Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jedyna w swoim rodzaju - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jedyna w swoim rodzaju - ebook

Niekwestionowana muza i indywidualność, legendarna żona, wspaniała kucharka, porywcza matka i przejmująca wdowa, María Guadalupe Marín Preciado „Lupe Marín” (1895-1983) to wyjątkowy świadek ale i uczestnik życia ludzi, którzy nadali kształt sztuce meksykańskiej XX wieku.

Żona Diego Rivery, a potem poety i krytyka Jorge Cuesty, najwybitniejszego pisarza z grupy Contemporáneos, Lupe Marín obserwowała nie tylko twórcze zmagania swoich mężów, lecz także innych artystów, takich jak Frida Kahlo, Rafael Coronel, Xavier Villaurrutia i Juan Soriano, a ponadto wywarła potężny wpływ na swoje dzieci i wnuki, dziedziców spuścizny tyleż wspaniałej co przytłaczającej.

Jedyna w swoim rodzaju to snuta niepowtarzalnym stylem opowieść, w której autorka po raz kolejny daje wyraz swojej drobiazgowej pracy badawczej. Rekonstruuje kilka dziesięcioleci losów pełnych namiętności i gniewu, przeplatając narrację elementami eseju i analizy. W ten sposób wyłania się obraz wyjątkowej kobiety, którą historia uczyniła świadkiem burzliwych pod względem politycznym i kulturowym porewolucyjnych czasów w Meksyku.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-706-0
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

MEKSYK LUPE MARÍN

W 1976 roku przeprowadziłam wywiad z Lupe Marín w jej domu przy Paseo de la Reforma 137. Plon tamtej długiej rozmowy ukazał się w postaci wywiadu w „Novedades” 10 lutego tego samego roku. Wiele lat wcześniej, 26 lutego 1964 roku, również dla „Novedades”, spotkałam się z córką Lupe, architekt Ruth Riverą Marín, a 17 grudnia 1969 roku, nazajutrz po jej śmierci dziennik ten opublikował mój artykuł Ruth Rivera, pożegnanie gwiazdy betlejemskiej.

22 maja 1997 roku odwiedził mnie Antonio Cuesta Marín, syn Lupe Marín. Ilekroć przyjeżdżał do stolicy Meksyku z Tlaxcali, przywoził mi do domu kopie martwych natur Fridy Kahlo w nadziei, że uda mi się je odsprzedać (zadanie, do którego okazałam się całkiem niewłaściwą osobą). Pokazywał mi także rzemieślnicze wyroby z gliny, z włókien jukki lub agawy, repliki kodeksów i czasem jakieś wyrzeźbione w drewnie drobiazgi. Nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że jego los naznaczony jest cierpieniem.

Na przestrzeni dwóch lat, między 1997 a 1999 rokiem, rozmawiałam wiele razy z wnukami Lupe: Juanem Pablem Gómezem Riverą, Diegiem Julianem Lópezem Riverą, Ruth Maríą Alvarado Riverą, Pedrem Diegiem Alvarado Riverą i Juanem Coronelem Riverą. Zachowuję poruszające wspomnienie o Ruth, chyba jedynej kobiecie, która zawsze zdawała mi się bezbronną dziewczynką. Mieszkała na terenach wulkanicznych w pobliżu Anahuacalli ze swoim synkiem Diegiem Maríem. Niemal wszystkie wnuki Diega Rivery, a także ten wspomniany właśnie prawnuczek, noszą jego imię odciśnięte głęboko w duszy, niczym nieusuwalne piętno lub łańcuch z kłódką, do której klucz dzierży, na dobre i złe, ich legendarny dziadek.

Miałam też okazję porozmawiać z wieloma osobami, które znały i kochały Lupe Marín, ludźmi takimi jak Miguel Capistrán, Concha Michel, Juan Soriano i Chaneca Maldonado.

Wiele lat później, widząc, jak wiele materiału nagromadziłam, postanowiłam napisać powieść o tym Meksyku, w którym Lupe Marín – żona Diega Rivery, a potem Jorge Cuesty – odegrała nieoczekiwaną rolę i stała się – podobnie jak Frida Kahlo – postacią legendarną. Niezależnie jednak od Fridy, Lupe Marín lśniła własnym blaskiem.

Czemu powieść? Bowiem relacje osób, z którymi rozmawiałam, miały w sobie coś surrealistycznego, a także dlatego, że zarówno Po dwakroć jedyna, jak i Leonora czy Tinisima¹ mogą stanowić punkt wyjścia dla prawdziwego biografa, który zapragnie wskrzesić życie i dzieło fundamentalnych dla meksykańskiej historii i literatury postaci.

W czasie gdy pracowałam nad tekstem, pojechałyśmy wraz z Sonią Peñą do Cuernavaki porozmawiać z Rafaelem Coronelem, drugim mężem Ruth Rivery Marín, a potem do Tlaxcali na spotkanie z pisarzem Wilebaldem Herrerą, przyjacielem i protektorem Antonia Cuesty Marína. Na plantacji trzciny cukrowej El Potrero w Córdobie Marduck Obrador Cuesta, wnuk don Néstora Cuesty z jego drugiego małżeństwa, nie tylko opowiedział mi o szczegółach z życia Jorge Cuesty, lecz ponadto pokazał książki, które do niego należały. W mieście Meksyk Horacio Flores Sánchez naszkicował z uwielbieniem i nostalgią cechy swojej przyjaciółki i towarzyszki w Akademii Sztuk Pięknych, Ruth Rivery Marín. Wspaniałomyślny Víctor Peláez Cuesta, syn Natalii Cuesty Porte-Petit i siostrzeniec Jorge Cuesty, nie wahał się wypełniać luk i odpowiadać na pytania, ilekroć przyjeżdżał z Kanady, by rozmawiać o życiu i dziele swojego wuja Jorge w związku z przygotowywaną przez niego książką o rodzie Cuestów. W swoim domu w Coyoacán Arturo García Bustos i Rina Lazo wspominali Diega i Fridę, a Martha Chapa przyjechała do mnie, przepełniona szacunkiem, i zdała relację z czasu spędzonego u boku Lupe. Przeprowadzone na przestrzeni wielu lat liczne wywiady z Guadalupe Riverą Marín, starszą córką Diega i Lupe, dokumentują jej mądrość, przenikliwość i wielką miłość do ojca.

Ukończoną powieść Po dwakroć jedyna dałam do przeczytania Lupe Riverze Marín i Juanowi Coronelowi.

Dlaczego powieść? Kiedy przyjechałam do Meksyku w 1942 roku, ze zdumieniem stwierdziłam, że na mapie Republiki Meksykańskiej, z której uczą się dzieci w szkole podstawowej, było wiele pomalowanych na żółto pustych miejsc, niezbadanych terytoriów czekających, aż ktoś je odkryje. Przybywałam z Francji, gdzie ogrody są wielkości chusteczki do nosa i gdzie się uprawia najmniejszy skrawek ziemi. Chciałam udokumentować mój kraj nie tylko poprzez jego rzeki, jak Papaloapan, czy jego muzyków jaraneros przygrywających pod arkadami Café de la Parroquia, lecz także przez jego postacie, które same w sobie stanowiły już barwne i niejednoznaczne terytorium: Carlos Pallicer, Tabasco; José Revueltas, Durango; Lupe Marín i Juan Soriano, Jalisco; Diego Rivera, Guanajuato; Octavio Paz, Mixcoac (w stolicy); Guillermo Haro, Puebla, a raczej Tonantzintla.

Zagłębianie się w geografię Lupe Marín to jak wskrzeszanie rewolucji meksykańskiej z jej nieostygłymi jeszcze lufami karabinów, stolika do szycia z maszyną Singera, igieł i nici, mirtów, szaleństwa Contemporáneos², wielkiego Lázara Cárdenasa i przeprowadzonego przezeń heroicznego wywłaszczenia złóż ropy naftowej. To spacer po targu Merced, do Monte de Piedad, Banku Pobożnego przy Zócalo, do Ministerstwa Edukacji przy ulicy Argentina w Centro Histórico. To uchylenie drzwi do okazałego gabinetu Narcisa Bassolsa i rzut oka na jego socjalistyczną edukację, wychylenie się z balkonu w Palacio Nacional w huku sztucznych ogni i rac, błysk świateł w Noc Krzyku 15 września³. Pochylenie się nad Lupe to odszyfrowywanie biblii zapisanej w muralach Trzech Mistrzów⁴, ale także mineralny bóg Cuesty⁵ pod rękę z José Gorostizą i „niezgrabne kuśtykanie po omacku przez błota” w niekończącej się śmierci⁶. Lupe wymieniła ramiona giganta, który wspiął się na rusztowania, na objęcia zrozpaczonego poety i alchemika poruszającego się – jak sam pisze – „w rachitycznym środowisku intelektualnym”.

Lupe Marín zawsze była terenem żyznym i niezmierzonym, niekiedy wysuszonym, innym razem burzliwym i okrutnym, nigdy płaskim czy nijakim. Poznać ją to odkryć ukrytą część owej straszliwej łamigłówki, jaką jest Meksyk.ROZDZIAŁ 1 RAJ

Guadalupe podchodzi do niego, jego czerwone niczym cząstki grejpfruta wargi są tak pełne, że ciążą, Diego rozplata założone na brzuchu dłonie, otwiera ramiona i zagarnia ją całą, równie jak on wysoką, równie jak on zachłanną.

– Czyżby wszystkie te owoce były twoje?

Dokładnie tak, wszystkie owoce należą do Diega Rivery, światło kładące się na melonach i pomarańczach też jest Diega Rivery, delikatny meszek pokrywający brzoskwinie i skórka winogron to również jego własność.Od tamtego dnia Lupe pożera malarza, którego wyciągnęła sobie z tacy pełnej arbuzów, mango, bananów i ananasów. Zagłębia kły, połyka, zlizuje miód z długich palców i ociera usta dłonią, duże olmeckie usta, mocne i władcze.

– Zjadłam wszystko.

– Wszystko – potwierdza malarz.

Julio Torri przygląda się scenie w osłupieniu zza swoich okrągłych okularków, tłumaczy się przed Diegiem:

– Prosiła mnie, żebym ją przyprowadził: „Zabierz mnie do niego, bo to będzie mój mąż”. Nie przypuszczałem, że tak szybko przejdzie do konsumpcji.

Widząc, że Diego się uśmiecha, Lupe chwyta banana, obiera go ze skórki, potem otwiera owoc flaszowca o odurzającym zapachu.

– Słyszeliście, jaki odgłos wydają upadające na ziemię flaszowce? – pyta. – Pięknie spadają.

A ona? Też pięknie spadnie?

Zjada owoc, wbijając zęby w jego miąższ, tak że sok ścieka z kącika ust. Czegoś takiego Diego jeszcze nie widział. Patrzy w grynszpanowe oczy, a może raczej niebieskie? Wpatruje się w długą szyję i płaską pierś Lupe. Słodki nektar płynie aż do zagłębienia brzucha, cieknie po udach, długich nogach. Kiedy jednym ruchem dziewczyna rozłupuje jabłko, Diego słyszy echo chrupnięcia aż gdzieś głęboko w sercu. W samych trzewiach. „Zaraz zarży”. Ale to nie rżenie spada nań niczym grom, lecz dłoń wyciągająca się ku niemu. Ta dłoń to szpon i czarci rękodrzew, pęd winorośli, kłącze, kurza łapka z ostrogami, prastara muszla morska, gałązka marihuany, brezylka.

Na tacy z owocami zostają już tylko pestki. Lupe, niczym wdzięczne zwierzątko, pokazuje Diegowi różowe dziąsła:

– Zjadłabym drugą taką…

– Jak chcesz, pójdziemy po następną.

Julio Torri – karzełek pomiędzy gigantami – przeciera okulary.

– No dobrze, Lupe, chciałaś go poznać, więc już ci go przedstawiłem – żegna się.

Diego bierze glinianą misę: „Napełnimy ją na targu Merced”.

Schodzą na dół z pracowni mieszczącej się wysoko na górze w podupadłym budynku Colegio Máximo de San Pedro y San Pablo, dawnym Colegio de San Gregorio, obok Amfiteatru Bolivara, idą ramię w ramię, owoc w owoc. Diego porusza się powoli, ciężko, łagodnie, bez pośpiechu, ciąży ku ziemi niczym gruboskórny zwierz.

Na spotkanie wychodzą im napęczniałe sałaty zroszone wodą, kapusty, rzodkiewki, blada żółć gujaw, słoneczny pomarańcz mandarynek, przepołowione buraki, których barwa utknęła gdzieś pomiędzy purpurą a fioletowoniebieskim, delikatna zieleń lucerny, służącej za podściółkę innym warzywom, głęboka szmaragdowa zieleń ogórków, żółć cytryn, karmazynowa lub krwista czerwień najdojrzalszych truskawek, niebieskie indygo bibułki, z której wychylają się nadesłane z Oregonu, a przez to droższe gruszki. Lupe waży w ręku owoc flaszowca peruwiańskiego, ściska, aż miąższ tryska, prosi sprzedawczynię jicamy o sól.

– Dla mnie jicama z cytryną, na pewno mają tu solniczkę – zapewnia Diego.

Faktycznie, mają.

– Jicama, marchewka i truskawki, oto moja dieta – oświadcza Diego i zagarnia cały targ ruchem ramienia. – Wszyscy ci ludzie są moi. Patrz na tę straganiarkę o oczach w kolorze winogron. Cała, calutka wyląduje na moim muralu.

Lupe idzie wielkimi krokami, a Diego obserwuje jej długie nogi, duże stopy.

Nasycona bestia patrzy z wdzięcznością na wielkiego mężczyznę u swojego boku.

– Wiesz co? W Guadalajarze mama wysyłała mnie po chleb na podwieczorek, a ja byłam już wtedy strasznie głodna. Rzucałam monety na cynkową ladę i zaraz w drodze powrotnej otwierałam torebkę, wyciągałam słodkie bułki, no wiesz, conchas, i zlizywałam z nich cały cukier. Byłam tak głodna, że wcale mnie nie obchodziło, czy ktoś mnie zobaczy.

Dla swoich sióstr, Justiny, Victorii, Maríi, Carmen, Mariany i Isabel, Lupe jest fenomenem. Zbyt wysoka, zbyt śniada. „Ale czarnulka z tej naszej Lupe, prawda? Jesteśmy potomkami Hiszpanów, ale ją przynieśli ze składu węgla”. W oczach Lupe siostry to pulchniutkie pączuszki bez iskry, którym do głowy nie przyjdzie wyjść na ulicę, żeby zagrać w kulki. Nigdy się nie brudzą, ani nie drą sukienek, nie skaczą na skakance, nie biją się z chłopakami, nie włażą na drzewa, nie podkradają kwitnących gałęzi z Parku Escobedo. Co prawda, omija je dzięki temu manto końskim batem.

Wspomnienia wytryskują z Lupe jak wcześniej sok z przepołowionego jabłka.

„Patrz tylko na chudą, jak to się bisurmani na chodniku”. Co to takiego bisurmanić się? „Widziałaś, jakie ma giry? Tata nie może znaleźć dla niej butów, bo ma za wielkie stopy. Dlatego donasza buty po Celsie”. „Ciekawe, czy w końcu wyrośnie z tych kudłów i przestanie być taka ciemna”.

– Wiesz co, Diego? Matka też mnie nie kochała, zawsze raziło ją wszystko, co robiłam, jak mówiłam, jak chodziłam. „Lupe, skocz no na targ, tylko przynieś resztę”. Wyprawa na targ choćby po marne kilka pomidorów to było prawdziwe święto. Dzisiaj ty jesteś dla mnie takimi kilkoma pomidorami.

Diego nigdy w życiu nie widział podobnych ust, wpatruje się uważnie w jej wargi.

– Marchantita, kochaniutka, te małe banany dominicos są lepsze niż tamte duże… – woła do straganiarki.

Lupe połyka je w całości. Zafascynowany Diego patrzy, jak zakrywa rękoma usta. „To prehistoryczne zwierzę”.

– Nigdy nie mam dosyć, jak mi nie przeszkodzisz, to zjem cały targ.

A jakie dłonie ma Lupe! Obok nich rąk Diega praktycznie nie widać; jej dłonie są pięć razy większe, z krótkimi, twardymi paznokciami, wiecznymi niczym morskie muszle. To orle szpony, mogłyby porwać go w powietrze. Jego, takiego olbrzyma. Gdyby uwiesił się na tych rękach, udusiłyby go? Lupe potrząsa nimi, żeby strzepnąć sok, nieskończenie długie palce tańczą bezwolnie, w oczach migają prześwitujące paliczki, wypukłe kostki i wystające stawy jak w karykaturach José Guadalupy Posady.

Diego z początku wydał jej się „przeraźliwym monstrum i paskudnikiem”; teraz zaczyna jej się podobać, już za parę dni będzie ją śmieszyć jego brzuszysko, opadające skarpety, brudne buty, przykrótkie spodnie, kapelusz z obwisłym rondem i laska z Apizaco. Cholerka, w końcu to Diego Rivera: może sobie robić, na co mu przyjdzie ochota, i ubierać się, w co zechce. Rivera nosi ciuchy, które kupuje u handlarzy wykładających swój towar w stertach na chodniku, a koszule nabywa od żołnierzy w Lagunillii.

– Jemu pasują te szmaty, a tobie twój garniturek z krawacikiem – zapewnia później Lupe Julia Torriego w wiecznie zaparowanych okularach. – Ostatecznie Diego to król Meksyku.

– Chyba tlatoani⁷.ROZDZIAŁ 2 GNIADA MULICA

Diego pilnuje się, by nie przerywać Lupe, fascynują go jej notorycznie rozchylone wargi i chrapliwy oddech. Lupe milknie, lecz nie domyka ust w oczekiwaniu na odpowiedź. Gdy się złości, wygląda jeszcze piękniej, a ponieważ zdarza się to często, Diego nie spuszcza z niej oka. Wszystko w Lupe jest instynktowne. Diego poznał wiele rezolutnych kobiet, ale żadna nie może się z nią równać, to intuicja w czystej postaci.

Jak dobrze iść pod ramię z tym wielkoludem, za którym wszyscy się oglądają!

Czemu opowiada mu swoje życie? Czy przez wzgląd na dobroć bijącą z jego oczu? A może dlatego, że już zdążyła się zakochać? Wszystkie jej siły witalne koncentrują się na Diegu, będzie jej wybawcą.

– Ale miałaś chujowe dzieciństwo, Lupe! Chodźmy na Merced napełnić koszyk.

Słodycz owoców zastępuje brak miłości w dzieciństwie.

– Słuchaj, grubasie, jesteś największym malarzem Meksyku czy świata?

– Świata, Lupe, oczywiście, że świata.

– Nawet Japonichin?

– Nawet Japonii i Chin.

– To Japonichiny nie są jednym krajem?

– Nie.

– To czemu śpiewają coś takiego: „Z Japonii, Chin najedz się bździn”?

– Takie masz wyobrażenie o geografii, Lupe?

– A jesteś bogaty? – zmienia temat.

– Nie.

– O, to fatalnie, bo ja nienawidzę biedy! Od dziecka chodziłam przez nią bez butów, nigdy nie mogłam nikogo zaprosić do domu. Nas też zresztą nikt nie zapraszał, bo biedaków nikt nie lubi. Pocieszało mnie jedynie, że na targu Corona straganiarki dawały mi czasem garść solonych orzeszków. Gdy dowiedziałam się, że moja siostra María wyszła w stolicy za mąż, postanowiłam cię odnaleźć i ją przebić. Złowiła sobie malarza Carlosa Orozco Romero. Ale ty jesteś lepszy, prawda?

Diego słucha łapczywie, jakby został widzem niezwykłego przedstawienia, Lupe wspiera się na jego ramieniu. Dziwi ją niepomiernie, że ta stojąca obok wielka i gruba góra zakończona jest maleńkimi rączkami. Diego trzyma w nich szkicownik i rysuje tragarza, sprzedawczynię kalii, synka śpiącego w chuście na jej plecach niczym jedna kalia więcej, na sekundę przed rozkwitnięciem. Lupe przyłącza się do grupki pełnych podziwu gapiów, którzy otaczają Diega. Szkicuje stragan z rzodkiewką, z pomidorami. W jego wyłupiastych oczach nie ma cienia złośliwości. „To poczciwy grubas, nigdy nie zrobi mi krzywdy”, zwierza się Lupe sprzedawczyni cukinii. Grubas rysuje także i ją: Lupe od przodu i z profilu, jej odstające uszy, słowa, które wydymają lub zaciskają jej olmeckie wargi, i te dłonie, w szczególności te dłonie, które czynią ją wyjątkową. Ta kobieta to klacz, nie, raczej mulica, ze względu na maść, na wspaniałość jej zadka, skórę, która nie marszczy się na łokciach, gładkie kolana, wypolerowane niczym dwie pestki awokado, włosy jak gorący asfalt, trudną do sklasyfikowania niebieskawą zieleń oczu. Lupe patrzy na niego niczym drapieżny ptak zawsze gotowy do ataku. Wygraża jej palcem: „Gniada Mulica, do tego wielka cwaniara”, a ona zgina szyję, godzi się.

Kiedy Lupe poznaje Diega, myśli sobie, że obok niego wystarczy jedynie wyciągnąć rękę.

Malarz odprowadza ją do domu kuzynek Preciado, tuż obok placu Garibaldiego. Wcześniej wszyscy zwracali uwagę na jej zielono-szare tęczówki otoczone czarną obwódką, kocie oczy, oczka wodne, oczy zdradzieckie, oczy świadome własnej wartości; Diego natomiast wpatruje się w jej dłonie. „Chcę cię namalować w Amfiteatrze Bolívara, Gniada Mulico. Kiedy będziesz mi pozować?”

Pozowała mu już Palma Guillén (wytypowana przez doñę Maríę del Pilar Barrientos, matkę Diega, na żonę dla niego); Lupe Rivas Cacho, aktorka, do której Diego ma wielką słabość; Julieta, żona krytyka Jorge Juana Crespo de la Serny; Carmen Mondragón, Carmencita; María Asunsolo, kuzynka Dolores del Río; Graziella Garbalosa, Kubanka z pochodzenia, „tryskająca tropikalną zmysłowością”, i wreszcie dwie towarzyszki z Partii Komunistycznej: Luz González, która potem będzie sekretarką Inés Amor w Galerii Sztuki Meksykańskiej, i Concha Michel, wędrowna śpiewaczka.

Powołany przez ministra edukacji José Vasconcelosa Roberto Montenegro jako pierwszy zaczyna malować w kościele pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła. Szaleje za Gabrielą Mistral i Bertą Singerman, sportretuje je później w wielkim biurze Vasconcelosa. Ten oddaje Riverze do dyspozycji korytarz i salę na dziewięćset osób z organami wmurowanymi w centralną ścianę. Tutaj organizowane są koncerty i wieczory poezji przybyłej z Buenos Aires Argentynki Berty Singerman.

„Mógłbyś namalować Stworzenie”, doradza Roberto Montenegro. Diego decyduje się na enkaustykę, technikę, w której farbę miesza się z pszczelim woskiem i żywicą, a jej nakładanie przysparza wiele trudu.

– Co zrobisz z organami? – pyta znów Montenegro.

Organy przecinają przestrzeń; nie ma szans, żeby je usunąć. „Uciszę je kobietami”, odpowiada Diego i nad głowami swoich modelek umieszcza aureole z bizantyjskiej mozaiki z Rawenny. Zmienia rury organów w pień drzewa życia. Chrześcijańskie symbole, Muzykę, Siłę, Miłosierdzie, Pieśń, Taniec, Sprawiedliwość, Umiarkowanie ubiera w tuniki, nad ich głowami wiszą złociste kręgi. Carmen Mondragón, emanująca ogromną siłą niespokojnych oczu Carmencita, którą Gerardo Murillo tworzący pod pseudonimem Dr Atl przemianuje potem na Nahui Ollin, wyobraża Poezję. Lupe, Kreolkę z Jalisco, ustawia za nagą kobietą o twarzy fauna. Okrywa ją czerwoną chustą.

W tym samym Piotrze i Pawle na rusztowaniach pod drugą ścianą José Clemente Orozco oświadcza, że mural Diega jest kiepski, „prawdziwa nędza”. „Jaki związek ma ten mural z Meksykiem? Żadnego”.

Diego prosi Lupe, żeby poszła z nim do Carlosa Braniffa, który mieszka przy Paseo de la Reforma. Lupe nie onieśmiela wersalski ogród, marmurowe podłogi, stadko kelnerów w białych uniformach, którzy kręcą się z tacami wokół gości. Braniffa bawią krwawe historie Diega, hołubi nawet jego pistolet. Dla Lupe jedyne, co się teraz liczy, to konfrontacja z Rivas Cacho, którą Diego oklaskuje w Teatrze Lirycznym i całuje w garderobie. „Przecież to jakaś pluskwa, nie sięga mi do pięt”, myśli Lupe czerwona z zazdrości.

Guadalupe Rivas Cacho ma grupę oddanych fanów, których nazywa swoimi „chudopachołkami”. Diego co wieczór przychodzi do Lirycznego, by zobaczyć, jak aktorka porusza się w rytm cza-czy „¡Vacilón, qué rico vacilón!”.

„Nie czekaj dłużej, złap kij i bij, wyceluj, uderz, po to masz kij”, śpiewają chórem goście Braniffa, gdy przychodzi czas na rozłupanie piñaty, bo dorośli lubią bawić się jak dzieci. Lupe zaczaja się na jednego z kelnerów i ni stąd ni zowąd prosi go: „Może mi pan przynieść na chwilkę nóż?”, i choć zaskakuje go tą prośbą, chłopak spełnia ją niezwłocznie. Lupe szuka wzrokiem sznura, na którym wisi piñata, a w chwili gdy Rivas Cacho stoi równo pod garncem, przecina sznur i wszystko spada na głowę aktorki. Oniemiali goście patrzą, jak Lupe rzuca się na Diega z kijem do piñaty.

– Patrz tylko, co zrobię z twoją ukochaną. Zaraz ją dobiję. Zobaczymy, czy nadal będziesz odwiedzał tę pluskwę.

Na oczach zdumionych państwa Braniff, gwiazd i aktorów Teatru Lirycznego oraz pozostałych gości Diego zabiera Lupe z imprezy, jednak wcale jej nie strofuje: jest poruszony jej tupetem. Która może się z nią równać?! Ta dzikuska dała mu właśnie największy dowód uczucia.

„Naprawdę mnie kocha. Ciekawe, czym przecięła sznur. Czyżby ta bestyjka przyniosła ze sobą sztylet?”

Następnego dnia proponuje jej podróż do Juchitán. „Muszę się wybrać na południowy wschód, do Tehuantepec, pojedziesz ze mną? Nasz drogi minister kultury Vasconcelos uważa za konieczne, żebym poznał Meksyk od podszewki. Sądzi, że nie mam pojęcia o tych jego Indianach i ich zwyczajach, choć udowodniłem mu już, że grubo się myli, ale ponieważ to on płaci, postanowiłem porobić sobie trochę szkiców do drzewa życia…”.

– Oaxaca to drzewo życia?

Lupe zachwycają kwieciste spódnice Tehuanek, którymi zamiatają po ulicach, wzniecając za sobą kłęby kurzu, ich włosy ozdobione kolorowymi wstążkami, aksamitne lub satynowe tuniki haftowane w kwiaty i ptaki, złote monety przekształcone w medale i naszyjniki, długie filigranowe kolczyki i zęby, jakżeby inaczej, również złote: „Patrz, Brzuchaczu, noszą na sobie cały rodzinny majątek, brakuje tylko, żeby sobie uwiesiły na szyi kamienny moździerz”. Gorący klimat, pełen szmerów, odurza ją, dlatego reaguje z opóźnieniem, kiedy doña Laila, która nigdy nie podnosi się ze swojego hamaka, staje naprzeciw niej:

– Słuchaj no, Gniada Mulico, dziewczyny chcą od ciebie odkupić twojego Tłustego Golca.

– Kogo?

– Twojego męża. Ile za niego chcesz?

– Ani to mój mąż, ani nie zamierzam go sprzedawać.

– Prócz złota dziewuchy gotowe są ci dać krowę i dwa świniaki.

– Co?

– Jeśli uważasz, że to za mało, mogę ci dorzucić kawałek ziemi i opłacić ludzi, których sobie wybierzesz, żeby ją uprawiali.

W nocy Lupe okłada Diega pięściami. „To twoja wina; ty ośmieliłeś te dziewuchy, dlatego miały czelność, jeszcze nazwały mnie Gniadą Mulicą, jak ty. A na ciebie mówią Tłusty Golec”.

Kiedy Lupe się wścieka, wygląda olśniewająco i Diego czuje, że po plecach przebiegają mu dreszcze, jakich wcześniej nie znał. W jej lamparcich oczach rosną dwa obsydianowe noże gotowe go poćwiartować. Wszystko w niej jest gwałtowne; śmiech brzmi jak wybuch. Jest boginią urody Xochiquetzal, ale także zdradziecką boginią płodności Chicomecóatl. Słodka Angelina Beloff blednie i znika w zestawieniu z tym szmaragdowo upierzonym wężem. Tehuantepec, jego wody, mięsiste zielone liście, śniada dłoń chwytająca miseczkę, by polać się wodą, ramię, piersi o kształcie gruszek, mokre włosy, otwierają wrota, napełniają po brzegi czarę jego nowej inspiracji. Teraz tak, teraz Diego wie już, co malować! Kobieta w kąpieli to coś dla niego, kobieta kąpiąca się, która jest wszystkimi kobietami z Oaxaki, która jest śpiącą u jego boku Lupe. W rzece stoją Tehuanki z glinianymi dzbanami, ich zmysłowość osiada na opuszkach palców, współgra z pożądaniem Lupe, ciałem Lupe, oczami Lupe. Pociągnięciami pędzla omiata jej uda i zatrzymuje się na tym ciele, jeszcze nawet piękniejszym niż u kobiet z Juchitán, które na niego polują. Lupe zaklina się: „Kocham cię z całej duszy”. Odpowiada jej, że on również ją kocha, że Lupe jest jego nową skórą, jego prawdą, że odwróciła go na lewą stronę i ukierunkowała ze środka na zewnątrz.

Wreszcie Lupe oświadcza mu: „Mój tata pyta, co robię w Meksyku, na pewno coś mu nagadały moje zawistne kuzynki. Żałosne kreatury! Muszę wrócić do Guadalajary”. Diego czuje się porzucony, tym bardziej że teraz Rivas Cacho nie odzywa się do niego słowem.

Niepodobna żyć bez tej kobiety, niepodobna żyć bez tego kraju.ROZDZIAŁ 3 ŚLUB PEWNEGO KOMUNISTY

Każdego, kto tylko zechce jej słuchać, informuje, że wyjdzie za Diega Riverę. Prócz tego Lupe zaskakuje go swoimi listami z Guadalajary, podobnie jak wtedy, gdy pewnej nocy podczas spotkania towarzyszy partyjnych nagle poprosiła o głos pośrodku ciężkiej ciszy: „Biedaczka, jak śmie”. Jej słowa zdumiały wszystkich, bo odwołała się do wrodzonej inteligencji.

Chudość upodabnia ją chwilami do niezgrabnego wyrostka, jej uroda opiera się na nieprzewidywalnym zachowaniu. Wie więcej, niż mogłoby się wydawać, a spoza arogancji przeziera niezwykłe życie wewnętrzne.

Amado przyniósł mi zdjęcie środkowej części już ukończonego muralu. Moim zdaniem jest bez porównania lepsza niż to, co zostało namalowane po bokach. Jaka prostota! Prześliczna roślina, jak wszystkie te, których tyle jest w Istmo. Ile w niej życia! Przypomina mi jedną, którą widzieliśmy razem, nie ma w niej już tego przesadnego wyrafinowania i napięcia pierwszej części, jest za to niewiarygodna żywotność. Myślę, że moja obecność ci szkodzi; pewnie wyczerpujesz swoją fantazję i przeze mnie tracisz moc. Moc, która tutaj emanuje z całą siłą, udokumentowana w części środkowej.

Boję się wyznawać ci moje uczucia; po tym co właśnie powiedziałam, wydaje mi się, że mówiąc ci o miłości, odciągam cię od pracy… Trudno! (wybacz mi). Kocham Cię tak bardzo, że nic, nic, absolutnie nic prócz Ciebie mnie nie interesuje! Oczekiwanie przez miesiąc na nasze spotkanie to dla mnie cała wieczność; umieram z obawy, że listy, które mi obiecałeś, nie nadejdą, i myślę, że jestem dla ciebie ciężarem, a kiedy przebywamy razem, zabieram ci mnóstwo czasu, a na dobitkę nie mogę mieszkać w Meksyku: ten klimat mnie przeraża… Pracuj dużo, dzięki temu szybciej będziesz mógł przyjechać, i nie żałuj czasu, jaki spędzisz tutaj ze swoją Muliczką. Odżywiaj się dobrze. Od czasu do czasu wyjdź trochę na słońce, bo dzięki temu nic ci się nie stanie, nawet jeśli będziesz pracował przez cały dzień. Myśl o swojej Mulicy (ale tylko w przerwach od pracy). Nie zapominaj, że ona kocha Cię głęboko. Żegnaj, Tłuścioszku.

Diego jedzie do Guadalajary, żeby poznać rodzinę Lupe: „Wszyscy oni są niezrównanie piękni”. Światowy i uwodzicielski, po obiedzie wychwala jedną po drugiej kobiety z domu Marínów; najśliczniejsza jest oczywiście zajmująca miejsce u szczytu stołu głowa rodziny, Isabel Preciado, matriarchini. Jesús o niebieskich oczach wygląda jak południowiec z Hiszpanii; Carmen także jest Andaluzyjką; najstarsza Justina, blada blondynka, to pracowita odpowiedzialna mróweczka; zupełnie do niej niepodobna Victoria jest najpiękniejsza, tak samo jak zapotecka Guadalupe, ze swoimi ciężkimi wargami i biblijnym nosem Żydówki. „Jej drzewo genealogiczne ma korzenie w Egipcie, przechodzi przez biblijną pustynię i osiąga kulminację w oczach Lupe”. Federico, młodszy brat, równie śliczny jak Lupe, także z pewnością jest Żydem; María to faworyta króla Salomona, zasługuje na alabastrowy tron; Isabel, najmłodsza, najdelikatniejsza, z pewnością urodziła się na Tahiti jak Victoria, kolejna wyspiarka. Warto wyobrazić sobie ich kąpiel w wodach Pacyfiku.

Zdumieni Marínowie słuchają w milczeniu. Diego imponuje swoimi rozmiarami, zajmuje pół jadalni.

– To w końcu jesteśmy z Madrytu czy z Egiptu? – pyta Justina.

Diego analizuje jej sefardyjskie, papuaskie, egipskie, hiszpańskie i zapoteckie cechy. Niczym kochanek z Pieśni nad pieśniami wyjaśnia między jednym a drugim łykiem czekolady i niezrównanymi chilaquiles⁸: „Oto przyczyna twojego powabu, oto i źródło twojego wdzięku, oczy niczym gołębice”. Lupe jest jedyną brunetką, słońce wybrało ją sobie spomiędzy wszystkich. Jej siostry i bracia to ledwie niedoskonałe kopie tej dziewczyny o nadzwyczajnej urodzie.

– Słuchaj, Lupe, czemu on do ciebie mówi Gniada Mulica? – docieka młodsza siostra, Isabel.

– Bo nie ma nic piękniejszego pod słońcem niż ciemna sierść mulicy.

Lupe zdumiewa, że Diego tak uparcie podkreśla urodę i tygiel ras w rodzinie Marín. Dotychczas pragnęła, by wszystkich, z wyjątkiem Jesúsa i Justiny, szlag trafił. Patrzy na swoje rodzeństwo nowymi oczami. „Słuchaj, myślisz, że naprawdę jestem Egipcjanką, jak mówi twój pretendent?”, pyta Victoria.

Diego przeżywa fascynację rodziną Marínów. Niezwykle wesoły, hałaśliwy niczym dzwon, styl bycia w pięć minut zapewnia mu magnetyczny efekt, a po godzinie rozmowy nikt już nie pamięta, jak bardzo jest szpetny, już tylko on liczy się w jadalni. Uśmiecha się, pokazując zaskakująco małe w zestawieniu ze swoją posturą ząbki. Z łatwością wybucha śmiechem. Gromki rechot wstrząsa nie tylko jego piersią, lecz całym jestestwem. Zajmuje się wszystkimi; gorące pragnienie, by każdemu sprawić przyjemność, wręcz wrze w jego drobniutkich dłoniach, aż Victoria dopytuje się z niedowierzaniem: „To tymi rękoma maluje?”. Kiedy Diego mówi im o Partii Komunistycznej, zainteresowanie rodziny słabnie. „Naprawdę chcesz się związać z tą wielką górą sadła?”, pyta znów Victoria i zapewnia siostrę, że jego brzydota będzie rosła z wiekiem. „To geniusz. Mnie już zawojował, nie potrafię żyć bez niego, a jego szpetota mnie pociąga”, irytuje się Lupe.

– Spójrz na swoje rodzeństwo. Ten wielkolud zajmuje zbyt wiele miejsca. Co on jada? – pyta Federico.

– Zawsze jest na diecie.

Lupe nie rozumie zapału Diega do „garnków” i „skorup”, jak nazywa podziemne skarby dawnych mieszkańców Meksyku. Całe szczęście, że w Guadalajarze nie ma zbyt wielu wykopalisk, bo Diego zachwyca się Teotihuacánem, Uxmalem i „bożkami”, których Lupe widziała na półkach w gabinecie i których uważa za paskudnych. Niepodobna pojąć, czemu Diego tak się ekscytuje kawałkami ceramiki, na którą wydaje ciężkie pieniądze, zamiast kupić sobie dom. Odrzuca ją na widok wszystkich tych glinianych kołatek, żmij i turkusowych masek, a tymczasem jej ukochany zapewnia, że Aztekowie wspięli się na poziom abstrakcji wcześniej niż jakikolwiek inny lud i jakikolwiek inny twórca w świecie. „Lupe, wiesz, co to Aztlán?”, pyta ją. Na żywo Lupe potrafi rozpoznać królika, kojota lub nawet tygrysa, lecz nie jest w stanie odszyfrować ich w hieroglifach na ceramice czy świątynnych ścianach.

– Czy nie widzisz, że w dwóch albo trzech liniach aztecki rzemieślnik daje nam to, co najważniejsze, czystą esencję? Nasza rasa należała do gigantów, pisał o tym już Clavijero.

– Nie wiem, kim jest Clavijero – peszy się Lupe i obiecuje sobie, że znajdzie kogoś, kto opowie jej o owej minionej wielkości, o której wciąż gada Diego.

David Alfaro Siqueiros opowiedział Diegowi, że don Ramón del Valle-Inclán zakochał się w Lupe, ledwo przyjechał do Meksyku. Na stacji w Guadalajarze dwie śliczne dziewczyny, María Labad i Lupe Marín, poprosiły o pozwolenie na wejście do pociągu. „Chcemy zdobyć autograf słynnego don Ramóna Maríi del Vallego-Inclána y Montenegro, markiza Bradomin i krewnego Meksykanina Roberta Montenegro”.

Don Ramón, któremu podobnie jak Cervantesowi brakowało ręki, napisał na tomiku dla Lupe:

O nieszczęsny mój losie!

Skrzyżowałeś dziś nasze drogi,

gdy brodę nieuchronną siwizną

oprószył mi czas jakże srogi.

Powtórzył to raz jeszcze, gdy spotkał ją w Teatrze Degollado: „Lupe, czyż nie byłoby wspaniale zmieszać czarne światło twych loków ze śnieżną bielą mej brody? Czy to nie przesadna śmiałość z mej strony? Och, sama zadecyduj!”.

Lupe nie odpowiedziała, ale oświadczyła Maríi Labad:

– Słuchaj, ten cały Valle-Inclán trzyma się lepiej niż mój pretendent José Guadalupe Zuno.

Towarzysze Vallego-Inclána, Julio Torri, Daniel Cosío Villegas, Pedro Henríquez Ureña, również byli pod wrażeniem nieokiełznanej urody dziewczyny. We wcześniejszych latach Lupe i jej przyjaciółka miały w zwyczaju chadzać do klubu Círculo Bohemio, któremu w Guadalajarze przewodniczyli Zuno i Siqueiros. Kiedy Lupe usłyszała, że mówią o Diegu Riverze, nie zawahała się poprosić Zuna o pięćdziesiąt pesos. „Wyjdę za niego, nie za ciebie”.

Diego wraca do miasta Meksyk i przestaje do niej pisać. Jego mural w Escuela Nacional Preparatoria pochłania go bez reszty. Lupe puszczają nerwy: „Co mam robić? Muszę stanąć na jego poziomie”.

Czasami przytłacza ją legenda Diega; choć zaplanowała swój wyjazd do Meksyku wyłącznie w tym celu, żeby go zdobyć, potem przy pierwszej okazji zmieniła zdanie. „Wyjdę za niego”. Choćby po to, by przebić swoją siostrę Maríę. „Utrę jej noska, bo to Diego jest malarzem, takim prawdziwym, uznanym przez wszystkich, a nie ten jej”.

Nocą obawa chwyta ją w swoje szpony na całego. Jak ona, Lupe Marín, może się porównywać z mężczyzną o tyle od niej lepszym, który przeżył czternaście lat w Europie i poznał tylu słynnych ludzi? Lupe, wysoka i zuchwała, nagle się kurczy, ogarnia ją niemiłe uczucie. Gdy więc Diego odpowiada: „Teraz nie mogę znów jechać do Guadalajary, lepiej ty przyjedź do mnie”, nie zastanawia się długo. „Przyjadę, ale pod jednym warunkiem: musimy wziąć ślub i to w kościele”. Odpowiedź Diega jest miażdżąca: „Komuniści uznają tylko wolne związki”.

„Moi rodzice, Francisco i Isabel Marín, nigdy się na to nie zgodzą. María wyszła już za Orozco Romero i ma wszystkie błogosławieństwa w komplecie”.

Diego jest ateistą, nikt go nie zmusi, by zrobił coś, w co nie wierzy. Lupe podskakuje nerwowo i argumentuje: „Wobec tego co ci szkodzi ożenić się w kościele, tłuścioszku?”.

Ku zdumieniu wszystkich Diego się zgadza.

Jego siostra María Rivera rozmawia z ojcem Enrique Servínem, byłym dyrektorem katolickiego liceum, w którym uczył się Diego. Ksiądz, obecnie proboszcz w parafii Świętego Michała Archanioła przy ulicy San Jerónimo, nakazuje, by Diego przyszedł z nim porozmawiać. Ten stawia się z pistoletem za pasem, co wyprowadza z równowagi Enrique Servína. „Człowieku, nie musiałeś tu przychodzić uzbrojony… Udzielę wam ślubu, ale nie ze względu na ciebie czy na nią, bo jest równie bezwstydna jak ty, lecz przez wzgląd na jej rodzinę. Ale karteczkę od spowiedzi musisz mi przynieść”.

Ignacio Asúnsolo spowiada się zamiast Diega i żąda karteczki na nazwisko Rivery.

Lupe wyjaśnia Maríi Oldze, siostrze malarza Alfonsa Michela – który tak jak ona pochodzi z Guadalajary – że jej rodzice nie przyjdą. „Chciałabym, żebyś była moim świadkiem. Moja matka Isabel Preciado wolałaby, żebym wyszła za lekarza, prawnika, jakiegoś kolegę moich braci, chudzinkę o poczciwym wyglądzie, a nie za Diega. Tata oczywiście najbardziej by chciał, żebym przez całe życie została przy nim jak ostatnia tumanka”.

20 lipca 1922 roku, w dniu ślubu, Diego, kawaler lat trzydzieści pięć, ślubny syn Diega Rivery (nieżyjącego już), pochodzącego z Guanajuato, i Maríi Barrientos, wdowy po Riverze (położnej), stawia się z czerwoną wstążką w kapeluszu i w niewypastowanych butach po kolana. Oczywiście zapomniał o obrączkach ani nie ma pieniędzy, by je kupić. Lupe, lat dwadzieścia sześć, ślubna córka Francisca Marína i Isabel Preciado, klęcząc przy barierce przed ołtarzem, przyjmuje z zamkniętymi oczyma komunię świętą. „W tamtym okresie jeszcze mocno wierzyłam”, wyjaśni później. Ojciec Servín niechętnie udziela im ślubu. Xavier Guerrero, na którego wołają Gaduła, Senna Małpa albo Święte Żarna (bo nigdy się nie odzywa), i Amado de la Cueva są świadkami Diega. María Olga Michel obejmuje Lupe i mówi jej, że ma wielkie szczęście.ROZDZIAŁ 4 TOWARZYSZKA MICHEL

Nowożeńcy osiedlają się przy ulicy Flora, niedaleko Frontera, na osiedlu Roma, bo tam mieszkają Julieta i Jorge Juan Crespo de la Serna, przyjaciele Diega.

– Jak długo zamierzasz malować, Brzuchaczu? Aż słońce zajdzie?

– Nie. Jak słońce zajdzie, inne światło się znajdzie. Widzisz, nawet mi się rymuje, bo tak poza tym jestem też poetą.

Zadowolony z siebie Diego z zakasanymi rękawami, wesolutki, wielką chustką ociera łzy, które ciekną mu po twarzy, tak bardzo zaśmiewa się z pomysłów Lupe. Nie da się go nie kochać, godziny upływają, nikt nie zbiera się do wyjścia. Gawędziarz, uwodziciel. „Nigdy nie jesteśmy sami”, skarży się Lupe. „Bo wszyscy mnie potrzebują. Nie jesteś ze mnie dumna?” „No tak, ale dlaczego tak często przychodzi Concha Michel?”

– Bo ta towarzyszka jest bardzo lojalna. Concha śpiewa corridos, które zebrała po zapadłych wsiach, ciska obelgami i mówi różne wielce dowcipne rzeczy na temat Kościoła. To wcielona rewolucja.

Dwa tygodnie później Lupe zaczyna rozumieć, że życie u boku Diega dalekie jest od spodziewanego raju. Mają tylko łóżko, palenisko, trzy patelnie, kilka łyżek na krzyż, a ubrania przechowują w skrzynkach po warzywach. Diego ciągle zostawia ją samą, a ilekroć ktoś puka do drzwi, nieodmiennie okazuje się, że to jakiś towarzysz prosi o pomoc, „bo nie mamy płótna na transparenty na mityng”. „Pieprzone darmozjady, łachmaniarze!” „Lupe, nie złość się, to dla dobra sprawy”, tłumaczy Diego.

Za to z przyjemnością przyjmuje Conchę Michel, która w wieku czternastu lat zaśpiewała w Muzeum Sztuki Współczesnej w Stanach Zjednoczonych na urodzinach Rockefellera, a teraz jest partnerką komunisty Hernána Labordego.

– Słuchaj no, czemu twój mąż nosi zawsze czarny kapelusz? – pyta Conchę.

– Żeby mu nie pouciekały pomysły.

Chociaż Concha udziela się w Partii Komunistycznej – Diego Rivera nie mówi na nią Concha, tylko towarzyszka – i wpada często, by poprosić o wsparcie dla sprawy, Lupe ma do niej zaufanie, Concha budzi jej ciekawość. Słucha jej z uwagą. Michel jest raczej drobna, na głowie nosi koronę z warkoczy. Staje naprzeciw Lupe, a ta wywala prosto z mostu:

– Bardzo się różnimy, ale lubię cię.

– Ja ciebie też, dlatego zapraszam cię na zebranie partii.

– O nie! Tylko nie to, nie znoszę tych idiotów.

Lupe myli się, mówiąc, że nie są do siebie podobne, bo jedna jest wysoka, a druga malutka, jedna szczupła jak trzcina, a druga okrąglutka. Łączy je pochodzenie, obie są z Guadalajary. Concha urodziła się w Villa de Purificación, potem wydalono ją z zakonu Świętego Ignacego, bo stanęła na czele ucieczki nowicjuszek i akcji spalenia na stosie posągów świętych. Jednak właśnie tam nauczyła się grać na gitarze i śpiewać i teraz urzeka wszystkich swoim głosem, kolorowymi warkoczami i gitarą, którą wszędzie ze sobą nosi. Lupe urodziła się w Zapotlán el Grande 16 października 1895 roku, a jej starsza siostra Justina nauczyła ją szyć. Concha jest od niej o cztery lata starsza i patrząc na nią, myśli sobie: „Lupe jest sto razy lepsza od tej szmaty Rivas Cacho!”.

„Mam przyjaciółkę”. Przyjaźń z Conchą jest schronieniem dla Lupe. „Mam przyjaciółkę”, powtarza sobie cicho. Nie zna codziennej praktyki przyjaźni, tej serdeczności, delikatnego ciepła. Nigdy nie przyjaźniła się z siostrami. Justina, która nauczyła ją szyć, była o tyle starsza, że z powodzeniem mogłaby być jej matką; inne jej nie akceptowały, bez przerwy gnębiły: chuda, tyczka, Cyganicha, wielka gira, rozrabiaka; nie mogła się doczekać, kiedy da stamtąd nogę. Więź z Conchą trzyma ją przy ziemi, zmusza do zastanowienia się. „O tym powiem Conchy, a o tym nie”. Nie ma mowy, by powiedziała jej o wszystkim, co myśli, bo Concha należy do partii, a ona nie. Concha ma sprawę; Lupe swój cel już osiągnęła: wyszła za najważniejszego człowieka w Meksyku. Concha wierzy w dobro ogółu, a Lupe niczego nie chce oddać. Concha chodzi w kwiecistych spódnicach i tunikach podkreślających jej krągłe ramiona, a największym marzeniem Lupe byłoby znaleźć się w magazynie mody „L’Officiel”. Jednak Concha jest jej przyjaciółką, a kochając ją, również siebie kocha trochę bardziej.

Kiedy nie widać na horyzoncie proszących o datki komunistów, życie staje się łatwiejsze i Lupe nawet się śmieje. Wychodzi z Diegiem na ulicę, przepełnia ją duma, że może iść, trzymając pod ramię tego niezwykłego mężczyznę, który wita się z przechodniami: „Dzień dobry, miłego dnia życzę”, i ma ten dar, że potrafi wpaść w zachwyt nad splotem maty zwiniętej w rulon i opartej o ścianę, nad smakiem sosu mole prosto z garnka. Co rusz robi nowe odkrycia: ulica wybrukowana jest talentami, na targu tańcują gigantyczne rzodkiewki powykręcane niczym księżycowe korzenie; Diego wyciąga ołówek i papier, portretuje chłopca, bierze go w objęcia niczym matka syna. Jakże silne są objęcia Diega! „Od razu widać, że lubisz dzieci – mówi mu Lupe. – Ja tam wolę się od nich trzymać z daleka”.

„Przespacerujemy się trochę, Gniada Mulico”. Czasem warczy jak lew, to znów miauczy. Zakrywa dół twarzy swoją wielką chustką, nasuwa mocniej kapelusz i z pistoletem w ręku idzie wielkimi krokami środkiem chodnika, wprawiając przechodniów w popłoch. „To żarty, nic wam nie zrobi”, uspokaja ich Lupe.

Diego lubi nosić za pasem dwa pistolety. W mieście Meksyk kto tylko może, ma pistolet „do obrony”. Wielu wieśniaków trzyma zawiniętą w szmaty strzelbę, jeszcze z czasów rewolucji.

Pod wybujałymi kwiatami przyszytymi do słomianego kapelusza Lupe czuje się coraz szczęśliwsza.

Cóż to za widok!

Miasto z domami z tezontle⁹ wdziera się do serca; Diego i Lupe z łatwością przemierzają jego ulice, nie bez przyczyny wprawiło w entuzjazm Bernala Díaza del Castillo. Wulkany widać nie tylko z azotei¹⁰, lecz nawet z poziomu chodnika. „Dzień dobry Izta, witaj Popo”, pozdrawia je Diego. Meksyk pachnie chlebem. Z wielkimi koszami na głowie, na rowerach, sprzedawcy chleba rozdzielają go i nie upada im na ziemię ani jedna bułka, ani jedna concha, palmir czy bagietka. Kobiety nigdy nie skarżą się nad swoimi żarnami, żną na klęczkach, póki ciasto nie jest gotowe, by uklepać je i uformować okrągłą tortillę. Piętnaście milionów Meksykanów udaje się co roku 12 grudnia do Villa, do bazyliki Najświętszej Panienki z Guadalupe, gdzie pokrywa Czarną Madonnę nardami i kaliami, je tamales¹¹, tostadas de pata¹², kukurydziane placuszki garnachas i prosi, by Electropura nadal rozdawała butle z wodą na lemoniady z hibiscusa, cytryny i tamaryszku i żeby zawsze było mleko. I kukurydza. I fasola, i, i, i…

Diego to człowiek publiczny. Nikt nie jest w stanie usunąć go w cień; za to Orozco izoluje się i dokarmia swoje urazy; Diego jest miły, Diego jest newsem, dziennikarze go uwielbiają i biją mu brawo. Lupe nigdy wcześniej nie była na świeczniku, teraz lśni światłem odbitym. Już nie wydaje jej się takie straszne, gdy pytają ją z wielkim respektem, czy wie, o której przyjdzie Diego. Bycie w centrum uwagi dzięki sławie męża stopniowo przypada jej do gustu, ale nie odzywa się za dużo, by się nie zblamować. Diega fascynują pochwały, pojawianie się w prasie dodaje mu animuszu. Więc Lupe także przegląda „El Universal”, żeby sprawdzić, czy nie ma „czegoś o nim”.

Nie otwiera już drzwi z wrogą miną. „Proszę, proszę do środka”, mówi do dwóch „cudzoziemców”. Jeden z nich to Francuz, Jean Charlot, a drugi – gringo, Paul O’Higgins. Szukają mistrza.

– Jakiego mistrza?

– Słyszałem o nim w Stanach Zjednoczonych.

– I stamtąd przyjeżdżacie? – zdumiewa się Lupe.

Nigdy nie poznała żadnego gringo, tym bardziej Francuza; jedyny cudzoziemiec, z jakim miała do czynienia, to Valle-Inclán, brodaty dziadek z Hiszpanii. Wiele lat później przyzna: „Nie byłam na to przygotowana, ale ten szum wokół Diega zaczął mi się podobać”.

– Charlot jest Francuzem, przyjechał do Meksyku dwa lata temu – wyjaśnia jej Diego.

Jedzą w gospodzie Los Monotes należącej do José Luisa Orozco, brata José Clemente Orozco, który na ścianach namalował figlarne scenki, karykatury z artystycznego świata, kobiety z odkrytym biustem i mężczyzn wymachujących nad głową pistoletami i strzelbami.

Posiadacze ziemscy, którzy stracili swoje majątki, ubolewają, że Diego Rivera – podobnie jak drugi przeklęty, José Clemente Orozco – przedstawiają ich na muralach w karykaturalnej postaci. Ani Cortés, ani wicekrólowie nie byli przecież syfilitykami, i nie zapominajmy o franciszkanach, któż jak nie oni obali pogłoski o okrucieństwach względem Indian. Co ciekawe, David Alfaro Siqueiros jest mniej zjadliwy, bo jego ojciec prowadził właścicielom ziemskim buchalterię, miał przy tej okazji do czynienia z „przyzwoitymi ludźmi”. Ponadto ponoć upierał się w jakiejś kantynie, że w dniu, kiedy zostanie postawiony pomnik Cortésowi, „ucywilizujemy się”.

Za to zagraniczni goście czczą Diega i szukają go częściej niż jakiegokolwiek innego Meksykanina. „Mistrz”. Podziwiają jego kreskę i kolory, możliwość przyglądania się, jak pracuje na rusztowaniach, uważają za przywilej.

Zachęceni przez senatora Manuela Hernándeza Galvána, który podobnie jak Rivera chodzi uzbrojony, Diego i Lupe urządzają sobie w niedziele spacery po San Ángel, Churubusco, nad rzekę w Dinamos de Tlalpan. Robią wycieczki do piramid w Teotihuacánie, jadą na piknik aż do Tepotzotlánu, gdzie zachwycają się fantastycznym ołtarzem z czystego złota, a kiedy Diego nie może brać udziału w tych wyprawach, bo musi malować, „zanim nie wyschnie mu podkład”, Lupe przychodzi sama na kostiumowe bale Edwarda Westona i Tiny Modotti w El Buen Retiro. Przebiera się za dziewczynkę: w skarpetkach, plisowanej spódniczce, bluzce z okrągłym kołnierzykiem i ze szkolnymi warkoczykami zwieńczonymi różową kokardką. Całkiem słusznie występuje w stroju uczennicy, bo według Dalili i Carlosa Méridy zachowuje się jak źle wychowana panienka, ożywia imprezę swoim donośnym głosem, hałaśliwymi odpowiedziami wybuchającymi niczym petarda. Weston nie spuszcza z niej oczu. „Co za wspaniała głowa! Jaka postawa! Jakie niezwykłe dłonie! Chcę, żeby dla mnie pozowała”. Dalila – przepiękna – i Carlos Mérida, niedawno przybyli z Gwatemali, też wnoszą do towarzystwa świeży powiew.

– No to zapraszam was na podwieczorek, zrobię wam najlepszą czekoladę w Meksyku – woła Lupe.

Weston przynosi swoje zdjęcia do domu przy Mixcalco 12. Na parterze mieszka tam Lola Cueto, która tka gobeliny, maluje i rzeźbi (nie wspominając już o robionych przez nią laleczkach, które podbiły serca wszystkich), i jej mąż Germán, rzeźbiarz. Weston przynosi pod pachą swoje portfolio, otwiera je przed Diegiem. Malarz odchodzi z nim i Tiną Modotti na bok, uważnie przegląda fotografie. Zatrzymuje się dłużej przy nagiej Tinie. „Twoja żona to fenomen, prawdziwe dzieło sztuki, wywołuje nie tylko podziw, lecz także pożądanie”. Weston tylko częściowo rozumie po hiszpańsku, lecz żar bijący ze słów malarza i skupienie, z jakim ten przygląda się każdemu zdjęciu, pochlebiają mu. Tina tłumaczy. Westona w Stanach nigdy nikt nie pochwalił tak inteligentnie. Także Tinie udziela się ekscytacja i patrzy z wdzięcznością na Diega. Przychodzi czas na podwieczorek, Lupe uśmiecha się, jest w wyśmienitym nastroju. Niewątpliwie, jej czekolada w małych glinianych dzbanuszkach to prawdziwy rarytas. Tina prosi o drugą porcję i wyjaśnia Westonowi, że czekolada to doskonały afrodyzjak.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: