Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jeśli naprawdę mnie kochasz… - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Jeśli naprawdę mnie kochasz… - ebook

„Wracała z basenu panoramiczną windą, gdy telefon oznajmił przyjście SMS-a. Zamarła z wrażenia... Nie mogła uwierzyć w to, co wówczas zobaczyła…”

Od zarania dziejów kobiety są dla twórców inspiracją i odgrywają rolę muz. Gdyby nie płeć piękna, nie doszłoby do wielu wojen, a mnóstwo dzieł literackich nie powstałoby nigdy…
Izabela Wierzchacz-Langner

„Jeśli naprawdę mnie kochasz…” jest bez wątpienia historią bardzo osobistą, chwilami opisem intymnych przeżyć autora. Jako taki tekst zasługuje na podziw – nie każdy jest aż tak odważny, aby obnażyć się i wystawić na ocenę przez kompletnie obce osoby, jakimi będą potencjalni czytelnicy. Jednakże powstawaniu omawianej historii od początku towarzyszy myśl, że w rzeczywistości została ona napisana dla jednej czytelniczki – żony autora. Jakie intencje przyświecały twórcy w przenoszeniu historii związku na papier – niech pozostanie jego tajemnicą. Być może utwór powstał ku przestrodze, a być może była to chęć potwierdzenia potęgi uczucia, próba usprawiedliwienia się czy po prostu potrzeba nadania emocjom i myślom trwalszego charakteru. Po przeczytaniu tej
z gruntu terapeutycznej powieści czytelnik inaczej spojrzy na życie oraz z pewnością przewartościuje znaczenie miłości.  

Aaron Darski – jeden z najbardziej utalentowanych debiutantów na rynku księgarskim epoki COVID-19. Od 2006 roku związany z gospodarką morską Wielkiej Brytanii. W 2011 roku kończy z wyróżnieniem dwa kierunki prestiżowej Lloyd’s Maritime Academy w Londynie. W 2015 roku w związku z pracą przenosi się do Chin. Kontraktowy wykładowca Western Business Etiquette w Academy of Style w Szanghaju. Tam występuje również jako aktor i model. Uparty i konsekwentny. Nad swoim debiutem literackim pt. „Jeśli naprawdę mnie kochasz…” pracuje od pierwszych dni pobytu w Państwie Środka. Podczas podróży służbowych po całej Azji pisze na swoim smartfonie rozdział po rozdziale,
wykorzystując każdą wolną chwilę. W lutym 2020 roku utwór zdobywa wyróżnienie w konkursie na „Książkę Wartą Wydania”. Jest to współczesna powieść próbująca odpowiedzieć na stare jak świat pytanie o sens wchodzenia do tej samej rzeki po raz drugi. Brak komunikacji, zrozumienia oraz złudne oczekiwania doprowadzają coraz więcej małżeństw do rozpadu. Jeśli są Państwo ciekawi, jaką opcję wybrał bohater tej historii i czy zakończyła się ona sukcesem – zapraszam do lektury. Druga część powieści jest już w przygotowaniu.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8159-878-1
Rozmiar pliku: 740 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_Powieść tę dedykuję wszystkim tym,
którzy ślepo kochają i nie zdają sobie sprawy
z tego, co ich czeka…_

_Jednocześnie przepraszam wszystkie dziewczyny,
które zawiodłem i z którymi nie mogłem
lub nie potrafiłem nawiązać trwałej relacji…
Dziękuję Wam za wszystko i proszę o wybaczenie!!!_

Z podziękowaniem moim przyjaciołom Margie i Johnowi z Chicago oraz Richardowi i Marii z Aberdeen za nieocenione wsparcie w krytycznych dla mnie chwilach.

Dozgonną wdzięczność okazuję moim przyjaciołom z sąsiedztwa: Ewie, Rysiowi, Lili i Piotrowi, za wyrozumiałość, akceptację i nieocenianie, a w szczególności za najlepszą imprezę rozwodową w historii…_Miłość nie zna granic._
_Nie ma schematów. Każda jest inna…_

_Jestem spełniony,_
_jeśli potrafię dać szczęście osobie, którą kocham…_

_Człowiek uświadamia sobie,_
_że kogoś bardzo kocha, gdy go traci…_

_Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj,_
_bo jutra może po prostu nie być…_

_Nuda, rutyna i_ _brak komunikacji_
_zabiją każdy związek…_

Specjalne podziękowanie składam mojej Żonie, mojej Muzie, Inspiracji i Natchnieniu.

Gdyby nie Ona – ta powieść na pewno by nie powstała.WSTĘP

Jako marynarz wiele podróżuję. Niniejsza historia została napisana na zwykłym smartfonie podczas delegacji służbowych. Tworzyłem ją najczęściej w samolocie lub na różnych lotniskach. Nie lubię marnować czasu. Z tego właśnie powodu postanowiłem każdą wolną chwilę poświęcić utrwaleniu tej wręcz niewiarygodnej – odzwierciedlającej ingerencję Boga, a obrazującej potęgę uczucia – historii. Owa oparta na faktach i niemal w całości autobiograficzna powieść powstawała w okresie, gdy na niektóre pytania nie było jeszcze jednoznacznej odpowiedzi. Szczególnie dotyczy to sensu powiedzenia „Tak”, stojąc na ślubnym kobiercu ponownie przed tą samą osobą…

Już Heraklit z Efezu dowiódł, że nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki, bo za drugim razem woda w niej nie jest już ta sama. „Ta panta rhei”. Ale czy w ogóle warto to zrobić? Życie jest przewrotne i pisze własne scenariusze. Czy będąc szczęśliwym na mniej niż sto procent, jest się nieszczęśliwym? Nie ma żadnych reguł…

Nie istnieją ludzie idealni. Każdy popełnia jakieś błędy. Nieważne, jak często upadasz. Ważne, jak sprawnie się podnosisz. I czy w ogóle potrafisz się podnieść… Jestem przekonany, iż po lekturze tej książkowej odmiany pamiętnika inaczej spojrzysz na życie. Mam nadzieję, że będziesz również w stanie przewartościować znaczenie miłości i szczęścia.OKRES DOJRZEWANIA

Odkąd pamiętam, zawsze kręciły mnie starsze dziewczyny. Chodziło o to, że wcześniej dojrzewały, i o ich sposób komunikowania się. Już w przedszkolu zakochałem się w nieco starszej koleżance. Byliśmy w tej samej grupie. Dzieliło nas jednak kilka miesięcy. Została na zawsze moim przyjacielem. Zdarzały się nawet okresy, gdy byliśmy razem, na krócej lub dłużej. Niestety w połowie podstawówki moja miłość przedszkolna wyjechała z powodów rodzinnych do innego miasta. Chcąc nie chcąc, musieliśmy się rozstać. Inne koleżanki ze szkolnej ławki nie były dla mnie aż tak istotne w pierwszych latach edukacji.

No ale po kolei.

Jak się pewnego dnia okazało, nie byłem owocem planowanych działań. Co więcej, nie byłem nawet chcianym dzieckiem. Tę poniekąd rodzinną tajemnicę wyjawiła babcia Klara podczas domowej kłótni. Powtarzała to za każdym razem przy podobnych okazjach. Jedynym celem takiej propagandy było podważenie mojego zaufania do taty. Podobno, w wersji babci, to właśnie ojciec zabiegał o usunięcie ciąży. Dla faceta informacja o nieplanowanym ojcostwie jest zawsze stresogenna i wywołuje różne reakcje. To typowe zachowania. Podobne myśli nieraz przechodzą przez głowę niezbyt dojrzałym osobom. Taka nieoczekiwana wiadomość to jak kubeł zimnej wody na łeb. Wówczas przez młody męski mózg przelatują obrazy z przeszłości przeplatające się z wizjami przyszłości. Co się stało? Dlaczego akurat mnie musiało się to przytrafić? Następuje ocena życiowych planów z opcjami A i B. W tym miejscu spróbuj przypomnieć sobie własne reakcje na oświadczenie ukochanej: „Jestem w ciąży”, we wszystkich znanych na świecie wariantach. O ile czegoś takiego już doświadczyłeś i o ile jesteś facetem. Ten akapit wyjątkowo nie dotyczy czytelniczek…

Po raz pierwszy zakochałem się w sąsiadce, gdy mieliśmy po niespełna pięć lat. Dołączyła do naszej grupy przedszkolnej już w trakcie roku szkolnego. Przyszła jako nowa. Pojawiła się znikąd. Nikt wcześniej jej nie znał. Daria mieszkała na parterze pięciokondygnacyjnego budynku w moim rodzinnym mieście Tczewie. My natomiast zajmowaliśmy ten sam pion, jedynie dwa piętra wyżej. Cicha okolica, wąska i krótka uliczka. Do szkoły pięć minut drogi przez mały park. Mieliśmy czteroizbowy lokal ze sporym balkonem, na który można było wyjść z salonu oraz dodatkowym tak zwanym francuskim balkonem w sypialni rodziców. Ja miałem już wtedy własny pokój. Wiele czasu spędzaliśmy wspólnie. Mieliśmy świetną relację. Była piękną brunetką o prostych włosach i wielkich czarnych oczach. Bez wątpienia należała do grona najładniejszych dziewczyn, jakie znałem. W szkole podstawowej była najlepszą uczennicą i nawet przewodniczącą klasy. Do pierwszych kontaktów cielesnych doszło między nami jeszcze w przedszkolu. Bawiąc się z reguły u niej w domu, bardzo często się przytulaliśmy. Pewnej nocy zapłakana zapukała do naszych drzwi. Jako że moich rodziców wówczas nie było, otworzyła je babcia Klara, która, jak sięgam pamięcią, mieszkała z nami „od zawsze”. Daria miała na sobie koszulę nocną i szlafrok. Łzy spływały jej po policzkach. Łkając, oznajmiła łamiącym się głosikiem, że jej rodzice gdzieś wyjechali, a jest burza i ona boi się być sama w domu. Zapytała, czy może spać u nas. Babcia Klara wspaniałomyślnie przytaknęła i zaprosiła ją do środka. A że moja sofa była dwuosobowa, wskazała jej miejsce właśnie obok mnie… Och, żebym ja wtedy wiedział, co trzeba robić… Dzisiejsza młodzież dojrzewa i edukuje się znacznie szybciej…

***

Na podwórku szybko zintegrowałem się z grupą. Z powodu mojej bujnej, kręconej blond czupryny dostałem przydomek _The Saint_ _– Święty_. I tak na mnie wołano przez długi czas. Nie za bardzo rozumiałem zasadność tego skojarzenia. Być może wiązało się to z ogromnym powodzeniem brytyjskiego serialu _Święty_. Chociaż zawsze chciałem zostać ministrantem, a następnie księdzem – nie byłem taki zupełnie „święty”. Pragnąc podlizać się szefom podwórkowej mafii, okazjonalnie podkradałem papierosy z samochodu ojca. Nigdy nie zmuszano mnie do tego typu zachowania. Była to moja własna inicjatywa. Wczesne stadium _public relations_. Z perspektywy czasu można powiedzieć, iż był to prymitywny sposób na zjednanie sobie ludzi oraz wzbudzenie szacunku. Po co on je tam trzymał? Dzisiaj mogę jedynie się domyślać, że pewnie niektóre panienki podwoził tu i tam. Chcąc na nich zrobić odpowiednie wrażenie, częstował zawartością paczki ze sławnym napisem Rothmans, gdyż tak się właśnie nazywały pierwsze papierosy, które miałem w ręku. Choć jeszcze nie w ustach…

Sam pierwszego dymka strzeliłem w drugiej klasie podstawówki. Miałem wtedy dziewięć lat. Na długiej przerwie chodziłem z Jarkiem, moim przyjacielem po dziś dzień, do piwnicy herszta bandy, gdzie wysoko, na rurze, poza zasięgiem wzroku schowane były papierosy z wielbłądem, których nazwa brzmiała zachęcająco – Camel. Wciąż zastanawiam się, jak to się stało, że nikt nas nie nakrył i że to wykroczenie nigdy nie wyszło na jaw.

W szkole podstawowej nie miałem najmniejszych problemów z nauką. Dość często odrabialiśmy razem lekcje. Raz w szkolnej świetlicy, innym razem w jego lub moim domu. Świetlica była taką przechowalnią dzieci z różnych sfer. Różne powody kierowały tu wszystkich. Zasadniczym była nauka, często wspólne odrabianie lekcji. Drugim powodem był grzybek. Uwielbiałem w to grać. To taki rodzaj minibilarda, w którym na środku stołu stoi grzybek. Wygrywał ten, kto pierwszy, nie przewracając go, wbił wszystkie bile do punktowanych kieszeni. Grając w tę grę, uważaliśmy się za starszych i dojrzalszych, albowiem z reguły oblegana była przez uczniów z wyższych klas. Była też planszówka, potocznie zwana chińczykiem. Niektóre dzieci miały tu lepiej niż w domu. No i były dziewczyny. A zwłaszcza Wiktoria – córka kierowniczki świetlicy – jej najlepsza przyjaciółka Ada i ich koleżanki… Wyjątkowo urocze i sprytne, ale nosiły się wysoko ze względu na powiązania rodzinne. Ze wszystkich wymienionych wyżej powodów bardzo często bywaliśmy z Jarkiem w tym przybytku… Szczęki nam opadały na widok dziewczyn. Były o trzy lata starsze od nas. Miały zatem więcej lekcji i w związku z tym przychodziły do świetlicy później, dużo później. Lecz my dzielnie czekaliśmy na ten moment godzinami. Choć nie miałem takiej potrzeby, bardzo chciałem jadać drugie śniadania w stołówce szkolnej. Były dość proste, z reguły składały się na nie maślany paluch lub rogal i słodzona czarna herbata. Głównym powodem tego było towarzystwo. Ich towarzystwo.

Kiedyś nasi rodzice kupili mnie i Jarkowi takie same tornistry. Niezależnie. Bez żadnego umawiania się. Z prawdziwej niemieckiej rudej świńskiej skóry. Owalny kształt. Do dzisiaj pamiętam ten zapach. Z czasem mój tornister przesiąkł aromatem kanapek z kiełbasą myśliwską i kiszonym ogórkiem. Babcia Klara robiła doskonałe ogórki. Miała swój patent. Zawsze dawała dużo czosnku i kopru. I taki melanż zapachowy z czasem pokonał woń nowej skóry – to była pierwsza różnica, która precyzyjnie wskazywała właściciela. Jednak zasadniczą był porządek w tornistrze. Niestety ani jedna, ani druga cecha nie uchroniła nas od zamiany szkolnych teczek. Pewnego dnia babcia Jarka zdumiona odkryła, jak jej wnuk się zmienił i zaczął dbać o porządek w tornistrze. Jednak zapach kiszonych ogórków oraz czosnku wydobywający się z wnętrza szybko rozwiał jej wątpliwości. Tornistry wróciły do swoich prawowitych właścicieli. Od tego dnia Jarek musiał codziennie pokazywać babci, jaki ma porządek w swoim. Zawsze mi to wypomina, ilekroć się spotykamy. W nagrodę za dawanie dobrego przykładu zostałem zaproszony na obiad, na który ta przemiła pani zrobiła kopytka z gulaszem. Palce lizać. Wciąż pamiętam ten smak.

Na moje nieszczęście, w drugiej klasie podstawówki rodzice zapisali mnie na naukę gry na fortepianie. Otóż mama Jasia w spadku po swoim wujku odziedziczyła stare poniemieckie pianino z dźwięczną metalową płytą, które do dzisiaj stoi w rodzinnym domu. Pokonało olbrzymią odległość, aby do nas dotrzeć. Pamiętam, że ze względu na gabaryty zostało wciągnięte przez balkon. Podczas wizyty stroiciela w środku znalazły się dwa przedwojenne czekoladowe cukierki. Była to jedna z przyczyn dwóch głuchych dźwięków, jakie powstawały w następstwie uderzenia w dwa różne klawisze. W początkowych latach, nieświadomy zagrożenia, musiałem ćwiczyć po dwie godziny dziennie. Zajęcia z nauczycielem miałem dwa razy w tygodniu. Przez całe moje muzycznoedukacyjne życie przewinęło się chyba z czterech instruktorów… W efekcie zagrałem może dwa lub trzy okazjonalne koncerty i dzisiaj, z perspektywy minionych lat, mogę jedynie powiedzieć, że znam nuty. Jakiś czas potem, zainspirowany muzyką elektroniczną, namówiłem rodziców na kupno organów elektrycznych. Niestety długo się nimi nie nacieszyłem. Priorytetem w mojej dalszej edukacji i w moim rozwoju stał się sport.

Przeprowadzka na inną ulicę była następstwem zmiany pracy przez mojego ojca. Z trzypokojowego mieszkania na drugim piętrze przeprowadziliśmy się pewnego lata do piętrowego szeregowca z wielkim strychem i pięcioma piwnicami. Integracja z nowym środowiskiem przebiegła bez problemu. Było nas sześciu. Byliśmy rówieśnikami. Strzępiel, Łysy, Ignac, Siwy, Syfon i ja. Wspólnie wyjeżdżaliśmy nad morze, na różne koncerty, łowiliśmy ryby, graliśmy w tenisa, w nogę, w siatkówkę i ogólnie imprezowaliśmy. Gdy byłem w szóstej klasie podstawówki, moje ciągoty do starszych dziewczyn się nasiliły. Nie było jakiejś górnej granicy wiekowej. Dzięki moim nowym kolegom poznałem dźwięki heavymetalowe, z niezapomnianą solówką zespołu Kiss w utworze _I_ _Was Made for Lovin’ You_, którą odtwarzaliśmy setki razy. Wyjeżdżaliśmy na różne koncerty rockowe w kraju i poza granicami. Dzięki naszemu sławnemu Wojciechowi Fibakowi zostaliśmy niejako z automatu pasjonatami tenisa ziemnego. Pierwszy kort – jakkolwiek bardzo prowizoryczny – wybudowaliśmy własnym sumptem na naszym podwórku. Niedługo potem, dzięki mojej mamie, odkryliśmy prawdziwy, usytuowany tuż pod oknami jej przychodnianego gabinetu. Była jedynym lekarzem okulistą w mieście i całym rejonie. Jako że na tę dyscyplinę sportową nastał w owym czasie _boom_, na terenie szpitala wybudowano nowoczesne, profesjonalne boisko z ławeczkami dla kibiców. Nie przeszkadzało nam zupełnie, że było asfaltowe. Miało za to namalowane linie do singla i debla, słupki do powieszenia siatki, którą wraz z korbką do naciągania wypożyczało się z portierni. Udostępniano ją wyłącznie pracownikom szpitala i ich rodzinom. Było wyjątkowo pięknie usytuowane nad samym jeziorem. Oddzielały go od niego jedynie szpitalne ogrodzenie i alejka rowerowa okalająca całe jezioro. I tam ćwiczyliśmy regularnie.

Szczególnie przypadł nam do gustu letni rytuał. Wieczorem każdy z nas musiał podlać własny domowy ogród. Zaraz po zmierzchu, z latarką w ręku, zbieraliśmy do słoika ogromnie długie glisty zwane rosówkami. Miały po dwadzieścia centymetrów długości. I same wychodziły na powierzchnię, na taki „nocny spacerek po ogrodzie”. Należało je umiejętnie złapać, gdyż na widok światła latarki błyskawicznie znikały pod ziemią. Zbierało się je do słoika z podziurkowaną nakrętką. Musiał on przedtem zostać dobrze umyty i wyłożony trawą oraz chwastami. Dzięki temu glisty czuły się jak w domu i przez bardzo długi okres nie traciły swojej żywotności. O czwartej rano była pobudka i pół godziny później jechaliśmy już rowerami na ryby. Każdy wiózł dwie wędki, druciany kosz ze sprężynowym wieczkiem i składane krzesełko. Mieliśmy też kanapki i picie oraz wspólny podbierak – siatkę na aluminiowej sztycy. Umożliwiał on wyjmowanie ryb z wody w bardziej humanitarny sposób oraz zapobiegał przypadkowemu zerwaniu się zdobyczy i jej nieplanowanemu powrotowi do własnego środowiska naturalnego. To był rytuał. Każdy z nas zarzucał swoje dwie przygotowane na węgorza wędki. Specjalnie zainstalowane dzwoneczki oznajmiały, iż zdobycz jest blisko. Jak już ryba wzięła na jedną wędkę, pozostałe musieliśmy zwinąć, aby zapobiec poplątaniu się sprzętu. Węgorz połykał haczyk z reguły tak głęboko, że nie było możliwości, aby połów się nie udał.

Złapane przeze mnie okazy ogarniał dziadek Benek. Korzystałem ze sposobności i w drodze powrotnej z ryb zajeżdżałem do rodziców mojego taty. Moich najlepszych dziadków. Mieli piękny, choć stary, przedwojenny dom z ogrodem, tuż nad jeziorem. Byli bardzo uczynni. Wielokrotnie tam nocowałem. Latem miałem nawet własny namiot rozstawiony na podwórzu, tuż pod oknami ich kuchni.

No ale wracając do naszego letniego rytuału: po rybach jedliśmy śniadanie w domu, krótko odpoczywaliśmy i jechaliśmy na kort grać w tenisa. Jako że było nas sześciu, bezproblemowo się organizowaliśmy – raz był to debel, innym razem gry pojedyncze.

Dwa razy w tygodniu wieczorem nasi ojcowie grali w siatkówkę na szpitalnym boisku zlokalizowanym niedaleko naszego kortu. Widowisko to było przyjemne dla dyżurujących lekarzy i pacjentów. Kucharki zawsze przez okienko wystawiały dla grających kubki z lekko słodzoną herbatką. Siatkarze mieli swoją drużynę. Wyjeżdżali regularnie z całymi rodzinami na sportowe spartakiady służby zdrowia i zdobywali medale. Ojciec dawał mi w ten sposób bardzo dobry przykład. Wzorzec do naśladowania.

Po treningu sportowcy brali prysznic w szpitalnym ogrodzie, polegający na wzajemnym polewaniu się wodą tryskającą z węża do podlewania kwiatów. Następnie była kąpiel w jeziorze… A wieczorem znów ogród, rosówki… I tak mijały nam wakacyjne dni, przeplatane wyjazdami na lokalne i regionalne turnieje tenisa ziemnego, kolonie lub obozy harcerskie. Dorastaliśmy w atmosferze przyjaźni. Co prawda przez lata się ona poluzowała, ale w tym najważniejszym okresie dojrzewania mieliśmy wzajemne zaufanie i wsparcie. Wiedzieliśmy o sobie wszystko. Nasze drogi rozdzieliły się z chwilą ukończenia szkoły podstawowej. Nie utrzymywaliśmy już codziennego kontaktu jak do tej pory. Jednak w wakacje wszystko wracało do normy – znowu stanowiliśmy jedną zgraną paczkę.

W piątej klasie szkoły podstawowej spełniło się moje marzenie. Dzięki talentowi odziedziczonemu po ojcu zostałem najmłodszym reprezentantem szkoły w piłce siatkowej. Na nasze treningi i mecze przychodziły starsze dziewczyny, aby dopingować swoich kolegów z klasy. Pewnego dnia, podczas meczu z reprezentacją szkoły numer trzy, drzwi naszej niewielkiej sali sportowej się otworzyły i do środka weszły one. Moją uwagę przykuła piękna brunetka – zamurowało mnie. Piłka spadła tuż obok. Przeciwnicy zdobyli punkt. Trener mnie złajał… Słusznie mi się oberwało. Eliza, jak się później okazało była koleżanką tych sławnych lasek ze szkolnej świetlicy. Zadurzyłem się w niej po uszy. Była dziewczyną z innej półki. Dzieliły nas trzy lata, co w realiach podstawówki wydawało się być przepaścią nie do ogarnięcia. Oczywiście nie podchodziła do tej relacji poważnie. I rzeczywiście było to bardzo platoniczne i raczej jednokierunkowe uczucie. Na szczęście Iza, moja koleżanka z klasy, jakimś cudem zaprzyjaźniła się z tymi starszymi i została moim łącznikiem. Bardzo chciałem umówić się z Elizą na spotkanie, lecz byłem lekceważony. Poprosiłem więc o radę rodziców.

Niespodziewanie okazało się, że mój kochany tata wygrał konkurs na nazwę nowo wyremontowanego kina, zgłaszając propozycję Marzenie. Nazwa ta została do dzisiaj. Przebudowa trwała wyjątkowo długo i każdy mieszkaniec pragnął już otwarcia kina z prawdziwego zdarzenia. Marzył o tym, aby wreszcie było dostępne. Latem nie było problemu. Miejscowy amfiteatr pozwalał zadbać o „coś dla duszy”. Kłopot zaczynał się pod koniec wakacji i w słotne dni. Po wielu latach wreszcie się udało. W związku z wygraniem konkursu tata dostał roczny karnet dwuosobowy na wszystkie filmy. Postanowiłem więc wykorzystać sytuację i zaprosić Elizę. Ale kompletnie nie wiedziałem, jak do tego podejść. Kombinowałem nieprawdopodobnie. Nie miałem żadnego doświadczenia w sprawach damsko-męskich. Jakimś cudem mój łącznik załatwił domowy numer telefonu do Elizy. Razem z mamą ćwiczyłem tekst do wypowiedzenia. Wreszcie zdobyłem się na odwagę – wykręciłem numer. Zadzwoniłem i… Eliza odmówiła… Wykpiła się klasówką i tym, że prawie się nie znamy. Megakosz. Mój pierwszy w życiu. Myślałem, że zapadnę się pod ziemię… Masakra… Następnego dnia wstydziłem się pójść do szkoły. To był dla mnie wówczas koniec świata.

W tym miejscu muszę oddać hołd harcerstwu, do którego należał chyba każdy młodzieniec – również ja. I… Eliza. Obozy harcerskie niwelowały bariery wiekowe, nawet takie niewyobrażalne. Harcerstwo stanowiło moją drugą szansę. Nie było łatwo dostać się na obóz, gdyż zawsze było więcej chętnych niż miejsc. Mnie się udawało. Być może dlatego, że dobrze socjalizowałem się z innymi, byłem aktywny na każdym polu, reprezentowałem szkołę w siatkówce, bieganiu, matematyce i fizyce. Brałem udział w kółkach zainteresowań i różnego rodzaju olimpiadach.

Obozy harcerskie dzieliły się na kilka turnusów. Zawsze byłem w grupie harcmistrzowskiej, mającej za zadanie wybudowanie obozowiska od podstaw – postawienie namiotów oraz całej infrastruktury, z kuchnią i latrynami włącznie. I na pierwszy turnus zapisała się właśnie ona z koleżankami. Oczywiście nie był to żaden przypadek, lecz bardzo uważnie kontrolowany proces. Mój wywiad działał i doniósł, że Eliza złożyła podanie o wyjazd akurat w tym okresie.

W dniu wyjazdu zaprzyjaźniona ze szkołą lokalna jednostka wojskowa podstawiła swoje ciężarówki. Zbieraliśmy na nie wszystko, co potrzebne do budowy obozowiska. Z różnych magazynów pobieraliśmy namioty, łóżka, narzędzia i materiały budowlane. Na końcu doczepiliśmy do ciężarówki mobilną wojskową kuchnię i dorzuciliśmy prowiant. Należało rozbić, ustawić i zabezpieczyć wszystkie namioty, poustawiać w nich łóżka, przygotować kuchnię, stołówkę, ogrodzenie, bramę, wartownię i latryny. Z tymi ostatnimi było najgorzej. Trzeba było z dala od namiotów, placu apelowego i kuchni, w swego rodzaju ustronnym miejscu, wykopać przeogromny dół, a nad nim zbudować drewniane ubikacje, na które składały się siedzisko z dziurą, ścianki, dach i drzwi. Byli z nami opiekunowie, kucharz, lekarka i kilku instruktorów. Obozowisko było zlokalizowane na Półwyspie Helskim. Pewnego wieczoru, po pracy, zjedliśmy kolację i postanowiliśmy się wybrać do zaprzyjaźnionego ośrodka wczasowego. Chcieliśmy tam obejrzeć telewizyjną transmisję turnieju tenisowego, w którym brał udział nasz ówczesny sławny tenisista Wojciech Fibak. Oprócz mnie jedyną osobą chętną na taką wyprawę była Teresa – starsza siostra najlepszej koleżanki Elizy. Instruktorka i opiekunka grupy harcmistrzowskiej. Chodziła do trzeciej klasy liceum. Znaliśmy się jedynie z widzenia. Czasami odwiedzała naszą szkolną świetlicę. Zgodnie z oczekiwaniami dyżurny z sąsiedniego ośrodka wpuścił nas do sali telewizyjnej. Oprócz nas dwojga nie było tam nikogo więcej. Odbywał się wówczas chrzest morski na plaży i tam zgromadził się cały tłum. Zatem mieliśmy szczęście. Z ekranu chwilami wiało nudą i monotonią. Siedzieliśmy bardzo blisko siebie. Niespodziewanie nasze dłonie się splotły. Chwyciliśmy się za ręce i pod natchnieniem chwili zaczęliśmy się do siebie przytulać. Nie wiedziałem, co się dzieje. Sytuacja rozwijała się dość dynamicznie. Byłem absolutnie zaskoczony jej przebiegiem. Z dala od domu, brak kontroli, nastrój… Nasze usta prawie się dotknęły, gdy do sali dość energicznie wszedł dyżurny. Podczas rutynowego obchodu sprawdzał, czy wszystko jest w porządku. Na szczęście otworzył drzwi z hukiem, więc zdołaliśmy zapobiec upublicznieniu naszych pląsów. Tu różnica wieku sięgała już prawie sześciu lat, więc sytuacja zaskoczyła nawet nas samych. Na szczęście obozowicze wrócili z plaży i zmusili nas do opamiętania się. Do niczego nie doszło – dla dobra obydwu stron. Zachowaliśmy to wszystko dla siebie i nigdy więcej nie wróciliśmy do tematu. Postanowiliśmy również tego nie kontynuować. Teresa nie wiedziała nic o moim uczuciu do Elizy, która zgodnie z planem przyjechała nazajutrz z całą grupą uczestników. Mój stan ekstazy sięgnął zenitu, gdy autokar zatrzymał się na parkingu naszego obozu. Pomimo że miałem świra na jej punkcie, musiałem być wstrzemięźliwy w okazywaniu emocji – niewiele osób wiedziało o moich uczuciach, które Eliza, ku mojemu zmartwieniu, ignorowała. Przyjechała ze swoimi koleżankami i zajęły cały namiot. Bardzo się starałem do niej zbliżyć, aby móc chociaż normalnie porozmawiać. Niestety różnica trzech klas to utrudniała. I choć jeden z wieczorów ogniskowych zakończył się w jej namiocie, to do niczego nie doszło.

Tu muszę zaznaczyć, iż harcerze byli podzieleni na różne drużyny, w zależności od stopnia i płci. Ona mieszkała w ośmioosobowym namiocie wraz z koleżankami z tej samej grupy. Jakiekolwiek zabiegi bym więc zastosował – rezultaty byłyby mizerne. W owym czasie nie miałem chyba potrzebnego doświadczenia w sprawach damsko-męskich. Poza tym byłem przerażony, widząc początki owłosienia w miejscu, o którym się wówczas nie rozmawiało w ramach zajęć szkolnych…

W kolejnych latach nie udało mi się znaleźć rówieśniczki, w której mógłbym się zakochać. Chociaż miałem w klasie bardzo ładne koleżanki.

W tym czasie sport zaczął odgrywać ważną rolę w moim życiu. Jako piątoklasista, grając już w reprezentacji szkoły podstawowej, zostałem oddelegowany na treningi sekcji piłki siatkowej do pobliskiego liceum, aby rozwijać mój sportowy talent. Okres dojrzewania robił jednak swoje i nie potrafiłem się pogodzić z tym, że moi rówieśnicy grają w piłkę na podwórku, podczas gdy ja muszę codziennie przez dwie godziny… ćwiczyć grę na pianinie. Chyba dojrzałem szybciej niż inni. Nikt nie był w stanie zrozumieć, jak cierpiałem na duszy z tego powodu. Niestety, oprócz mnie najbardziej cierpiało samo pianino – fizycznie – oraz babcia Klara – finansowo. Albowiem miała ona swoje ulubione melodie, których lubiła słuchać. Zgodnie z zasadami koncertów życzeń musiała więc wnosić stosowne opłaty. Nie będę tu objaśniał, w jaki sposób cierpiało samo pianino, aby nie dawać złych wzorców osobom, które są w podobnej sytuacji. Ważne, że dopiero po wielu latach, już jako dorosły, zrozumiałem, jak istotna była dla mnie gra – i nawet pojawił się żal, że rodzice nie pchnęli mnie dalej w mojej karierze muzycznej, nie dopilnowali i nie umieli rozsądnie mi tego wytłumaczyć. Być może grywałbym koncerty fortepianowe, zamiast siedzieć teraz na lotnisku i pisać te słowa…

***

Wakacje zawsze były okresem nadrabiania zaległości w relacjach damsko-męskich. Nie wiem, w ilu różnych dziewczynach się zadurzyłem, lecz z czasem okazało się to uciążliwe – człowiek nie mógł się przecież sklonować. Zrozumiałem to wtedy, gdy powinienem był świętować Nowy Rok w czterech różnych miastach z czterema różnymi „księżniczkami”… Wybór nigdy nie był łatwy. Zawsze jednak starałem się być _fair_ w stosunku do innych, aby nie złamać niczyjego serca…

Dwa tygodnie ostatnich wakacji w podstawówce – między siódmą a ósmą klasą – spędziłem na Krymie, który wówczas był administrowany przez Ukraińską SRR. Poleciałem tam wraz z ojcem i grupą jego przyjaciół. Mama została w domu z moim bratem. Była to moja pierwsza podróż samolotem. Do Warszawy dotarliśmy pociągiem. Następnie samolotem Tu-154 obsługiwanym przez LOT polecieliśmy do Kijowa, gdzie spędziliśmy kilka nocy w hotelu Kosmos. Zwiedziliśmy w ciągu tych paru dni wszystko, co się dało. Wówczas po raz pierwszy jechałem metrem, i to na dodatek pod Dnieprem. To w dalszym ciągu najgłębsze metro na świecie. Stacja Arsenalna znajduje się na poziomie 105 metrów pod powierzchnią ziemi.

W podróż na Krym udaliśmy się pociągiem. Trwała ona prawie dwa dni. Na każdej stacji do pociągu wsiadały handlarki, oferując bochny lokalnego wiejskiego chleba, wiejską kiełbasę oraz kwas chlebowy.

Mój ojciec, chociaż miał swoje towarzystwo, poświęcał mi zawsze odpowiednią ilość czasu. W Jałcie mieszkaliśmy w hotelu usytuowanym tuż nad brzegiem Morza Czarnego. I tu po raz pierwszy doświadczyłem różnicy między Wschodem a Zachodem. Gdy czekałem w kolejce do baru, mężczyzna stojący za mną zaczepił mnie po rosyjsku. Na szczęście od piątej klasy podstawówki byliśmy zmuszeni uczyć się tego języka, więc nie miałem problemu z komunikacją. Zdjął z ręki pozłacany zegarek na bransoletce i wskazując na mój stylizowany na amerykańską flagę pasek od spodni, zapytał:

– _Вы обменяете?_ (wymienisz się?)

Długo się nie zastanawiałem.

– _Ну да, конечно_ (tak, chętnie) – odpowiedziałem niemal bez zastanowienia, będąc szczęśliwy, że nauka języka rosyjskiego do czegoś się jednak przydała.

Błyskawicznie zdjąłem pasek i po otrzymaniu zegarka „z ręki do ręki” opuściłem lokal najszybciej jak się tylko dało. Wolałem uniknąć sytuacji w której nowy nabywca uświadamia sobie, jak bardzo przepłacił i chce zmienić zdanie…

To był wspaniały okres w moim życiu. Nurkowaliśmy, oglądaliśmy koncerty w amfiteatrze, gdzie potem muzycy spali na deskach sceny pod białymi prześcieradłami. Było bardzo gorąco. Nawet w nocy. Zwiedziliśmy słynną salę, w której podpisano porozumienie jałtańskie, i najsłynniejszy obóz pionierski Artek. Był podobny do tego, który sam rozbijałem wcześniej na Helu, lecz ten ośrodek miał drewniane i ceglane budynki.

Po powrocie do Polski rozpierała mnie duma. Nikt z moich szkolnych koleżanek i kolegów nie leciał jeszcze samolotem. Być może to zaimponowało im do tego stopnia, że uczynili mnie gospodarzem klasy w nowym roku szkolnym.

Dość dobrze radziłem sobie z fizyką i matematyką. W kółku matematycznym uczestniczyłem niekoniecznie i nie jedynie gwoli poszerzenia swojej wiedzy o zawiłościach matematyki, ale również dla samej osoby prowadzącej, która wkładała najkrótsze spódniczki w całej szkole… ☺

Ósmą, ostatnią klasę szkoły podstawowej ukończyłem z wyróżnieniem, otrzymując bardzo dobre świadectwo. Pozwoliło mi to dostać się do jednej z najlepszych średnich szkół technicznych w kraju. Chcąc zostać przyjętym, musiałem się wykazać moim siatkarskim talentem w praktyce. Najlepsi siatkarze, reprezentanci Polski, uczyli się właśnie w tej szkole. Wielu młodzieżowych kadrowiczów. Nie było więc łatwo, ale dałem radę. Chcieć to móc… W efekcie przeniosłem się do Gdyni, gdzie zamieszkałem w internacie.

Muszę przyznać, że sport utorował mi dalszą edukację, a muzyka ułatwiła życie na późniejszym etapie. Otóż do szkoły średniej dostałem się dzięki talentowi sportowemu, fortepian zaś pomógł mi unikać sprzątania auli podczas jej przygotowywania na ważne akademie – wszyscy pracowali w rytm mojej muzyki… ☺ Szkoda, że nie było wtedy komórek ani YouTube’a. Można by umieścić na nim filmy i mieć niezły ubaw. Podczas gdy ja siedziałem na scenie przy fortepianie i grałem różne standardy muzyki rozrywkowej moi koledzy z grupy tańczyli ze szczotkami wzorem jazdy figurowej na lodzie, gry w hokeja i curlingu. W celu urozmaicenia melodii przeplatałem utwory rockowe klasycznymi i zmieniałem rytm – wówczas szczotki ze ścierkami pracowały bardzo szybko i wydajność sprzątania rosła…

Szkoła średnia była przeciwieństwem szkoły podstawowej. Typowo męska. Żadnych dziewczyn. Treningi dwa razy w tygodniu. Co drugi weekend – mecze ligi międzyszkolnej. W sobotę, po skróconych lekcjach, pędziłem na autobus, potem na dworzec i na pociąg. Bilet zawsze kupowało się dzień wcześniej, aby uniknąć kolejek i mieć radość z samego faktu jego posiadania. Do domu wyjeżdżało się w soboty, aby w niedziele wieczorami wracać.

Pewnej sobotniej nocy, jak zwykle, zaprogramowałem nagranie. Najnowsza płyta Maanam. Cotygodniową audycję na falach Programu Trzeciego Polskiego Radia prowadził znany prezenter radiowej Trójki pan Marek Gaszyński. Miałem nowoczesny magnetofon szpulowy Aria, czterogłowicowy, o niewiarygodnej jakości nagrywania i odtwarzania, z możliwością programowania czasowego. Do tego radio Merkury klasy hi-fi z czterema głośnikami i o akustyce w systemie _quasi-quadro_, czyli po polsku – ambiofonicznym. Taśmy do magnetofonu kupowałem jedynie najwyższej jakości, i to zawsze niemieckiej firmy BASF. Należało założyć nową szpulę i odpowiednio zaprogramować wybraną audycję. Nawet po wielokrotnym odtwarzaniu jakość nagrań pozostawała niezmienna. W niedzielne poranki, po przebudzeniu, jadłem śniadanie, ciesząc ucho zarejestrowanymi w nocy utworami. Często były to całe płyty. A czasami kilka utworów z jakiegoś koncertu. Jednak tym razem było zupełnie inaczej. W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku nagrała się tylko część audycji. Resztę stanowił szum. Przerwałem śniadanie i cofnąłem taśmę. Znowu to samo. Nie dawałem za wygraną. Po wielokroć ściągałem szpulę, czyściłem głowice i… nic. Bez efektu. Nie nagrało się – myślałem. Byłem wściekły na siebie, że źle coś zaprogramowałem. Nagle do mojego pokoju zapukał tata. Zapytał, czy wiem, co się stało. Moje oczy otworzyły się szerzej. Spytał, czy wyglądałem przez okno. „Nie” – odpowiedziałem. „Jeszcze nie. Dopiero się obudziłem i chyba źle zaprogramowałem nagranie”. Wtedy zapytał, czy widziałem czołgi na ulicy, wojsko… Z każdą jego wypowiedzią moje zdziwienie narastało, dynamicznie przeradzając się w strach i trwogę. Spokojnym tonem oznajmił, że doszło do przewrotu, wojsko przejęło władzę i minister obrony narodowej został przywódcą państwa, a w nocy wprowadzono stan wojenny na terenie całego kraju. Dodał, że nie ma telewizji ani radia. Jedyne, co jest, to odtwarzane na okrągło wystąpienie generała Wojciecha Jaruzelskiego oraz objaśnił zasady godziny milicyjnej, wprowadzonej między dwudziestą drugą a szóstą rano. Za złamanie tego przepisu groziło natychmiastowe aresztowanie…

Zasiedliśmy wszyscy przed naszym rodzinnym telewizorem. Oczekiwanie na pełną godzinę odbyło się w ciszy. Nadeszła pora wiadomości, jednak zamiast nich wysłuchaliśmy przemówienia generała… W celu sprawdzenia magnetofonu odtworzyłem inne, wcześniej nagrane taśmy – muzyka wylatywała z głośników bez problemu, zatem sprzęt był w porządku. Sytuacja się wyklarowała. Odsłuchałem moje nagranie po raz kolejny. Z wyliczeń wynikało, że szum zaczął się tuż po północy, gdy właśnie wyłączono wszystkie stacje radiowe i telewizyjne. Tego dnia jedynym źródłem dźwięku był generał Wojciech Jaruzelski przemawiający do narodu. Do dzisiaj wyjaśniane są przyczyny i celowość wprowadzenia stanu wojennego…

Dopiero co dostałem się do wymarzonej szkoły średniej. Grudniowy przewrót wykreował okazję do omówienia zawiłości naszej historii na wielu różnych lekcjach. Zimowa przerwa świąteczno-noworoczna w szkołach została wydłużona ze względu na zaistniałą sytuację i w reakcji na bardzo srogą zimę. Obfite opady śniegu przyczyniały się do powstawania potężnych, często przekraczających dwa metry zasp. Tory kolejowe rozchodziły się z zimna, semafory i rozjazdy zamarzały. Mimo to odważyłem się pojechać do Gdyni, aby odebrać narty mojego młodszego brata z warsztatu instalującego wiązania. Moja podróż zakończyła się wielogodzinnym marszem po torach kolejowych z całą grupą pasażerów, która została poinformowana przez kierownika pociągu o niemożności kontynuacji jazdy ze względu na zamarznięcie torów, zaspy, trudności z zamknięciem drzwi i inne przyczyny powiązane. Pociąg zatrzymał się dwie stacje od Tczewa i wszyscy musieli iść na piechotę. Na szczęście narty z wiązaniami nie były zbyt ciężkie. Dotarłem do domu późną nocą. Na progu przywitali mnie przerażeni rodzice. Niestety w owym czasie nie było telefonów komórkowych. Przemarznięty dostałem gorące kakao od babci i po kolacji opowiedziałem wszystkim całą historię.

Stan wojenny okazał się początkiem czegoś nowego w naszym kraju. Jednak początek ten był bardzo trudny dla wszystkich Polaków. Wygranymi niespodziewanie stali się ci, których stan wojenny zastał za granicą. Musieli oni podjąć ważną dla swojego życia decyzję – wracać czy nie… Wiadomość o przewrocie wojskowym w Polsce szybko poszła w świat i oni jako pierwsi dostawali azyl polityczny ze względu na prześladowania. Z konieczności zostawali za granicą, z czasem ściągnęli do siebie rodziny – do dzisiaj są na emigracji. Jedni twierdzą, że wrócą, inni już o tym nie myślą i mają nowe obywatelstwa.

Wprowadzenie stanu wojennego uspokoiło handel. Na ulicach pełno było wojska i ZOMO (Zmechanizowanych Oddziałów Milicji Obywatelskiej). Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego – juntowy, pozakonstytucyjny rząd – wprowadziła reglamentację żywności. Półki w sklepach były puste, nie można było dostać nic poza chińską czarną herbatą Yunnan i octem. Sklepy mięsne wyglądały jak szatnia bez płaszczy. Każdy z pracujących otrzymywał kartki żywnościowe z kuponami do odcinania. Dzięki nim można było kupić różne produkty, ale w ograniczonych ilościach. Ten stan z roku na rok się poprawiał. Sukcesywnie powstawały delikatesy z bezkartkową żywnością, które potocznie nazywano „komercyjnymi”. Ceny były tam jednak dużo wyższe niż żywności dostępnej na kartki…

Wyjeżdżając na pierwszy obóz siatkarski z klubu Stoczniowiec Gdynia, nie odczuwaliśmy kryzysu. Do autokaru załadowano kartony wypełnione po brzegi najlepszymi wędlinami. Były polędwice, szynki i kiełbasy różnego rodzaju, nie do zdobycia w normalnych sklepach. Aromat świeżo wędzonych produktów rozchodził się po autokarze wzdłuż i wszerz.

W okresie szkoły średniej moje życie było bardzo poukładane. Sport rozpoczynał i kończył mój dzień. Jako że w początkowych latach wszyscy pierwszoklasiści musieli być skoszarowani w internacie, poranek zaczynał się musztrą oraz gimnastyką na szkolnym boisku. Następnie było śniadanie, zajęcia lekcyjne w szkole, obiad w internacie, a po południu siatkówka. I tak niemal codziennie. Po treningu, gdy wszyscy już spali, odrabiałem lekcje. W weekendy była liga piłki siatkowej: w soboty – mecz, w niedziele natomiast – rewanż. I tak przez pięć lat szkoły średniej. Był to zatem okres celibatu, bo siłą rzeczy brakowało czasu na damsko-męskie rozrywki.

Dość rzadko widywałem również rodzinę. Opuściłem dom w wieku piętnastu lat i od tego momentu musiałem wychowywać się sam. Będąc zawodnikiem Klubu Sportowego Stoczniowiec Gdynia, zdobyłem wraz z drużyną tytuł mistrza Polski juniorów oraz złoty medal, co spowodowało, że sportowo czułem się spełniony.

Gdy tylko udało mi się zdać egzamin na prawo jazdy, ojciec obdarzył mnie zaufaniem i mianował swoim zastępczym kierowcą. Było to ze wszech miar wygodne rozwiązanie w sytuacjach tego wymagających. Zawoziłem moich rodziców na różne imprezy poza miastem i przywoziłem ich z powrotem do domu. Kiedyś, mając niewiele ponad szesnaście lat i dopiero co otrzymane prawo jazdy w kieszeni, jechałem po nich około północy. Innym razem musiałem się odwieźć na obóz narciarski. Do miejsca zbiórki miałem zaledwie sto kilometrów. Udało się!!!

Pierwsze ferie zimowe w szkole średniej spędziłem na nartach w górach. Tam poznałem uroczą blondynkę Martę. Spędzaliśmy ze sobą każdą wolną chwilę. Okazało się, że ma ona rodzinę w Gdańsku i regularnie ją odwiedza. Na moje szczęście już na początku drugiego roku szkoły średniej można było mieszkać poza internatem. Po naradzie rodzinnej babcia Klara poświęciła się i udostępniła mi swoje mieszkanie. Miałem więc do dyspozycji kawalerkę. Oczywiście nieco ją unowocześniłem, jednak zimą ciągle musiałem palić w piecu. Sąsiedzi niestety nie byli zbyt mili, szczególnie pani gospodyni. Nasze relacje były następstwem walki o pokoje między nimi a babcią Klarą i mamą. Legenda mówi, że zaraz po wojnie to właśnie nam przydzielono całe mieszkanie, ale w jakiś przedziwny sposób państwo Ostrawiccy przejęli większe pokoje, a mały z kuchnią oddali łaskawie mojej rodzinie.

Po okresie adaptacji ogrzewanie było już elektryczne, a ciepła woda w kuchni – z bojlera gazowego. Zainstalowałem sobie telewizor, lodówkę i telefon. Ze względu na mój charakter w domu zawsze było czysto, wszystko leżało na swoim miejscu. Koledzy i koleżanki ze szkoły chętnie przychodzili do mnie na oglądanie zakazanych filmów. Przynosili swój, dość sporych rozmiarów, kinowy projektor z całą torbą taśm filmowych.

Pewnego sobotniego popołudnia niespodziewanie ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyłem je i zobaczyłem Martę. Wówczas, w komforcie własnego domu, straciłem dziewictwo…

Ta kawalerka była świadkiem niejednej imprezy, ale głównie uczyłem się wówczas do matury i do egzaminów na studia. Zaliczałem sprawdziany i kartkówki oraz kolejne sesje egzaminacyjne. Lokal ten znajduje się w znakomitej dzielnicy i chociaż nigdy nie udało się go wykupić na własność – wciąż szczęśliwie mamy do niego prawo. Wiekowi sublokatorzy pożegnali się z tym światem w sposób naturalny i, dzięki Bogu, władze poszły nam na rękę, przydzielając cały czteroizbowy zasób lokatorski właśnie mojemu bratu Witkowi i jego nowej rodzinie..
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: