polska. Obóz sanacyjny związany z postacią Józefa Piłsudskiego, który od wczesnej młodości formował także Kozielewskiego, był brutalnie atakowany i wymazywany ze zbiorowej pamięci Polaków przez przeciwników Marszałka z generałem Władysławem Sikorskim na czele. Piłsudczycy oskarżani byli o doprowadzenie Polski do zguby politycznej i militarnej. Zarzucano im nieomal zdradę narodową.

Władze RP we Francji, a potem w Anglii, do których kierowany był Kozielewski jako emisariusz, były środowiskiem – najoględniej mówiąc – odległym od jego poglądów. Innych, dających nadzieję wyzwolenia Polski jednak nie było. Oddając swą służbę, umiejętności, zapał, zdrowie i życie generałowi Władysławowi Sikorskiemu, Stanisławowi Mikołajczykowi, Stanisławowi Kotowi i Edwardowi Raczyńskiemu, nigdy nie zaparł się będących w opozycyjnej mniejszości generała Kazimierza Sosnkowskiego i Władysława Raczkiewicza, piłsudczyków i ludzi bliskich jego bratu Marianowi Kozielewskiemu. Nigdy nie zaakceptował tego, co rząd Sikorskiego wyprawiał z ludźmi mu szczególnie bliskimi: Józefem Beckiem i Tomirem Drymmerem, jego szefami z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, tudzież z generałem Bolesławem Wieniawą-Długoszowskim, Juliuszem Łukasiewiczem, Ignacym Matuszewskim czy Henrykiem Rajchmanem. Uważał się za emisariusza politycznego, a nie… partyjnego. Polityczne rozdarcie władz na wychodźstwie wraz z jego piekłem przyjmował jako swoje piekło wewnętrzne. Musiał sobie z nim radzić, aby funkcjonować.

Wiele razy zastanawiałam się, jak wyglądała rozmowa Stryja Jana ze Stryjem Marianem wczesnym latem czterdziestego pierwszego. Pułkownik Marian Kozielewski, komendant Policji Porządkowej (tzw. granatowej) w Warszawie i jeden z organizatorów struktur Polski Podziemnej, po aresztowaniu przez gestapo i więzieniu przez rok w KL Auschwitz odzyskał cudem wolność i organizował podziemną policję – Państwowy Korpus Bezpieczeństwa. Emisariusz Jan Kozielewski po zdradzie na Słowacji, aresztowaniu, torturach i ucieczce z łap gestapo wracał do pracy konspiracyjnej w Warszawie. Kiedy obaj się spotykają, to nie ich osobiste przeżycia są najważniejsze. Marian z wściekłością zarzuca Janowi, że jest… skoczkiem cyrkowym, bo zrobił salto i z piłsudczyka stał się sikorszczykiem. Zabrało nieco czasu, nim starszy brat uwierzył, że młodszy ideałów i pamięci Marszałka się nie zaparł.

Inferno w wielu miejscach nawiązuje do losów naszej rodziny, przypominając, iż w konspiracyjnej służbie Ojczyzny znajdowali się poza Marianem i Janem dwaj inni bracia policjanci: Edmund i Józef Kozielewscy. Inny z braci, mój Ojciec, Stefan Kozielewski, jako marynarz pływał w alianckich konwojach dostarczających do walczącej Europy sprzęt wojskowy i ropę naftową. Jednostki, na których służył, były trzykrotnie torpedowane przez Niemców. Za ostatnim razem cudem ocalał wydobyty nieprzytomny z płonącego od rozlanej ropy morza. W podziemnej organizacji „Miecz i Pług” od chwili jej tworzenia zaangażowana była ich siostra Laura i jej mąż Albin Białobrzeski, zgładzony w KL Auschwitz. Z podziemiem utrzymywała kontakt żona Mariana, Jadwiga Kozielewska (wywodząca się ze spolonizowanej niemieckiej rodziny Krollów), bohatersko zaangażowana w „wyciągnięcie” męża z obozu oświęcimskiego, a potem więziona przez gestapo, by ujawniła, gdzie się on ukrywa, dowodząc Państwowym Korpusem Bezpieczeństwa. Jej obaj bracia, Krollowie, byli oficerami Armii Krajowej, obaj trafili do obozów koncentracyjnych, które przeżył tylko jeden z nich. Wszystkim im sprawiedliwa pamięć się należy. Otrzymują ją na łamach tego tomu.

Piszę o tym, jaką rodzinę miał Jan Karski, także i z tego powodu, iż w 2012 roku nikt z nas nie „dostąpił” zaszczytu przyjmowania w jej imieniu w Białym Domu najwyższego odznaczenia amerykańskiego: Prezydenckiego Medalu Wolności. Trzy dni przed uroczystością usłyszeliśmy z telewizji, że po order wysyłany jest ktoś inny, bowiem bohater… rodziny nie pozostawił. Zgotowano nam piekło.

Mamy satysfakcję, że ten tom ukazuje się, kiedy możemy być dumni ze szlifów generalskich, których pośmiertnie Jan Karski wreszcie doczekał. Tępego oporu, z jakim Mu ich odmawiano na stulecie urodzin, pojąć nigdy nie zdołam. Chylę czoła przed wszystkimi, którzy o to walczyli. Także z trybuny Sejmu Rzeczypospolitej.

Chylę czoła przed wszystkimi, którzy rozumieją dzieło Jana Karskiego i dobrze wiedzą, iż Jego wojenna misja, której siedemdziesięciopięciolecie obchodzimy, kiedy ta książka trafia do Czytelników, była misją kompletną. On zrobił wszystko, co Mu zlecono, i wszystko, co sam sobie wyznaczył. Żaden człowiek uczynić więcej ponad to, co zrobił Karski, nie mógł. Dlatego ze zdumieniem słuchamy pseudoocen jego misji jako „niespełnionej”, „niedokończonej” czy „daremnej”. Z taką narracją nie zamierzamy mieć nic wspólnego. Jej autorzy nic z Karskiego nie zrozumieli.

Wszystkim, którzy wezmą tę książkę, do ręki dziękuję w nadziei, iż jej lektura powie coś więcej o Polsce i jej losach. Być może o nas samych…

Wiesława Kozielewska-Trzaska

Idźmy przez to Piekło

Trafia do Czytelnika Inferno, drugi tom biograficznej opowieści Jan Karski. Jedno życie. Trafia w siedemdziesiątą piątą rocznicę Jego misji wojennej, która wprowadziła Go na karty historii. Rozpoczęła się ona w marcu 1942 roku od podjętej przez Cyryla Ratajskiego, delegata rządu na kraj, ostatecznej decyzji o wysłaniu emisariusza z misją szczególną. W interesie Państwa Podziemnego, którego strukturę, organizację i działalność miał referować zachodnim aliantom, przekonując, że ich pomoc nie tylko należy się z racji moralnych, ale jest także najlepszą inwestycją w zwycięstwo nad Niemcami hitlerowskimi, do czego okupowana Polska przyczynia się każdego dnia, nie szczędząc ofiar. Miała to być także misja dla ratowania ginącego na oczach świata narodu żydowskiego, którego miejscem przemysłowej zagłady Hitler uczynił okupowana przez siebie Polskę.

Nim jednak doszło do „uruchomienia” misji Karskiego, on sam doświadczył wojny podczas kampanii wrześniowej, w niewoli sowieckiej i niemieckiej. Potem sprawdził się w działalności konspiracyjnej. Z powodzeniem odbył pierwszą misję do rządu RP operującego w Paryżu i Angers, by w maju czterdziestego roku dostarczyć do Warszawy dyrektywy organizacyjne dla tworzących się struktur przedstawicielskich tego rządu pod okupacją w kraju. Miał powrócić już w lipcu do Londynu z dokładną analizą politycznej i konspiracyjnej sytuacji kraju oraz przekazami poszczególnych ugrupowań do swoich reprezentantów we władzach emigracyjnych. Niestety udaremniło to aresztowanie na Słowacji. Torturowany przez gestapo nie ujawnił nic. Uwolniony przez struktury podziemne, powrócił do pracy konspiracyjnej.

Szybko jednak zdecydowano, by wykorzystać go znów jako emisariusza. W sprawach najwyższej wojennej wagi. W tym celu powierzono mu nie tylko najważniejsze informacje o rzeczywistości okupowanej Polski i Państwa Podziemnego, ale także stworzono okazję, aby stał się naocznym świadkiem zagłady żydowskiej.

Z tym wszystkim emisariusz dotarł do Londynu, a potem Waszyngtonu i Nowego Jorku oraz najważniejszych gabinetów i osobistości Zjednoczonego Królestwa i Stanów Zjednoczonych. Zrobił ze swej wiedzy i jej interpretacji jak najlepszy użytek. On swoją misję wypełnił kompletnie. Co zrobili z raportami Karskiego ich odbiorcy, to już zupełnie inna historia. Na ogół misji Karskiego nie podjęli.

Piekło osobistych wojennych trudów i cierpień wzmagane było doświadczeniami narastającego osamotnienia Polski, której Karski wiernie służył. Zapewne także doświadczeniami tego, jak ta Polska swego wiernego sługę wykorzystywała. Dlatego nie może być innego tytułu niż Inferno dla tego tomu.

W oczywisty sposób Inferno jest także rodzajem korekty do wojennej książki Jana Karskiego Story of a Secret State, którą przełożyłem na polski w 1999 roku, dając jej tytuł Tajne państwo, i na prośbę Autora opatrzyłem „Kluczem” rozszyfrowującym poszczególne postaci występujące na łamach oraz przedmową, jak czytać tę książkę uwzględniającą okoliczności powstawania i dość znaczny zakres treści zniekształcającej fakty.

Sam Autor, pisząc 15 stycznia 1945 roku swój raport o książce do rządu w Londynie, tak konkludował w ostatnim akapicie podsumowania:

Dlatego też rząd londyński, rozumiejąc, co raportuje Karski, od razu wydał dyspozycję niewyrażania zgody na polski przekład. Próby negocjowania na ten temat podejmował systematycznie Marian Kister, założyciel znanego przedwojennego wydawnictwa „Rój”, które reaktywował w Nowym Jorku w 1941 roku jako „Roy”.

W Inferno główne elementy „fabularyzacji” czy niekiedy nawet konfabulacji – w ogromnej mierze niewynikające z intencji Autora czy wręcz wbrew niemu – są korygowane. Tak jak planowaliśmy to z Janem Karskim. Jest to o tyle ważne, że często owa fabularyzacja powielana niczym „katechetyczna prawda” o Bohaterze jako taka właśnie funkcjonuje w przestrzeni publicznej.

Winien jestem też na koniec przeprosiny wszystkim tym, którzy energicznie dopytywali Wydawcę, dlaczego jeszcze nie ukazał się drugi tom. Powód jest taki, że w trakcie jego pisania wyłaniały się kolejne elementy i wątki warte udokumentowania. W dużej mierze za sprawą Rodziny Bohatera oraz ludzi, którym postać Jana Karskiego nie jest obca, a którzy go znali lub znali go ich bliscy, najczęściej rodzice. Oczekiwali, że ich wiedza zostanie wykorzystana. Wszystkim dziękuję osobno, w innym miejscu.

W opóźnieniu jest jednak pewien element „sprawiedliwości dziejowej”. Książka trafia do Czytelnika, kiedy o jej Bohaterze można już powiedzieć: Generał Jan Karski. Pośmiertnej nominacji nie mógł dostąpić, zanim ukazał się pierwszy tom Jednego życia. Dlaczego? Jeden z bardzo znanych parlamentarzystów i profesorów wiązał to z… polskim piekłem. Które jest w nas.

Panie Generale Karski, Inferno gotowe. Artyleria konna nigdy się nie poddaje.

autor

Rodział I Wymarsz

Było krótko po szóstej rano w czwartek dwudziestego czwartego sierpnia 1939 roku. Jadwiga Kozielewska krzątała się w kuchni, którą wypełniał aromat kawy. Jej mąż Marian, komendant policji miasta stołecznego Warszawy, siedział w fotelu i palił papierosa. Szwagier Janek brał od kilku minut prysznic, starając się powrócić do świata żywych po całonocnym balowaniu w rezydencji portugalskiego ambasadora. Kwadrans wcześniej zbudził ich okrzykiem, że idzie na wojnę, po tym jak policjant dostarczył wezwanie mobilizacyjne do macierzystego 5. Dywizjonu Artylerii Konnej stacjonującego w Oświęcimiu.

– Myślisz, że będzie wojna? – zapytała męża Jadwiga, stawiając przed nim filiżankę.

– Obawiam się, że tak… – powiedział powoli.

– Jak długo to może potrwać?

– Nie wiem. Miesiąc, może dwa. Dopóki Niemcy się nie zorientują, że nie mają szans, i nie poproszą o rozejm.

– Boję się o Janka.

– Niepotrzebnie. Da sobie radę. Też musiałem sobie dać radę na wojnie…

– Ale wyszedłeś z ranami, które nie pozwoliły ci na karierę w armii. Dobrze, że możesz służyć w policji.

– Jakoś sobie radzę…

– Oczywiście, że sobie radzisz. Jesteś najlepszym komendantem, jakiego Warszawa miała od 1918 roku…

– Przesadzasz.

– Nim Janek wyjdzie z domu, chciałabym, żebyście się wreszcie naprawdę pogodzili. On ma żal, że nie mógł być na pogrzebie matki, bo powiedziałeś mu o jej śmierci dopiero po pochówku.

– Tak było lepiej. Chciałem mu oszczędzić tej tragedii. Matka była dla niego wszystkim. Mógł się załamać, a miał przed sobą jeszcze pół roku szkoły.

– Marian, tak było gorzej. Pomyśl, co ona by na to powiedziała. Kiedy w Nowogródku w wakacje 1922 roku zmarł Cyprian, też nie pytałeś matki, czy chce przyjechać na pogrzeb, tylko urządziłeś go po swojemu.

– Wiem swoje.

– Bo jesteś uparty jak… kozioł. Janek też swoje wie… Nosi w sobie zadrę. Zrób gest w jego stronę. Powinieneś, nim stąd wyjdzie…

– Skarżył ci się?

– Nie… Jest na to zbyt dumny. Cały Kozielewski.

Janek wszedł do pokoju. Był jeszcze w szlafroku. Jadwiga podała mu kawę. Wróciła do kuchni, gdzie na patelni dochodziła jajecznica na boczku.

– Jak tam nastrój bojowy? – zapytał Marian.

– Melduję, że jest! Dołożymy Niemcom. Jak amen w pacierzu!

– Tylko bez fanfaronady. Widziałeś ich wojsko na własne oczy w Norymberdze. To nie jest ta sama armia co w 1914 czy 1918. Masz pilnować swego łba i wrócić w jednym kawałku. Masz ze sobą medalik od mamy?

– Mam.

– Pamiętaj, że ona będzie z nieba czuwać nad tobą. Ja też wierzę, że dasz sobie radę. Jak brat bratu, chcę ci teraz coś powiedzieć. Nie doceniłem w tobie mężczyzny i żołnierza, kiedy nie powiedziałem ci od razu, że mama odeszła. Myślałem, że jej widok w trumnie może cię rozwalić. Chciałem, żebyś zapamiętał ją żywą. Dlatego odezwałem się dopiero po pogrzebie. Nie powinienem decydować, co w takiej sytuacji jest dla ciebie lepsze. Przepraszam! – Marian wyciągnął rękę w kierunku brata.

Janek schwycił dłoń i uścisnął z całej siły. Był gotów ją pocałować z wdzięczności za te słowa.

– Idę wkładać mundur… – rzucił energicznie.

– Powoli, nie tak nerwowo… Przecież w pociągu będziecie jechać jak śledzie w beczce. Wątpię, by mundur uchronił cię od tego ścisku, ale ty możesz go ochronić przed tym, żeby nie wyglądał jak psu z gardła wyciągnięty.

– Jak?

– Pojedziesz w cywilnym ubraniu, a mundur zabierzesz w walizce. Buty i spodnie możesz już mieć na sobie. Na dworcu w Częstochowie przebierzesz się w toalecie i do jednostki wkroczysz jak Pan Bóg przykazał. Będziesz wyglądał jak prawdziwy polski oficer…

– Na razie jestem ogniomistrz podchorąży… – sprostował Janek.

– Ale jedenastego listopada odbierasz patent podporucznika. Bez zbytniej skromności. Przynieś mundur. Jadzia go przeprasuje i sprawdzi, czy wszystko w porządku. Guziki policzy, czyś gdzie nie pogubił…

Janek przypomniał sobie slogan: „Niemcom nie oddamy nawet guzika”.

Uniform był w worku ubraniowym. Pachniał naftaliną, która chroniła go przed molami. Wykonany z najwyższej jakości bielskiego kamgarnu, „oficerskiej” tkaniny z wełny czesankowej. Szyty był na miarę, jednak nie w jednym ze znanych prywatnych zakładów krawiectwa mundurowo-wojskowego, ale w Państwowym Zakładzie Umundurowania w Warszawie, gdzie pracował stary mistrz krawiecki z Łodzi, znany Marianowi od zawsze. Pułkownik Kozielewski uważał go za najlepszego fachowca od mundurów w Polsce. Po promocji podchorążowie mieli przywilej sprawienia sobie pozasłużbowego uniformu, bardziej szykownego, zdecydowanie lepszego gatunkowo niż przydziałowy, zwany skarbowym. Był to koszt stu, stu pięćdziesięciu złotych, ale na wyglądzie i fasonie oszczędzał mało który podchorąży. Każdy wolał raczej się zapożyczyć…

Jeszcze po latach Karski stwierdzał, że można się w nim było… zakochać. Bluza miała siedem metalowych guzików oksydowanych na stare srebro, z wizerunkiem orła. Kołnierz zdobił wężyk haftowany metalową nicią, oksydowaną jak guziki, oraz czarno-amarantowe proporczyki artylerii konnej. Lewą pierś – odznaka SPRA. Naramienniki obszyte były biało-czerwonym sznurem cenzusowym, oznaczającym co najmniej maturalne wykształcenie podchorążego. Po ich środku oznaka stopnia ogniomistrza w kształcie rzymskiej piątki jak u sierżanta innych formacji, szyta metalową nicią galonową w kolorze starego srebra, z karmazynową obwódką. Mankiety otaczały takie same srebrne galony z karmazynową nicią przez środek. U dołu naramiennika cyfrowe oznaczenie dywizjonu, srebrne „5”. Drugim elementem były kamgarnowe spodnie wpuszczane w buty. Te zaś były „szklankami” do konnej jazdy z zakładu samego mistrza Hiszpańskiego. Oczywiście była też czapka z orłem, czarnym otokiem i znakiem stopnia oraz pas wojskowy.

Nic nie brakowało. Wszystko było w porządku. Jadwiga podała talerze z jajecznicą na boczku i wzięła się do szybkiego prasowania munduru. Bracia jedli pośpiesznie, jakby obaj mieli za chwilę wyruszyć. Janek zaczął pakować walizkę. Trafił do niej aparat Leica i kilka filmów. Parę paczek papierosów. Trochę drobiazgów. Na wierzch – mundur. Na zewnątrz przywiązana została, zawinięta w pled, szabla honorowa Prezydenta RP.

– Myślisz, że będziesz się nią bić? Broń honorowa nie jest do tego… – rzucił Marian.

– Wiem. Ale na paradę zwycięstwa w Berlinie będzie w sam raz – ripostował natychmiast młodszy brat.

Janek wychodził z domu żegnany błogosławieństwem Jadwigi, a przez brata mocnym klepnięciem w plecy i słowami „Honor Kozielewskich nie ma ceny”.

Było krótko po siódmej. Szef kadr i służby konsularnej MSZ Tomir Drymmer siedział za biurkiem i starał się nie robić wrażenia bardzo przejętego sytuacją. Jan Kozielewski, jego sekretarz, właśnie dotarł przez miasto, na którego ulicach panowało wyraźne poruszenie spowodowane mobilizacją.

– To nie jest powołanie na wojnę tylko na ćwiczenia w trybie alarmowym. Nie należy histeryzować. Musimy pokazać Niemcom, że jesteśmy silni, zwarci i gotowi do stawienia im zdecydowanego odporu. Nasza akcja z całą pewnością zostanie dostrzeżona przez Berlin i da im tam do myślenia. Będzie też sygnałem dla Londynu i Paryża. Może im się nawet nie spodoba. Oni za bardzo robią w gacie przed Hitlerem, sama myśl, że można go czymś sprowokować, spędza im sen z oczu… – Drymmer starał się trzymać fason.

Prawda była jednak taka, że w resorcie przygotowania na wypadek wojny były intensywnie realizowane od paru miesięcy. Późną wiosną gotowe były dwa dokumenty o kluczowym znaczeniu: „Podział funkcji i kompetencji w centrali MSZ na czas wojny” i „Statut organizacyjny MSZ na czas wojny”. Przewidywały utworzenie nadrzędnej jednostki organizacyjnej – Sztabu Ścisłego MSZ i obsługującego go Kwatermistrzostwa odpowiedzialnego za zaopatrzenie, kwaterunek, paszporty i środki finansowe. Powstały instrukcje zabezpieczania i niszczenia dokumentów, mobilizacji alarmowej pracowników. Na Wierzbowej pojawiło się wielu nowych „pracowników” delegowanych przez wojskowe służby wywiadowcze. Ambasady i konsulaty otrzymały nowe zadania. Otwierano nowe placówki mające stanowić wojenne zabezpieczenie polskich interesów. Należał do nich Konsulat Generalny RP w Bagdadzie mający rozpocząć działanie z pierwszym dniem września z jego szefem Zygmuntem Vetulanim, doskonale znanym Kozielewskiemu z praktyki w Bukareszcie. W organizowanie wszystkich tych procedur Drymmer zaangażowany był po uszy. Między innymi przygotował spis pracowników niepodlegających wojskowej mobilizacji wojennej, bo niezbędnych dla MSZ. Janek nigdy nie interesował się, czy jest na tej liście. Uważał, że jest to poniżej godności prymusa rocznika artylerii konnej. Ma bić Niemca, a nie dekować się pośród resortowych urzędników.

Obecną beztroskę tonu swego szefa przyjmował z pewnym osłupieniem. Ufając Drymmerowi bardziej niż sobie samemu, zaczynał dopuszczać myśl, że może istotnie za wszystkim stoi jakiś polityczny geniusz organizujący akcję prewencyjnego odstraszania Hitlera przez alarmową mobilizację i nie jest to zaproszenie na realną wojnę.

– Dostałeś powołanie, to jedziesz. Poskładaj papiery do szuflady, zamknij na klucz i przynieś mi go. Za dwa tygodnie będziesz z powrotem i wrócisz do normalnej pracy. Pogoda jest dobra. Pojeździsz konno, opalisz się. To ci tylko dobrze zrobi dla kondycji fizycznej i samopoczucia. Nie zapomnij robić zdjęć. Jakieś pytania? – beztrosko kontynuował Drymmer.

– Wszystko jasne! Nie oddamy nawet guzika… – wykrzyknął sekretarz w postawie zasadniczej.

– Aha… Wczoraj ambasador Raczyński podpisał wreszcie z lordem Halifaxem sojusz wojskowy. Mamy brytyjskie gwarancje na wypadek wojny z Niemcami.

Dyrektor wyszedł zza biurka, objął swego ulubionego pracownika i ucałował w oba policzki.

– Wracaj szybko, chłopcze – powiedział znacznie mniej oficjalnie. – Widzę, że gust nadal ci sprzyja, skoro używasz wody „Floris”… – roześmiał się.

Jeszcze po sześćdziesięciu latach Jan Karski nie był pewien, czy wtedy jego szef starał się szczerze zaklinać rzeczywistość, czy po prostu odgrywał przedstawienie przed swym ulubionym pracownikiem. Po latach Drymmer był mądrzejszy, pisząc w swych wspomnieniach, że wojna dla MSZ zaczęła się 25 sierpnia 1939 roku, kiedy Niemcy zamknęli Konsulat RP w Kwidzynie i internowali w budynku jego personel.

Dochodziła godzina ósma. Ulice zapełniały się młodymi mężczyznami ciągnącymi na dworzec kolejowy, skąd mieli odjeżdżać do swoich jednostek wojskowych. Nie wiedzieć czemu, Janek pomyślał o ambasadorównie Mendesównie. Zaszedł do hotelu „Polonia” i z recepcji zatelefonował do Mendesów. Odebrał Cesar.

– Mam powołanie mobilizacyjne do mego dywizjonu. Idę na dworzec. Coś chyba wisi w powietrzu…

– To możliwe. Ojca zbudził nad ranem telefon. Niemcy podpisali układ z Sowietami. Mówi, że oni razem szykują się na Polskę. – Młody de Sousa Mendes był wyraźnie podekscytowany.

– Chciałem się z wami pożegnać…

– No, chyba bardziej z Marią Louisą niż ze mną.

– Masz rację.

– Nie traćmy czasu. Mów, gdzie jesteś, a oboje podjedziemy…

Do „Polonii” z rezydencji nie mieli daleko.

Usiedli w kawiarni. Paradoks sytuacji przytłoczył atmosferę. Jeszcze parę godzin temu bawili się, a Jankowi i Marii wydawało się, że mogą tańczyć razem w nieskończoność. Teraz dziewczyna zachowywała wyjątkową trzeźwość umysłu. Podała mu kopertę.

– Zajrzyj… – poleciła.

Była tam jej fotografia. Na odwrocie napisała po francusku: „Janowi z sympatią Maria Louisa”. Niżej było post scriptum: „Wujku Aristide, pomóż Janowi, gdyby potrzebował”.

Janek spojrzał pytająco. Wyjaśniła, że brat bliźniak ojca, Aristide de Sousa Mendes, jest portugalskim konsulem w Bordeaux. Gdyby rzeczywiście zaczęła się wojna, a los rzucił Janka do Francji, nigdy nie wiadomo, jakiej pomocy może potrzebować. Czuł wzruszenie, nie wiedział, co powiedzieć. Patrzył na dziewczynę. Coś mu się przypomniało. Sięgnął do kieszeni i też wyjął kopertę. Były w niej dwa zaproszenia na sobotę 26 sierpnia do gmachu YMCA przy ulicy Konopnickiej na… pokaz telewizyjny. Zapraszała firma Philips, na której to aparaturze po raz pierwszy w Polsce miano podziwiać cud techniki. Z nadajnika na wieżowcu Prudentialu miał być nadany film Józefa Lejtesa Barbara Radziwiłłówna z Jadwigą Smosarską w roli tytułowej. Gwiazda miała być obecna osobiście. Janek chciał zrobić swojej koleżance niespodziankę, zabierając ją ze sobą. Niestety, ojczyzna wzywała. Oddawał zaproszenia ambasadorównie jak jakiś skarb.

– Boże, jakież to wzruszające… Romans chyba rozkwita… Weźmiesz mnie ze sobą na ten pokaz telewizyjny? W zamian zabiorę cię na mecz futbolowy Polska–Węgry. Ojciec dostał zaproszenie na miejsca specjalne i mi oddał. Chciałem, żeby poszedł ze mną w niedzielę monsieur Kozielewski. No, ale Niemcy krzyżują nam plany… – zaśmiał się Cesar.

– Mówiłeś coś o zmowie niemiecko-sowieckiej… – Janek szybko zmienił temat.

– Tak. Coś podpisali w Moskwie w czasie, kiedy myśmy tu w Warszawie wczoraj szaleli. Jak znam waszą historię, z takich sąsiedzkich kombinacji nic dobrego nie wynika.

Kozielewski intensywnie zastanawiał się, dlaczego Drymmer nic mu nie powiedział. W MSZ mówiło się, że Moskwa zabiega u nas o zgodę na przemarsz wojsk sowieckich przez Polskę, gdyby chcieli iść z Francuzami na Niemcy. Beck miał to negocjować. A tu za plecami taki numer… Nie mógł ochłonąć z wrażenia. Naprędce przyjął wersję, że pewnie Mołotow chce zamącić w głowie Ribbentropowi i odwrócić uwagę od ewentualnego sojuszu sowiecko-francuskiego.

Trzeba było się pożegnać.

– Będziesz o mnie pamiętać? – zapytała ambasadorówna.

– Jakże mógłbym nie pamiętać? Wrócę niebawem…

– To dobrze. Będę czekała…

– Jak w filmie, jak w filmie… – komentował Cesar. – Tylko nie daj się zabić na tych waszych manewrach czy wojnie, bo ona umrze z rozpaczy…

Wyściskali się serdecznie.

– A co tu masz przytroczone do sakwojaża? – zdążył jeszcze zapytać Cesar.

– Szablę…

– Oczywiście… Zapomniałem, że jestem w Polsce. Przyda ci się pewnie na czołgi. Niedawno wasze gazety pisały, że Niemcy mają czołgi z… tektury.Rozdział II Do armat!

Na dworcu panował niewyobrażalny tłok i zamęt. Tajna mobilizacja alarmowa przestała być tajemnicą. Normalny rozkład jazdy podporządkowano celom wojskowym. Kozielewski zdołał się dowiedzieć, że aby dojechać do Oświęcimia, najpierw musi dotrzeć do Radomia, gdzie będzie miał przesiadkę na inny pociąg, idący na Katowice, przez Skarżysko i Koluszki. Jego 5. DAK od maja 1939 roku został przeniesiony z krakowskiego Zakrzówka do Oświęcimia, do dawnych austriackich koszar.

Dywizjon artylerii konnej mógł mieć trzy lub cztery baterie. W strukturze trzybateryjnej, jaką był 5. DAK, liczył siedmiuset dziewięćdziesięciu jeden ludzi, w tym dwudziestu siedmiu oficerów oraz siedmiuset sześćdziesięciu czterech podoficerów i kanonierów. Koni było dziewięćset dwa, w tym – wierzchowych czterysta sześćdziesiąt siedem, artyleryjskich dwieście osiemdziesiąt, a taborowych – sto trzydzieści dwa. Na uzbrojeniu znajdowało się dwanaście armat „prawosławnych”, dwadzieścia siedem jaszczy amunicyjnych, osiem ciężkich karabinów maszynowych, sześćset dziesięć karabinów, pięćset dziewięćdziesiąt szabel i sto pięćdziesiąt sześć pistoletów. Wozów konnych – sześćdziesiąt osiem, taczanek – dwanaście, dwa samochody i dwa motocykle. Ponadto cztery kuchnie polowe.

Etat bateryjny obejmował pięciu oficerów oraz stu sześćdziesięciu czterech podoficerów i kanonierów. Miał na stanie sto osiemdziesiąt sześć koni, z czego sto dwanaście wierzchowych, pięćdziesiąt sześć artyleryjskich i dwanaście taborowych. Na uzbrojeniu – cztery działa, tyleż jaszczy i dwa cekaemy. Karabinów – sto trzydzieści sześć, szabel – sto trzydzieści osiem, pistoletów – trzydzieści trzy. Do tego dziewięć wozów taborowych i kuchnię polową.

Schodząc na poziom plutonu, etat obejmował oficera, czterech podoficerów i trzydziestu pięciu kanonierów. Posiadał osiemdziesiąt koni: pięćdziesiąt sześć wierzchowych i dwadzieścia cztery artyleryjskie. Na uzbrojeniu – dwie armaty, dwa jaszcze, trzydzieści pięć karabinów, czterdzieści szabel, pięć pistoletów. Drugi pluton miał dodatkowo sekcję dwóch ciężkich karabinów maszynowych dowodzoną przez podoficera.

Dobrze dowodzony dywizjon artylerii konnej mógł być naprawdę groźną i skuteczną bronią. W Polsce wszyscy w to wierzyli.

– W moim dywizjonie niedawno nastąpiły zmiany. Dowodził czterdziestosiedmioletni podpułkownik Jan Kanty Jastrzębiec-Witowski. W lipcu spotkałem w Warszawie kolegę z „Piątki” Tadka Sztumberka-Rychtera, załatwiającego formalności w Wyższej Szkole Wojennej, i to on powiedział mi o nowym dowódcy. Poprzedni, pułkownik Karol Pasternak, któremu adiutantował, awansował na dowódcę 28. Pułku Artylerii Lekkiej. O Witowskim wiedziałem niewiele ponad to, że był starym artylerzystą, przez parę lat związanym ze szkołą włodzimierską. Tadek, służący w Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii w latach 1930–31, znał go lepiej. Mówił o nim bez specjalnego entuzjazmu. W Oświęcimiu porucznik Rychter był oficerem placu. Miał jednak niebawem objąć stanowisko oficera zwiadowczego. Wspomniał, że dowódca nie wygląda na szczęśliwego z powodu jego studiów w WSWoj, ale ani myślał z nich rezygnować. Poważnie podchodził do kariery wojskowej. W żartach na pożegnanie rzucił, że w razie powołania do dywizjonu, postara się mnie „ustawić” – wspominał Jan Karski.

Zmierzając zatłoczonym pociągiem do swej jednostki, Kozielewski myślał przede wszystkim o Rychterze.

– Fakt, że bardzo dobrze zdał egzaminy do Wyższej Szkoły Wojennej, ucieszył mnie. Wróżyłem mu wielką karierę dowódczą, widziałem go generałem… – kontynuował.

Przez część trasy Kozielewski stał na korytarzu. Na kolejnych stacjach obserwował sceny rozstań powołanych pod broń. Im mniejsze miejscowości, tym więcej osób odprowadzało swoich najbliższych. Im dalej od Warszawy, tym pożegnania te miały więcej akcentów religijnych. Matki odprawiały synów błogosławieństwem, a oni także czynili znak krzyża, często całowali je w rękę. Żony z dziećmi odprowadzały mężów i ojców. W tych obrazach nie brakowało łez.

– „Przysięgnij przede mną i dzieciakami, że wrócisz i nie dasz się zabić”, wołała rozpaczliwie na stacji w Skarżysku kobieta z długim jasnym warkoczem, do której rąk i fartucha uczepiona była czwórka drobiazgu. Najstarsza dziewczynka mogła mieć najwyżej sześć lat. Mąż, pewnie jakiś drobny urzędnik, starał się trzymać fason i powtarzał propagandowe slogany o popędzaniu kota Niemcom. Chciał jak najszybciej wsiąść do pociągu… – przywoływał z pamięci Karski.

Kiedy już udało mu się usiąść, przyszedł czas rozmowy z towarzyszami broni. Ci wyglądający na inteligentów mieli inne problemy niż ci żyjący z pracy rąk. Pierwsi zastanawiali się, gdzie Polska pomieści niemieckich jeńców wojennych, których następnie można będzie użyć jako siły roboczej. Drudzy głowili się, kto planował mobilizację, skoro z jednej rzeźni powołano wszystkich rzeźników i nie tylko pół miasteczka zostanie bez kiełbasy, ale i wojsko nie będzie się mogło zaaprowizować. „Gdzie tu gospodarz?” – pytał jeden z owych rzeźników i częstował pasażerów przedziału kiełbasą. Inny polewał z butelki do blaszanego kubka mętny bimber. Koła dudniły miarowo.

Ostatecznie Kozielewski dotarł do koszar 5. DAK przed siódmą wieczorem. Ubrany w elegancki mundur, z dziarską miną. Szedł jak na bal. Ze zdziwieniem stwierdził, że dotarła dopiero jedna czwarta zmobilizowanych. Formalnie przynależał do 3. baterii, ale tej… nie było. Znajdowała się jeszcze na ćwiczeniach w okolicy Tarnowskich Gór i miała dołączyć w „stosownym czasie”. Poprosił dyżurnego o skontaktowanie z porucznikiem Sztumberkiem-Rychterem. Ten zjawił się po pięciu minutach.

Był oficerem zwiadowczym w dowództwie dywizjonu. Budził wyraźny respekt. Janka przywitał jednak bezceremonialnie. Zakomunikował mu, że trafia pod jego komendę do służby zwiadowczej. Po wyfasowaniu wyposażenia Kozielewski udał się do sali podoficerskiej. Potem miał iść na kolację i czekać na Rychtera.

– Na sali zobaczyłem Konstantego Potockiego, podchorążego SPRA z rocznika 1935. Znałem go z różnych sytuacji towarzyskich. Przywitaliśmy się radośnie. Szybko się okazało, że Potocki noc przed mobilizacją też przebalował. Miał opinię Casanovy i wielkie powodzenie u kobiet. Rozmowa zeszła więc na tematy damsko-męskie. Potem na sytuację bieżącą. Potocki twierdził, że ma „pewną wiadomość”, jakoby Francja i Anglia już zdążyły zaprotestować przeciwko polskiej mobilizacji alarmowej niepotrzebnie prowokującej Niemców. Snuł przewidywanie, że jeszcze może być tak, że zostanie ona odwołana i za trzy dni będziemy wracać do domów. Tymczasem poszliśmy na kolację i zeżarliśmy ją łapczywie. Od rana nie mieliśmy nic w ustach. Nadszedł Rychter i polecił mi po posiłku zgłosić się do jego pokoju – wspominał.

Kozielewski zastał go nad mapą sztabową. Zameldował się przepisowo.

– Spocznij i nie wygłupiaj się. „Porucznikujesz” mi tylko przy ludziach, normalnie po imieniu… – rzucił.

– Co o tym wszystkim myślisz? Będzie wojna? – zapytał Janek.

– Wojna jest pewna.

– Tadek, ale wielu mówi, że to się rozejdzie po kościach. Postraszymy Niemców i wrócimy do domu.

– Bzdury! Mają już na naszych granicach wielkie siły, a ściągają nowe. Podpisali układ z Sowietami. Czekają tylko na pretekst do ataku. Taka prawda.

– No, to co dalej?

– To się okaże. Na razie u nas sytuacja niewesoła. Spóźniają się oficerowie i podoficerowie rezerwy. Jest kłopot ze skompletowaniem taborów, bo brakuje wozów i koni. Nie nadeszły w całości zmówione buty i gacie. Braki w aprowizacji chleba i mięsa zgłaszają z kuchni…

– Bo rzeźnicy i piekarze zmobilizowani…

– A skąd ty to wiesz?

– Bo z takimi jechałem pociągiem. Mówili, że gospodarza brakuje…

– Może i brakuje… To, co gadamy, trzymasz dla siebie. Jasne?

– Jasne! Wiadomo, kiedy wychodzimy z koszar?

– Dowiesz się, jak przyjdzie czas. Jak masz olej w głowie, to się domyślisz, że niedługo…

Nadszedł dwudziesty piąty sierpnia. Mobilizacja trwała. Nadjeżdżali rezerwiści. Dotarła do koszar z ćwiczeń 3. bateria. W godzinach wieczornych pułk był gotowy do wymarszu. Wyruszyli nocą na dwudziestego szóstego sierpnia. W koszarach pozostała cześć taborów, która miała dołączyć później, podobnie jak 3. bateria. Po dotarciu w okolice Sosnowca i noclegu, 5. DAK skierował się na Zawiercie i w niedzielę dwudziestego siódmego sierpnia przed południem stanął w Rokitnie Szlacheckim.

Tego dnia w Warszawie rozgrywany był towarzyski mecz piłkarski Polska–Węgry. Szybko zorganizowano słuchanie transmisji przy pułkowej radiostacji. Madziarzy byli wówczas futbolową potęgą i mało kto spodziewał się sukcesu w tej konfrontacji. Stadion Wojska Polskiego wypełniony był ponad dwudziestoma tysiącami kibiców, z których sporą część stanowili rezerwiści z maskami przeciwgazowymi przewieszonymi przez ramię. Czuło się nadchodzącą wojnę. Po półgodzinie goście prowadzili już 2:0 po golach Zsengelléra i Ádáma. Do przerwy przewagę zmniejszył nasz supersnajper Ernest Wilimowski. On też poprowadził nas do zwycięstwa – po swoich kolejnych dwóch trafieniach i bramce Ewalda Dytki wygraliśmy 4:2. Sprawozdawca podkreślał „aliancki” charakter zwycięstwa, trenerowi Józefowi Kałuży pomagał bowiem w przygotowaniu batalii brytyjski szkoleniowiec Alex James. Szał radości zapanował w Warszawie i całej Polsce. Wlał też nadzieję w serca żołnierzy na stanowiskach polowych. Wszyscy odbierali to jako dobry omen na przyszłość.

Karski:

– Pod niebiosa wynosiliśmy „Eziego” Wilimowskiego, czarodzieja futbolu strzelającego gole w każdym meczu i w nieprawdopodobnych sytuacjach, a nawet przy zupełnym braku… sytuacji. Opowiadano o nim rozmaite historie. W tym o zamiłowaniu do picia mocniejszy trunków, papierosów i płci pięknej. Wszystko na „p”. Na falach eteru wypowiedzi gwiazdora futbolu puszczano raczej rzadko, bo mówił silną gwarą śląską, pomagając sobie wtrętami niemieckimi. Jak w czerwcu 1938 roku, po słynnym meczu z Brazylią na mistrzostwach świata, przegranym po morderczej walce 5:6, w którym strzelił cztery bramki, zapytano Wilimowskiego, czy jest dumny z bycia Polakiem, odparł, „Jo jest Oberschlesier”, czyli Górnoślązak. To się nie bardzo podobało. Pikanterii dodawał fakt, że piątego gola po faulu na Wilimowskim strzelił dla nas z karnego Egon Scharfke, obywatel RP, otwarcie deklarujący się jako Niemiec. Przed wykonaniem rzutu Ernest doradzał Egonowi, jak ma strzelać. Po niemiecku. W 1940 roku Wilimowski podpisał „volkslistę”. W czasie wojny grał w reprezentacji III Rzeszy, strzelając po dwa gole w meczu. Był bożyszczem niemieckich kibiców. Nie uchroniło to jego matki przez uwięzieniem w KL Auschwitz za rzekomy romans z Żydem. Ernest użył wszelkich sposobów, aby ją stamtąd wyciągnąć. Po wojnie uznano go w Polsce za zdrajcę. Nigdy, aż do śmierci w 1997 roku, nie pozwolono mu odwiedzić rodzinnego Śląska i Chorzowa.

Profesor wspominał „Eziego” jego jeden z paradoksów polskich wojennych losów. Darzył go pewną sympatią, obaj urodzili się niemal tego samego dnia i miesiąca, tyle że w odstępie dwóch lat. Postać Wilimowskiego Karski przywołał po raz ostatni, kiedy w maju 2000 roku, podczas spotkania z Aleksandrem Kwaśniewskim, prezydent pochwalił się, że właśnie podpisał nadanie obywatelstwa RP Emanuelowi Olisadebe, by mógł strzelać bramki dla nowej ojczyzny.

Dzień po zwycięskim meczu o dziesiątej rano 5. DAK stanął do uroczystej wojennej przysięgi na sztandar dywizjonu. Na jego prawej stronie (płacie) widniał czerwony krzyż maltański na białym tle z wyszytym pośrodku srebrną nicią Orłem Białym w wieńcu. Na ramionach krzyża u dołu znajdowała się cyfra 5 w podobnych mniejszych wieńcach. Na lewym płacie, pośrodku identycznego krzyża otoczona wieńcem dewiza „Honor i Ojczyzna”, na ramionach zaś daty i miejsca bitew, w których dywizjon się odznaczył: Toryczyn 19.I.1919 (na górze), Równe 4.VI.1920 (na dole), Antonów 1.VI.1920 (lewe ramię) i 28.VI.1920 (prawe). W prawym górnym polu widniał wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej, w lewym – Świętej Barbary, patronki artylerii. Natomiast na dole z prawej godło miasta Krakowa, a z lewej odznaka artylerii konnej. Sztandar ufundowało 5. DAK-owi społeczeństwo krakowskie, a wręczony został dwudziestego dziewiątego maja poprzedniego roku na krakowskich Błoniach przez inspektora armii generała Juliusza Rómmla. Tego samego, który Kozielewskiemu wręczał szablę honorową prezydenta RP po ukończeniu SPRA.

Karski:

– Uroczystość wręczania sztandaru zapamiętałem bardzo dobrze. Obecność w takiej chwili dla oficerów i żołnierzy służby czynnej była oczywistym obowiązkiem, dla rezerwy punktem honoru. Kraków szykował się do niej przez tydzień. Flagami państwowymi udekorowano kamienice, a wystawy sklepowe specjalnymi biało-czerwonymi draperiami i portretami marszałka Rydza-Śmigłego. Ceremonia na Błoniach dotyczyła nie tylko 5. DAK-u, ale także siedmiu innych pułków artylerii z okręgów korpusów krakowskiego i przemyskiego.

W przypadku naszego dywizjonu inicjatorem fundacji sztandaru był sam prezydent miasta Krakowa Mieczysław Kaplicki, doktor medycyny, arcypiłsudczyk, podpułkownik. Do przewrotu majowego w 1926 roku noszący rodowe nazwisko Maurycy Kapellner. Zasymilowany Żyd i wielki polski patriota. Kawaler Orderu Virtuti Militari i kawaler Krzyża Komandorskiego Orderu Polonia Restituta. Znakomity gospodarz miasta, które rozbudowywał, upiększał i u progu wojny pozostawił z siedemnastomilionową nadwyżką budżetową, przechodząc na stanowisko prezesa koncernu węglowego. Sam zainicjował zbiórkę na sztandar, kładąc pierwszy na ten cel pięćset złotych.

Uroczystość rozpoczęła się o dziewiątej rano. Na Błonia przybyła generalicja z reprezentującym prezydenta RP i marszałka Rydza-Śmigłego inspektorem armii generałem Juliuszem Rómmlem w towarzystwie pięciu innych: Stanisława Kwaśniewskiego, Emila Krukowicza-Przedrzymirskiego, Aleksandra Łuczyńskiego, Zygmunta Piaseckiego i Bernarda Monda. Po odebraniu raportu od pułkownika Leona Bogusławskiego, dowódcy artylerii 5. Korpusu, przy dźwiękach hymnu Rómmel przejechał konno przed honorowymi oddziałami pułków artylerii mającymi przyjąć sztandary. Generalicja wraz z wojewodami i prezydentami miast, w których stacjonowały pułki, zajęła miejsca przy ołtarzu polowym. Generał ksiądz biskup Józef Gawlina odprawił mszę. Koncelebrans ksiądz dziekan Zapała wygłosił kazanie o roli sztandaru w polskiej tradycji militarnej i jego funkcji jako spoiwa fundującego go społeczeństwa i przyjmującego go wojska. Biskup Gawlina poświęcił sztandary. Następnie zostały wyłożone na stołach przed frontami poszczególnych pułków w celu wbicia w drzewce okolicznościowych gwoździ. Jako pierwszy wbijał generał biskup Gawlina. Potem generałowie z Juliuszem Rómmlem na czele oraz przedstawiciele władz lokalnych. To oni przejmowali następnie poświęcone sztandary i przekazywali Rómmlowi, a ten wręczał je kolejno dowódcom jednostek, którzy przyklękając, składali przysięgę na wierność sztandarom. W naszym przypadku – podpułkownik Karol Pasternak. Dowódcy przekazywali je pocztom sztandarowym, a te przy dźwiękach hymnu odmaszerowywały do swoich jednostek. Dowódcą naszego pocztu był podporucznik Kazimierz Koziorowski, asystowali mu chorąży Stanisław Maciejasz, starszy ogniomistrz Adam Grudzień i ogniomistrz Jan Golec.

Potem odbyła się defilada poprowadzona przez gospodarza uroczystości i bohatera dnia pułkownika Bogusławskiego. Nie był to jeszcze koniec. Poczty sztandarowe udały się na Wawel, gdzie sztandary pochyliły się nad trumną Marszałka. Potem pułki uroczyście przemaszerowały przez Kraków.

Wieczór należał do wszystkich. Osobno fetowała go generalicja, dowódcy i lokalne władze. Osobno wyżsi oficerowie, a osobno tacy jak: Kawnetis, Sztumberk-Rychter czy Koziorowski, którzy łaskawie dopuścili do swego grona rezerwistę Kozielewskiego.

Obecna chwila przysięgi wojennej była dla Janka równie podniosła i wzruszająca jak ta na Błoniach. Obserwowała ją okoliczna ludność z księdzem. Na tę uroczystość ogniomistrz podchorąży przypiął szablę honorową prezydenta RP. Z wilgotnymi oczami ślubował Rzeczypospolitej, że będzie jej bronił do krwi ostatniej. Przecież na sztandarze stało: „Honor i Ojczyzna”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: