Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jego doskonała dziewczyna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jego doskonała dziewczyna - ebook

Nie wyobrażasz sobie, do czego posunie się dziewczyna, by odzyskać SWOJEGO chłopaka

„Zapnij pasy i przygotuj się na niebezpieczne turbulencje miłości!” „Sunday Mirror”

Poznaj Juliette.

Jest inteligentna, bardzo ambitna, zdeterminowana... i zakochana.

Juliette kocha Nate'a. Pójdzie za nim wszędzie. Została nawet stewardesą linii lotniczych, w których Nate jest pilotem, żeby mieć go na oku. Są sobie przeznaczeni. Fakt, że Nate zerwał z nią pół roku wcześniej, nic nie znaczy. Bo Juliette ma plan, jak go odzyskać. Jest dziewczyną doskonałą. I zrobi wszystko, żeby nikt jej nie powstrzymał przed osiągnięciem tego, czego chce.

Prawdziwa miłość boli, ale Juliette wie, że jest warta tego bólu...

„Gdy miłość zamienia się w obsesję, zaczyna się prawdziwe szaleństwo emocji. Znakomity thriller, od którego trudno się oderwać choćby na chwilę. Ta lektura pochłania bez reszty!”
Agnieszka Krawczyk, portal Zbrodnicze Siostrzyczki

KAREN HAMILTON była stewardesą. Dlatego świat, który przedstawiła w swojej pierwszej powieści, jest przerażająco prawdziwy. Jego doskonała dziewczyna – niepokojący thriller psychologiczny o obsesji i zemście – zadebiutował w 2018 na brytyjskich listach bestsellerów i zdobył entuzjastyczne recenzje. „Sunday Mirror” polecał go jako jedną z pięciu książek roku. Prawa do publikacji kupili wydawcy w 12 krajach. Autorka pisze już kolejną powieść.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-8016-5
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Lipiec 2000

Patrzę w dół, gdzie dyndają dwie pary stóp. Moje buty to ślicznie wykończone biało-żółte sandałki. On ma zabłocone brązowe sandały, z paskami na rzepy i granatowymi wyżłobieniami po bokach. Skarpetki nie do pary; nigdy nie potrafię mu znaleźć dwóch takich samych. Jedna jest fioletowa, druga czarna. I są za ciasne – już pojawiły mu się na łydkach nierówne obręcze, tuż nad gumkami. Kopie w skraj muru. Bach, bach. Bach, bach. Hałas odbija się od czterech ścian. Tam w dole nartniki śmigają po nieruchomej, ciemnej wodzie. Wiem, że kryje się pod nią kafelkowa mozaika z delfinem w odcieniach srebra i błękitu, bliźniakiem tego, którego widać na płyciźnie. Wąskie pasemka szlamu ocierają się o brzeg tuż nad lustrem wody.

Słońce praży, na jego policzkach pojawiają się wypieki, czerwień dociera do koniuszka nosa. Powinien nosić kapelusz. Każdy wie, że małe dzieci powinny nosić kapelusze albo być wysmarowane kremem przeciwsłonecznym, ale nie mogłam znaleźć ani jednego, ani drugiego, kiedy przyszedł czas „Na dwór!”, i to szybko. Ale jedzenia mieliśmy dosyć, żeby urządzić sobie piknik, przygotowałam je wcześnie rano. Biała kromka, którą ucięłam nierówno, była nieco czerstwa, więc żeby to zrekompensować, posmarowałam ją grubiej topionym serem. Mieliśmy też słone chrupki i kiedy wygładziłam na betonowych płytach torbę na zakupy, żeby zrobić z niej obrus, położyłam pośrodku trochę chrupek, a po bokach trójkąciki chleba, żeby je potem złożyć.

To nie był dobry pomysł.

Zaczął płakać.

– Nie chcę chrupek na kanapce!

– To trzeba było powiedzieć.

Jego krzyk wibruje mi w uszach. Ściska mi się żołądek. Łapię go pod pachy i odciągam od brzegu. Pospiesznie wybieram chrupki i wrzucam je z powrotem do foliowej torebki. Ale i tak jest niedobrze – bo zostają na nich resztki jasnego sera. Siadam naprzeciwko niego ze skrzyżowanymi nogami.

– Weź trochę winogron!

Uspokaja się i patrzy. Łezki, które jeszcze nie spłynęły, gromadzą mu się w kącikach zapuchniętych oczu.

Matka nie chce, żeby jadł winogrona, jeśli nie są przecięte na pół albo na cztery części, bo mógłby się udławić, ale nie pomyślałam o zabraniu nożyka. Mogłabym przegryźć je na pół, ale nie lubię mieć w ustach niczego słodkiego, zanim zjem kanapkę. Zresztą matka niewiele o nim wie i, mówiąc szczerze, zjedzenie kilku winogron to naprawdę jedno z najmniejszych zagrożeń, przed którymi go uratowałam.

– Weź – powtarzam głosem łagodniejszym niż to, co czuję. – To te ciemne, twoje ulubione. – Odrywam ogonki i podaję mu winogrona.

Chwyta je oburącz i zjada po jednym na raz, mocno przeżuwając. Sok spływa mu po podbródku.

Ulga. Im jest starszy, tym trudniej go zadowolić. Szybko nauczył się upominać o swoje prawa i żądać tego, na co ma ochotę.

Wgryzam się w kanapkę, mieszam chrupki z chlebem. Wietrzyk, tak łagodny, jakby wiedział, że nie jest mile widziany przy pięknej pogodzie, owiewa mi ramiona i nogi, a potem niknie. Cisza.

– Jeszcze!

– Proszę.

Marszczy się.

Wyciągam winogrona i zastanawiam się, co robi moja sąsiadka. Ma jedenaście lat, jest prawie o rok starsza ode mnie. Je lody? Zakopuje stopy w miękkim piasku? Jej rodzina zaprosiła mnie dzisiaj na plażę, ale ponieważ spoczywała na mnie odpowiedzialność w postaci opieki nad czterolatkiem, więc odmówiłam.

Wdycham silny zapach lawendy. W pobliżu brzęczą pszczoły. Trochę dalej zaczyna pracę kosiarka do trawy. Odwracam się na pięcie, na wypadek gdyby to był główny ogrodnik, ten, który zawsze się do mnie uśmiecha i mówi, że mam piękną twarz. Przykładam dłoń do czoła, mrużę oczy. Widzę ciemną postać w kombinezonie, ale twarz jest ukryta pod dżinsowym kapeluszem.

– Pić mi się chce!

– Nie mamy wody, będziesz musiał napić się tego.

Otwieram puszkę z lemoniadą. Nie wolno mu pić napojów gazowanych ani z cukrem. Tyle jest zasad, że czasem nie wiem, śmiać się czy płakać – cieszyć się, że matka troszczy się o niego, czy po prostu się irytować. Często tak się czuję, nie wiem, co mam robić w niektórych sytuacjach.

Robi minę, kiedy bąbelki trafiają mu do ust. Musi mu się naprawdę chcieć pić, bo nie grymasi. Wygląda słodko z tą skrzywioną minką i przez kilka sekund mam do niego ciepłe uczucia. Ale wtedy rzuca puszkę. Puszka upada ze stukotem na bok i staczając się, rozlewa płyn na wszystkie strony. Wpada do wody z cichym pluskiem, którego prawie nie słyszę. Oboje nachylamy się i patrzymy w dół.

– Żaby albo ryby się napiją – mówię wesoło.

Wyciągam ramiona, żeby go przytulić.

Ma silne ręce, mocno się odpycha.

– Nie! Daj mi tę puszkę.

Nie wytrzymam nawet myśli o jego krzykach. Przeszywają mnie, aż chcę zatkać uszy i też krzyczeć.

– Więc idź i poszukaj długiego kijka – mówię szybko.

Wstaje i ochoczo biegnie przez lawendę w stronę dębów.

Ostatnie, co do niego krzyknęłam, to:

– Musi być bardzo długi!

Znów macham nogami nad brzegiem i kładę się. Zamykam oczy i zanurzam się w błogosławionej ciszy. Czuję gorący beton, jak przez bawełnianą sukienkę dotyka moich bioder, reszta ciała leży na trawie. Trawa łaskocze mnie w szyję. Słyszę, jak kosiarka odjeżdża dalej. Ogarnia mnie lenistwo, głęboko wdycham powietrze lata i udaję, że czuję pod sobą piasek, a nie beton.

Realność zbliża się i oddala. Chyba słyszę plusk, jakby mewa zanurkowała, bo niespodziewanie zauważyła rybę.

Potem nic.

Zrywam się, oszołomiona, zdezorientowana. Rozglądam się, patrzę w dół.

Biegnę, wspinam się, chwytam, ciągnę.

Ale to na nic, bo Willa nie ma. A nie ma go, bo jest śmiertelnie nieruchomy. Gdzieś w głębi oddziela się jakiś kawałek mnie i niknie.

Od tej pory mój umysł potrafi bez trudu zabrać mnie w bezpieczne miejsce, kiedy najbardziej tego potrzebuję.1

Teraz

Nakładam cyklamenową szminkę, żeby dopełnić przemiany. Wszystkie najlepsze pomysły są tak genialnie oczywiste, kiedy się o nich pomyśli. Moje odbicie w opłukanym wodą lustrze przedstawia kogoś w mocnym makijażu, z ciemnobrązowymi włosami, ale z moimi oczami. Drapie mnie poliestrowy krawat i chociaż w mundurze czuję się źle, to sztywne spodnium z wywatowanymi ramionami w stylu lat osiemdziesiątych pozwala mi dokonać metamorfozy w anonimową pracownicę linii lotniczych. Minę mam obojętną, profesjonalną, spokojną, opanowaną. Nowy rok, nowa ja.

Amy, jej odbicie jest tuż obok mojego, marszczy nos.

– Smród tych toalet przypomina mi szkołę.

Odwzajemniam się, też zmarszczeniem nosa.

– Tani papier toaletowy i kapanie wody.

Obie milkniemy na sekundę, dwie. Nasłuchujemy.

Spogląda na zegarek.

– Lepiej chodźmy, nie chcemy zrobić złego wrażenia.

Wychodzę za nią. Kasztanowe włosy związane ma w tak staranny kok, że nie wyglądają na prawdziwe. Uperfumowała się kwiatowo, powściągliwie. Ja za mocno, mdlący zapach drażnił mnie przez całe rano. Kiedy mieszamy się z pozostałymi osiemnastoma praktykantkami, żeby wejść rządkiem do klasy, Brian, jeden z instruktorów, podnosi rękę wnętrzem dłoni w naszą stronę.

– Hm.

Zapada cisza. Zastanawiam się, czy poza mną ktoś czuje się tak samo, dławi chęć, żeby krzyczeć, no bo – poważnie – jak ciężka będzie ta praca? Mam zamiar pojawić się, szybko podejść, przynieść tacę z jedzeniem, odebrać ją i po sprawie. Spodziewam się, że po jedzeniu i piciu pasażerów przejmie pokładowy system rozrywki. Wyobrażam sobie, że po wylądowaniu będę miała mnóstwo czasu, żeby ochłonąć w hotelowym basenie albo zwiedzić miejscowe markety.

Dociera do mnie, że Brian mówi nadal. Zmuszam się do słuchania.

– Nie siadajcie, idziemy do makiety, żeby obejrzeć wyposażenie treningowe.

Wychodzimy, zbieramy się na korytarzu, potem prowadzi nas Dawn, wspólniczka w zbrodni Briana. Idziemy za nią na dół, przez recepcję główną. Dawn wbija kod w klawiaturę i wchodzimy do małego pomieszczenia. Na ścianach są rzędy kołków, z których zwisają brudne na oko kombinezony.

– Proszę wszystkie o uwagę. Chcielibyśmy, żebyście włożyły kombinezony na mundury. Postawcie buty na półeczkach na dole i włóżcie białe ochraniacze na stopy.

Zamieram. Wszystkie, poza mną, zaczynają zdejmować kombinezony z kołków i sprawdzać ich wymiary. Boże, ja tego nie zrobię. Są brudne. Wyglądają, jakby nigdy nie były prane.

– Juliette? Masz jakiś problem? – Brian robi przesadnie zatroskaną minę.

– Nie. Żadnych problemów. – Uśmiecham się.

Brian odwraca się.

– A teraz, moje panie, te, które noszą spódnice, niech dokładnie sprawdzą, czy mają odpowiednio okryte nogi. Rzepy na niektórych fragmentach wyposażenia fatalnie niszczą rajstopy.

Cholera. Będę musiała to zrobić. Wpycham ramiona, potem zapinam guziki. Nie wiem, dlaczego w ogóle oddałam mundur do pralni chemicznej. Śmiesznie wyglądam w workowatym kombinezonie z elastycznymi ściągaczami wokół kostek. Brakuje tylko maski i wyglądałabym, jakbym miała przeszukać miejsce zbrodni. Nawet Amy wygląda mniej nieskazitelnie niż zazwyczaj.

– Będzie wesoło – szepczę do niej.

Amy rozpromienia się.

– Nie mogę się doczekać, kiedy wypróbujemy to, czego się nauczyłyśmy. Marzyłam o tym od dzieciństwa.

– Naprawdę?

Dlaczego ktoś miałby marzyć od dzieciństwa, że zostanie kelnerką, choćby i latającą? Gdy byłam mała, miałam plany. Wielkie plany. Takie, jak trzeba.

– Juliette, polecam się na dzisiaj. – Brian przytrzymuje otwarte drzwi.

Naprawdę działa mi na nerwy, a przecież będę musiała wycierpieć jeszcze pięć tygodni w jego towarzystwie. Idę za nim do wielkiej hali składowej, w której znajdują się fragmenty różnych samolotów. Niektóre są na dole, inne na wyniesionych platformach ze schodami. Zrównujemy się z innymi chodzącymi po hali. Drzwi samolotu gwałtownie się otwierają i parę osób ubranych w kombinezony wylatuje z nich i ześlizguje się po zjeżdżalni. Drzwiami zajmuje się mężczyzna w mundurze, wyszczekuje polecenia, zagłuszając piskliwy alarm.

– Skakać! Skakać!

Przemykamy obok, aż w końcu Dawn i Brian zatrzymują się obok nadmuchiwanej, srebrzystoszarej masy, przypominającej nadmuchiwany zamek dla dzieci.

– A teraz, zanim wejdziemy na pokład trapu ewakuacyjnego, przedstawię wam wyposażenie ratunkowe. Od tej chwili lądowanie na wodzie będzie nazywane wodowaniem awaryjnym…

Wyłączam się, głos Dawn się rozmywa. Znam statystyki. Mogą to nazywać, jak chcą, ale szanse na przeżycie lądowania samolotu na wodzie nie są duże.

Punkt piąta wypuszczają nas przez bramki. Znów jesteśmy w realnym świecie, na drodze okrążającej lotnisko. Przez chwilę traci się orientację od ryku nisko lecących samolotów i odgłosów godzin szczytu na ulicy. Wdycham zimne, rześkie powietrze. Z ust leci mi para. Grupa rozdziela się, niektórzy idą na parking, reszta w stronę Hatton Cross. Tylko pobieżnie przysłuchuję się ich podnieconej konwersacji. Znów się rozdzielamy. Najpierw odłączają się ci, którzy chcą złapać autobus, a my, w tym Amy, schodzimy na stację metra. Idę obok niej.

– Dzisiaj nie jedziesz w stronę zachodnią? – pyta. – Wydawało mi się, że metro do Reading odchodzi z Heathrow?

Waham się.

– Chcę odwiedzić przyjaciela. W Richmond.

– Masz więcej energii niż ja. Jestem taka zmęczona, że chyba nie dałabym rady wyjść dziś wieczór na miasto. I chcę przejrzeć notatki.

– Jest piątek wieczór – stwierdzam.

– Tak, ale chcę to podsumować na świeżo – odpowiada Amy.

– To dobrze. Będę wiedziała, przy kim usiąść podczas egzaminów. – Uśmiecham się.

Amy śmieje się.

Udaję, że śmieję się razem z nią, potem patrzę przez okno. Wewnętrzne światło odbija nas w ciemnościach szyby.

Amy wysiada przy Boston Manor. Macham za nią i patrzę, jak idzie w stronę schodów do wyjścia, wysoka i dumna w swoim mundurze.

Po przesiadce w Hammersmith jestem jedyną umundurowaną osobą w tłumie pasażerów. Wysiadam w Richmond, przechodzę na drugą stronę ulicy i ściślej owijam się płaszczem. Torba wrzyna mi się w ramię. Zmierzam w stronę znajomych uliczek, obcasy stukają, odbijają się echem przy każdym zdecydowanym kroku. Omijam stłuczoną butelkę, idę na przedmieścia Green. Zatrzymuję się przed cofniętą kamienicą, opieram się o poręcz schodów, zdejmuję szpilki i zamieniam je na baleriny. Podnoszę kaptur płaszcza tak, żeby opadał mi na czoło, i idę dalej. Wkładam klucz we wspólne dla mieszkańców drzwi. Wchodzę, nasłuchuję.

Cisza.

Wspinam się na drugie, najwyższe piętro i wchodzę do mieszkania 3B. Kiedy już jestem w środku, staję bez ruchu i wdycham ciepły zapach domu.

Wystarcza mi blask z akwarium, nie włączam światła. Opadam na kanapę, wyjmuję ubranie z torby. Rozbieram się, starannie składam mundur, potem wkładam czarne dżinsy i bluzę. Z komórką w charakterze latarki idę boso do kuchni i otwieram lodówkę. Jak zwykle jest prawie pusta, nie licząc piwa, paru papryczek chili i jednej porcji makaronu z serem do podgrzania. Uśmiecham się.

Wracam do salonu, ryzykuję włączenie kinkietu. Wyjmuję z torby zdjęcie i stawiam je na półce nad kominkiem. W doskonałym świecie zdjęcie byłoby w ramkach, ale chcę, żeby było takie, jak jest, bo mogę mieć je z sobą i patrzeć na nie, kiedy zechcę. Na zdjęciu uśmiecham się ze szczęścia obok Nate’a, mężczyzny, którego mam poślubić. Przekładam mundur przez lewe ramię i idę do sypialni. Potem kładę spodnie, bluzę i marynarkę na łóżku i nachylam się, wciskając twarz w jego poduszkę. Robię głęboki wdech, potem podnoszę głowę i oświetlam pokój. Nic się nie zmieniło, odkąd byłam tu ostatni raz. Dobrze.

Zamykam przesuwane drzwi szafy z lustrem, w oko wpada mi promień odbity z komórki. Mrugam. Zapasowy mundur pilota, marynarki, koszule i spodnie Nate’a powieszone są starannie, ale nie tak starannie, jak wisiałyby, gdybym ja się nimi zajęła. Ostrożnie rozsuwam je, robię między nimi jakieś trzy centymetry przerwy. Wieszam w niej mój mundur obok jego munduru. Tak powinno być. Odsuwam się, żeby podziwiać swoje dzieło. Światło pada na złoty symbol na jego czapce. Zasuwam do końca drzwi.

Jak zawsze, ostatni przystanek jest w łazience. Sprawdzam apteczkę. Chyba się przeziębił: inhalator z mentolem i lekarstwa na kaszel są nowe.

Wracam do salonu i częstuję się jabłkiem z misy z owocami. Przyciskam czoło do okna. Przeżuwam kawałki jabłka, patrząc w dół. Nie widzę nikogo. Godzina szczytu minęła, wszyscy zapewne siedzą w przytulnych domach. Nie to, co ja. Ja zatrzymałam się na przedmieściach własnego życia.

Czekam. Nic, tylko czekam i czekam. I myślę…

Tyle wiem o Nacie: że uwielbia jazdę na nartach, że zawsze pachnie świeżością, a zapach mydła cytrynowego przywiera mu do skóry. Wiem, że czeka na kapitańską promocję, zanim ukończy trzydzieści pięć lat.

Znam na wylot jego sprawy rodzinne: wakacje w Marbelli, Nicei, Verbier i Whistler. Tenis, jazda konna, nauka krykieta. Brak aprobaty ze strony ojca, kiedy postanowił zrealizować swoje marzenie i zostać pilotem, zamiast pójść w jego ślady i być bankowcem.

Jego młodsza siostra podziwia go, ale mnie nie lubi.

Ze zdjęć znalezionych w mediach społecznościowych wiem, że przydałoby mu się strzyżenie, blond loczki sięgają prawie kołnierza.

Ale przede wszystkim wiem, że gdzieś w głębi nadal mnie kocha. Po prostu zawładnął nim przelotny strach przed małżeństwem. Chociaż wtedy go przygniótł, sądzę, że teraz mu się poprawiło. Kiedy przyjdzie właściwy czas, by ujawnić, że ja też pracuję w tych liniach lotniczych – gdy doceni, jak bardzo się starałam, żeby uratować to, co jest między nami – wszystko ułoży się jak trzeba.

Na razie muszę być cierpliwa. Ale to trudne. Ile razy widzę jego nowe zdjęcie, całymi dniami nie mogę jeść.

Budzik w komórce przypomina, że czas już wyjść. Nauczyłam się tego, bo dotarło do mnie, że raz coś może ujść na sucho. Potem drugi, a potem, zanim się człowiek zorientuje, ryzyko staje się coraz większe. Trzeba zostawić sobie zapas czasu. Sprawdzam, czy samolot Nate’a z Chicago już wylądował. Tak – pięć minut temu. Podbiegłam do torby, zaczęłam w niej gmerać. Ogryzek jabłka owinęłam chusteczką i wyjęłam paczuszkę małych czekoladowych babeczek. Nate je uwielbia. Nie potrafię zerwać z tym przyzwyczajeniem – dodaję do swoich zakupów w spożywczym to, co lubi najbardziej. Otwieram lodówkę, białe światło zalewa ścianę. Paczuszkę wpycham głęboko, za mięso – wiem, że nigdy go nie rozmrozi – i za groszek, którego nawet nie tknie. Bardzo bym chciała zostawić je w bardziej widocznym miejscu, na przykład przy ekspresie do kawy, ale nie mogę, to musi wystarczyć. Mam nadzieję, że kiedy znajdzie babeczki, to pomyśli o mnie. Listę zakupów zawsze mam pełną tego, co on lubi. Nigdy nie zapominam.

Wracam do sypialni i ściągam swój mundur z wieszaków, które kołyszą się, stukają o plecy szafy. Wracam do salonu, z niechęcią biorę zdjęcie, wkładam je z powrotem do torby. Teraz baleriny i trzeba wyłączyć kinkiet. Kolorowe rybki przyglądają mi się z akwarium. Szczególnie jedna gapi się z otwartym pyszczkiem. Nate nadał jej imię Tęcza. Zawsze jej nienawidziłam.

Mocno przełykam. Nie chcę wychodzić. To miejsce jest jak ruchome piaski, wsysa mnie.

Podnoszę torbę i wychodzę, po cichu zamykam za sobą drzwi. Teraz wracam na stację, żeby złapać metro do mojego pudełka na buty, znaczka pocztowego, domku dla lalek, który służy mi za mieszkanie w Reading. Nie mogę nazwać tego domem, bo przebywanie w nim jest jak spędzanie czasu w poczekalni życia. Czekam, ciągle czekam, dopóki nie otworzy się brama do prawdziwego życia.3

Pięć pozostałych tygodni szkolenia odwraca moją uwagę. Choć ciągle mam na oku Bellę online i zjawiam się pod mieszkaniem Nate’a co najmniej raz w tygodniu, kiedy go nie ma, mnóstwo czasu spędzam z Amy. Lubi wspólną naukę. Tak naprawdę to nie moje klimaty, ale to znaczy, że mnie lubi i że na mnie polega. Jej współlokatorka, Hannah, jest członkiem załogi innej linii lotniczej na dalekich lotach, a Amy należy do osób, które nie czują się dobrze w samotności. Jest szósta z siedmiorga dzieci.

Wreszcie, po niekończących się zjazdach ze zjeżdżalni, zakładaniu kapturów przeciwdymowych i wchodzeniu do pełnych dymu pomieszczeń, żeby walczyć z pozorowanym pożarem, reanimacji lalek, zakuwaniu się nawzajem w kajdanki, bandażowaniu kolegów, niedorzecznej ilości pozorowanych scenek, zwiedzaniu samolotów w hangarze, uczeniu się, jak wkładać walizkę do schowka, żeby nie rozwalić sobie pleców i, co najgorsze, słuchanie Briana i Dawn gadających, gadających i gadających… po tym wszystkim nadchodzi nasz Dzień Skrzydeł. Mam wrażenie, że moment jest idealny, bo zaczynają się pojawiać pierwsze oznaki wiosny: żonkile, cieńsze kurtki, trochę dłuższe dni, nowy początek.

Wszyscy podajemy rękę menedżerowi, który jest najwyraźniej „bardzo ważny”, według Briana, i dziękujemy mu, kiedy wręcza nam tandetnie wyglądające złote odznaki. Wpinamy je sobie do żakietów, nad plakietką z nazwiskiem, i uśmiechamy się. Uśmiechamy się jeszcze bardziej, kiedy robią nam zdjęcia. Nie tylko przechodzę na następny etap mojego planu działania, oznacza to także koniec z Brianem. W następny wtorek lecę do Bombaju. Każdy kursant został przydzielony do jakiegoś lotu na długim dystansie, żeby mieć więcej czasu na szkolenie praktyczne. Amy leci do Dallas. W pobliskim pubie ze zbyt jaskrawym oświetleniem i wykładziną w ciemne wzory, bez wątpienia ukrywającą rozmaite plamy, świętujemy, pijąc prosecco.

– Zdrowie! – mówi Amy.

Stukamy się kieliszkami.

– Zdrowie! – odpowiadam.

Amy wypija duży łyk.

– Stresuję się pierwszym lotem, a ty?

– Nie.

Wygląda na zaskoczoną.

Czuję się pewnie, bo sprawdziłam rozkład Nate’a i w grafiku ma Nairobi w poniedziałek. Nasze ścieżki na razie się nie skrzyżują. Choć Nate usunął mnie z grona znajomych, przestał mnie obserwować, wykluczył ze wszystkiego, co możliwe, nie zmienił swoich haseł. Szczerze mówiąc, nie ma pojęcia, że je znam. Ale nie zostawił mi wyboru – to jak na razie jedyna możliwość, żeby śledzić sytuację. Media społecznościowe stały się moim głównym narzędziem. Amy wie co nieco o Nicku, ale nie wie, jak się naprawdę nazywa ani czym się zajmuje, tylko tyle, że się rozstaliśmy. Amy jest idealną powiernicą: jest dla Nicka surowa na tyle, żeby mnie wspierać, ale nie aż tak, żebym czuła, że muszę występować w jego obronie. Musiałam się z czegoś zwierzyć. Na tym polega przyjaźń: na dzieleniu się sekretami.

Dzwoni telefon. To takie nietypowe zdarzenie, że omal nie wylewam wina. Ciocia Barbara. Jej imię pojawia się na wyświetlaczu. Rozmowa jest krótka. Jednak nie polecę we wtorek do Bombaju.

Mama nie żyje.

Dom, w którym się wychowałam, stoi na południu, tuż za miasteczkiem Dorchester, w maleńkiej wiosce. Wielu ludzi mi mówi:

– Och, Dorset, uwielbiam Dorset, tak tam pięknie. – A potem wspominają o morzu. Groszkowy Domek znajduje się na odludziu, a wybrzeża nawet nie widać. Najbliższa okolica to kilka farm, i przy tych rzadkich okazjach, kiedy myślę o moim dawnym domu, wyobrażam sobie dąb w sercu wioski, otoczony kamiennymi domami, krytymi strzechą. Przez pobliskie wzgórza wiją się ścieżki, zawsze pełne piechurów i spacerujących z psami.

Na pogrzebie zjawia się ojciec, co lekko zbija mnie z tropu. Kiedy rozbrzmiewa _In My Life_ Beatlesów, przyglądam się mężczyźnie po drugiej stronie przejścia i ożywiam go wspomnieniami z dzieciństwa. Miałam dziesięć lat, kiedy odszedł. Palił fajkę; ten zapach pamiętam bardziej niż jego samego. Ból ściska mi gardło, gdy spośród wspomnień przedziera się jedno: jego obraz nieudolnie przebranego za świętego mikołaja. Dzikie, kręcone włosy nie dały się ujarzmić pod za małą obramowaną na biało czerwoną czapką. Przełykam z trudem ślinę.

To drugi pogrzeb, na jakim jestem, i chyba nie bardzo rozumiem sens całego tego smętnego nabożeństwa. Ktoś umarł, mówi się trudno. W pierwszej chwili byłam zaskoczona liczbą ludzi, ale szybko zrozumiałam, że są tu ze względu na Barbarę. Widać jest naprawdę lubiana. Czekając, aż rozpocznie się uroczystość, opowiada szeptem fragmenty historii kościoła ludziom z przodu; w jej głosie wyraźnie słychać dumę, lepsze to niż bezsensowne czekanie w ciszy.

– …pochodzi z trzynastego wieku. Setki lat mszy. Wyobraźcie sobie! Tylu ludzi. W tysiąc osiemset trzydziestym ósmym negatywnie nastawiony pastor ukrócił zwyczaj rozdawania chleba, babeczek bakaliowych i piwa szóstego stycznia, w dawne Boże Narodzenie…

Szmer obwieszcza, że nabożeństwo się zaczyna.

– …gromadzimy się, żeby podziękować za życie Amelii…

Wstaję. Podnoszę śpiewnik. Siadam. Mama byłaby wściekła. Wróci i będzie straszyć Barbarę za to, że wyprawiła jej kościelny pogrzeb. Barbara stwierdziła, że ponieważ Amelia wszystko robiła po swojemu, teraz jej kolej podejmować decyzje. Ramiona jej się trzęsą. Blond włosy z szarymi pasemkami są starannie upięte w kok. Od stóp do głów jest w czerni, przełamanej jedynie srebrnym łańcuszkiem z krzyżykiem. Ja też jestem ubrana na czarno, ale tylko dlatego, że to dominujący kolor mojej garderoby. Głaszczę ją po ręce, ale szybko cofam dłoń w obawie, że będzie próbowała ją chwycić.

Pastor przestaje mówić. Skończyło się.

Idę za Barbarą do wyjścia i staję obok niej, kiwam głową i dziękuję za wszystkie słowa współczucia. Pamiętam, żeby od czasu do czasu dotykać oczu chusteczką, ale w gardle ściska mnie naprawdę. Nie chcę się poddać łzom, bo jeżeli pozwolę sobie na płacz, to chyba nie będę w stanie przerwać. Wokół mnie unoszą się strzępy zdań.

Przede mną pojawia się ojciec.

– Czemu tu jesteś? – pytam.

– Możemy porozmawiać u Barbary.

_Koniec wersji demonstracyjnej._
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: